Tentamer albo zbrodnia Ikara - Witold Wedecki - ebook

Tentamer albo zbrodnia Ikara ebook

Witold Wedecki

0,0

Opis

Tentamer albo zbrodnia Ikara” – sam tytuł tłumaczy treść zawierającą problem wynarodowionego młodego człowieka, który wrócił do kraju jako repatriant na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych i ma trudności adaptacyjne. W powieści opisane są perypetie z wrastaniem w nowe środowisko, konflikty towarzyskie, przypadkowe romanse i spory na tle politycznym. Refleksja o przeszłości przeplata się z teraźniejszością. Wybuchowy temperament przysparza bohaterowi nieporozumień. Stąd też odwołanie do mitu o Dedalu i Ikarze, odwołanie do zbrodni nieposłuszeństwa wobec ojca. Reminisencje – mądry Dedal i narwaniec Ikar, który nie usłuchał rad ojcowskich, w konsekwencji spotkała go kara: roztrzaskał się o skały. Stąd – zbrodnia Ikara, jako przestroga dla Tentamera, a w rezultacie: akceptacja, pogodzenie się z losem i z tym, co zastał w nowej rzeczywistości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 484

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki i stron tytułowych Radosław Krawczyk

Redaktor prowadzący Agata Paszkowska-Pogorzelska

Redaktor techniczny Elżbieta Bryś

Korekta Sylwia Kompanowska

Copyright © by by Witold Wedecki, 2017 Copyright © by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2017

Zapraszamy na stronę Wydawnictwawww.bellona.pl

Księgarnia internetowawww.swiatksiazki.pl

Dołącz do nas na Facebookuwww.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona

ISBN 978-83-11-15392-9

Pamięci mojej Mamy

Ty mnie do pieśni pokornej nie wołaj, bo ta już we mnie bez głosu...

Po raz drugi z garści tego samego ptaka nie wypuścisz, choćby to, był pelikan, jak nie wejdziesz dwa razy do tej samej wody. Słyszysz, Czarna Kruszynko?

Dwuznaczny uśmieszek rozświetlił oblicze Tentamerowe.

Bo za co nas hołubią baby i usta dają nocną porą i na nasypy za szlabany spotykać biegną ledwo żywe – jak gdzieś napisał poeta.

– W ta pora – zaciągał kresowym akcentem Tentamer – bez hecy, odpiłowawszy mu kawałek ręki jeszcze całkiem zdrowej, po łokieć, a może i wyżej, razem z kawałkiem łopatki. Po roku machał protezą, przybraną siostrzycą całkiem zwinnie. Latał jak uskrzydlony.

Obrzydliwy ciężar – rozpamiętywał dalej – sztuczny, ale przydatny na wieczorynkach jak cep. Wielka pomoc, jest czym zamalować. Chlaśniesz takim kołkiem, jakby żelazną sztabą po zębach.

I nie było silnych na Walerka, za to słabych nie brakowało. Towarzystwo szarzało, gdy wchodził. Kasztanowy elegant o wypucowanej jedynej ręce. Sprytem przewyższał oburęcznych i nosił chlubne przezwisko: Bezmien. Nikt nawet nie odważył się zawołać: Walerek. Zapomniano, że jest Walerkiem. Przezwisko przyschło, dopasowało się, a pochodziło od szczególnego urządzenia: na jednym końcu żelaznego pręta gałka, na drugim hak. Nic skomplikowanego. Pręt nacechowany lub napuncowany kropkami, oznaczającymi ciężar ważonego towaru. Drutem wodziło się, szukając równowagi i wyznaczało miarę: funt chleba, kaszy, kartofli, soli, mąki. W zamian litr nafty, kilka zapałek, od wielkiego dzwonu miód. Handel wymienny.

