Ślicznotka doktora Josefa - Zyta Rudzka - ebook + książka

Ślicznotka doktora Josefa ebook

Zyta Rudzka

4,5
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Mocna, pełna czarnego humoru powieść jednej z najciekawszych polskich pisarek, laureatki Nagrody Literackiej Gdynia, finalistki Nagrody Literackiej Nike, autorki „Krótkiej wymiany ognia” i „Tkanek miękkich”, które zachwyciły krytykę literacką oraz czytelników.

Bez śmierci życie byłoby takie niepoważne.

Kiedy po raz pierwszy stanęła przed doktorem Josefem, Czechna miała 12 lat. Dziś jest pensjonariuszką domu starców i podkreśla, jak bardzo obozowego lekarza fascynowała jej uroda. „Nawet pan nie wie, kto przed panem siedzi” – mówi do jednego z rozmówców: „Siedzi przed panem, drogi kolego, Miss Auschwitz”.

Ślicznotka doktora Josefa” to opowieść o tym, jak przerabiamy koszmarne doświadczenia na prywatne mitologie, by przetrwać, a nawet poczuć się wyjątkowo. A także o heroizmie starości.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 248

Oceny
4,5 (4 oceny)
3
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zyta Rudzka

ŚLICZNOTKA DOKTORA JOSEFA

Copyright © by Zyta Rudzka, MMXXI

Wydanie II uzupełnione

Warszawa MMXXI

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Dla mamy

Kiedy po raz pierwszy stanęła przed doktorem Josefem, dwunastoletnia i naga, wyczuła jego zachwyt. Mocne. Uważne spojrzenie. Zaciśnięta dłoń w białej rękawiczce. Miarowe uderzenia szpicruty o glansowane cholewy.

Wypatrzył ją sobie od razu. Ościstą. Żylastą. Kapilarną. O twarzy ocienionej gęstymi kędziorami. Z oszronionym podbrzuszem. Krzywymi łydkami. Z udami, pomiędzy które wciskał się purchel zimowego powietrza.

Stała w gromadzie bliźniąt, garbatych, chromych i karłów. Pomiędzy dziećmi o zdeformowanych kończynach, które już za kilka tygodni wystawią w muzeum biologicznym. Obok zawodziły te dorodne, jeszcze ciepłe od ramion matek. Pokazali mu również cygańskie maleństwa o pięknych zębach i doskonale wysklepionych czaszkach, które po wygotowaniu ozdobią wiele biurek. Będą pasować do ciszy berlińskich gabinetów i bibliotek.

Patrzył tylko na nią. Dosunęli do niej jej siostrę bliźniaczkę. Przemknął wzrokiem. Inna. Zaledwie skinął głową. Posłał wskazujący palec na prawo, namaszczając ją na materiał badawczy.

Znowu oglądał tylko ją. Skąpił jej słów, dotyku. Jego podziw był niemy. Macał wzrokiem. Naruszał w myślach. Ślizgał wzrokiem po jej piersiach. Dziecięcych. Skulonych. O tycich brodawkach. O sutkach przypominających wczesnoletnie, bladoróżowe truskawki.

Nagle zbliżył się. Krok. Dwa. Stanął blisko. Wyciągnął rękę. Dotknął szpicrutą. Ciało ugięło się. Skóra zapadła się w mały lejek. Pchnął. Bolało. Nie poruszyła się. Ja, gut. Podobała mu się.

Odjął szpicrutę. Była inna. Nie płakała. Jakby nie czuła zimna. Odoru. Swądu spalonego ludzkiego mięsa. Trwała znudzona. Przestępowała z nogi na nogę. Z twarzą groźną. Napiętą. Wykonywała polecenia. Kucała. Wspinała się na palce. Podnosiła ręce. Obracała się. Stawała bokiem. Tyłem. Pochylała się. Wypinała. Prostowała. Patrzyła mu prosto w oczy. Dziwiło go to, ale i bawiło. Włosy przykleiły się jej do ust, niespiesznie odgarnęła je. Przyłożyła przy tym palec do warg, jakby nakazywała mu milczenie.

Był zadowolony. Skondensowana przyjemność, że przywieźli mu coś takiego.

Pragnął ją cisnąć. Patrzeć, jak leci. Na piach. Popchnął z całej siły. Padła. Leżała. Z rozrzuconymi rękami. Uchylonymi nogami. Wbita w żwir. Ale jeszcze nie zdechła. Drgnęła. Poruszyła się. Powstała. Wyprężyła się. Obtarła z twarzy wydzielinę, którą strzyknęła w chwili upadku.

*

Wszyscy bali się lata, ale nikt o tym nie mówił.

A ono właśnie nadchodziło. Powoli. Niespiesznie. Nieubłaganie. Najpierw spadł krótki chłodny deszcz, ale trawa szybko otrzepała się z rosy. A potem słońce rozpalało się coraz to mocniej i mocniej. Strugi jasnego światła rozrastały się, zdobywając kolejne zacienione miejsca ogrodu.

Gryzonie wyniosły się na pola. Ostra woń mysiego moczu nie dała się łatwo wywietrzyć ze stołówki. Pobielane stoły ustawiano na zewnątrz. Tam teraz jadano, leżakowano, czekano na wizyty rodziny. Taras wysadzony był kamiennymi płytami. Wyszczerbionymi. Skruszałymi. Spod nich dźwigały się pojedyncze źdźbła trawy.

Pani Czechna zrobiła pierwszy krok. Poruszała się ostrożnie, jakby cała w środku była pogruchotana. Głowa niebezpiecznie podskakiwała, nie pasowała do korpusu, wydawała się być siłą nasadzona na sflaczałą szyję.

