Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
33 osoby interesują się tą książką
Ta książka jest szalona. Musisz ją przeczytać.
– magazyn „Bon Appétit”
Horror należy do kobiet
Dorothy Daniels przyrządza doskonalsze potrawy niż najlepsi szefowie kuchni. Podobnie jak sztuki kulinarne kocha też seks, dlatego podróżuje z Manhattanu do Włoch, aby smakować ich obu. Jest fenomenalną krytyczką kulinarną, ale też skazaną na karę więzienia seryjną morderczynią.
Historię zbrodni opowiada zza krat: od dzieciństwa, przez szczyt kariery, do momentu, w którym wbija szpikulec do lodu w szyję mężczyzny na Fire Island. Podróżuje w czasie między życiem obecnym a tym, które doprowadziło ją do celi. Wspomina, co wówczas jadła, nie pomijając także mężczyzn. Odkąd zrozumiała, że namiętność oznacza upragnioną władzę, nic nie było w stanie stanąć jej na drodze.
Chelsea G. Summers – amerykańska pisarka, niezależna dziennikarka z tytułem doktora w dziedzinie osiemnastowiecznej literatury brytyjskiej. W swoich artykułach pisze o seksie, polityce, technologii, modzie i kulturze. Zadebiutowała powieścią Ten głód (2020). Swój czas dzieli między Nowy Jork i Sztokholm.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 393
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla wszystkich niegrzecznych dziewczynek,
ale przede wszystkim dla Molly i Katelan
Corpse Reviver #2
Wszystkie wyglądają tak samo, bary hotelowe, nawet jeśli wydaje się, że jest inaczej. Dąb i szkło, palmy i butelki, oświetlenie rzucające ten szczególny rodzaj blasku, który równocześnie spowija cię swoim ciepłem i podkreśla twą samotność. Bary hotelowe pachną przywilejami klasowymi, desperacją i nadzieją.
Siedziałam w jednym z nich, popijając Corpse Reviver #2. Drinki tego rodzaju, jak wie każdy koneser koktajli, stworzono pierwotnie jako lek na kaca, ten klin wybijający klin, o którym mógł pisać Arystofanes, dawno temu w czasach starożytnej Grecji poszukujący ukojenia dla burzy będącej skutkiem nadmiernego spożycia wina. Jak w przypadku większości dobrych rzeczy pochodzenie mego drinka było owiane mgłą tajemnicy. Jego dalecy kuzyni zadebiutowali w tysiąc osiemset siedemdziesiątym pierwszym roku na łamach publikacji Przewodnik kulinarny dla dżentelmenów oferujący praktyczne przepisy na alkohole we wszelkiej postaci, koktajle, poncze, nalewki, napoje letnie i zimowe, z uwzględnieniem wykwintnych zestawów dań z dobranymi do nich winami etc., etc. Tytuł równie mocny jak temat, a w środku cała przyprawiająca o zawrót głowy gama smaków. Każdy przyzwoity młody człowiek powinien zapoznać się z tą książką, każdy nieprzyzwoity winien ją posiąść.
Najnowsze receptury powstały w czasach prohibicji, tej niezwykle głupiej epoce amerykańskiej historii, kiedy to ów koktajl będący już panem w średnim wieku zadziwiająco zamaszystym krokiem wkroczył na scenę pod znakiem beznadziejnych zakazów. Harry Craddock, legendarny barman równie legendarnego londyńskiego hotelu Savoy, unowocześnił ten drink w szalonych latach dwudziestych, ugruntowując jego pozycję w tysiąc dziewięćset trzydziestym roku wraz z publikacją Księgi koktajli Savoya. Sztywne, wykrochmalone kanty samego Craddocka dalekie są od mojego gustu. Odpowiadają mi raczej mężczyźni całujący się jak bestie, z drożdżową nutką w oddechu. Ilekroć sączę dzieło Craddocka, wyczuwam w jego obleczonej w biały fartuch piersi gwałtowne bicie serca wymiętoszonego buntownika wbrew okazywanej przezeń statecznej wystudiowanej pseudoangielskiej rezerwie. Corpse Reviver #2 to wyborny koktajl, który stoi na progu anarchii – to, co czyni go wielkim, zarazem go dyskwalifikuje. Odrobina absyntu przesądza o jego z lekka halucynogennym charakterze, a przy tym umiejscawia w czasie i przestrzeni. Bo oczywiście absynt zniknął z purytańskiej Ameryki na mniej więcej stulecie, po czym wrócił triumfalnie w dwa tysiące siódmym roku. Były to szczęśliwe czasy dla USA nawet pomimo obniżonej znacząco mocy piołunu.
Bar hotelowy, w którym popijałam Corpse Reviver #2, nie znajdował się w hotelu Savoy. Nie da się wystarczająco nachwalić baru w hotelu Savoy; a przynamniej nie dało się – czasy się zmieniają, a wraz z nimi miejsca. Ten zabytkowy hotel: świadek miłości Oscara Wilde’a, miłości, która nie śmiała wymawiać swojego imienia, naturalne środowisko Sary Bernhardt, domicyl Noëla Cowarda, siedziba niezliczonych innych plugawych, olśniewających gwiazd popadł w niełaskę, a przynajmniej wypadł z łask tych, którzy wiodą życie pełne gracji. Ja nadal przepadam za Savoyem, głównie przez wzgląd na jego historię, jego brytyjskość i jego niezachwianą wierność zasadom luksusu. Inni oddają się stosunkom seksualnym w tandetnych motelach, gdzie ich plecy dotykają drapiących narzut, a stopy zasyfiałych dywaników, wszystkiemu zaś przygląda się migocący chłodem ekran telewizora. Skłamałabym, mówiąc, że jestem całkowicie odporna na urok takich gwarantujących anonimowość miejsc schadzek. Nie ma jednak porównania z oddawaniem się rozmaitym perwersjom w apartamentach z rozległą panoramą, w miękkiej pościeli, z puchatymi ręcznikami na podorędziu i właściwymi metkami na widoku. Taniość można znieść, ale luksus bije wszystko na głowę. Savoy jest luksusowy, lecz ostatnio częściej mnie znajdziecie w hotelu Café Royal czy May Fair (mają tam lepszy wystrój, a przecież tylko to, co przyciąga oko, pozostaje w pamięci).
Nie byłam zatem w Savoyu ani nawet w Londynie. Jesienią dwa tysiące trzynastego roku przebywałam w moim rodzinnym mieście, w nowojorskim NoMad Hotel, a konkretnie w jego barze. Lubię odwiedzać bary hotelowe, nawet gdy jestem we własnym mieście. Kiedy człowiek się tam rozsiada, ogarnia go poczucie utopii typowe dla miejsc uczęszczanych przez wędrowców. Pod tym względem hotele są podobne do podróży pociągiem; przypominają rozmowę z nieznajomym, z którym spędziło się ostatnią noc. Pozwalają przez moment zajmować przestrzeń, której jedyną definicją jest nieokreśloność.
No więc siedziałam w barze hotelowym, sama, podczas gdy Corpse Reviver #2 perlił się przede mną w kieliszku zachodzącym białą mgiełką, która przywodziła mi na myśl bladość cery macochy Królewny Śnieżki. Poza mną przy kontuarze – szerokim kawale drewna równie gładkim i niemal tak ciemnym jak belgijska czekolada – siedziało jeszcze pięcioro ludzi: dwie pary i jeden samotnik. Pierwsza para: dwóch biznesmenów w służbowych garniturach, w podróży służbowej; jeden od czasu do czasu strzelał w moim kierunku oczami znad uniesionej szklanki. Druga para: on i ona, najprawdopodobniej małżeństwo, bo patrzyli na przestrzał siebie martwym wzrokiem, rozmawiając. I samotnik: młody mężczyzna, wysoki i szczupły, o długich arystokratycznych palcach i cerze barwy sera Brillat-Savarin. Choć był tu wyraźnie w interesach, nie miał na sobie garnituru; jego lawendowa koszula lśniła niczym gojący się siniak. W przeciwieństwie do faceta, który rzucał mi spojrzenia, jak mógłby rzucać niedopałki w stronę popielniczki, młodzieniec napotkał mój wzrok w lustrze i pewnie go przechwycił. Jego arogancka mina pozostała nieprzenikniona.
