Krótka wymiana ognia - Zyta Rudzka - ebook + książka

Krótka wymiana ognia ebook

Zyta Rudzka

3,7
27,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Powieściowy powrót cenionej autorki po kilkunastu latach milczenia.

Krótka wymiana ognia, czyli historia miłosnego piekła. Fragmenty losów różnych bohaterów tworzą historię rodziny, która rozpada się na kawałki. Związki z żoną, kochankami, córkami tworzą wielowątkową opowieść o seksualności kobiet. Nieoczywistej, formacyjnej i ciągle na nowo odkrywanej, której symbolem jest Mokra – rzeka z dziecinnych stron.

Protoplastka rodu opowiada swoje życie studni. To wojenne i to współczesne. Naznaczone wyobcowaniem, walką o mężczyznę, trudnym macierzyństwem. Jest tu i miejsce dla aktora dubbingowego, jego emocjonalnych uzależnień i porzucającej swój zawód tłumaczki, zaginionego cudownego dziecka…

 

Pewnego dnia podszedł do mnie mężczyzna z papierosem: ma pani ogień?
Odpowiedź zajęła mi kilka lat, ale pytanie było jak iskra.
Moja wyobraźnia zajęła się i stanęła w płomieniach. Buchały metafory – pirotechniczne, miłosne, nawet strażackie.
Kopciła się historia.
A może było tak, że to ja podeszłam, o nic się nie prosiłam, tylko kazałam sobie podać ogień. I po to samo wysłałam moje bohaterki.
Mówiąc najkrócej.
Zyta Rudzka

 

Zyta Rudzka – pisarka i dramatopisarka. Napisała takie powieści jak Białe klisze, Mykwa, Ślicznotka doktora Josefa. Autorka sztuk teatralnych, m.in. Cukier Stanik i Zimny bufet, wyróżnionych Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną i Gold Remi na Worldfest Independent Film Festival w Houston. Tłumaczona na wiele języków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 152

Oceny
3,7 (145 ocen)
45
46
27
18
9
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zyta ‌Rudzka

KRÓTKA WYMIANA OGNIA

Copyright ‌© ‌by ‌Zyta Rudzka, ‌MMXVIII

Wydanie ‌I

Warszawa ‌MMXVIII

Dla ‌Bambi

Tymczasem ‌zrobiłam ‌się stara ‌i stoję ‌na przystanku, głośno mówię ‌do siebie:

Czy to tak ‌trudno uwierzyć, ‌że mamy ‌nigdy nie było, czy ‌to tak ‌trudno?

Nagle ‌ktoś podchodzi. Z boku, ‌nie za blisko. Bez ‌twarzy.

To pani?, słyszę męski ‌głos.

Zastanawiam się, to i ja.

Dzień ‌dobry. Roma Dąbrowska, ‌tak?, pyta ‌znowu. Ta poetka, ‌prawda…?

Upewnia się. ‌Wszystko przez to, ‌że ‌do telewizji nie ‌łażę, a zdjęcia w internecie ‌pomniejszają mnie ‌i pogrubiają.

Od razu poznałem, ‌mówi. Pani taka fotogeniczna.

Podniesione ‌tremą słowa ‌świeżo dźwięczą. Muszę ‌podnieść głowę, wysuwam ‌podbródek, mrużę oczy.

Młodzieniaszek, ‌co z tego, nie pójdę ‌z nim. Nawet na ‌raz. Szczawik taki, ‌ni to ładne, ni ‌brzydkie, byle jakie takie. ‌Nijaka nastała nam młodzież, ‌szkoda, że nią nie ‌jestem.

Ja i ten młody ‌człowiek. Między nami ‌waruje kopiec ‌zgarniętego śniegu, wodnisty i brudny. ‌Zima ‌przyszła tydzień temu. ‌Gwałtowna zamieć, potem ‌niespieszna ‌odwilż.