Chodząc, podpatrywała pensjonariuszy. Siedzieli na tarasie. Patrzyli przed siebie. Rozkoszowali się słońcem na podobieństwo jaszczurek zastygłych wśród kamieni. Wystawiali się na pomazanie ciepłem. Czaszki porośnięte suchymi pojedynczymi włosami. Twarze niby zszyte z kilku kawałków skóry. Policzki w sińcach, ranach, ropnych zadrapaniach. Bibułkowe powieki. Wzdęte chorobą brzuchy. Pobrużdżone dłonie. Sękate palce. Uda jak żaboty. Zwisające luźno. Chwiejące się z każdym poruszeniem ciała. Oswobodzone z trzewiczków i pantofli stopy. Koślawe paluchy. Wyrostki. Guzki. Wodniste narośla.

Wydawało się, że na coś czekają. Godzinami wpatrywali się w bramę. W południe była już ledwo widoczna, rozpływała się w słonecznym skwarze, zamazywała wśród rdzawych prętów ogrodzenia. Zaśniedziała furta wydawała się wiecznie zamknięta. Jakby była atrapą, przez którą nikomu nie uda się wyjść. Poza którą nic nie istnieje.

Pani Czecha zatrzymała się. Wymacała naczynie z ciepłym płynem. Palce oplotły szkło. Ściskała szklankę w taki sposób, jak ktoś z zawrotami głowy opiera się o ścianę. Zmrużyła kleiste oczy.

W skrzyniach sadzono jednoroczne kwiaty. Na świeże powietrze wynoszono uwięzione w glinianych donicach fikusy. Ich nabrzmiałe, mięsiste liście górowały nad trawnikiem. Stare pędy winorośli ustępowały młodym, zielonym, szybko pokrywającym wysoki płot okalający posesję.

Odkurzano zeszłoroczne parasole. Wystawiano na taras leżaki, plastikowe krzesła, turystyczne stoliki.

A, więc już zaraz będzie kolejny czerwiec.

Odezwała się cicho, do siebie.

Przysiadła na moment. Wyjęła puderniczkę. Poprawiła pukiel włosów nad uchem. Długo oglądała się w małym owalnym lusterku. Była dumna ze swojej gładkiej cery. Gdyby zdecydowała się nosić okulary, zauważyłaby gęstą siatkę cienkich nacięć na policzkach, podobnych skaleczeniom brzegiem kartki. Przypominała lalkę z antykwariatu o porcelanowej buzi.

Zapomniałam wam powiedzieć.

Odezwała się jej bliźniacza siostra, pani Leokadia. Miała dziecięcy głosik.

Słuchajcie, wczoraj biedronka przysiadła mi na spódnicy. Cudowna mała biedroneczka. W radiu mówili, że są łąki, gdzie jest trzydzieści osiem odmian dzikich storczyków i dwadzieścia gatunków pszczół. Czy to nie cudowne?

Uśmiechnęła się, pokazując brązowe dziąsła.

Po dłuższej chwili odezwała się znowu:

Czujecie? Już lato, nieprawdaż? Pojechałoby się na działkę. To, co żyje, uwija się, krząta, rozkwita. Matulka natura stroi się dla nas. Jakby za dzień, dwa miała świętować ważny dzień. Cudowne wydarzenie. Popatrzcie, ale my tu mamy pięknie. Widzisz, Czechno? Cieszysz się, prawda? Wczoraj minęły dwa lata, jak tu jesteśmy, popłakałyśmy sobie, a dziś potrafimy być znowu szczęśliwe. Cudownie. Wiosna przeminęła, a nadal tak pięknie.

Rozglądała się wokoło. Broda jej drżała.

Podzielam pani pogląd całkowicie, pani Leokadio. Jesteśmy szczęśliwcami.

Pokiwał głową pan Henoch.

Miał prawie osiemdziesiąt lat. Opuchnięty, nabrzmiały, o jajowatej czaszce pokrytej resztkami włosów, spod których można było zobaczyć plamy wątrobowe.

Możemy zażywać rekreacji. Dotleniać się. Wczasować się do woli.

Zachwycał się.

Zerknął na dozorcę stojącego przy komórce na narzędzia ogrodnicze. Jego sylwetka wydała mu się ciężka, nieruchoma jak obelisk. Potem spojrzał na panią Czechnę. Demonstrowała szczupłe nogi w buraczkowym spodnium. Obok, pani Leokadia. Kryła się pod suknią z cienkiej krepy, z dużym dekoltem obszytym falbaną, na który narzuciła szal ze wzorem w żółte prymule.

Pan Henoch uśmiechnął się do swoich myśli. Po ubraniach sióstr można było poznać, że nadeszło lato. Porzuciły ciemne kolory. Filcowy kapelusik pani Leokadii został zastąpiony słomkowym z falistym rondem, a pani Czechna chętniej nosiła rozpuszczone włosy.

Zawsze doskonale ubrane. Nawet przy stole nie zdejmowały wykwintnych rękawiczek. O bladych, jakby arystokratycznych twarzach. Pan Henoch miał słabość do bladych kobiet. Chociaż pani Leokadia przejawiała czasem skłonność do ceglastych rumieńców, towarzyszyły męczącym skokom ciśnienia. Nadto jej urodę szpecił nos, z kością tak wydatną – wydawało się, że jeszcze jeden grymas, a przebije skórę.

Pani Czechna delikatniejsza. Krucha. Delikatny owal twarzy. Ocienione, wiecznie zmrużone oczy, takaż uroda albo nadwrażliwość spojówek.

I wciąż miała profil, który podziwiał kiedyś doktor Josef. Bywało, że ją dotykał. Głaskał jej długie włosy, odgarniał do tyłu, tak że tworzyły zasobną pelerynę. Gładził stożkowate piersi. Wymacywał miejsce, gdzie już za chwilę asystent wstrzyknie brunatny płyn pobrany z wrzodziejącego przedramienia.

Tego przedramienia pani Czechna już nie ma. Pusty rękaw kończy się w bocznej kieszeni spodnium. Fotografowano ją co tydzień. W baraku szpitalnym. Przy pobieraniu krwi z uszu. Na noszach w dziennym świetle. Doktor Josef był dumny z tej kolekcji zdjęć. Dokumentował swoją wielomiesięczną pracę, udowadniał, że materiał ludzki nie marnuje się.

Wyczuwacie, drodzy państwo, morze?

Zagadnął pan Henoch, prostując się na krześle.