Popijając drinka, robiłam notatki na temat ostatniej knajpy. (Vitals & Orts, nowy gastropub, którego szefem kuchni jest Rupert Bonnard, niegdysiejszy enfant terrible, radośnie serwujący podroby zdesperowanym żarłokom łaknącym nowych wrażeń i mającym usta otwarte niczym pisklęta – dzioby, egipska rozpadlina Blue Hole – usta czy gwiazdy porno – szparki. Jedzenie było wyśmienite, szczególnie grzanki z kaczą wątróbką, tłustą jak mistrz ceremonii z Las Vegas i pikantną jak komik wodewilowy, oraz wołowina i cynaderki zapiekane w cieście, delikatne jak piosenka miłosna i posilne jak prezydentura Warrena G. Hardinga). Nie śpieszyło mi się.
W szerokim na całą ścianę lustrze za kontuarem widziałam, jak młodzieniec się puszy, nim zdecyduje się do mnie uderzyć. Najpierw pochylił się do barmana i wskazał niewątpliwie w moim kierunku, sprawiając, że wylądował przede mną kolejny Corpse Reviver #2 – raczej żałosny oferunek. Później przechwycił moje spojrzenie i skinął do mnie, lekko opuszczając zakończoną spiczasto brodę. Na koniec ześlizgnął się ze stołka niczym kawałek masła zsuwający się ze sterty gorących naleśników. Poczułam, że staje obok mnie.
– Wiesz – zagaił – stanowisz interesujące wyzwanie.
Głos miał głęboki, podszyty niesprecyzowanym bliżej akcentem. W każdym razie słychać było, że pochodzi z dobrego domu, zimą szusuje w Dolomitach, a wakacje spędza w dziesięciopokojowym „domku” nad Bałtykiem, nie wspominając już o wykształceniu odebranym w prywatnej szkole, w której pracowali nauczyciele ściągnięci specjalnie w tym celu z Anglii. Jego skóra roztaczała zapach welinu i witalności.
– Naprawdę?
Wślizgnąwszy się na stołek tuż obok, schował długie nogi pod kontuarem, przy czym każdy jego ruch był tak samo wykalkulowany jak lawendowa koszula. Mężczyźni noszący satynę proszą się o to, by ich pieścić.
– Twoja mina – powiedział. – Klasyczny bitchface. Zawsze jesteś taka skwaszona czy tylko wtedy, gdy się nudzisz?
Uniosłam brew i popatrzyłam na niego.
– Zaczekaj, aż zobaczysz mnie w akcji, człowieczku.
Później, choć nie tak znów wiele później, za pomocą języka i palców eksplorowałam przesycone bourbonem i nudą usta młodzieńca; jego usta eksplorowały kwaśno-słony smak mojej cipki, słynącej z wielokrotnych orgazmów i nieumiejętności oceny sytuacji.
Młodzieniec, długi i blady, był istnym przysmakiem; ptysiem nadziewanym po brzegi palącą słodyczą i spermą. Okazał się niesłychanie dobrze wychowany, zajmowała się nim samotna matka, radziecka imigrantka w Wielkiej Brytanii, kobieta posiadająca niewątpliwą fortunę i niewytłumaczalnie doskonały gust. Można by ją wziąć za Gigi, gdyby Gigi urodziła się w Związku Radzieckim i została kochanką anonimowego sekretarza partii. Młodzieniec za dnia robił w funduszach hedgingowych, a nocami, wystukując poezje na klawiaturze, żałował, że gęsie pióra odeszły do lamusa i stały się pretensjonalne.
Tyle się można dowiedzieć o człowieku, którego pragnęło się tylko zerżnąć.
Patrząc z perspektywy czasu, sama się sobie dziwię, że to zrobiłam. Że wszystko to zrobiłam. Z pozostałymi było inaczej, widzicie. Latami budowałam z nimi intymną relację, ryłam rozległe krypty i wypełniałam je wspólnymi wspomnieniami, tworzyłam strzeliste komnaty i zapełniałam je półkami z książkami, które bez tchu czytaliśmy razem po nocach. W trakcie znajomości z Giovannim, Andrew, Gilem i Markiem wznosiliśmy pałace pamięci z dodatkowymi skrzydłami, dodawaliśmy do nich pokoje, mansardy i inne barokowe pomieszczenia, które puchły od gromadzonych doświadczeń. Z Giovannim, Andrew i Gilem, szczególnie zaś z Markiem spędziłam kawał czasu, a nawet jeśli nie byliśmy razem w każdej minucie i godzinie, to stykaliśmy się ze sobą wystarczająco często, aby powstała iluzja ciągłości.
Z odpowiedniej odległości wielokropek wydaje się podkreślnikiem.
Ten mężczyzna, ten Casimir, bo tak się nazywał młodzieniec – przestrogą powinno być samo jego imię, które dosłownie znaczy „kaziciel miru”, „niweczyciel zgody”, „niszczyciel spokoju” – był dla mnie nikim, przelotnym piknięciem w alfabecie Morse’a, zbyt krótkim, aby mogło nieść jakieś znaczenie; był fonemem, wiszącym spójnikiem, szewcem typograficznym; był niedokończoną myślą. Ostrzegawczy głosik rozległ się cicho w mojej głowie, gdy Biały Rosjanin ujął mnie za rękę i poprowadził do swojego pokoju, ale ja nie słuchałam. Stawałam się głucha, ilekroć jakiś mężczyzna wlókł mnie do siebie za włosy. Powinnam była się posłuchać. Powinnam była się domyślić. Ale tego nie zrobiłam.
Miłość prewerbalna oznacza zapach znajomego ciała, dotyk rozpoznawalnej dłoni, obraz rozmytej twarzy w przymglonym świetle. Gdy przychodzą słowa, miłość nabiera wyrazistości. Nagle można ją opisać, można o niej opowiedzieć, można się z nią utożsamić. Z biegiem czasu jedna nakłada się na drugą: miłość matczyna, miłość ojcowska, miłość erotyczna, miłość przyjacielska, miłość wroga. Warstwa po warstwie wzbogaca ten brikolaż wyuzdana mieszanina uczuć i dotknięć, uśmiechów i płaczu, na poły zatajonych rozkoszy i rozdzierającego bólu serca, dzielonej niewysłowionej bliskości i nieartykułowanych odgłosów. Jeden rodzaj miłości powleka drugi na podobieństwo zapełniających się kolejno płaszczyzn atlasu anatomicznego, gdzie pełen obraz powstaje stopniowo, z połączonych fragmentów tego, co widzi się tylko w częściach. Pisanie pozwala miłość utrwalać, modyfikować, uczucia stają się marginaliami, które bazgrze twoja niewprawna ręka. W miarę upływu czasu księga miłości grubieje, gęścieje, zamienia się w palimpsest niepojętych rozmiarów, dawne uczucia zastępowane są przez nowsze, pokrywają się wzajemnie, gorące i lepkie, i cuchnące łóżkiem. Enigmatyczny chaos.