Mogę napisać?, czepia się ‌znowu. Tylko ‌kilka ‌słów. Pozwoli pani, prawda? ‌Napiszę, prosi. Zawsze chciałem.

Chłopyszku, ‌daj spokój, prycham. Macham ‌rękami jak od osy.

On ‌mówi ‌coś jeszcze, nadyma ‌się ‌w purpurze, blednie, znowu ‌czerwienieje.

Obserwuję go. Nie słucham, ‌ale coraz bardziej ‌jestem ciekawa, jak ‌on pachnie. ‌W zagłębieniu żuchwy i szyi. ‌Jak ‌go ‌czuć pod ‌twardym sutkiem. Na pępku. ‌Kiedy położę tam ‌dłoń. W naprężonym mięśniu uda ‌pod zarysem tyłeczka, ‌pewnie małego i twardego jak zielona wiśnia. Jaki on ma dla mnie zapach, ten on?

Już milczy, oczu ze mnie nie spuszcza.

Nadjeżdża autobus, zastanawiam się, czy dać numer.

W ostatnim momencie wpycham się do środka. Drzwi zatrzaskują się. Widzę go. Został na przystanku. Przez moment biegnie, macha ręką, znika z oczu. Banał miłosny.

Ktoś wyszarpuje mnie ze schodów, ustępuje miejsca.

Odmawiam niezdarnie, wywalając jęzor, zachwiałam się. Z trudem czepiam się rączki. Przytłumiony ból w skroniach, wyschnięte gardło. Dyszę, jakbym chłeptała własną krew. Szybko i zajadle.

Wiszę obok pary. Wyglądają jak nowożeńcy. Już trochę zmęczeni sobą, ale ciągle jeszcze odurzeni. Gapię się na nich. Może to od tego coś od wewnątrz rozpiera mnie. Jak narośl.

Wysiadają na następnym. Dobrze, o, jak mi dobrze od tego.

Próbuję się zorientować, dokąd jadę. Którędy. Po co. Po jaką cholerę i skąd właściwie. Nic nie widzę. Płatki śniegu kleją się do szyby, tracą kolor, spływają brudem.

Wysiadam.

Młody samczyk. On tam nadal czeka na mnie, kręci się w kółko. Czemu jestem tego taka pewna? Każdy chce być artystą, a jak nie, to chociaż być z artystką. Nawet rozważam, czy wrócić. Zaciągnąć go do siebie i ostatni raz naszprycować się życiem, miłością, kusą wiecznością dla dwojga, nie, a może…, nie.

Wchodzę do metra. Zstępuję pod ziemię, ruchome schody, tracę równowagę. Kilka sekund z głową do tyłu. Daję radę.

Wreszcie w wagonie.

Niech pani usiądzie.

Mlaska rozradowany – wielki, łysy, z siwą kitką, pewnie się przed śmiercią ugania za dobrymi uczynkami, już tylko one mu zostały na terenach łownych.

Odwracam się bokiem.

Pani sobie siada, powtarza. Pani siada!

Siada. I co jeszcze? Łapę poda? Siad! Śmieję się smutno i chytrze.

Bardziej bym się ucieszyła, jakbyś mi, dziadek, wała pokazał, a nie miejsca ustąpił!, wrzeszczę.

To ja sobie klapnę, mamrocze jękliwie.

Opada na siedzenie. Żal mi go. Nagle i przez chwilę.

Jak dzieciak przesuwam się na koniec wagonu. Z tego się chyba nie wyrasta.

Gdzieś we mnie pisze się zdanie: „Zdejmiesz ubranie czy odciski palców?”. Może przetrwa do wiersza. Biorę białe prochy na porost świeżej pamięci. Żółte też łykam, żeby nie pamiętać starej pamięci, ale nic nie kasują, słabsze nawet w zakazanej, potrójnej dawce. Wciąż widzę bucior, rączki lalek, kondom, osmalone deski, lód, omszałą cembrowinę, przerębel; to jest wszędzie.