Wyraźna bryza, prawda.

Powiedział i spojrzał na panią Czechnę, szukając potwierdzenia.

Lekki powiew świeżego powietrza. Namacalność morza. Słone cząsteczki. Jod, jod, czujecie?

Dopytywał się, przeciągając językiem po ustach. Szorstkich. Spierzchniętych, niby od osadu soli morskiej.

Czujecie morze?

Mlaskał rozradowany.

Nie odpowiedzieli.

Wyczekiwali czereśni. Rozmyślali o czereśniach w sypialniach, świetlicy, zabiegowym, na tarasie i w korytarzach. Wspominali podczas obchodu, leżakowania, w kolejce do kąpieli. Nudząc się. Mierząc temperaturę. Wyglądając rodziny. Cierpiąc. Patrząc na róże i anemony w wazonach.

Rozmawiali już tylko o czereśniach. Jakie kto lubi: wielkie z cienką skórką, małe, słodkie, wodniste. Łykowate, kwaśne, podobne wiśniom. Albo jasne, ciemne, purpurowe, mięsiste, prawie mączne. Ładne, zwarte, aż szkoda jeść. Nieforemne, podziobane przez szpaki, nadpsute, podeszłe pleśnią, gorzkim, wodnistym pęcherzem. Z pestką malutką, kruchą łupinką. Lub też ogromną, twardą, moszczącą się w miąższu, zagarniającą całą słodycz.

Od czasu do czasu pan Henoch delektował się wspomnieniem mango, które jadał w Afryce. Opisywał mdły zawiesisty sok, wolno cieknący po brodzie. Ale zawsze wtedy zakrzykiwali go: Czereśnie, nasze czereśnie.

Każdy chciał opowiedzieć o tych, które zajadał w dzieciństwie. Mężczyźni przechwalali się, na jakie to wysokie drzewa wchodzili. Szybko. Boso. Kolanami obejmując nieposłuszny pień. Jak zrywali owoce z samego czubka, a gałęzie się trzęsły, uginały do ziemi. Kobiety czule wspominały czereśnie-bliźniaczki. Zaczepiały je za uszy. Nosiły z dumą, jak kolczyki z rubinami.

Nie dawali sobie dojść do głosu. Każdy chciał być wysłuchany. Kiedyś, dawno, dawno temu jedli te najlepsze, najwspanialsze czereśnie. Z kobiałki od babci. Z twardych dłoni dziadzia. Z ust matki. Od ojca. Od kochanki. Narzeczonego. Nowo poślubionej. Nieznajomego.

Wyczekiwali czereśni. A tymczasem deserowe salaterki wypełniały się przecierem z truskawek, rabarbarowymi kulkami, musem z gruszek, rozgotowanymi jabłkami posypanymi cynamonem.

*

W przyrodzie panowało niespotykane ożywienie.

Ziemia, jeśli przyłożyć do niej ucho, dudniła od korzeni rozsadzających znaczone śluzem ślimaków bryły. Rośliny pleniły się, gdzie tylko mogły. I wszędzie kwiaty. Każdego dnia inne. Płatki rozchylały się, przyjmując coraz to więcej słońca. Pręciki otrzepywały się z żółtego pyłu. Rabaty, kwietniki i grządki mieniły się kolorami, bladły w południowym słońcu. Perz odważnie brał we władanie każdą bruzdę chodnika.

Witaj, Kostko Stanisławie, Młodzieniaszku święty w niebie.

Modliła się cicho pani Benia.

Ty w aniołów jasnym gronie. Dla przedziwnej niewinności. Przy Maryi stoisz tronie.

Szeptała. Usta otwierały się. Zamykały z niezwykłą starannością. Grube, spracowane dłonie ledwo stykały się ze sobą w modlitewnym geście.

Wspominam mego świętej pamięci męża, Stasia. A w ostatniej życia chwili, spraw, abyśmy zasłużyli tak umierać, jak ty święcie, w Matki Bożej Wniebowzięcie. O Ty, polski nasz patronie, Maryję proś Niepokalaną, niech od złego nam osłoni polską młodzież ukochaną.

Pani Benia zamilkła, przykładając medalik z Matką Boską do ust.

Pani Czechna obserwowała ją do czasu, aż poczuła silny ból w biodrze.

Powłócząc nogą, zawróciła do pensjonatu.

Przysiadła na ławce obok pana Leona. Prawie nie wychodził zażywać świeżego powietrza. Wysiadywał obok palmy. Nie zmieściła się w pokoju pana Leona. Ustawiono ją zatem na korytarzu, tak, że jeśli otworzyć drzwi, miał na nią oko. Nie odstępował jej. Jeżeli musiał iść do zabiegowego czy na kąpiel, płacił za pilnowanie rośliny.

Ale tu cicho. Na tarasie to zawsze ktoś jęczy, prosi o wodę albo – co gorsza – wspomina. A tu tak bosko cicho.

Wyznała pani Czechna, żeby jakoś zacząć rozmowę.

Z niesmakiem zauważyła, że pan Leon znowu opatrzył oprawkę okularów zbrudzonym aptekarskim plastrem.

Ale cisza.

Powtórzyła.

Cóż, daje się wyraźnie odczuć brak fal dźwiękowych w powietrzu.

Potwierdził pan Leon. Wskazującym palcem poprawił ciężkie szkła zsuwające się z nosa.

Pan to tak dziwnie mówi. Kiedyś pan na dziecko sprzątaczki powiedział: dorosły w okresie początkowym.

Zaśmiała się pani Czechna.

Nie nazwałbym tego cytatu wiernym. Ale niech i tak będzie.

Zgodził się.

Podobno miał pan trudne życie?

Zapytała. Patrzyła przed siebie, zamykała i otwierała oczy jakby w zwolnionym tempie. Upał sprawiał, że spojówki poczerwieniały, łzawiły częściej niż zwykle.

Trudne życie to nic innego jak brak łatwego życia. Ot co.

Zaśmiał się cicho pan Leon.