W prawdziwym lesie nie trudno o pasieki. W każdej dziupli rój pszczół. Polany rozkwitały chmielem, poziomkami i dzięcieliną, jesiennym wrzosem. Płonęły ładacie, czyli kaczeńce na podmokłościach. W glinianych garncach dojrzewał miód. W koronach sosen wiatr się hodował, by pod wieczór się zerwać i gnać przez sznury bielizny, wydymać żagle prześcieradeł, grać na mietlicy, mącić spokój w sadach i sadzawkach. O wysoki lot jastrzębia zahaczał, jarzębiny rozrzucał po polach.

Dziewczyny dostojnie zapuszczały szylkretowe grzebienie i palce we włosy, zgarniając je w koński ogon. Podkreślały swoje walory: kiedy najbardziej twarzowo, kiedy mogłyby czarować, rozsiewać magię na pana przy zegarku.

Gadały na zagonach kruki po ludzku.

Każdy nosił w sobie chłopięcą ciekawość dla dojrzałych kobiet i wytrych do otwierania bram raju.

Ta czarna jak żuk łyskała białkami, jaśniejąc w szarudze. Pod kołnierzem bluzki szypszynowy bukiet, akcent na tle wiejskiej chaty niczym grudka złota.

Tentamer łakomie spozierał na przynętę: niby ani głupia, ani za mądra, nie wiadomo jaka, a może być pociechą w dni przygnębiające. Szczegółowsza analiza poza to nie wykraczała. Każdemu mężczyźnie przysługiwał pośpiech. Nie miejsce ni pora do wnikliwszych badań. Teren podstępny. Tentamer szukał metody skuteczniejszej. W innym wypadku podziw na próżno.

Duszko, moja Duszko – tak do niej zalotnie – schrupał bym ciebie jak jabłko.

Rozcapierzał palce, jakby pragnął złapać. Zachwalał pojemność ramion. Jakby obłapiał, jakby już guziki rozpinał.

Dziewczyna ni drgnęła. Wiadomo, przyjezdny, pomąci i rzuci, przeminie urok.

Ani jednej iskry, bo płomień wybuchnie.

Magiczne ziarna flirtu. Niepozorne mrugnięcia, figlarny uśmieszek, szybki rumieniec jakby rak spieczony.

– Pijesz? Jesteś nałogowcem? – chętnie by spytała.

– Czego to ludzie nie wygadują – pewnie by odparł, ale Tentamer przejawiał konfuzję, bo pomilkiwał.

– Tu ciebie nikt nie zna, skąd się zjawiłeś – trwał dialog bezgłośny.

– Wziąłbym taką, jak jesteś.

– Jakąż ja jestem? – kokieteryjne, powłóczyste spojrzenie spod rzęs. Figlarny gest trzpiotki podczas strzepywania pyłka z sukienki.

– Z Bezmienem się zadajesz, wszyscy wiedzą.

– Z Walerkiem? Rany Boskie. Tylko kolega. Ktoś mnie obsmarował. Kaleka, bez ręki, w polu nieprzydatny. Zniedołężnieje i kłopot na starość.

– Zniedołężnieje – potwierdza Tentamer.

– Niech ciebie głowa o to nie boli – parsknięcie śmiechem i znów majstrowanie przy podołku.

Przekomarzania dla hecy, tak sobie. Tentamer merdał minami pod nosem. Im człowiek bardziej się angażuje, tym gorszy rezultat, popełnia gafy, brnie w zakłopotanie, popada w przesadę komplementowania.

– Nie umkniesz – usiłował łapać Duszkę za mankiet oburącz. Uskoczyła zwinnie.

– Gdybyś choć trochę zadbał o mnie. Gdybyś włos przygładził – tak pomyślała – jak potyrcze stoi. Strach takiego spotkać. Do dziewcząt się garnie, a zgadniesz, czy dobry. Taki zbyt zachłanny jak i niechlujny. – Malarzom wypada, oryginalność – prawie się tłumaczy, a gęba na kłódkę.

– Przed takimi nie ma jak się bronić. Na wiosce palcami takich wytykają.

Duszka się kryguje – urok rzucasz na całkiem normalnych. Przed takim czerwone kokardki trzeba wiązać, czary, a z czarów trudno się potem wyplątać. Obgadujesz znajomych?