Od urodzenia nie tak miało być. Chciałam inaczej, zawsze jest „nie tak miało być”. Wszystko do niczego. Do nikogo.

Ból między łopatkami, silny. Odpocząć, odetchnąć.

Siadam na wolnym. Jedna noga schowana za drugą, tak mi pewniej.

Metro rusza. Dalej. Przez jakieś dziwne pochyłości, w których dobrze, w których chcę się zasiedzieć, ukołysać, ale z każdym oddechem coś mi się w środku luzuje, jakbym miała szkielet z wikliny. Zaraz żebra mi trzasną. I będzie.

Nagle błyski nowej stacji. Szarpnięcie. Potem jazda z hukiem na kocich łbach w półmroku. Wąski prześwit. Peron. Warszawa nad głową. Głosy jak wziernik w miasto.

Ktoś obejmuje sztuczną choinkę. Labrador patrzy na niewidomą. Mater dolorosa grzebie mi między butami, podnosi smoczek, czyści w ustach, smokta, mlaska i podaje dzieciakowi do buźki.

Ja i Zuzanka. Kiedy zahaczałyśmy się wzrokiem, to było jak spojrzenie w lustro, szybkie, ukradkiem, niby przypadkowe, ale zamierzone, za każdym razem przyprawione odrobiną niezadowolenia. Bezsilności.

Te same pulchne ciała, upstrzone rdzawymi piegami niczym jajo wodnego ptactwa. Ruda grzywa nad czołem, jakby płonęła. Oczy ładnie skrojone, lewe lekko zezowate. Usta wygięte, cherubinowe, pełne, mączne, zawsze w półksiężycu, niby zagniewane.

Wyglądałyśmy jak matrioszki od jednego kompletu. Ja większa, ona mniejsza. Rozmnożenie postaci zyskiwało na sile, kiedy widziało się nas razem. Bliźniacze gesty gładzenia ucha w czasie namysłu. Patrzenie z ukosa. Chrząkanie w funkcji onieśmielenia. I ten chód, identyczne powtórki wielkich i małych kroków, szuranie nogą. Dość.

Łapię się w odbiciu szyby. Wyglądam jak łasiczka bez damy. Zrywam się i przesiadam do drugiej linii.

Ziemia huczy, zmieniam wagony i kierunki. Ludzi przybywa, każdy pieprzy się ze swoją komórką, stacje ucinają się raptownie, na ostro.

Koniec.

Wychodzę na poziom miasta.

Gdzie jestem? Gdzie ja, u diabła, jestem?

Czorta i siebie pomniejszam tym pytaniem. Nie rozpoznaję niczego. Brzydko wszędzie, ciemno wszędzie. Domy, ludzie, samochody – nic mnie nie przytrzymuje.

Robię kilka kroków, pod kolanem ból. Zużywam resztki sił, wyczerpuję się.

Trochę dalej stoi Święty Mikołaj. Gapi się na mnie, chociaż pewnie od pierwszego spojrzenia wie, że grzeczna nie byłam i prezentu nie będzie.

Broda mu się odkleja, kałdun wypada. Czapa i czerwony kubraczek dobrze leżą, bo to męskie bydlę jest; zwaliste, kudłato-kędzierzawo-ponure, pod czapką z pomponikiem ma rogi, to się wie.

Nadal niby patrzy na mnie, ale też gdzieś w bok, w stronę samochodu pomalowanego w złote choinki, z którego szczodrą strugą wylewa się kolęda polska, tłusto okraszona dzwoneczkami.

Robi kilka kroków. Jest bliżej.

Cofam się, a on wyczuwa, że bez rózgi lepiej do mnie nie podchodzić.

I już nieruchomieje na rozstawionych nogach, a chrapy mu błyszczą od szronu na smarkach.

Co jest?, woła.

Co ma być?, cedzę. Nic. Dla ciebie nic.