A to nic strasznego. Niech pani o tym czasem pomyśli. Tylko nie na czczo. Takie rozmyślania mają zgubny wpływ na trawienie.

Łapał ciężko oddech po chwili wesołości.

Ale cicho. W sumie to mi się już tu nie podoba. Jak w grobie.

Westchnęła pani Czechna.

Pożałowała tego zaraz. Westchnienia uważała za przypadłość starców.

Cóż, daje się odczuć brak fal dźwiękowych w powietrzu.

Powtórzył pan Leon.

Odchylił się w prawo i dmuchnął na liście palmy. Drobinki kurzu zawirowały w powietrzu.

Odkąd tu zamieszkałam, czuję się tak, jakbym siedziała na torach i widziała nadjeżdżający pociąg.

Odezwał się dopiero po dłuższej chwili.

Pani się denerwuje?

Nie wiem. Ten rodzaj zamknięcia. Znam je i nienawidzę.

Odpowiedziała, wyciągając nogę, oglądała pantofel.

Popatrzył na nią.

Cóż, nie da się ukryć, że pobyt tutaj nie należy do łatwych. Szczególnie dla osobników obdarzonych nadzwyczajnym zmysłem estetycznym. Ale brzydota to nic innego jak brak piękna. A fetor to ciemna strona pachnidła. Jednostkom jak pani nie jest łatwo w takich miejscach. Ale paradoksalnie – tacy jak pani właśnie, pomimo codziennych niedomagań, potrafią przetrwać najdłużej.

Ależ ja nie chcę tu przetrwać. I to w dodatku najdłużej.

Oburzyła się pani Czechna.

Ja nie chcę tu być, rozumie pan. Codziennie wydzwaniam do swojej pasierbicy, żeby mnie stąd zabrała. Proszę dyrektora, pielęgniarki, opiekunki, dostawców. Nawet księdza. Wszystkich. Wszystkich. Żądam tego. Zabierzcie mnie. Przecież nie jestem jedną z tych śliniących się idiotek. Kimś, kto przychodzi do stołówki ubrany jedynie w brudny pampers. Czy jakimś pozbawionym pamięci szczęśliwcem. O nie. Proszę na mnie spojrzeć. Ja jestem w pełni władz, jak to się mówi. Jestem w pełni władz intelektualnych, fizycznych i wszystkich innych. Bardzo dobrze wyglądam. Zawsze o siebie dbałam. A oni mnie tu wyśmiewają. To nie salon piękności, pani Czechno. Gdaczą. A jak poprosiłam o tonik do mycia twarzy, bo z kranu to tylko chlor się leje, Miron roześmiał się: Pani Czechno, tylko bez nerwów. Jutro będzie dostawa mineralnej. Prosto ze Styksu. Ze Styksu, wyobraża pan sobie. Prostak jeden. Skąd on zna to słowo? Założę się, że nie ma wyższego. Najwyżej technikum.

Pani Czechna urwała. Otworzyła torebkę, chwilę grzebała w środku. Wyjęła długopis. Udała, że go przypala zapalniczką. Zaciągnęła się na niby.

Po chwili odezwała się:

Przepraszam, już jestem spokojna. Okazywanie uczuć to nie jest dobre zajęcie dla dam. Ale niektórzy pensjonariusze potrafią mnie dobrze zdenerwować.

Zaciągnęła się znowu.

Ładna roślina.

Dodała bez zainteresowania, z grzeczności.

To Licuala grandis.

Wyjaśnił pan Leon.

Piękny okaz. Prawie trzy metry. Dość trudna w uprawie. Oczywiście dla tego, kto jej nie kocha. Lubi ciepłe miejsca, jednakże nie w pełnym słońcu. Chcą ją postawić w kaplicy – po moim trupie. Nie, nawet nie po moim trupie. Siostry elżbietanki przyrzekły, że jak umrę, wezmą ją do swojej stołówki. Licuala grandis domaga się wilgotnego powietrza. Trzeba ją podlewać przegotowaną letnią wodą. No i zraszać. Jedna z opiekunek ma do tego nie tylko wyjątkowy dryg, ale i czułe serce.

Opowiadał pan Leon, rozmiękłym głosem.

Uważnie przyglądał się twarzy pani Czechny. Wydała mu się zbyt jaskrawo pomalowana.

Kiedy miałam tu przyjechać z domu, wzięłam tylko to.

Pani Czechna zawiesiła głos.

Przytrzymała torebkę pod kikutem, ocalałą ręką wrzuciła do niej długopis. Wyjęła worek foliowy. Przez moment zastanawiała się, czy wyjawić swój sekret. Wreszcie uniosła rękę, by lepiej zademonstrować zawartość worka. W środku widać było przeróżne papiery, fiszki, karteczki.

Rachunki. Widzi pan? Stare rachunki za gaz, prąd, no i czynsz. Uzbierało się tego przez te wszystkie lata. Nie mogę ich wyrzucić. Po prostu nie mogę. Dziwactwo, prawda. A mój mąż, magister inżynier, on zawsze do obiadu był w garniturze. Ładna ta pana palemka.

Licuala grandis. Wyhodowałem z pestki. Nie zmieściła się w pokoju. Wie pani, u mnie są skosy. Ustawili tu. Dobrze, że korytarze są wysokie. Chcieli ją do kaplicy zabrać. Albo do świetlicy. Nalegali. Tylko dyrektor machnął ręką. A ja lubię być blisko mojej Licuali grandis. Napisałem podanie i wygrałem. Trzeba walczyć o swoje. Szczególnie jak się coś kocha.

Brakuje nam pana na tarasie, panie Leonie.

Muszę jej pilnować. Pomimo słusznych rozmiarów Licuala grandis są bardzo wrażliwe, bardzo bezbronne. Czy jest pani świadoma faktu, że pensjonariusze załatwiają się w donicę? Rozumiem dolegliwości związane z zaburzeniami ze strony układu moczowego, jednakże odrobinę kultury i pewien poziom człowieczeństwa należy zachować w każdych warunkach.