– Fałsz, uprzedzenia – Tentamer nieporadnie szukał usprawiedliwienia i honorowego wyjścia z trudnej sytuacji. W chacie drzwi skrzypnęły pobielone w pasy. Matka wyjrzała: natychmiast do domu! Tentamer też ruszył. Duszka zabiegła mu drogę: nawet się nie pożegnasz? Po co tyle złości – niby obojętnie, bokiem, dodała – cześć, do zobaczenia – otrzepała dłonie – matka się niecierpliwi, muszę wracać.

Tentamer ostatnich słów nie dosłyszał. Nie odszedł, a uciekł. Pośród pni się błąkał jak gdyby pośród ekspozycji rzeźb trójwymiarowych. Tyle arcydzieł marnieje. Kto to zauważy? – biadolił, potykając się o korzenie. Odgarniał ściółkę – oto akademia, różne teorie, sztuka sama rośnie. Za moment ludzie to rozszabrują, na opał wywiozą i koniec pieśni. Tyle ekspresji w najdrobniejszym sęku, że do muzeum, na najwyższą półkę, bez żadnej kąpieli w chemikaliach dla wykurzenia robactwa. Człowiek nietrwały – tako rzecze Zaratustra, przydeptując węża, podziwiając orła. A zstępował z gór. Tylko na szczytach zupełna samotność... Robota jak z płatka, a z roboty nici. Skomplikowane gwiezdne konstelacje – rzucił okiem w niebo – ruchoma konstrukcja. Kto ją porządkuje...

Zaciągało mżawką. Mrok zaległ jak w bunkrze. Z wilgoci ciążyły nogi, przemokłe obuwie, onuce choć wykręć.

Twarz chłostały gałęzie. Obrzękłe krople tłukły o policzki. Jedynie wola przebrnięcia pchała do przodu, jeszcze krok, pół kroku. Człowiek łaknął czegoś suchego, szukał trwałej kępy, odrobiny ciepła, a ciepłem jest wszystko, co suche. Chatynki w mchu zapadłe po okna. Drobny szczęk szyby, rozwiane pierzyny na parapetach, wypchane worki w ramach, pęki ziół przy kominie, witki nanizanych grzybów. Aromatyczny zapach kuchni, pachnące kąty zakwaską chlebową, dzieża w ukrytej komórce. Skradający się chód za drzwiami. Bandyci? Żarnami rządziła gruba Tekla. Łydy niczym słupy. Pod bluzką cycki dwa kilo, torby otrębów przy saganach dla świnek. Nikt nigdy nie śmiał zalecać się do niej, znaczy do Tekli. Z łatwością łapała knura za tylne nogi, dalejże wywijać i dalejże płoszyć absztyfikantów, co nieuważnie przy niej się znaleźli. Przyciskała kolanem knura, by drut w ryj zawlec, by dziedzińca nie zrył. Tej sztuki żaden mężczyzna nie pojmie, nie potrafił dokonać samodzielnie. Haubica – mówiono w ukryciu – całkiem niedostępna. Dowcipy mroziły krew w żyłach. Z kobylego mleka taka babska siła, wyssała nie jedną kobyłę, kiedy wracała z obory z udojem. Parowało wiadro od mleka. Gdy jej dokuczano, odstawiała wiadro, poddzierała suknię – pocałujta wójta – szła wyprostowana po stromiźnie ścieżki. Tak na wschodzie chodzą z tacami owoców.

Przeważnie podczas jesiennych rozchwiei las czerniał posępnie. Tułał się żal w gąszczu. Cienie rzucały tajemne figury. Na łowy ruszały puszczyki. Oczekiwano na niespodziewane wydarzenie. Dokonywały się cuda w gałęziach, zmiany pór roku we dnie, przełomy leśne wieczorem. Uwijały się mrówki po wykrotach po zrudziałych ścieżkach, najjaśniejszy szlak w mroku się plątał. Mrówcze kopce upodobniały się do kraterów tuż przed erupcją. Dzięcioł kuł chwałę szyszkom i orzechom: na pohybel, na pohybel – skrzeczały sroki. Kruk urzędowo pilnował porządku, gadając po ludzku z ptasim narodem. Zapach terpentyny wśród sosen. Z pni wyciekała żywica. Daleki kwik wieścił świniobicie we wsi.