On gapi się na mnie z takim wzruszeniem, jakby oglądał Uwolnić orkę.

Ulubiony film Zuzki. Zawsze oglądała go bez fonii.

Nic. Nic, powtarzam.

Jak nic?, dociska. Przecież widzę. No kaman, kobieto.

Drapie się za uchem, czapę poprawia, uśmiecha się.

I jak?, dopytuje. Okej?

Zostaw mnie.

Wykrzywiam się, ale on nic sobie z tego nie robi. Zbliża się i sapie.

Dobra, dobra. Mikołaja nie oszukasz, mówi, mesydż jest taki, niech pani wali do chaty.

I już wpełza na jego mordę grymas, który mnie wydrwił.

No co? Czego?! Czego?!, krzyczę krzykiem nagle cichym.

Czego? Niczego, burczy ten święty. Oburącz wkłada sobie kałdun do spodni, a potem wydyma usta i posyła mi wilgotne pocałunki.

Nekrofil jeden, syczę. Nekrofil!

Ściemnia mi się, ale ciągnę precz zetlałe nogi.

Wieczorem wracam do pisania. Ciosam słowa jak drewno na opał. Nie mogę przestać.

*

Ciągle kulawa, nagle stara.

Jak kura bez łba mamulka biega po podwórku i nie rusza się z miejsca.

Całe życie mieszka w krzywym domku przy żyłkowatej wypustce Mokrej, tam gdzie rzeczka kiedyś zakręcała na północ, dopóki nie wyschła, a postrzępione brzegi szybko potraciły grzywy żółtawej piany i tylko muł w korycie nadal pozwala ślizgać się na piętach.

Kiedyś był tu Czarnolas, potem Schwarzwald, a teraz czarna dziura.

W tym miejscu się urodziłam. W tym drewniaku. W tej kuchni przy kątowym piecu. Tu mnie umyli z krwistego szlamu, tu mnie zanieśli do dziobatej miednicy i zanurzyli aż do płaczu w przeczekanym wrzątku.

Mokrej już nie ma, ale jeszcze się ją czuje. W zawilgoconym domu, w ścianach jak maślaki pokrytych śluzem, w psiakach twardzioszkach sterczących ze starych saganów za pogrzebaczem w kącie zimowej kuchni.

Przyjeżdżam.

Mamulka wyciąga ręce niby na przywitanie, na utulenie, ale szybko chowa je za siebie. Robi dwa kroki do tyłu. Filcakami wierzga. Patrzy. Ślepia we mnie wlepia. Po gospodarsku. Gapi się jak na swoje bydlątko, zmarniało czy przybrało? Pucate. Żarte. Jo. Wiecznie tylko nienażarte. To i dobrze. To i grube. To i zdrowe.

Pofryzuj się, rozkazuje na wstępie.

Gładzę włosy.

Myślałam, że mi tu jaki dzieciak wlazł i w kółko łazi, żeby coś zwędzić. A to ty. Aleś ty szpuntka jesteś!, śmieje się.

Ty też nie za wielka.

Ja szpuntka, bo stara.

Stara. Zawsze byłaś mała. Nawet jak byłaś mała.

Ty wiesz, ty to wiesz, złości się. Wszystko wie, a chopa nie ma.

Po co chop. Flagołby mnie po pysku.

Flagoł, zgadza się. Flagoł. Do tego to chopy pirsze.

Wdycham zapach lumpeksu, dobrze, mamulka nadal ma siłę turlać się do miasteczka.

Żadne tam miasteczko, jakie tam miasteczko, cyka listonosz, same szmateksy i planety alkoholi.

Suchy, wyliniały i na wieki wieków przechylony od torby, opiera rower o płot.

Robi dwa kroki, charka śliną na dróżkę. Gęstą, mleczną. Pluje tak, jakby przeklinał. Mocno.

Przywiózł emeryturę. Podpatruje mnie, przekrzywiając głowę.