Nie kochałam Casimira. Ten związek nigdy nawet nie leżał obok miłości. Kiedy więc zbliżył się do mnie, spowity w satynę i cały blady, kiedy zagabnął mnie niezdarnie, powinnam była posłuchać głosiku w swojej głowie. Mając w pamięci pozostałych, powinnam była się domyślić, powinnam była wiedzieć…
Pieprzyłam się z Casimirem w jego pokoju hotelowym, w łóżku wepchniętym we wnękę niczym szeroki biały język w rowek ciała. Mój młody Rusek miał nie tylko zgrabną dłoń do ciągnięcia za włosy, ale też, o ile pamiętam, najprostszy i najcieńszy członek, jaki kiedykolwiek widziałam. Był niepokaźny jak linijka i niemal równie prostoliniowy. Tamtej nocy uprawialiśmy seks przez godzinę czy coś koło tego, po czym zamówiliśmy room service. Z nas dwojga to ja byłam głodna. Popełniłam ten błąd i kazałam kelnerowi wtoczyć wózek do środka – później, znacznie później, przypomni sobie moją twarz (resztę ciała miałam owiniętą prześcieradłem) i złoży zeznania w sądzie.
W przyszłości będą mnie prześladować błahostki. Kelner, który przywiózł posiłek. Kamery hotelowego monitoringu. Barman zza czekoladowo-jedwabistego kontuaru, który tak sprawnie przyrządził mi Corpse Reviver #2. Takie drobiazgi bez znaczenia sprzysięgną się przeciwko mnie, dadzą świadectwo, umiejscowią mnie dokładnie w czasie i przestrzeni, uczynią moje działania więcej niż jednorazowymi. Później, znacznie później, obejrzę czarno-białe nagrania, na których obłapiamy się z Casimirem w windzie, całujemy w korytarzu, nawiązujemy intymną relację w zgoła do tego nieprzeznaczonym obszarze publicznym. Będę przy tym miała okazję uznać, że wyglądam zadziwiająco dobrze jak na pięćdziesięciojednolatkę. Mam wydatne kości policzkowe.
Oczywiście nie byłam tak głupia i nie zabiłam Casimira w jego pokoju hotelowym. Pożądanie mogło mi przesłonić jasność widzenia, ale nie zwariowałam jeszcze do szczętu. No i musiałam się lepiej przygotować. Kobiecie niełatwo jest uśmiercić mężczyznę.
Obecnie się zastanawiam, dlaczego w ogóle pozbawiłam go życia. Och, Casimirze, tak mało dla mnie znaczyłeś; byłeś lustrem, w którym odbijały się moje pragnienia, prawie na dwa metry wysokim i lśniącym, posrebrzanym i migotliwym. Tamtej pierwszej nocy zostawiłam cię zwiniętego w embrion w łóżku hotelowym, obsypanego okruszkami i pochrapującego. Gdy wychodziłam w rażący świt, promienie słoneczne zaczynały już się wyrywać zza drapaczy chmur niczym białe kłamstwa. Portier uchylił przede mną drzwi. Wkroczyłam w opalizujący brzask, złapałam taksówkę i zniknęłam.
Mogłam zniknąć na dobre. Nie byłoby to trudne. Mój prawdziwy błąd polegał nie na tym, że poszłam z Casimirem do łóżka, tylko że zrobiłam to ponownie. Więcej niż raz. Powinnam poprzestać na tamtym pierwszym razie, potraktować to jak przygodę na jedną noc. Samotny akt będący wyzwaniem dla śmierci, odegrany w luksusowym hotelu. Może się znudziłam. Może się pogubiłam. A może on zwyczajnie był taki apetyczny.
Albo przeżywałam kryzys wieku średniego i potrzebowałam kobiecego odpowiednika czerwonej corvetty, chciałam znów się zachłysnąć, zanim pogrążę się w menopauzie i towarzyszącym jej hormonalnym horrorze typowym dla przeciwieństwa okresu dojrzewania. Czymkolwiek był dla mnie Casimir, był tym więcej niż raz, więcej niż dwa razy, a teraz naturalnie pozostanie ze mną na zawsze. Jestem przezeń naznaczona. Połączyła nas śmierć, co jest swego rodzaju ironią, gdy się nad tym zastanowić. Ja się zastanawiam.
Spędzałam z Casimirem kolejne tygodnie w jego pokoju hotelowym, pieprząc się nocami. Była też ręczna robota pod blatem stolika, palce Casimira rozchylające moje wargi sromowe, ja zjeżdżająca na sam brzeżek krzesła, paroksyzmy orgazmu i paraliż mięśni nadwerężonych niewygodną pozycją. I jeśli pamięć mnie nie zawodzi, była również elegancka łazienka, stukanie kosztownych szpilek na kamiennej posadzce i duże O ułożone z krwistoczerwonych warg należących do kobiety, która za dużo wypiła i za mało widziała (a już na pewno niewystarczająco dużo kutasa). Spotykaliśmy się tygodniami, nie mając pojęcia, że życie Casimira się kończy. W końcu niczego nie planowałam.
Nie byłam na tyle głupia, by zabić Casimira w jego pokoju hotelowym, ani na tyle głupia, by zrobić to we własnym mieszkaniu – nigdy go tam nawet nie zaprosiłam! W gruncie rzeczy tylko trzej moi kochankowie dostąpili tego zaszczytu, mój dom jest moją twierdzą, którą nie lubię się z nikim dzielić. Jeśli śledziliście mój proces, a zakładam, że śledziliście, i to uważnie, skoro czytacie te słowa, wiecie już, gdzie ostatecznie go zabiłam. A przynajmniej myślicie, że wiecie. Komentatorka telewizyjna Nancy Grace twierdziła, że jestem „złakniona krwi”, witryna Vulture zamieszczała fotorelacje z każdego posiedzenia sądu i komentowała moje stroje, w internecie roiło się od GIF-ów ze mną, szerokim echem odbiły się też zeznania Emmy Absinthe, doczekałam się odcinka o sobie w programie true crime Snapped, nie brakowało tweetów na mój temat polubionych przez tłumy, was nie wyłączając – nie powiecie chyba, że nie dźgaliście palcem wskazującym tego czerwonego serduszka, czując uderzenie dopaminy w głowie. Widzieliście tytuły w tabloidach: MAMUŚKA DO ZEZARŻNIĘCIA, KRYTYCZKA RZEŹNICZKA, SEKSUELLA. Żaden z nich nie uchwycił sedna. Wiecie o mnie akurat tyle, by starczyło wam zainteresowania na wyłożenie pieniędzy za moją historię albo – jeśli jesteście sknerami – na podprowadzenie egzemplarza z miejskiej biblioteki. Możecie myśleć, że coś wiecie, ale tak naprawdę nie macie pojęcia.
Dysponowałam kluczami do zlokalizowanego na Fire Island domku przyjaciół. Był październik. W powietrzu unosił się gryzący zapach jabłek opiekanych nad ogniskami, ale promy nadal kursowały, choć już nie tak często. Zaprosiłam Casimira na weekend w Robbins Rest, maleńkim miasteczku wciśniętym między dwie plaże, Atlantique Beach i Ocean Beach, jednym z bardzo nielicznych w Ameryce bez asfaltowej drogi. Żeby się tam dostać, trzeba ciągnąć bagaż po piasku – zapomnijcie o bitym trakcie przyjaznym dla kółek. Mówiąc w skrócie, dostać się w tamto miejsce to sztuka i kawałek. Owszem, da się dojechać do Robbins Rest, ale trzeba popylać po plaży, która zagłębia się palcami w niewielkie osiedle mieszkaniowe na podobieństwo stopy moczącej się w smaganym wiatrem Atlantyku. Głównie jednak lezie się przez ten piach. Dogodne położenie? Gdzie tam! Ale odludzie na pewno.
