Tell me softly - Mercedes Ron - ebook + audiobook

Tell me softly ebook i audiobook

Ron Mercedes

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

10 osób interesuje się tą książką

Opis

TWOI NAJLEPSI PRZYJACIELE. TWOJA PEWNA ZGUBA. NIE WOLNO CI SIĘ ZAKOCHAĆ...

Kamila Hamilton miała wszystko pod kontrolą… przynajmniej tak myślała do czasu, gdy bracia Di Bianco znów pojawili się w jej świecie i wywrócili go do góry nogami.

Thiago — z którym przeżyła swój pierwszy pocałunek.

Taylor — który zawsze stał u jej boku.

Ich powrót sprawił, że pozornie doskonałe życie Kami zaczęło chwiać się w posadach. Już nie jest niewinną dziewczyną sprzed lat. Odkąd wyjechali, tak wiele się zmieniło...

Czy Kamila oprze się obecności Thiaga?

Co się wydarzy, gdy Taylor zacznie patrzeć na nią inaczej niż kiedyś?

Czy wszystko ponownie rozpadnie się na tysiąc kawałków?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 325

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 59 min

Lektor: Katarzyna Węsierska

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Mojej balij­skiej rodzi­nie,

dzięki któ­rej odzy­ska­łam inspi­ra­cję

Prolog. Kami

Pro­log

Kami

Wciąż pamię­tam tam­ten dzień, jakby to było wczo­raj. Zgod­nie z umową wsta­łam z łóżka równo o pół­nocy i już samo to wystar­czyło, żebym czuła eks­cy­ta­cję. Ni­gdy mi nie pozwa­lali być na nogach o tej porze – o dzie­sią­tej musia­łam już liczyć barany… Ale tamta noc była wyjąt­kowa. Wycią­gnę­łam swoją różową latarkę, z któ­rej byłam nie­sa­mo­wi­cie dumna – cho­ciaż wie­dzia­łam, że Tay­lor będzie się z niej nabi­jał – i zapa­ko­wa­łam ją do ple­caka. Byłam już ubrana, pozo­stało tylko zapleść war­ko­cze. Kiedy mia­łam dzie­sięć lat, nie ist­niało mod­niej­sze ucze­sa­nie. Wyj­rza­łam przez okno i uśmiech­nę­łam się na widok świa­tełka zapa­la­ją­cego się i gasną­cego w oknie na pię­trze domu sąsia­dów. To był znak dla mnie.

Z uczu­ciem łasko­ta­nia w żołądku wycią­gnę­łam linę z węzłami i – jak nauczył mnie Tay­lor – przy­wią­za­łam ją do nogi sto­ło­wej. Kiedy upew­ni­łam się, że moco­wa­nie jest porządne, prze­rzu­ci­łam resztę liny przez okno i wzię­łam głę­boki oddech, żeby dodać sobie odwagi.

Tam­tej nocy mie­li­śmy doko­nać cze­goś wiel­kiego: zamie­rza­li­śmy wśli­zgnąć się do domu pana Robina i wykraść całą cze­ko­ladę, którą ukry­wał w piw­nicy. Pan Robin był sta­rym zrzędą, wła­ści­cie­lem sklepu z cze­ko­lad­kami w naszym mia­steczku, a do tego naj­więk­szym ską­pi­ra­dłem, jakie zna­łam. Zawsze chwa­lił się przed nami górami sło­dy­czy, które przy­wo­żono mu do domu, ale wstrę­ciuch ni­gdy nie podzie­lił się niczym poza jakimś głu­pim liza­kiem. Było jasne, że nas nie znosi – mnie i braci Di Bianco: Tay­lora i Thiaga.

Tay­lor był moim rówie­śni­kiem i kom­pa­nem we wszyst­kich przy­go­dach, a Thiago… no tak, on też był ich czę­ścią, dopóki w dniu swo­ich trzy­na­stych uro­dzin nie oznaj­mił, że – cytuję – koń­czy z dzie­ci­nadą. Ale tamta noc naprawę miała być wyjąt­kowa. Dla­tego znów posta­no­wił do nas dołą­czyć, a ja wie­dzia­łam, że cho­ciaż będzie zgry­wał waż­niaka i co chwilę dawał nam do zro­zu­mie­nia, że jest już doro­sły, to tak naprawdę nie był mniej pod­eks­cy­to­wany od nas.