W ogniskach osmalano szczecinę. Nadciągały psie sfory, warując w bezpiecznej odległości. Aportowały kości rzucane na odlew. Żebrzące skamlenie niosło się polem. Pobrzękiwały łańcuchami krowy. Kruki w zawodach z wronami, zakolami po niebie. Skrzypiały furmanki po leśnych kałdobach, po wyrżniętych w ziemi koleinach. Konie niczym góry wypasione chybotały w hołoblach pod duhą. Szpaler drzewostanu, zielona nawa, malejący punkt na horyzoncie, perspektywa ostatniej stacji. Złodziejski fach liczył się w tych stronach podwójnie. Spotkanie w lesie groziło walką, jeżeli siekiera na podorędziu. Turkot kół, ptasie serenady, rżące chrapy, poświsty bicza, przekleństwa wozaków. Przetrzebiona dziczyzna, kłusownicy z wnykami, z odrezami pod połą jermiaka. Zając umykał pod miedzę. Zza krzaków jarzyły się ślepia wylęknionych saren. Woźnice rzucali lejce i nura w chaszcze. Rozlegał się tętent i trzask gałęzi. Rzadkie strzały w powietrze, a może ktoś kogoś akurat zabił...

Tentamer błąkał się pośród drzew niby pośród gawędzącego tłoku, nucąc z białoruska: lecieła ziaziula praz bor kukujuczy zapłakau mało jeczyk z wieczarynki jiduczy...

Majaczyły płachty litewsko-białoruskie, gryczane zagony, pastewnika, ogrody na skrzydłach maków.

Nie kukuj, ziaziula u lesie, bo listkom zadawiszsia, nie siadaj, miłyj, pry boku, bo mnie nie narawiszsia.

Danina pamięci spełniona. Las pieśń upotężniał z korony w koronę, ustokratniał echem. W kudłatych łebkach kwiatów, w rozłożystych konchach, zamęt.

Tentamer powtarzał: moja północ wcale nie polarna, bez zorzy, gdzie niskie słońce i pasma jałowców, małomówność w modzie. Moja północ nie gorsza od skwarnego południa.

Kilometrami przez śniegi na nartach, przez kopkie zaspy, wśród ekspresów chmurzysk. Wierzchem przez lśniącą skorupę lodu. Łakoma ciekawość rozmówców: jeszcze o gwarzących po polsku krukach, rankiem w lufciku. Zachłystujące się okrzyki: łgarstwo, żeby kruk gadał po ludzku. Konformizm małowiernych uciążliwy. Wyrachowanie w najdrobniejszym głupstwie. Niższe i wyższe pobudki. Ile warta pochopność, niebezpieczny kompan łatwizny. Bezinteresowna ciekawość nicowania na wylot każdej plotki.

Bezmien sądził, że Tentamer oszalał. Od wczoraj zagubiony. Puste trzy flaszki na stole i psychodelia, muzyka organów. Zdaje się Haendel. Nastrój podniosły.

– Idź się odcedź – nalegał – bredzisz o swoich polach, warzywnikach i ciżbach leśnych. Trzy flaszki obalić, nie wąsko...

Tliły się zwodnicze ogniki. Mrugała żarówka tuż przed przepaleniem. Darło się ptactwo. Rozdzierało poranek. Gdzie iść się odcedzić. Co też on wyprawia. Nikt go tu nie prosił. Brzask dokazywał na dworze.

– Duszka, ta dziewczyna, którąś bajerował, o tobie dawno zapomniała – grobowo wieścił Bezmien – aleś jej zamącił pod grzywą. Wiesz jak to zadupie się nazywa? Korea, kapujesz, Korea. Tu powiadają: baby zwichnięte na Korei. Na progu zupą z kluskami częstują jeżeli ktoś w swaty, gonią siekierą konkurentów. Krupnik zabielany mlekiem od wściekłej krowy – Bezmien nadawał jakby przez radio Wolna Europa – Tentamer ponownie strzelił karniaka, bo pił od wieczora.