Pusta Fire Island porażała pięknem. Człowiek miał wrażenie, że powietrze odgarnia mu włosy z twarzy ogromną czystą dłonią. Wokół panowała cisza, jeśli nie liczyć odległego warkotu silnika, poszczekiwania samotnego psa i szumu niezmordowanych fal, które biły o brzeg niczym serce wielkiej śpiącej bestii.
Casimira odebrałam z przystani Dunewood – niedokładnie z samej przystani, ale z jej okolic. Tak się bowiem złożyło, że się spóźniłam. Piekłam akurat kaczkę, na co trzeba czasu. Nie znam lepszego sposobu na rozprawienie się z zimnem w domu niż woń piekącej się kaczki. Konkurować z nią może chyba tylko zapach świeżego chleba. I jego nie zabrakło, konkretnie był to duży bochenek chleba toskańskiego, bez soli, za to z chrupiącą skórką. Wspaniale pasuje do kaczki, a z kaczym smalcem jest po prostu przepyszny. (Ten ostatni ma mnóstwo zastosowań. Niczym boskie sadełko stanowi koronę wszelakich tłuszczów, jest najprzydatniejszym z nich. Wystarczy podsmażyć coś na nim, a smak momentalnie staje się lepszy. Da się żyć bez wielu rzeczy, ale życie bez kaczego smalczyku to kwintesencja deprywacji, z którą jestem obecnie obeznana do bólu, do szpiku, do imentu).
Casimira znalazłam przy pomoście, gdzie snuł się niczym ogłuszony opos. Pocałował mnie w policzek raz, po europejsku. Moment później już szliśmy przez bezludzie, podczas gdy słońce opadało na podobieństwo intonacji kadencyjnej; niebo miało się zrobić wkrótce granatowe jak aksamit rodem z połowy dwudziestego wieku, zdobny w pozłacane gwiazdki. Próbował trzymać mnie za rękę. To na swój sposób urocze, afektacja afektu. Po drodze minęliśmy stadko trzech jeleni, które obserwowały nas z rezerwą, kiedy tupaliśmy ciężkimi buciorami po zbitym z desek chodniku.
Patrzyły na nas, ale się nie rozbiegły. Jelenie żyjące na Fire Island są beztroskie, a nawet zawadiackie, trochę jak członkowie gangu Rakiet z West Side Story, którzy też nie dali się przepędzić, tylko stercząc z paczką papierosów wetkniętą za podwinięty rękaw koszulki, wyśpiewywali wolny od przekleństw protest song. Ktoś, gdyby chciał, mógłby je bez trudu zastrzelić. Dziczyzna najlepiej smakuje krwista, podana z wiśniami, figami albo jagodami. Niektóre mięsa aż się proszą o słodki akcent.
Wędrowaliśmy więc sobie powoli do domku w Robbins Rest, a Casimir zachwycał się położonymi na uboczu, wysadzanymi drzewami alejkami. Fire Island przypomina miejsce, w którym elfy z Lothlórien spędzają wakacje. W październikowym chłodzie wyspa była pusta, domy ciągnęły się rzędami – ciche niczym groby, ciemne niczym tłumione pragnienia. Tu i ówdzie okna były rozświetlone jak tratwa ratunkowa w miejscu katastrofy Titanica.
Wnętrze, gdy już weszliśmy do środka, przyjemnie pachniało. Było ciepłe i zapraszające, sięgało do nas smakowitymi mackami, chcąc utulić przy piersi. Miałam kłopot ze znalezieniem wirówki do sałaty, no ale nie byłam przecież u siebie. Casimirowi zleciłam zadanie pokruszenia lodu do naszych drinków za pomocą staromodnego szpikulca. Kostki by się oczywiście znalazły, ale ich kanty doprowadzają mnie do rozpaczy, zresztą całe są tak bardzo pospolite.
Rozpaliłam ogień (sztuczka polega na namoczeniu korków po winie w słoiku wypełnionym denaturatem). Popijaliśmy kolejne Old Fashioned i pojadaliśmy hiszpańskie migdały, czekając, aż upiecze się kaczka. Zjedliśmy ją palcami; skórka chrupała nam w ustach niczym pergamin, tłuszcz ściekał radośnie po brodach. Do posiłku otworzyliśmy butelkę brunello z dziewięćdziesiątego dziewiątego roku, wyjątkowo upalnego, ale Gianfranco Soldera – nawet jeśli był dupkiem – gwarantował poziom bez względu na wszystko. Później, jak łatwo się domyślić, pieprzyliśmy się w blasku kominka, którego migotliwość uczyniła nawet bladą cerę Casimira opaloną jak tost prosto z opiekacza. Widok jego warg przyciśniętych do pionowej szpary mojej cipki podobał mi się, dopóki nie doszłam i nie miałam dość. Wtedy Casimir nakrył mnie swoim ciałem i wprowadził we mnie swój cienki jak igła członek. Oplotłam mu biodra nogami i przewróciłam go na wznak, by przybrać pozycję na jeźdźca. Wygiąwszy plecy w łuk, zaczęłam go ujeżdżać.
Lewą ręką odszukałam uchwyt szpikulca do lodu, ciepły i ciężki. Przez chwilę ważyłam ustrojstwo w dłoni, doceniając jego staromodne wzornictwo, masywność i historię. Wiedziałam, co muszę zrobić. Łukiem równie idealnym jak pierś piętnastolatki wbiłam szpikulec głęboko w prawą stronę bladej szyi Casimira. Czułam, jak przebija skórę, mięśnie i chrząstkę. Poczułam też, jak ześlizguje się po czymś twardym, najprawdopodobniej po jednym z kręgów szyjnych. Casimir spojrzał mi prosto w oczy, chcąc pewnie zapytać „dlaczego?”. Kiedy wyciągnęłam szpikulec, karmazyn trysnął rytmicznym, ciągłym strumieniem. Było to niczym krwawy metronom, tykanie serca opowiedziane głęboką czerwienią. Dźgnęłam go znowu. Casimir drgnął i próbował się odsunąć. Zadałam kolejny cios, tym razem w jego uniesioną lewą dłoń; ostry czubek odbił się jednak od niej, przejechał po twarzy i utknął na dobre w oku. Wyszarpnęłam szpikulec ponownie, oko zostało na swoim miejscu, ale czubek pociągnął za sobą ślimaczy ślad śluzu. Zamierzyłam się na jego serce i trafiłam w przestrzeń między żebrami. Metal zagłębił się w piersi Casimira i zadrżał niczym strzała, która dosięgła celu.
Pamiętam, że wszystko wydarzyło się niemal bezgłośnie. Było trochę bulgotania, może nieco chrypienia przy próbie wciągnięcia oddechu. Chyba przecięłam Casimirowi struny głosowe; w każdym razie stracił zdolność mowy. Gdy się wyprostowałam, wydał mi się taki odległy – leżał na podłodze skulony, cały we krwi, która nadal tryskała z jego tętnicy, choć pulsowanie słabło z chwili na chwilę, a łuk strumienia stawał się mniej wyrazisty, zupełnie jak w przypadku starej mechanicznej zabawki, która powolnieje, kolejnymi tyknięciami odmierzając czas do kompletnego zamarcia. Casimir przekręcił się na brzuch i zaczął się czołgać w stronę swoich spodni, przeszukiwać ich kieszenie za telefonem. Dłonie mu się trzęsły. Na moich oczach wyjął komórkę z kieszeni dżinsów, ujął ją słabnącymi drżącymi rękami. Uderzał palcem wskazującym w ekran raz po raz, usiłując trafić w ikonkę połączenia alarmowego u dołu.