Kiedy daję za fatygę, wydaje resztę w komplemencie dla mamy:

Córka przyjechała. Córka uczona.

Mamulka odpowiada ze śmiechem:

No, co zrobić, uczona, ale nieudaano. Przeflancowała się do stolicy. Nieudaano.

Listonosz patrzy na mnie spode łba. Jak zawstydzony chopok cicho mówi:

Jak ona nieudaano, jak udaano.

Matka krzywi się.

Już ona nie freliczka. Ona staro frelka.

Jak staro frelka, jak męża ma.

Listonosz śmieje się, odsłaniając brązowe dziąsła.

Wydupiła chopa w troki, a on wziął se młódkę. I ta szmato teraz z butami lezie jej w szkodę.

To szmato.

Zgadza się listonosz i ogląda mnie sobie inaczej.

Moja ona, taka ona moja, zgadza się mamulka. Moja ona, nieudaano.

Jaka matka, taka córka, odszczekuję.

A ona śmieje się swoim jedynym zębem.

Nosi dziecięcy dres z aplikacją Myszki Miki. Gryzoń z Ameryki strzępi się na uszach, ale nadal klaszcze, wypuszczając z rękawic haftowane życzenia Happy New Year!

Mamulka macha, ręka wydaje się bez skóry, złożona ze ścięgien i kości.

Daj to, co masz.

Przywożę aspirynę, bandaże na żylaki, podsuszaną kiełbasę, którą będzie sobie moczyć w wodzie.

Łożarta będę, sapie zadowolona.

Wydobywam landryny, chałwę, rodzynki, kocie języczki z czekolady. Mlaszcze na ich widok. Język wysuwa i merda nim, szczęśliwa jak psi ogon.

Odsuwam na bok stołu dobrze podeschnięte piętki, niedojedzone kromki, kończę rozpakowywać torbę i widzę zmianę na jej twarzy. Szybką jak tik. Sekundowe nacięcie przez policzek. Jak przy otwarciu prezentu, kiedy dostaje się nie to, na co się czekało.

Oddycha ciężko. Z wysiłkiem. Gładzi spódnicę. Strzepuje pyłek, którego nie ma. Odsuwa się od stołu, idzie na podwórko, do swojego stołeczka, do studni.

Przez okno z pękniętą w rogu szybką obserwuję, jak nachyla się nad cembrowiną. Będzie mlaskanie, gulgotanie, popiskiwanie, słów wykrztuszanie. Ze swoją studzienką mamulka nagadać się nie może.

Ale zanim zacznie, milknie. Usta zaciska. Grzebie w myślach. Słowa to sukienki matki. Przebiera w nich. Jakie wyciągnąć? Kuse, dziecięce, spod ziemi wyszarpane. Po starszej siostrze. Od mundurka. Od sprawunków w miasteczku. Te do figury szpilkami w ciało opięte. Codzienne. Do opatulania, znikania. Chodzi się w nich, śpi, myje, udaje, że umiera, umiera. Albo takie stroje, co piją, wrzynają się, cisną, zostawiają ślady, ale nie da się tych szmat wyrzucić, oddać, zawsze przychodzi na nie czas, same się przez głowę cisną.

Odchodzę od okna.

Cisza domu zawraca mnie. W przeszłość. W dawne dni.

W pokoju, tym od pola do rzeczki, w szafce pod obrazem Jezus błogosławi żniwiarzom mamulka oparła zdjęcie o flakonik.

Stoję w kwadratowej ramce. Spłoszona strachem. Skulona męskim okiem. Wyraźnie widać wysokie czoło, żyła na skroni mocno nabrzmiała ze strachu przed fotografem; wzrokiem można badać puls.

Pucułowate policzki, odstające uszy, ostry wzrok, siedem mieczy w źrenicach. Teraz tylko chybotliwe trzonki zostały. Czarne punkty, kiedy chcę pomalować oko, ręka trzęsie się i znosi mnie na czoło, na policzki.