– Niedobra hara – w panice się cofnął i skrył za wieszakiem, okrywając się gustownym rękawem z bufką. Bezmien ton nadawał.

Głupstwo, pod sufitem kwitnie. Mnie też bywa ciężko – usiadł na brzeżku ławy. Nie usiadł, przycupnął z przerażeniem w oczach i nie na ławie a na taborecie rozchwianym na wszystkie strony. Nie czekając też, nalał po falbanki wychylił duszkiem, jakby mu miał kto zabrać, sprzątnąć sprzed nosa, jakby mu się też należała miarka.

– Z równym zapałem do octu byś się przyssał – ostudził jego pęd do wódki Tentamer, turlając po stole kubek – muzyka rozbiera – wyznał, wodząc rozszerzonymi źrenicami, jakby nie poznając Bezmiena, jakby miał zapaść na galopujące suchoty. Dłonią plaskał po blacie, jakby macał za rewolwerem – nie jestem skandalistą – powtarzał w kółko, tylko tak jakoś zapachniało prochem, może jabłkami – dym po pokoju wolno się rozsnuwał, układając w warkocze i wstążki.

– Dałeś bobu, bracie. Gdzieś się podziewał? – Bezmien zdradzał sztuczne zaciekawienie – pracujesz na czarno, czy co u licha...

– Jakbyś zgadł, sztancuję wtyczki elektryczne u kapitalisty. Od sztuki płaci.

Opróżniali z Bezmienem szklankę za szklanką z nowej półlitrówki, a na zagrychę pięć flaszek ziołowego świństwa, niby wermutu. Potem udali się do piwnicy postrzelać do figur z plasteliny. Kurtka na wacie – przeklinał Tentamer – kurna chata, może się wreszcie udusimy. Na skrzynce naboje w paczce po UNRZE. Wytłukli wszystkie grudki węgla, gdy zabrakło plasteliny.

Tentamera często nawiedzały stany depresji, a zdrowy był na oko niczym tur. Przejściowe niedyspozycje, najzdrowszym się zdarza. Kiedyś musi się przetrzeć i wyklarować z tą Duszką. Bezmien długo potem się nie pokazywał, aż mu rękę obcięli po łokieć, albo i wyżej. Nagle wpadł się poskarżyć, oprzytomniał. Przez chwilę milczał, ale Tentamer wiedział, że coś mu dolega.

– Spójrz, bracie, ze mnie kaleka, popychadło, ani się odwinąć – wykonał ruch, jakby pragnął uderzyć. Nic z tego, mówił wyraz twarzy. Silny wzrok u kalek.

Hormony buszowały po pokoju. Kłębiły się nerwy. Hormony to sztorm na oceanie, cyklon od brzegu do brzegu, a brzegi skalne, niegościnne, splądrowane przez korsarzy. Na zmianę Liszt. Czyste wariactwo.

A jak było wtedy... Miałem wyłowić z rzeki – poskrobał się za uchem Tentamer – wiązkę nawazelinowanej broni. Most, obok szosy łąki. Dla pozoru niosłem wędkę. Ryba brała, rozpłaszczony macałem pod nawisem, wreszcie jest bagaż. Usłyszałem warkot silnika. Motocykl czy pancerka? Gardłowy wrzask. Otoczyli ciasno, obszwargotali, wysypali z kosza cały połów. W napięciu zakładałem nową przynętę, łowiłem na żywca. Odjechali, wygrażając. Odetchnąłem, mieli w konserwach żaby. Dotąd majaczą we śnie krzywe pyski i rozmydlone ślepia spod kwadratowych hełmów. Ktoś połknął robala? Wytaszczyłem broń. Same karabiny, zawinąłem w onuce i do wora, w las, pod jego skrzydła. Koledzy w zniecierpliwieniu odchylali łapki jałowca w ziemiance: kiedy przylezie? W kółko golony, przepadł. Cuchnący dym na powitanie, samoskręty z machorki i karaszków, wesoły okrzyk: nareszcie. Myśleliśmy, żeś zdradził. Masz ryby?