Wytrąciłam mu telefon kopniakiem, z satysfakcjonującym świstem przeleciał na drugą stronę pokoju, po czym roztrzaskał się o ścianę. Casimir spojrzał na mnie; do tego momentu uszło z niego całe powietrze, zwiotczał, pogubił się. Zamarł razem z czasem, pochwycony w czerń nicości stop-klatki. A potem, wstrzymawszy oddech z czcią, przyglądałam się, jak wzrok mu mętnieje i nagle staje się całkiem pusty. To takie intymne przeżycie – być świadkiem czyjejś śmierci. Orgazm jest rzeczą powszechną, każda kobieta w pewnym wieku widziała ich tysiące, ale śmierć? Tak rzadko zdarza nam się widzieć, jak mężczyzna umiera. Osobiście miałam ten przywilej.
Było sporo krwi, dużo krwi, mnóstwo krwi, która zdawała się czernieć w blasku kominka. Zdumiewające, ile krwi mieści ludzkie ciało. Choć robiłam to nie pierwszy raz, dziwiłam się tak samo.
Uczyniłam krok i poślizgnęłam się. Miałam krew pod nogami. Miałam krew na piersiach ściekającą niby sos czekoladowy, na brzuchu, na wzgórku łonowym. Wszędzie. Gdzieś czytałam, że kręcąc Psychozę, Hitchcock użył sosu czekoladowego jako imitacji krwi, co było świetnym wyborem, jeśli kierować się apetycznym wyglądem mojego ciała w tej chwili. Przecięłam pokój, by się upewnić, że Casimir nie żyje. Przyłożyłam palce do miejsc, w których powinien być puls, i niczego nie poczułam. Casimir był, ale się zbył.
Naga, jeśli nie liczyć lateksowych rękawiczek, zapakowałam resztę kaczki na wynos, potem wyłożyłam na krześle przy drzwiach sztuki wełnianego stroju. Przeszłam się po domu, zbierając wszystko, czego mogłam dotknąć – rzeczy wylądowały na środku salonu. Zakrzątnęłam się w kuchni, by usunąć wszelkie ślady po sobie. Dopiero gdy byłam pewna, że pozbyłam się każdego zdradliwego przedmiotu, wzięłam długi prysznic i umyłam i wysuszyłam włosy.
W końcu cisnęłam rzeczy Casimira na jego stygnące ciało i wylałam denaturat ze słoika na stertę składającą się ze zwłok, ubrań, zastawy i naczyń. Na samym wierzchu umieściłam parę nasączonych korków. Ubrałam się przy drzwiach, zapaliłam zapałkę i posłałam ją na środek pokoju. W górę momentalnie wzbił się jaskrawy, czysty płomień, rozległ się syk ognia. Obróciłam się i wyszłam na zewnątrz. Idąc po ciemku ścieżką, przez ramię widziałam pomarańczowy blask za dużymi oknami domku. W drodze na plażę minęłam szereg domów pogrążonych w ciemnościach i ciszy. Silny, pachnący świeżością wiatr przewiewał mnie na wylot, kiedy zaczęłam iść wzdłuż brzegu.
Szłam w mroku przez jakąś godzinę, czując tylko woń morza i od czasu do czasu widząc wyzierające zza gęstych chmur gwiazdy, popatrujące niczym dziewczęta podpierające ściany na potańcówce. Po kolejnej pół godzinie przejechały obok mnie na sygnale wozy strażackie, wzbijając kołami wiry piasku, które unosiły się jeszcze przez chwilę w powietrzu na podobieństwo derwiszów, podczas gdy wściekłe wycie cichło z wolna, a migające czerwone światła rozmywały się w niewyraźne plamy przypominające twarze pijaków.
Wróciłam do Dunewood, do domku przyjaciół, gdzie wzięłam jeszcze jeden długi prysznic, po czym wyciągnęłam się na quasi-zabytkowej kozetce wykończonej kością słoniową, nalałam sobie solidną miarę koniaku i obejrzałam parę odcinków serialu, zanim w końcu usnęłam ukontentowana.
Nic mnie nie łączyło z domem w Robbins Rest, widzicie. Nie był ani mój, ani nawet moich przyjaciół. Ot, przypadkowy budynek należący do jakichś obcych ludzi, dogodnie pusty i położony z dala od innych, z zamkiem łatwym do otwarcia i działającym prądem. Dom letniskowy zamknięty na cztery spusty po sezonie, bez żywej duszy, a obecnie już właściwie zgliszcza. Nie wątpię, że właściciele mają dobre ubezpieczenie. Było nie było, w ich kuchni stał cudny żeliwny francuski piecyk Le Creuset.
Nikt, kogo na niego stać, nie pożałowałby pieniędzy na ubezpieczenie.
Pieczony pasternak
W więzieniu jest nudno. Głośno i jasno. Dookoła, bez przerwy, dzień w dzień, otaczają cię ludzie, chyba że siedzisz akurat w karcerze, co by mi odpowiadało, gdybym mogła z niego wyjść w dowolnej chwili, o czym niestety nie ma mowy. Poza tym do karceru nie wolno zabierać długopisów ani ołówków, a czasami nawet i książek. Toleruję więc ciżbę ludzką, bylebym mogła pisać. Dobrze się sprawuję, aby mieć papier, długopisy i sporadyczny dostęp do komputera. Cierpię w imię swojej sztuki. W wąskim łóżku zakonnicy nocami słyszę szelest pościeli. Gromadne szepty, chrapanie, oddechy – czuję się niemal tak, jakbym spała z nimi wszystkimi. Z żadną z nich nie chciałabym choćby posiedzieć, cóż z tego jednak, skoro spotkała mnie odsiadka w ich przymusowym towarzystwie. Razem siedzimy, razem jemy, dzielimy się swoimi historiami. Tyle czasu, tyle osób. Nigdy nie przepadałam za ludźmi, a teraz lubię ich jeszcze mniej. W dodatku są to głównie kobiety, więc nawet nie mam się jak zabawić. Są oczywiście strażnicy – ale o nich sza! Widzę, jak terroryzują bezradne osadzone. Wszyscy to dręczyciele, których sny się spełniły i przekroczywszy granicę jawy, wcisnęły im w ręce cukierki w postaci nas, uwięzionych.
Więzienne towarzystwo jest złe. Więzienne jedzenie – jeszcze gorsze. Nawet jeśli ograsz system, nie jesz wiele lepiej. Królestwo za rozpływający się w ustach pieczony pasternak, doskonale przyrządzony comber jagnięcy, plaster karczku dojrzewającego z dzika coppa di cinghiale, kieliszek Montevertine Le Pergole Torte. Mogłabym zabić za odrobinę biodynamicznej organicznej oliwy z oliwek rodem z Toskanii. Nie przesadzam ani nie grożę – przynajmniej na razie. Zresztą jest to jedyny produkt, jaki mam szansę dostać tutaj, w kiciu.
Po raz pierwszy od ponad dekady mam pracę, w więzieniu nie możesz być freelancerem. Pracuję w bibliotece. Nie wolno mi jeszcze pomagać czytelnikom w wyborze książek. Nie wolno mi nawet nikomu ich wypożyczać ani przyjmować z powrotem, gdyż to zajęcie wiąże się z prawie nieograniczonym dostępem do komputera i jest pozycją pożądaną przez wszystkich. Układam książki na wózku i pcham go do regałów, gdzie znajduję właściwe miejsce dla każdej i przywracam je tam, skąd zostały zabrane. To nudna praca, upokarzająca i w gruncie rzeczy bezsensowna, lecz przynajmniej niewyczerpująca fizycznie. Po godzinach spędzonych w bibliotece mam wciąż siłę pisać. Toczenie wózka zgodnie z numerycznymi wytycznymi Biblioteki Kongresu nie pozwala mi odliczać dni inaczej niż za pomocą posiłków, nie takich jednak, jak myślicie. Nie są to wykwintne dania, kunsztowne jak pałac papieski i kosztowne jak papieskie życie. Ani trznadle, których drobne kostki trzaskają w zębach, gdy tłuszczyk cieknie po brodzie. Ani reżyserowane przez Thomasa Kellera fety, podczas których każdy talerz to jedna nuta wspaniałej symfonii ocierającej się o przepych Wagnera. Ani Uczta Siedmiu Ryb ze smakowitymi jedwabistymi potrawami czy górnolotne zakrapiane bankiety à la El Bulli z Hiszpanii, gdzie by królowały pianki, kremy i musy.