Ja to mała z fotografii. Dzieciak, którym byłam. Patrzę na siebie siedmioletnią. Pierwszy dzień w szkole.

Przyjechał, no dalej. Przyjechał nam. Pan fotografista. Wszystkich zdejmie. Zdjęciucho na pamiontka będzie. Ustawić się. Szybko. Równo. Według wzrostu.

Staję na przedzie, czyli na końcu. Do ramienia wszystkim, zawsze jak najmłodsze, przeganiane, szturchane, przezywane, szpuntka.

Ja i ta frelka ze zdjęcia. Nie pierwszy raz nie poznaję się. Uczucie samoobcości jest niezmienne. To jedyne wrażenie, które odczuwam na każdym etapie życia.

Ta flekowata, w piegach dziewczynka, którą byłam, ta sprytna mała, ona nie myliła się, wszystko wiedziała. Fotografirowany wystraszony wyraz twarzy; od pierwszego września, od pierwszych lat, jakby ona już się domyślała, mocno przeczuwała, że nic takiego znowu dobrego jej nie spotka.

A piwko to nie łaska. Nie przywiozłaś, co?

Odwracam się. Mamulka wróciła od studni. Twarz rozgrzana.

Zawsze o piwku zapomnisz, gdacze. A mnie na piankę tak dziś naszło.

Siada przy stole, na krawędzi krzesła, wylicza:

Ingeborga. Renate. Zuzanka. Nina…

Jaka Zuzanka?!, wtrącam się wrzaskiem. Jaka Zuzanka?! Jej tam nie było. Ona się jeszcze nie urodziła. Co ty gadasz?! Nawet mnie wtedy nie było.

Ingeborga. Renate. Nina, poprawia się mamulka.

Liczy na palcach jednej ręki.

Ingeborga. Renate. Nina. Dobrze mówię, córucho barbelucho, dobrze teraz? Starość taka, że do trzech nie zliczysz. Ingeborga. Renate. Nina. Piwko. Pojedziesz do sklepiku po piwko. I przysięgam, że min głupich po piance nie będę robiła.

*

Kiedy pierwszy raz wróciła z Tokio, była sławna, miała dwanaście lat i nie rozpoznała swojego mieszkania.

Nic nie zmieniliśmy, żaden przedmiot się nie przesunął, nic nie odjęto, nic nie przybyło, a ona przechadzała się po wnętrzu niepewnie, ze znużoną ciekawością.

Gdzie mój pokój?, zapytała.

Zuzanka. Moje jedyne dziecko.

Tam, a potem w lewo, odpowiedział Mateusz, jej ojciec.

Stał ciągle w progu, w przedpokoju, z uroczystą miną. Wodził wzrokiem za córką. Jak sługa.

Umyj ręce!, podniosłam głos.

Przeszła obok. Bez słowa. Trafiła tam, gdzie chciała. Zamknęła się u siebie.

Mateusz ukląkł przy walizach, wyciągał rzeczy do prania.

Spacerowałam po pokoju. Dokoła stołu. Leżała tam gazeta. A pod nią kolejna i następna. Tej na samym wierzchu brakowało zdjęcia, wycięte Mateusz wetknął za szybkę kredensu.

Fotografię zrobiono z lotu ptaka, z loży tokijskiej filharmonii. Oto moja córka, z pałąkowatymi odnóżami nastolatki, jak żuczek gnojny, dźwiga czarną bryłę fortepianu. Męczy się i zarazem obejmuje instrument. Ta dziwna pieszczota zdaje się odbywać bez jakiegokolwiek dźwięku. Daje złudzenie, że koncert przebiegł w doskonałej ciszy, w natchnionym milczeniu. Gdyby nie pewien szczegół.

Fotograf Koji Fujimori utrwalił poruszenie jednej z nóg pianistki. W tym mikroskopijnym, zamazanym fragmencie ukryło się pewne zniecierpliwienie, jakieś pragnienie ucieczki, nadmiar, fałszywy akord, pogłos kakofonii.