Rozumiem, doskonale rozumiem. Ja też jestem wrażliwa na to, czy ktoś jest gentlemanem, czy ordynusem. Już po samym sposobie, jak otwiera usta, by coś powiedzieć. Nie musi nic mówić. Wystarczy mi ruch ust.

Potwierdziła pani Czechna, poprawiając nogawkę spodnium.

Liście usychają, zwijają się.

Tłumaczył pan Leon, patrząc na palmę.

Licuala grandis są bardzo kruche. One nie są tu u siebie. Są jakby emigrantkami. Daleko od swojej ziemi, swojego słońca. Dlatego należy im się szczególne traktowanie. Jest im trudniej. No i niech sobie pani wyobrazi: co rusz jakaś opiekunka o prymitywnej, mało subtelnej osobowości otwiera okno. I jak raz przeciąg. Moja Licuala grandis marnieje w oczach. Liście zwijają się. Tracą wigor. Do tego dochodzi oddawanie moczu do donicy. Wyobraża sobie pani? Niektórzy pensjonariusze mylą donicę z pisuarem. Jak psy. Chociaż ja mam szczególny sentyment do psów. Prosto w donicę. Jak psy.

Pani Czechna zasłoniła usta dłonią.

Podobno wśród pensjonariuszy nie ma nikogo z wykształceniem średnim. Wszyscy niby studia pokończyli.

Odezwała się.

Nikogo z wykształceniem średnim, tak mnie zapewniała moja siostra. Bo ja to nie chciałam tu przyjeżdżać. Za nic. Czułam się samotna, ale miałam przeczucie. Ona tak mnie namawiała. Mówiła, że wreszcie będę miała tu swoje towarzystwo. A tu – same ordynusy, chamy, prostaki, abderyci, tępaki, gamonie, bęcwały, pacany, nogi stołowe, durnoty, baranie głowy, rozumie pan? Tępe strzały i tłumoki.

Nie imaginuję, pani Czechno. Prosto w donicę.

Powtórzył pan Leon. I zaraz dodał:

Ja to też miałem kiedyś fantazję. W domu studenckim sikałem do umywalki, obcinałem paznokcie u nóg na stole. Nie bójmy się wspominać swojej młodzieńczej zuchwałości. Czy pani mąż też sikał do umywalki?

Nie. Z tego co wiem, to nie. Nie, to niemożliwe. Za niski był.

Moja żona też była malutka taka. Poręczna. Przypominała chińską poduszeczkę uszytą z paradnego, strojnego jedwabiu. Nie pragnęło się jej słuchać, przemawiać do niej. Chciało się ją dotknąć, pomacać, pogładzić. Poczuć pod opuszkami jej skórę, przesunąć po niej dłonią. Była niczym figurka wschodniego bożka, która przynosi szczęście wtedy, kiedy się jej dotknie. Zapewne zna pani ten rodzaj przyjemnych dla oczu kobiet. Pani też do nich należy.

Dziękuję za komplement. Uznanie cudzych walorów i zalet to prawdziwa rzadkość w tym towarzystwie. Huncwoty. Miernoty. Musiał pan bardzo kochać żonę.

Nie da się ukryć. Aczkolwiek rozmowy o uczuciach nie są moją domeną.

Pan Leon wciągnął głęboko powietrze, aż do zapadnięcia się policzków, żyły na skroniach nabrzmiały.

Mój mąż był bardzo porządnym człowiekiem.

Wyznała pani Czechna.

Umarł. Płakałam, choć żałoba mi służyła, nie mogę narzekać. W czarnym mi do twarzy. Ale ja chciałabym jeszcze coś przeżyć. Chodzić po parkach, polach. Żeby mnie ktoś nosił na ramionach, jak jagnię. Tulił. Albo trzymać się za ręce. To nie jest chyba zbyt bulwersujące dla pana. Proszę mnie dobrze zrozumieć, nie chcę do końca życia pozostać wdową. Nie jestem z tych, co to będą klepać pacierze, drzeć pierze w gromadzie czy wspominać. Kiedy nie mogę zasnąć, tak się rozmarzam. Widzę. Mam to wszystko przed oczami. Jak żywe. Znowu wychodzę za mąż. Jestem pięknie umalowana. Włosy elegancko podtapirowane. Wyglądają jak miedziana aureola, przy której twarz wydaje się wyjątkowo interesująca. Niekłamanie zdrowa. Mam na sobie sukienkę ze szlachetnych jedwabnych koronek, welon z tiulu. Mój pan młody śmieje się na głos. Taki jest szczęśliwy. Oj, Nasz Pan W Niebie to już wiele razy groził mi z góry paluszkiem i mówił: Czechno, nie każ mi schodzić na dół.

Pan Leon pokiwał kilka razy głową:

Przyznaję, że pewien rodzaj marzenia może człowieka naprawdę znieczulić na wszystkie cierpienia i trudy. Rojenia na jawie, oto najbardziej zdrowa hibernacja, kiedy dokucza nam to, co zastane.

Mój mąż był magistrem inżynierem.

Przerwała mu pani Czechna.

Moja żona panią od biologii. Bardzo kochała psy. Zawsze w domu był pies. Dlatego kiedy głaszczę psa, to tak jakby życie, nasze dawne życie z żoną – wciąż trwało. Dozorca ma owczarka, ale już z nim nie przychodzi. Dostał zakaz od dyrektora. Pensjonariusze się bali, że skoczy na nich i przewróci. Ale myślę, że on był zbyt łagodny. Dlaczego nie pozwalają go wpuszczać? Łasił się, sam wsuwał mordę pod dłoń, żeby go głaskać. Jak on lubił przynosić piłkę. Widziała pani, jak się z nim bawiłem? Zawsze coś dla niego przemycałem z obiadu. Siedział tak grzecznie. Ani razu nie podniósł łapki na donicę.

Panie Leonie. Muszę szczerze wyznać, nie lubię szczekania psów. Od razu czuję ból. Wszystko mi się przypomina. Wartownicy. Ujadanie owczarków. Jakby mnie rozbierało. Zdzierało piękne sukienki. Skowyt mi pod gardło podchodzi.