Nie, dania, które podsuwa mi pamięć, są nijakie jak kwef. Plastry pomidora rozlewające się czerwienią dojrzałych na słońcu wnętrzności, pokropione oliwą i posypane kryształkami niemal przezroczystej soli. Gruba kromka świeżego, jeszcze ciepłego chleba posmarowana żółciutkim jak oko stokrotki masłem. Trzeszcząca skórka pieczonego kurczaka kryjąca w sobie rozgrzany tłuszcz. Owoce leśne polane obleśnie gęstą śmietaną. Takie pożal się Boże jedzenie serwowała moja matka.
Ludzie często myślą, że prawdziwa historia rozpoczyna się początkiem, rozwija się w środku i kończy jakimś zakończeniem – i czasami faktycznie tak jest. Ten rodzaj narracji ma wiele wspólnego z czasem, przez co rozumiem to, że stanowi konstrukt tak samo jak dom, sukienka albo indyk nadziewany kaczką nadziewaną kurczakiem. Opowieść, jak sprawiedliwość albo wieżowiec, to coś, co człowiek wymyśla. Ja na przykład rozpoczęłam swoją gdzieś pod koniec, co nie czyni jej ani trochę mniej prawdziwą. Możecie mi zarzucić pomysłowość, lecz nie fałsz. Pozwólcie, że zrobię przerwę na opowieść z czasów, gdy byłam mała. Ta historia także jest prawdziwa. Wszystko, co piszę, jest prawdą, bo doprawdy – czemu miałabym kłamać?
Kiedy byłam dziewczynką – na długo przed tym, zanim straciłam dziewictwo czy w ogóle pocałowałam chłopca, mniej więcej w okolicach dwunastych urodzin – doznałam wizji. Przed oczami stanęło mi wystawne przyjęcie, które stanowiło coś w rodzaju znaku przestankowego mojej dorosłości. Otóż zaprosiłam na imprezę wszystkich swoich kochanków, przeszłych i teraźniejszych. Nawet u progu dojrzewania, które jawiło się perspektywą kuszącą i niebezpieczną jak kocię, wiedziałam, że w moim życiu nie zabraknie mężczyzn. Mężczyzn, którzy – jak lubiłam sobie wyobrażać – będą nie tylko liczni, ale przy tym też interesujący, atrakcyjni i co najważniejsze, oddani mi bez granic.
Każdy z moich wyimaginowanych kochanków otrzymał ode mnie zaproszenie. Słowa wypisane czarnym atramentem na solidnym ozdobnym papierze, ciężkim jak uderzenie, miękkim jak budyń, kremowym bielą żyłek w soczystej karkówce. Każdy rzecz jasna przyjąłby moje zaproszenie z radością, nieświadom, że nie jest przeznaczone wyłącznie dla niego, cały drżący na myśl o ponownym ze mną spotkaniu. Nie mieściło mi się wtedy w głowie, że jakiś mój kochanek mógłby nie chcieć mnie więcej widzieć. Nadal mi się nie mieści.
Wyobraziłam sobie wąski i długi stół jadalniany, lśniący czernią pancerza żuka, obstawiony krzesłami o wysokich prostych oparciach zwieńczonych również długimi, cienkimi jak igły szpikulcami, nie tak znów różnymi od kolców żelaznej dziewicy. W mojej wyobraźni wszyscy zaproszeni mężczyźni zajęliby miejsca naprzeciwko siebie po obu dłuższych stronach stołu, połączeni uczuciem do mnie i konfuzją. Nie znaliby jeden drugiego. Nie mieliby pojęcia, czemu się tam znaleźli. Ja zasiadałabym u szczytu stołu.
Dziecięca fantazja podpowiadała mi, że moi kochankowie są do siebie podobni pod względem atrakcyjności i męskości i że każdego da się zastąpić innym, zupełnie jak koszule tej samej marki. Bo cóż może wiedzieć o mężczyznach dwunastolatka? W jej oczach nawet pociągający trzydziestolatek jest przeraźliwie stary, a przy tym łatwo zastępowalny. Pożądanie, które czułam, mając dwanaście lat, mogę przyrównać tylko do niesprecyzowanego ciężaru w różowych bawełnianych majteczkach, niczego ponad to. Wiedziałam, że żądza jest niebezpieczna, ale i tak chciałam, by każdy kochanek łaknął mnie całym sobą, gdyż nawet nie znając kształtu ani wagi chuci, zdawałam sobie sprawę, że namiętność oznacza władzę – a władzy pragnęłam już wtedy.
Stąd właśnie ta wyobrażona w szczegółach uczta, oficjalne zaproszenia, wąski i długi lśniący czarny stół, dwa wojskowe szeregi mężczyzn, kolczaste krzesła, błyszczące sztućce, iskrzące się kieliszki, woń pieczonego mięsa, podszyta groźbą, ale prowadzona półgłosem rozmowa, namacalne wręcz zdumienie i ja u szczytu stołu, napuszona jak kot perski. Marząca o władzy. A wszystko zrodzone w płodnym umyśle dwunastoletniej dziewczynki.
Aż dziw, że nie wyrosłam na kogoś znacznie gorszego.
Więzienie nie jest tak groźnym miejscem, jak kiedyś myślałam. Parę kobiet próbowało mnie zastraszyć, ale ponieważ jestem wysoką i znaną morderczynią, większość daje sobie ze mną spokój. Jak tylko się tu pojawiłam, dwie kobiety – jak to się mówi? – podjęły próbę konfrontacji. Na swój sposób było to rozczulające, ta ich rozpaczliwa chęć dominacji. Dopadły mnie, kiedy wyszłam spod prysznica; popatrzyłam z góry na ich twarze rozpalone niesprecyzowaną potrzebą i powiedziałam, że zabiłam mężczyznę kawałkiem owocu. Pozwoliłam, aby ta informacja zapadła im dobrze w pamięć, poobserwowałam przez chwilę, jak rozważają w duchu osobiste słabości i wrażliwe pięty achillesowe, po czym zabrałam się i wyszłam z łazienki, pozostawiając je w milczącym osłupieniu. Te babki były drobnymi przestępczyniami przyodzianymi w strój skradzionej dominacji, podczas gdy ja byłam nagą, ociekającą wodą morderczynią. Wiele przemawia za inteligencją, która onieśmiela, tak samo jak ma swoje zalety brak sumienia – przyznaję się do jednego i drugiego.
Nie trzeba było długo czekać, żeby zaczęli się do mnie zlatywać niczym ćmy do światła doktoranci rozmaitych nauk, od psychologii po kryminalistykę. Zaledwie dwa tygodnie po tym, jak przekroczyłam próg zakładu karnego w Bedford Hills, otrzymałam pierwsze zapytanie o wywiad. Wkrótce zaczęły się one mnożyć. Niedługo potem posypał się dosłownie ich grad. Podekscytowani adepci nauk wszelakich płaszczyli się przede mną, błagając o uwagę. Pysznie było się otaczać tyloma ochoczymi młodzieńcami. Czułam się jak królowa więziennego balu.