Pospiesznie wykasowałam to dziwne rojenie z mojego umysłu, bo kolację Zuzanka zjadła z apetytem, choć w milczeniu. Jej twarz była po dziecięcemu znużona, ale zarazem przejrzała, zbyt napięta, by mogła uchodzić za świeżą.

Szybko się położyła, ale nie spała dobrze. Słyszałam, jak wstaje i krąży między łazienką a pokojem dziecinnym, otwiera drzwi balkonowe, lodówkę, apteczkę.

Odwróciłam się na drugi bok. Przywarłam do pleców Mateusza. Udawał śpiącego. Doskonale markował równy, śniący oddech. Przecinał go czystymi pauzami. Przepona działała jak metronom. Słuch absolutny. Nasza córka po nim to miała.

Obydwoje czuwaliśmy. Mateusz nad Mateuszem. Ja, Roma, nade mną, Romą. Każde czuwało nad sobą samym.

Bezsenność naszej małej to było normalne po tournée. Ta zła noc miała swoje repliki, tysiące godzin złych myśli, których nie dało się unieważnić snem, setki północy bez nocy, dziesiątki dni zagłuszonych wiwatami na jej cześć.

Po ośmiu tygodniach wróciła z trasy po Japonii. Seria koncertów. Miasto za miastem. Owacje. Do ukłonów. Kurtyna. Kulisy. Garderoba. Wywiady. Zimny bufet. Hotel po hotelu. Ręcznik z cudzym inicjałem. Czarne mydło z alg. Białe noce. Samochód na samolot. Duty free. Jet lag.

Dom. Trema odeszła jak przypływ, odsłaniając brudny brzeg: cierpkość nadgarstka, wymioty przed występem, łoskot lakierków, kiedy podeszwy zdobywają centrum sceny.

W Japonii była czczona. Nie ma w tym przesady – przez trzy lata była ikoną. Sprzedawano podkolanówki à la Zuza. Plisowane spódniczki. Bawełniane chusteczki z jej monogramem, podobne do tych, jakich używała do wycierania dłoni, kiedy umościła się przed klawiaturą. Bawełniane skarpetki z falbanką nad kostką. Wszystkim handlowano.

Ciągle mam pamiątkę z tamtych lat: spinki do włosów na podobieństwo tych, jakich używała podczas występów. Wyglądają jak metalowe wykałaczki. Dekoracyjnie ułożone na podstawce z orientalnej maty. Owinięte celofanem przewiązanym aksamitką, biało-czerwoną, w barwach polskiej flagi.

Wszystko, co na siebie włożyła, było kopiowane. Młode pianistki zaczęły ją naśladować. Tak samo się czesały, by móc poprawiać grzywkę. Nawykowy, ostry ruch. Opisany gdzieś jako „kultowy”.

Zuzanna przestała grać z dnia na dzień. W dniu swoich osiemnastych urodzin. Decyzja była, jak mi się długo wydawało, infantylną manifestacją mrzonki: życie jest gdzie indziej.

Zostawiła list: „Wyjeżdżam. Nie szukajcie mnie, bo to się dla wszystkich źle skończy”.

Posłuchaliśmy. W końcu słuch absolutny to specjalność tego domu.

Jej agentka tylko raz nas odwiedziła. Nic nie wyjaśniła, nie słuchała nas, rozglądała się tylko czujnie dokoła, jakby szukała sygnału, by zerwać się i uciec.

Zjadła mokre ciasto z rabarbarem. Wysiorbała kawę i wyszła. Przedtem jeszcze długo i rzewnie tuląc nas w ramionach. Następnego dnia przestała odbierać telefony.

Profesorowie z akademii też nas unikali.