Przerwała, by wziąć oddech.

Opowiadała dalej:

Mój mąż był magistrem inżynierem. Mówiłam to panu, panie Leonie, co. Mówiłam?

Dopytała bez zainteresowania. Chciała się uspokoić.

Żona zajmowała się motylami.

Powiedział.

Przez moment siedzieli w milczeniu.

Pan Leon przebierał opuszkami po pniu rośliny.

Pani Czechna podpatrywała snujących się bez celu po korytarzu pensjonariuszy. Zauważyła, że pierwszy wybuch gorąca sprawił, że wszystkich ogarnęła leniwa melancholia. Butwieli. Trwali znudzeni. Człapali wymęczeni. Niby prosto z pociągu. Po długiej wyprawie. Często przystawali, opierając ciało o balkonik. Powoli, prawie niezauważalnie osuwali się. Coś ich ciągnęło na stronę snu. Wyrywało czuwaniu. Przysypiali uwieszeni konstrukcji chodzika. Budzili się – bez zdziwienia, sunęli dalej.

Po pogrzebie męża kupiłam sobie czerwoną szminkę.

Odezwała się pani Czechna.

Umalowałam usta. I znowu przypięłam protezę. Jak pan widzi, nie mam lewego przedramienia. Już dawno temu, w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych, zaraz po odszkodowaniach, mąż wystarał się dla mnie o dobrą niemiecką protezę. Nie lubiłam jej zakładać. Chociaż on tak mnie o to prosił. Dlaczego byłam taka uparta. Rękę straciłam kilka lat po obozie. Coś tam się w niej popsuło. Zawsze z nią były kłopoty. Doktor Josef upatrzył ją sobie. Że też nie odpadła w obozie, daliby więcej pieniędzy. Wojna dawno minęła, a tu się paprze i paprze. Stosowałam okłady, wlewki, różne maści. Nawet te mojej siostry, z przeróżnych ziół. Nic nie pomagało. I nagle gangrena, no i odjęli.

Zamyśliła się, zaraz potem zaczęła mówić:

A tak w ogóle to uwielbiam żyć. Tylko po obozie, wie pan, jakoś tak nie mogłam powrócić do tej całej normalności. Mój mąż bardzo się natrudził, żeby załatwić mi niemiecką protezę. Rzeczywiście, jest bardzo ładna. Cielista. Jakby opalona. Nawet zachowuje się jak prawdziwa ręka. Podaje, rozdaje, pieści, zgina się w pięść. Niemcy to wiedzą, jak człowieka można zdekompletować i potem skompletować.

Umilkła.

Nazywałem moją żonę „chlebkiem”, ładnie. Poznaliśmy się dobrych kilka lat po wojnie. Byłem za drutami od czterdziestego drugiego, ale nikt o tym nie wiedział. Nawet moja żona. Wyrzekłem się dzieciństwa. Powiedziałem, że nic nie pamiętam. Że wychowałem się na wsi, u dobrych chłopów. Wyrzekłem się wszystkiego. Zaparłem się nawet mojej rodziny, moich zmarłych. Ze strachu. Nic nie mówiłem. Nigdy. Nie dopytywała się. Studiowałem fizykę. Uczono mnie, że życie jest układem chaotycznym. Nie sposób zaplanować. Przewidzieć. Małe zaburzenie może się podwoić w dwa dni, tysiąckrotnie w dwadzieścia dni, a miliard razy w ciągu dwóch miesięcy. Badałem chaos, wolałem tylko takimi rzeczami meblować sobie głowę. Teorie, hipotezy, wszystko, tylko nie czas przeszły.

Pani Czechna poprawiła włosy.

Pan Leon długo szukał właściwych słów:

Dopiero teraz umiem z nimi rozmawiać.

Wyznał, patrząc na palmę.

Dopiero teraz umiem z nimi rozmawiać. Z moimi umarłymi. Proszę ich, żeby tylko mnie wyczekiwali. Żeby poczekali. Żeby niczego już się nie bali. Przecież metal rdzewieje, drewno się pali. I my, nie inaczej.

Pani Czechna zobaczyła, jaki jest niewielki.

Chciała go przytulić, nie umiała. Nigdy nikogo nie tuliła. Nawet siostry, męża, siebie.

*

Opiekunowie asystowali z widocznym dystansem.

Z dobrze skrywaną grzecznością przynależną znudzonym lokajom. Podawali herbatę miętową przyprawioną malinowym słodzikiem i nie pierwszej świeżości herbatniki.

Ponad tarasem unosiły się osłabione, niby opatulone gorącą wełną dźwięki: odgłosy rozkładania talerzy, anemicznego pobrzękiwania małych łyżeczek o kubki, ciurkania herbaty.

Pomimo lekkostrawnej diety i zmiksowanych pokarmów jedzenie było udręką. Pensjonariusze bez zapału, letargicznie, poruszali ustami. Wyglądali na zmuszanych do dźwigania sztućców, do przeżuwania, połykania. Posilali się z konieczności, dla zabicia czasu lub by dochować sobie wierności, skoro tyle lat jedli. Tak jakby nie mieli łaknienia, nie czuli smaku, zapachu, przyjemności z bycia razem przy stole. Nie rozmawiali. Siorbali, wypuszczali wiatry, sapali, bekali. Nieudolnie mocowali protezy wypadające od pracy żuchwy.

Powąchajcie. Czuje się już to lato, nieprawdaż? Pojechałoby się na działkę.

Odezwała się pani Leokadia, chowając kawałek chleba w mankiet.

Tu masz działkę.

Wycedził pan Miron. Żylasty, wyschnięty, o ustach ruchliwych tylko z prawej strony.

Wypluł na wpół przeżutą kanapkę obok talerza. Wyglądał tak, jakby głowa zawisła mu na haku.

Poirytowany pan Henoch macał blat w poszukiwaniu widelca.

Obwieszczam, że złożyłem już podanie, że nie będę z panem śniadaniował.

Wilgotne oczy zdawały się rozsadzać nabrzmiałą żółtą twarz. Spojrzenie mgliste, rozmyte, przypisane słabowidzącym.