Poddawano mnie testom standaryzowanym. Robiono mi rezonans magnetyczny i badano moje DNA. Ustawicznie wypytywano mnie o dzieciństwo. Kuszona butelkami wody i najwymyślniejszymi przekąskami dostępnymi w automatach, zgadzałam się, by grzebano w mojej psychice, wpychano mi paluchy do umysłu, macano zwoje mózgowe i analizowano myśli. Doktoranci i doktorantki, wszyscy pod trzydziestkę, zawsze w kujońskich okularach i bez względu na płeć – w aseksualnych ciuchach działających jak mentalny brom. Dla mnie jednak bycie w centrum zainteresowania jest równoznaczne ze stanem podniecenia seksualnego, dlatego rozpościerałam swe egzotyczne skrzydła pod mdłym zbiorowym spojrzeniem moich doktorantów. Efekt Hawthorne istnieje naprawdę: kiedy byłam obserwowana, zachowywałam się inaczej, bynajmniej nie nieświadomie.
Zdawałam sobie sprawę, że siła zainteresowania mną jest wprost proporcjonalna do mej zdolności przełamywania tendencyjnych założeń, które ci ludzie powzięli z góry na mój temat; tym samym mogłam mieć pewność, że im bardziej będę nadszarpywać ich przekonania, tym dłużej utrzymam ich uwagę. A miejsce w blasku reflektorów, nawet jeśli były one nieco przyćmione, bardzo mi odpowiadało. Nie zamierzałam zawieść swojej widowni i dlatego udzielałam odpowiedzi dodających mi pieprzyku w ustach doktorantów. Przede wszystkim jednak domyślałam się, co takiego pragną odkryć ci pesymistyczni optymiści.
Nie było to trudne. Mam długą i bogatą historię używania aliasów. Jestem znana ze swego nonkonformizmu. Siedzę za brutalne zbrodnie popełnione pod wpływem mieszaniny afektu i premedytacji. Sumienie? Zapomnijcie! Tak się składa, że jedną z pozycji księgozbioru podręcznego była DSM-IV, przestarzała, ale niezwykle przydatna klasyfikacja zaburzeń psychicznych Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego. Z moją wiedzą mogłam dowolnie dozować obłęd, wydzielając go na szczypty bądź garściami zależnie od sytuacji. Nie dam oczywiście rady zmienić wyniku rezonansu, ale nawet neurolodzy przyznają, że w kwestii mapowania ludzkiego mózgu jesteśmy jak Krzysztof Kolumb: wiedzeni wątpliwymi pobudkami, wyruszamy na poszukiwanie drogi do Azji, a przypadkiem „odkrywamy” Amerykę. W skrócie: mózg to ciągła zagadka. Psychologów natomiast łatwo zwieść, a jeszcze łatwiej oszukać.
Spojrzenia doktorantów sugerują, że jestem wyjątkowa. Ich wstrzymany oddech wskazuje, że mam swoją wartość. Mają mnie, jak mówią, za „kobiece ucieleśnienie osobowości antyspołecznej!”.
Wybuchnęłam śmiechem, gdy to usłyszałam. Sama wiem najlepiej, czym jestem. Może nie ma takiej jednostki w DSM-5, ale to, że nie wynaleziono dla nas lekarstwa, nie oznacza, że nie istniejemy.
Jestem monarchem wśród psychopatów, dużym, pięknym rudym motylem, który macha skrzydłami, kiedy się posila. Jestem gatunkiem rzadkim, zasekwestrowanym w tym nieskończenie szarym zakładzie karnym; gatunkiem zagrożonym. Po raz pierwszy pomyślałam o sobie w ten sposób lata temu, po zrobieniu w internecie psychotestu składającego się z dwudziestu sześciu pytań, ale nawet zanim usiadłam przed komputerem i postawiłam ptaszka przy „mówię innym ludziom to, co chcą usłyszeć, żeby postąpili tak, jak sobie tego życzę” oraz przy „miłość jest przereklamowana”, wiedziałam, że jestem inna niż wszyscy. Brakowało mi tylko określenia na siebie. Psychopatę charakteryzuje, z tego co mi wiadomo, kalkulowanie własnej korzyści przed podjęciem jakiegokolwiek działania, a z korzyścią dla mnie jest przyznawać się do psychopatii zarówno w więzieniu, jak i poza nim. Tu, w Bedford Hill, psychopatia zapewnia mi święty spokój. Tam, na zewnątrz, psychopatia sprzedaje się lepiej od seksu, a gdy połączyć jedno z drugim, powstaje mieszanka prawdziwie wybuchowa.
Jako psychopatka jestem białą tygrysicą zaburzeń psychicznych. Jestem dziwem natury. Pławię się w waszym zachwycie, delektuję się waszą trwogą.
Bardzo długo uczeni zajmujący się takimi sprawami odmawiali przyznania, że psychopatia dotyka również kobiety. Pomimo anegdotycznych wręcz dowodów – mimo złych matek pozwalających płakać nieprzewiniętym dzieciom, mimo pielęgniarek pomagających umrzeć niczego nieświadomym pacjentom, mimo czarnych wdów dziedziczących majątek męża – nie dawali wiary w ich istnienie. Dopiero po pewnym czasie badacze zdali sobie sprawę, że kobieca psychopatia manifestuje się zupełnie inaczej niż męska. Co mogę tylko skwitować słowami: „Bez kitu!”. My, kobiety, przejawiamy emocjonalny spryt, który zapewnia nam przebranie opiekuńczości. Nasze wychowanie sprowadza się do rozbudzenia w nas ochoty, by dbać o dobrostan innych ludzi, co niewątpliwie jest pomyślane jako przygotowanie do roli matki czy też żony, jednego z dwojga. Tylko nielicznym udaje się wymknąć spod niemającej litości różowej praski dziewczęctwa; większości dotyka długie falbaniaste ramię tendencyjnych oczekiwań. Rzecz zatem nie w tym, że psychopatki nie występują w przyrodzie, lecz w tym, że maskujemy się znacznie lepiej od mężczyzn.
Wystarczy rzucić okiem wstecz, by się przekonać, że było nas pełno. Węgierka Elżbieta Batory, która zabiła wedle różnych szacunków od osiemdziesięciu do nawet kilkuset osób, głównie kobiet, na przełomie szesnastego i siedemnastego wieku, zanim w końcu zamurowano ją w wieży zamkowej. Chilijka La Quintrala, kolonistka z prawdziwego zdarzenia, która w ten czy inny sposób zamordowała czterdzieścioro południowoamerykańskich Indian. Moskwiczanka Daria Sałtykowa, która w osiemnastym wieku wysłała na tamten świat około setki poddanych. Amerykanka Delphine LaLaurie, która torturowała i uśmiercała czarnoskórych niewolników w swojej nowoorleańskiej posiadłości. One wszystkie i im podobne kontrapunktują historię świata swym okrucieństwem, a ludzie nadal nie chcą w to wierzyć. Nawet po tym, jak w czasach wiktoriańskich kobiety za pomocą szczodrych porcji arszeniku pozbywały się całych rodzin, by zyskać odszkodowanie; nawet po tym, jak Aileen Wuornos zastrzeliła siedmiu swoich klientów; nawet po tym, jak Stacey Castor dzięki matkobójstwu miała swoje pięć minut sławy przed kamerami telewizji ABC – nawet po tym wszystkim mało kto godzi się z faktami. Feminizm dotyka wszelkich sfer życia, ale najwyraźniej nie zdołał się jeszcze przebić do ludzkiej świadomości w przypadku morderstw.