– Szkopy mnie przygwoździli – nikt uwagi nie zwrócił na skargę. Niebezpiecznie to niebezpiecznie, nie nowina przecież.

– Szykowaliśmy już pomniczek i świeczki.

Przyjemność rozpłynęła się po kościach, podzięka za serdeczne przywitanie.

– Wypakuj tobołek – ponaglali. Posypały się ryby po klepisku.

– Mam, zobaczcie, nałowiłem. Same szczupaki – podali gazetę, rozłożyłem, co się nie rozsypało rzędem, z dziesięć sztuk takich. Wór z KB-ekami rzuciłem pod ścianę, nikogo nie interesował. Ściana solidna, z okrąglaków, żeby nie zawiało. Radość zrozumie ten, kto służył w partyzantce. Każdy miał chrapkę na nowy karabin, ale tego nie okazywał. Każdy miał nadzieję, że się załapie. Wszczęła się sprzeczka, każdy dopadł swego. Wreszcie z bocznej kajuty wychynął dowódca: co tam za burdel, chłopaki? – zagaił i wszystko zamarło w napięciu.

Ustawiono broń w kozły i sprawa wróciła do normy. Na patelni ryba skwierczała, teraz o nią zawrzało. Wreszcie zabębniono o dziewczęcych wdziękach, o maminej spódnicy. Sakramentalny temat: narzeczone-wariatki. Każda inaczej.

Tylko matki święte. Opętany nie jestem. Wycyzelowany umysł, wyposzczony. Rozkładam wszystko na elementy pierwsze, dobieram buty do pary.

– Gardzisz – ryknął Bezmien – piętnujesz na wyrost. Zbyt wiele w tobie małostkowości, trutniu. Nikczemny rys samozachwytu, pożal się Boże...

A dętka, przerdzewiał wentyl, kapeć.

– Mózg drętwieje od twego nadawania – zwurdził się Tentamer.

– To wcinaj, gotowa galareta w salaterce – Bezmien nie dawał za wygraną.

– Galareta w sosie azotowym, pycha, sam taką zagrychę popijaj octem. Troszczysz się o moją wydolność, o nerki. A mam, mam kondycję.

– Szkaradzieństwo – Bezmien umiejętnie wtykał szpilki. Pikantnie pichcił zaczepki, dogryzał – witaminy, fruktowity, ekstra wyżerka, szamaj, sztuczne podniety, Tentamerku, nie wybrzydzaj.

No i jak wyprowadzić go z błędu, że kulą w płot trafia. Pudło, bratku, chciałoby się rzec – ekstremalna ekscytacja, brzmi, prawda? Na granicy zerwania. I ta nawisła, nawilgła zieleń, ta chłosta, ambulanse krążące po szosie, krwiożercze operacje pancerek. Zatarte twarze kolegów, kształty transzei, liszaje na ścianach, tlące się światła latarek, anemiczne szepty: nie tędy. Ameby w mroku, świętojańskie robaczki, zgryzota. Jakby kto posypał napalmem.

– Aktywność ulatnia się z wiekiem, kochany, nie nadrabiaj miną, Tentamerku. Po nagłą cholerę przyjechałeś?

Duszka, kazała, moja Czarna Kruszynka ściągnęła telepatią.

– Zauroczyła, szelma – rozkrochmalił się Bezmien – takiego twardziela.

– Na amen.

– A może bluff, rejterada? Awantura o każdy grosz. Na Śląsku Eldorado.

Poczułem się jak pieprz w moździerzu – Tentamer zrobił wielkie oczy: gryzłbym każdego, kogo bym złapał.

– Psychoza, kolego. Każdy chce się pozbyć tego, co go dręczy. No i się wykobzałeś na powierzchnię. Nie ma odważnych, żeby bez powodu zabijać. – Ty też wyolbrzymiasz swoją przydatność.