Czy musi pan sprawdzać zawartość jamy ustnej już po rozdrobnieniu pokarmu?

Zapytał rozmiękczonym głosem.

Pan Miron zacisnął usta. Znieruchomiał. Przez twarz przeszedł mu skurcz, natychmiast zastąpiony łagodnym uśmiechem.

Odezwał się jednak:

Nie każdy ma taką dobrą pamięć, żeby wiedzieć, co wkładał do gęby.

Pan Henoch walczył z rozlanym po całym ciele zmęczeniem, mówił z przymusu:

I niech pan się nie przechwala. Ja mam nie taką chorobę. Przywiozłem z Afryki. Z Afryki. Byłem tam na placówce. Ale z panem to dyplomacji za mało. Trzeba by zaaplikować radykalne podejście. Na razie tylko ostrzegam. Dobrze radzę. Jak pan będzie nadal praktykował ten starczy obrządek, to wyślą pana do naszej filii nad jeziorem.

Pan Miron zaśmiał się cicho:

Nota dyplomatyczna. Cygara rolowane na udach dziewic.

Badał palcami zawartość papki obok talerza. Jego sposób mówienia, szybki i nerwowy, nie pasował do wymizerowanego, niemalże pozbawionego mięśni ciała.

Jedzcie. Najedzcie się.

Upominała pani Benia o wyschniętej twarzy zawerniksowanej wątrobianą cerą. Pomimo upału miała na sobie kilka bluzek oraz robioną na drutach kamizelkę składającą się z wielobarwnych kwadratów. Rozkloszowana spódnica odsłaniająca kolana obciążona była rozepchaną kieszenią. Nosiła w niej obdarty ścienny kalendarz z wyrywanymi kartkami, słoik dżemu agrestowego, kamienie wyjęte z woreczka żółciowego owinięte folią oraz płatki kwiatów, które zbierała przez większą część dnia.

Urodziłam dzieci. Wspaniałe bobasy. Najbardziej różowe z całego oddziału.

Mamrotała.

Chłopiec ważył cztery sześćset. Był przyduszony, ale nadrobił, szybko nadrobił. Teraz sprzedaje maszyny rolnicze. Ale nie traktory, nie traktory. Przy dziewczynce zbrzydłam. Matko Boska, twarz cała w krostach. Ale nie suche krostki, nie. Ropne, czopowate. Dlatego od razu wiedziałam, że będzie córeczka. Ale nie traktory, nie traktory.

Zamilkła. Usta pozostały uchylone.

Prawą nogę miała krótszą. Podobną łykowatej łodydze: wyschniętą, brązową. Z trudem weszła pod stół. Zbierała na czworakach okruchy ze śniadania. Niezależnie od pory roku czy dnia zawsze chodziła w zimowych butach obszytych kożuszkiem. Jakby bała się wychłodzenia, odmrożenia. Tego, co było kiedyś.

Pan Miron pochylił się, miało się wrażenie, że czaszka lada chwila przebije skórę. Że się wyrzyna. Wałkował otwartą dłonią wyplutą papkę:

Cygara rolowane na udach dziewic. Takie życie miałem. Cygara skręcane elegancko.

Pan Henoch sapał. Poszukiwał sztućca w kieszeni spodni.

W końcu wydobył z siebie płaczliwy, dziecięcy lament:

Jutro poproszę o przeniesienie do stolika koło pielęgniarek. Tam wszyscy porządnie jedzą. Jeszcze nie zapomnieli, co to nóż i widelec. Ta antyintelektualna atmosfera wpędzi mnie do grobu.

Urwał. Dłoń ugrzęzła mu w podartym materiale podszewki. Widocznie natrafił na coś ciekawego, bo drgający mleczny otok śliskich włosów wyznaczający zewnętrzną granicę łysiny pana Henocha znieruchomiał.

Pani Benia chciała wyjść spod stołu, zabrakło jej siły.

Siedziała, wpatrując się w buciory pana Mirona. Koślawe, sztywne, sznurowane nad kostką. Jej dochodzący spod blatu głos zdawał się jeszcze bardziej przytłumiony:

Dziewczynka mnie odwiedza. Bo syn to w Ameryce.

Kwiliła cicho. Coraz ciszej.

Maszyny rolnicze, tylko mi nie mówić, że traktory. Traktory.

Wyszeptała.

Mówiłaś, że to wnusia przychodzi, a córka jest w Ameryce.

Pani Czechna rozdrapywała paznokciami kromkę chleba na małe kawałki. Zanim przełknęła, długo trzymała w ustach, by nasączyły się śliną.

No, moja córeczka, dziewczynka, piękna wnusia. A czy ona tam chce być spalona, czy pochowana?

Zapytała zmęczonym głosem pani Benia.

Ciężko dysząc, wydostała się spod stołu. Usiadła na krześle. Wsypała drobiny chleba na pusty talerz. Zajęła się ich oddzielaniem od przypadkowo zgarniętych drobin ziemi, żwiru, źdźbeł traw i włosów.

Cygara rolowane na udach dziewic.

Zaskrzeczał pan Miron.

Jego twarz przybrała drwiący wyraz. Kpina maskowała ból.

Pan Henoch poruszył się na krześle:

Afryka. Afryka. Pawiany z głowami psów. Kokosy. Jak siadało się pod palmą, trzeba było uważać, żeby nie roztrzaskały głowy. Paprocie z brodawkami jak pięści. Takie życie. Nażyłem się. Pawiany. A tylko to pamiętam. Pawiany. Co robić. Luki w pamięci. Amnezja.

Skleroza. Skleroza.

Natychmiast poprawił pan Miron.

Skleroza. Skle.

Urwał, nabrał powietrza.

Cygara rolowane na udach dziewic. Cygara rolowane na udach dziewic. Cygara rolowa.

Zamilkł.