Wy, którzy nazywacie nas słabą płcią, możecie do woli wypierać prawdę, lecz część z nas urodziła się z pustką w miejscu, gdzie powinna znajdować się dusza. Jestem psychopatką, dlatego pilni doktoranci psychologii i kryminalistyki – bez względu na przyczyny i bez względu na diagnozy – słusznie mnie badają. A jeśli nawet z jakiegoś powodu się mylą, ich zainteresowanie wciąż mi pochlebia i będę robić wszystko, aby nie osłabło.
Pomijając entuzjastycznie nastawionych doktorantów, tak dobrze wychowanych i tak fatalnie ubranych, zwłaszcza w przypadku płci brzydkiej, mało kto mnie odwiedza w więzieniu. Przychodzi mój ojciec, moja siostra była dwa razy, brat przysłał pozdrowienia. Emma wystąpiła o wizytę, ale nie zamierzam się zgodzić – z oczywistych powodów. Zrobiło za to na mnie wrażenie, że rozważa opuszczenie swego apartamentu i odbycie długiej i zawiłej podróży do Bedford Hills.
(Możliwe, że tylko się ze mną droczy, doskonale wiedząc, iż nigdy nie przystanę na jej odwiedziny. Nie traktuję tego jednak w kategoriach prawdopodobieństwa, na wypadek gdyby pojawiła się w któreś niedzielne popołudnie, powłócząc kreacją od Vivienne Westwood i roztaczając woń perfum Nahema Guerlaina, i na pewno nie otwieram listów od niej).
Zawsze to jakieś pocieszenie, że w więzieniu przyjmuje się tylko tych, których pragnie się widzieć. Pod tym względem paka różni się wspaniale od prawdziwego życia. Życie zasłane jest dawnymi znajomymi, którzy zaśmiecają krajobraz niczym karaluchy wyłażące ze szpar i przemykające w ciemnościach. W świecie za murami nie sposób uniknąć okrutnych zrządzeń losu w postaci przypadkowych spotkań. Skręcasz za róg, a tam redaktor gazetki szkolnej kupuje sobie hot doga; wdajesz się w rozmowę, idziecie razem na lunch, potem na kolację i do łóżka, aż w końcu pojawia się miłość. Miłość to rozwlekłe westchnienie śmierci i nikt nigdy nie przetłumaczy mi, że jest inaczej.
Więzienie można nazwać piekłem pełnym ludzi, ale przynajmniej nie są to ludzie, których kochasz.
Frytki
Tak jak większość ludzi nie staje się mordercami z dnia na dzień, tak większość nie staje się z dnia na dzień krytykami kulinarnymi. Ze mną było inaczej. Odkrycie tego konkretnego zestawu umiejętności było jak wślizgnięcie się w szyty na miarę strój, coś skrojonego idealnie pod moje idiosynkratyczne ciało. Mimo to, jakkolwiek czuję się powołana do istnienia na tej planecie, by instruować ludzi, jak, co i dlaczego powinni jeść, mam obowiązek przyznać, że nigdy nie zostałabym krytyczką kulinarną, gdyby nie mężczyźni. Tak wiele im zawdzięczam.
W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym roku trzeba było mocno zmrużyć oczy, by wypatrzyć na horyzoncie powstający internet. Dziś, gdy gazety i czasopisma wydają z siebie niekończące się agonalne rzężenie, trudno sobie wyobrazić czasy sprzed zaledwie ćwierćwiecza, kiedy to prasa i druk przeżywały rozkwit. W Nowym Jorku ostatniej dekady minionego stulecia człowiek miał wrażenie, że na rynku co dzień pojawia się nowy kolorowy tytuł. Był to oszałamiający okres, w którym królowały ciężkie, śliskie magazyny noszące tak dziwne tytuły jak „Egg”, „Paper”, „George”, „Spy”, „Blurt” czy „Spin”. (I to one, jak przypuszczam, były zapowiedzią restauracji o jednowyrazowych nazwach: Plum, Parm, Sauce, Supper, Den, Carnivore czy Home). Pomysły, publikacje i pieniądze mnożyły się jak grzyby po deszczu, przesycając powietrze charakterystyczną słodko-winną drożdżową wonią. Pisma pączkowały jedno z drugiego i zanim się człowiek spostrzegł, otaczała go gigantyczna bezkształtna masa słów, akapitów, stron i makiet, wstępniaków i prenumerat, reklamodawców i czytelników, a wszyscy oni otwierali tylko coraz szerzej usta, gotowi pożreć cię w całości.
Kiedy wyświetlano Twin Peaks i Pretty Woman, a Vanilla Ice rapował Ice Ice Baby, noce zaś spędzało się przytomnie dzięki kokainie, pomysły rozrastały się jak grzybnia, a partnerzy przechodzili z rąk do rąk jak pieniądze. Wszystko sprowadzało się do tego, kogo znasz, z kimś śpisz i komu jeszcze musisz zrobić dobrze. Po prostu trzeba było się pokazywać na określonych imprezach, przyjęciach, wernisażach, bankietach, trzeba było się znaleźć we właściwej łazience o właściwym czasie, kiedy sięgano po ten, a nie inny narkotyk, trzeba było być na odpowiednim wybrzeżu w wystarczająco kusej małej czarnej, z udem przyciśniętym do tej jednej szczególnej osoby, która mogła ci załatwić wzmiankę w stopce redakcyjnej modnego magazynu.
W ten sposób zostałam krytyczką kulinarną na łamach „Noir”.
Dokładnie pamiętam noc, która zapoczątkowała moją karierę. Było to w Beignet, gdzie siedziałam na nubukowej sofie wciśnięta w bok manhattańskiego playboya Andrew Gotiena i patrzyłam na armię przewróconych kieliszków po shotach. Przekrzykując basy C+C Music Factory, oznajmiłam, że duszone ostrygi Malpeque z Wyspy Księcia Edwarda podane w kremie z palczatki cytrynowej smakują jak wyobrażenie piętnastolatka o minecie. Andrew roześmiał się i przesunął dłonią po moim udzie. Zabrał mnie do siebie do domu, gdzie asertywnie uprawialiśmy przesiąknięty fizycznością seks, który zakończył się klapą. Nazajutrz, gdy obudziłam się w jego lofcie na Dolnym Manhattanie, z podbrzuszem wysmarowanym przypominającym lukier zaschniętym nasieniem, Andrew wsparł się na łokciu i zlustrował mnie wzrokiem.
– Będziesz krytyczką kulinarną w moim nowym magazynie – powiedział.
„Noir”, wyjaśnił, będzie przedstawiał mroczne spojrzenie na kulturę, modę, politykę, sztukę i pozory – takie nie wprost, tylko z ukosa.
– Nadasz się idealnie – dodał.
– Oczywiście – odparłam, bazgrząc palcem w jego spermie. – Zapłacisz mi cztery tysiące dolarów za felieton.
Dobiliśmy targu niezdarnym pocałunkiem i mlaszczącym seksem.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Tofu
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Popcorn
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Lampredotto
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Trufle
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Udziec z rusztu
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciasto bananowe
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Mazurek figowo-cytrynowy
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Lingua con le olive
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Kiszonka
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Flaczki na wołowinie
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Stek
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Krewetki
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Zupa
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Kaczka
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Hot dog
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Omlet niespodzianka
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
PODZIĘKOWANIA
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:
A Certain Hunger
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik
Wydawczynie: Agata Garbowska-Karolczuk, Monika Rossiter
Redakcja: Adrian Kyć / Rytm pisania
Korekta: Bożena Sęk
Okładka: © Bernardino Mei
Projekt: Jaya Nicely
Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski
A Certain Hunger
Copyright © 2020 by Chelsea G. Summers
By arrangement with the Proprietor. All rights reserved.
Copyright © 2024 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Urszula Gardner, 2024
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-171-3
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Aneta Vidal-Pudzisz