– Boisz się wracać. Tam straszą cienie. Las ze wszystkich stron podpiłowany. Bezmien judził: spełniłbyś elementarne zadanie.

– Każda roślina musi znaleźć swoje miejsce. Akceptuję wyłącznie naturalny bieg wypadków.

– Fatalizm.

– Konieczność. Nie wypowiadam naturze beznadziejnej walki. Biegu rzek nie zmieniam, katastrofa w skutkach. Wandalizm.

– Pielęgnacja również jest zmianą, szminka, retusz – drążył Bezmien dziurę w całym – bo czyż my, to nie natura? Uzbrojeni w narzędzia postępu technicznego wnikamy w głąb, do trzewi. Przeobrażamy.

– Mam prawo do odpoczynku i do akceptacji. Jestem utrudzony pośpiechem, sloganami rewolucji. Pragnę wtopić się w zieleń. Stąd ucieczka bez celu. Nie zawsze się sprawdzamy w pytaniu: po co?

– Świat to niestrawny zakalec, zgoda. Zbyt impulsywnie działamy, po omacku.

Intuicja zawodzi. Narzekamy na los, a los sprzyja bogatym i figle płata.

– Ale nie mędrcom. To ulęgałka, zgniła od środka, gładka po wierzchu.

– Los, nie usługa pierwszej potrzeby, kmiotku. Często figla płata

– Przeznaczenie?

– Plugawe myślątka to rozkosz. W najeżonym kamurami rezerwacie mądrzy i głupi, czeladź, jegomoście do usług.

– Piłujesz hipotezami, bardziej się rozluźnij. Mierne pomysły. Czym chcesz się chwalić? W przędzalni niekiedy nawet mocna nić pęka. Kołowrót pędzi.

Spójrz, jaki jestem trzeźwy i rezolutny. A z ciebie kicha.

– Racuchy na kaszel suchy, kopry na mokry. Opilstwo, nie gra w karty. Znasz zasady, ale na porównaniach daleko nie zajedziesz. Mądry przed mądrym nie ma czym się mądrzyć.

– Jak głupi przed głupim.

– Remis.

– Jeden drugiego lekceważy. Brak entuzjazmu we wzajemnym przesłuchiwaniu. Energia nie eksploduje.

– Niech tylko dorwie mądry głupszego, masakra.

Salwowałem się ucieczką. Podłe nasienie za młodu tchórzem nasiąkło. Oderwałem się niby mucha od kisielu, cudem. Spór jałowy, wycieńczający. Perłowa kasza, widelec w łoju przypieczonym. Jak bym się posycił. Nie sądźcie, że ulżyło. Nie pośpieszył z pomocą żaden Bezmien, żadna Kruszynka. Nadal mną głód miota i nadal wybrzydzam. Paskudny niepokój: co ja tu porabiam. O co się troszczę? Czego szukam? Eldorado spłonęło, zgliszcza, w leju wystygłym popiół świszcze. Wystawiam się na pośmiewisko nawet jednoręcznych. Jestem dziwadłem nie z przypadku, z wyboru. Puściły zawory bezpieczeństwa. Obcy w nieprzyjaznym środowisku. Szakale ostrzą zęby. Bije w dzwony Kwasimodo. Esmeralda w szoku. Stępiały węch instynktu. Dopominają się nowinek, a nie ma. Zawiódł zmysł powonienia. A oni, to moje otoczenie, wygodnie: w becikach, ściupione buzie, egzystują, podwinięte ogonki – nagonka – wrzeszczą i mdleją w pośpiechu, klaszczą w łapki, nieprzytomnie, popiskując z rozkoszy: opowiadaj co, gdzie nadają? Potem transportują wiadomości na wariackich papierach, przekręcają, dopasowując do własnych potrzeb, niebywałe wersje, niestworzone historie. Wypytują jeden drugiego: kiedy wróci? Szeptucha, pokraczna plota: pojutrze... Kombinacja najnieprawdopodobniejszych terminów i dat. Jeden od drugiego bardziej wtajemniczony, zbliżony do kół dobrze poinformowanych. Wielka zgrywa. Nieustanna reinkarnacja. Tentamer ma zaspokajać ciekawość i basta. Ma gadać o paprociach i o męsko-damskich niuansach.