Pani Leokadia starała się nie patrzeć na twarożek. Na ten śnieżny kopczyk, który nie tak łatwo uda się jej schować w mankiet. W najgorszym razie wmusi go w siebie, a potem zwymiotuje do jednego z tych koszy wyłożonych plastikowymi worami, które stoją w pomieszczeniu z natryskami. Dawnej często tak robiła. Najadała się do syta, na pokaz, przed mężem, gośćmi. Zaraz potem biegła do łazienki, wpychała palce w gardło. Patrzyła na to, co zwróciła. Przyglądała się długo. Uważnie. Interesowało ją wszystko, co było wewnątrz niej.

Zaraz potem nachodziło ją wyczerpanie, nagłe, gwałtowne. Biegła do łóżka, rzucała się w rozgrzebaną pościel, podciągała kolana pod brodę, głowę zakrywała poduszką, zasłaniała uszy. Spała, chrapliwie, czujnie, ledwie kwadrans. Tak jak teraz, kiedy wybudziła się, czując łokieć pana Henocha trącający jej ramię.

Wolontariuszka będzie się zajmowała naszymi stopami.

Powiedział pan Henoch.

Powiódł oczami po pensjonariuszach. Nabrał powietrza, aż do bólu. W takich podniosłych momentach odnosił wrażenie, że żebra mu zaraz trzasną, jakby miał szkielet z wikliny.

Dokończył jednak:

W związku z tymi zaistniałymi okolicznościami chciałbym podkreślić, żeby się jednak na owe zabiegi nie decydować. Jeżeli mnie pamięć nie myli, według niepisanego prawa tego domostwa, pensjonariusza, który nie jest już w stanie sam obciąć sobie paznokci przy stopach, kwalifikuje się tuż przed tym, który nie trzyma moczu. A marna dyscyplina pęcherza sytuuje się zaraz za brązowymi dziąsłami i prostatą. Czym to grozi? Ano grozi eksmisją do domu nad jeziorem. I już, drodzy moi. Nic więcej nie powiem. Domek nad jeziorem. Sami państwo wiecie.

Przemawiał, próbując wyciągnąć uwięzioną dłoń. Pojękiwał, z sykiem wypuszczał powietrze. Twarz mu nabrzmiała. Wilgotne oczy schowały się w fałdach skóry.

Podobno nad ranem znowu ktoś odszedł?

Zapytał pan Leon.

Spoglądał na nich jak na obcych. Przestraszonym wzrokiem.

A oni słuchali pana Mirona. Mówił, męcząc się składaniem słów.

Te nasze pielęgniarki takie wszystkie bez siły. Spadłem wczoraj z krzesła, wielkie mi co? Każdemu się zdarza. A te, cizie jedne, stoją nade mną. Bez ikry. Leżę i czekam, a te się licytują, kto ma mnie dźwignąć. Sam bym wstał, ale sobie myślę: całą emeryturę oddaję, niech podnoszą. W końcu mówię: Panienki, pomocy się domagam. Ruszy się która? A te do mnie z mordą. Cizie jedne. My dla nich to jesteśmy padliną z grubym portfelem. Ot co.

Panie Mironie, jak pan chce pomocy, niech pan o nią stosownie poprosi.

Zwróciła mu uwagę pani Czechna. Pani Leokadia dodała:

Jestem naprawdę taka dumna z naszych opiekunek. Tyle mi opowiadają. Czytają. Mówią, co tam w świecie słychać. Wytrzepią perukę. Pokażą zdjęcie narzeczonego. Pomogą przy odkurzaniu pamiątek. Jestem spragniona tych wieści zza muru. Ja się młodości nie boję. Nasze opiekunki traktuję bardzo specjalnie, bardzo. Tyle się można od nich nauczyć, jak żyć i pozostać kobietą. Kobietą, a nie kuchtą. Widzę, że za bardzo byłam za mężem. Tak jakbym się do niego sfastrygowała. I po co? Po co?

Mnie nie miał przed mężem kto bronić.

Wtrąciła pani Benia. I dodała:

Ale córkę to nauczyłam, żeby się oddziobnęła.

Pani Leokadia poprawiła protezę:

Teraz jest inaczej. Jak się już człowiek wgramolił na tą trampolinę do śmierci, to i widoki ma inne. Nawet na swoje młode lata. Co ja im mogę dać, tym naszym opiekunkom? Sekretną recepturę na konfiturę z pigwy. Albo jak machać igłą, żeby haft krzyżykowy ładnie się prezentował.

Pokiwała głową.

Opiekunki – chude jak psy wyścigowe. Jedna podobna do drugiej.

Mamrotał pan Miron, upierając się.

Kiedyś kobieta miała, co trzeba. Cygara rolowane na udach dziewic. Dyrektor za nic nie ma gustu. A pielęgniarki jeszcze gorsze, bo.

Przerwał, by dokładniej przyjrzeć się owsiance.

Ja mam tyle rzeczy do przekazania wnukowi. Czy wiecie państwo, że dzieciom poniżej dwunastu lat nie można nas odwiedzać? Skandaliczna instrukcja.

Dorzucił pan Henoch.

Czego się może od nas nauczyć? Przecież my żyliśmy w innym świecie.

Upierała się pani Leokadia.

Człowiek ma jedno święte prawo przed śmiercią: wygadać się.

Obwieścił pan Henoch.

O czym tu gadać?

Wycedził pan Miron.

Wiem jedno: Zbyt długie życie prowadzi do przekształcenia serca w mięsień. Powiem więcej: w zwiotczały mięsień.

Zawyrokował pan Henoch.

Pan Miron rozpogadzał się niespiesznie. Ale po krótkiej chwili zadowolony zaczął mieszać przecier widelcem. Praca nadgarstka była ociężała, odwrotna do ruchu wskazówek zegara.

Nie chcę wspominać.

Zasiorbała pani Czechna.

Wszyscy mówią, że to dobry czas na wspomnienia, ale nie dla mnie.

Cieszmy się, że nie umrzemy młodo.

Roześmiał się pan Miron.

Nie mogę uwierzyć, że z całej rodziny tylko Leolka i ja umrzemy w łóżku, w czystej pościeli.

Powiedziała pani Czechna, poprawiając włosy.

Te