Może było też tak, że to my z Mateuszem schowaliśmy się przed wszystkimi. Również przed sobą. Kochaliśmy się coraz wolniej. Gubiąc rytm i pocałunki. Pamięć tych nocy, jak głupiutkie koźlę, wciąż biegnie za mną, podskakując z radości.

*

Nie śpię, czekam na następny dzień, co wabi światłem, a potem i tak zawsze trzyma stronę nocy.

Zuzanka wyrosła na cudowne dziecko. Koncertowała. To były intensywne lata. Piękne lata bez śladu.

Mateusz cały czas wyjeżdżał. W sypialni potykałam się o jego walizkę. Poślubiłam chłopaka, który chciał iść w ślady ojca i zostać specjalistą od młoteczka, kowadełka i strzemiączka, ze specjalnością szumy uszne, a skończył jako lekarz ostatniego kontaktu.

Ekshumacje. Święte racje. Zainteresowanie umarłymi u nas wiecznie żywe. Składał ludzkie szczątki, upijał się na tych wyjazdach w trzy dupy, a potem brał dupy.

A co myślisz, ty sobie wierszyki piszesz, a ja mam brudną robotę. Ja wydobywam. A dokładnie wczoraj dwadzieścia pięć prawych kości udowych wyrwałem ziemi. Tej ziemi. Ruskie gnaty chyba. Egzekucje tam były czy coś. Jest jeszcze sałatka? Ja tu jeszcze uwalany, a oni z księdzem mi. Bo tam krzyż był. Taki wiesz, jak to u nas, sosnowy. I zaraz władza w terenie. Najechało się. Jeszcze się nie doliczyłem, a tu aktor mi nad łbem recytuje: „Rana głęboka. Rana sącząca się. Rana niewidzialna”. Aż się spłakałem, bo to aktor był dobry. Wyraźnie mówił. No nie dało się, nie dało. Bez łez się nie dało tego normalnie słuchać. O, takie wiersze jakbyś pisała. To rozumiem. „Rana. Rana powstańcza. Rana jak podziemna rzeka. Rana czarna”. Jezu, na pewno nie ma już whisky? Majonezu wwalasz za dużo, a potem gadasz, że mam brzuch. Wychlałaś, nie? Za tydzień chcą mnie w Tuluzie. Przyznaj się, wychlałaś? Kiedyś wysyłaliśmy w świat kompozytorów, teraz grabarzy. To ci polecę jakby Różewiczem, żebyś nie myślała, że prostak jestem od trupów. Posłuchaj refleksji człowieka, co żyje z pracy rąk. Słuchasz czy się drapiesz? Słuchasz? No. Przyda ci się. To będzie dobre i możesz sobie wziąć do pisania. Słuchaj. Zaczynam. Kiedyś, proszę ja ciebie, wszędzie była etykieta i kartoteka, teraz jest kakofonia. Kakofonia, dobre, nie? Kartoteka i kakofonia.

Mój Mateusz. Zawsze w galopie, w roztargnieniu, w lekkim przeziębieniu. Nie wygląda na zdrowego, ale kto lekarzowi zabroni?

Powiedz mi, zaczepiałam go, dlaczego interesują cię wyłącznie kości rodzaju ludzkiego? Przecież to taki brzydki rodzaj.

Co ty mi takie zadajesz? Pytanie sobie wymyśliła. Pytanie.

Niepodchwytliwe.

A ty? Pewnie masz już dobrze w czubie. Nie oszukujmy się, nie ma lekarstwa, powtarzał po kolejnej wódce, krztusząc się śmiechem. Jak pacjent chce żyć, medycyna jest bezradna. Bezradna. No co się patrzysz? Wiem. Powtarzam się. Taki już mój refren. Trzeba było sobie wziąć do rozrodu kolegę poetę, to by ci leciał Bakczysarajem w nocy. No co? Kółko graniaste czterokanciaste. Kółko nam się rozwaliło, a my wszyscy bęc! No jak, tak to szło czy jak? Jak? A ty coś do mnie powiesz?