Dookoła aromat świeżości. Tu, przynajmniej w tym lesie niespodzianek. Przenikanie światów, wiwisekcja martwoty z żywością, ogromne ciało, cielsko. Żuki, tarakany i pterodaktyle, wypchane ptaki poddane eksperymentom, wstrętne karaluchy. Dla dobra postępu, tu w lesie, jakby preparaty w słojach. Inkubacja naukowa. Zanurzanie w formalinie powietrza. Rozkład gałęzi, gnijące liście, zapach wilgotnej jedliny, analiza słojów organiki i minerałów.

Tentamer roztarł w palcach małe stworzonko, być może biedronkę, motylka, Bożą krówkę. W mieście podniesiono by alarm i lament: morderca. Towarzystwo Ochrony Zwierząt wszczęłoby postępowanie sądowe, słałoby petycje do magistratu z żądaniem ożywienia krówki. Skłębione żmijowisko nie spocznie nim nie dokuczy. Jeże w owocach, maść na reumatyzm, czarna rzepa na porost włosów, papka z aloesu na ropiejące rany. Tryby ścierają ciała i kości, gruchoczą rozum. Kompresy z wywarem bobków zajęczych. Jeżowe łajno na dolegliwości. Romanse pod poduszką, po kolacji ból koją kolebiące się biodra amatorek szybkiej miłości. Rotacje: anfas, profil, wydłużone uda z żabiej perspektywy, ultranowoczesne dekolty, diamenty w pępkach, pompowane biustonosze, medycyna tybetańska. Metody powiększania wszystkiego, co nie wyrosło: nakłuwanie splotów słonecznych i kroczy. Cienkie szpileczki pod sercem, w uszach, w bębenkach. Rosną biusty, jędrnieją pośladki, kisi się burak w pastewnym ogródku. Chwała pomnikom i pamięć sztuce tybetańskiej. Reszta barachołka, targowisko próżności, nuda: sześć razy cześć... Panienki na zabawach smutne, choć już nie handlują pietruszką, mają wzięcie. Starość do lamusa, na zsyp krostowate i garbem dotknięte, te co z wągrami. Higiena kosmetyczna, operacje plastyczne, estetyka. Nowy świat nie znosi brzydoty. Zgrabne biusty z gąbki, uroda z silikonu. Huba i krzesiwo. Nie ma co się chandryczyć na zapas.

Stany depresji. Najbardziej miękka poduszka uwiera. Złe sny osaczają. Niezaprzeczalne: nie uświadomisz szpetoty w lesie, gdy mech pod policzkiem, pagórek pod głową i cień zamiast kołdry. Każdy element porachowany. Pośród betonu i sztucznych kamurów, pośród żelbetu ciasno, sny kalekie. Brutalny zgrzyt kół zębatych, pasy transmisyjne, aż szczęki dzwonią. Witryny pełne fatałaszków. Akcenty ostatniej mody na tle obdrapanych czynszówek w czworoboku, podług reguł prostego kąta. Kwadrat to łatwizna, obłość to sztuka. Franty w słomkowych panamach, laski z łebkami smoków, ukłony: całuję rączki, padam do stupiczek. Swaty i porwania. Sfatygowane damy naruszone zębem, zaprzeszła uroda i gumowe usta, drwina, przycinki. Powłóczyste uchylenie powiek. Gra wdzięków ulicznych. Ceremoniał miejski. Jodełki pełne ozdóbek.

A tu butwienie, naturalny proces. Wykrusza się kora pod dziobem dzięciołów. Salwy brązowej zieleni ku słońcu, dudni chlorofil w słojach. Reakcja roślin pod dotykiem ciepła. Atrakcje skrzypiących skrzypów, pylący widłak. Kosmetyczne zabiegi pór roku. Utrwalony system przełomów.

* * *

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.