Wyszłam przez okno i kiedy znaj­do­wa­łam się już w poło­wie liny, usły­sza­łam w dole nad­cho­dzą­cych chło­pa­ków.

– Dawaj, Kami, bo nas przy­ła­pią! – poga­niał mnie szep­tem Tay­lor, czym tylko dodat­kowo mnie zestre­so­wał.

– Prze­cież już idę! – odpo­wie­dzia­łam i przy­spie­szy­łam ruchy, z nadzieją, że się przy tym nie zabiję. Nasz dom był ogromny, a mój pokój znaj­do­wał się na dru­gim pię­trze, więc mia­łam do poko­na­nia naprawdę dużą wyso­kość – tak dużą, że w ramach przy­go­to­wań musie­li­śmy połą­czyć aż trzy liny, żeby się­gnęły do ziemi.

– Ruchy, Kam! – Usły­sza­łam teraz inny głos. Thiago… Nikt tak jak on nie potra­fił dopro­wa­dzić mnie do szału. I do pła­czu. I nikt poza nim nie nazy­wał mnie Kam.

W głębi serca zawsze chcia­łam mu udo­wod­nić, że jestem tak samo odważna jak oni dwaj i że mimo war­ko­czy­ków i tych wszyst­kich kie­cek, w które stro­iła mnie mama, wcale nie jestem głu­pią siu­siu­majtką. Ale moje wysiłki na nic się nie zda­wały – bez względu na to, ile robali bym dotknęła, jak daleko bym plu­nęła i w ilu wspól­nych przy­go­dach wzięła udział, Thiago i tak zawsze się ze mnie naśmie­wał i trak­to­wał jak małą dziew­czynkę. Dla­tego wście­kłam się, gdy teraz nie­cier­pli­wie zła­pał mnie w talii i ścią­gnął na zie­mię, kiedy zostało mi już do poko­na­nia tylko pół metra.

– Chyba teraz nie stchó­rzysz, co, księż­niczko? – zwró­cił się do mnie z tym łobu­zer­skim bły­skiem w oku, takim samym jak u jego brata. Tyle że gdy to Tay­lor na mnie patrzył, czu­łam się spo­kojna i pewna sie­bie, a kiedy Thiago wbi­jał we mnie to swoje zie­lone spoj­rze­nie, mogłam myśleć wyłącz­nie o tym, jak by tu zro­bić wra­że­nie na star­szym z braci Di Bianco.

– Nie mów tak na mnie! Nie cier­pię tego, prze­cież wiesz! – zapro­te­sto­wa­łam i odsu­nę­łam się od niego.

Wycią­gnął rękę i lekko szarp­nął mnie za war­ko­czyk.

– To po co cią­gle nosisz te badzie­wia? – zapy­tał i ścią­gnął mi kokardkę. Na szczę­ście gumka została na swoim miej­scu.

– Odda­waj to! – zawo­ła­łam roz­złosz­czona.

Tylko się zaśmiał i wci­snął ozdobę do kie­szeni.

– Daj jej spo­kój, T, bo zaraz się pory­czy – powie­dział Tay­lor, wziął mnie za rękę i przy­cią­gnął bli­żej sie­bie.

Mocno ści­snę­łam jego dłoń, wście­kła na łzy, które napły­wały mi do oczu. Tay­lor ruszył bie­giem, a ja razem z nim. Thiago prze­stał się wygłu­piać, a gdy dotar­li­śmy nad rzeczkę oddzie­la­jącą nasze domy od domu sąsiada skne­rusa, star­szy z braci posta­no­wił wresz­cie wejść w swoją rolę. Rzeczka był dość wąska, więc poprzed­niego dnia prze­rzu­ci­li­śmy przez nią deskę, która miała nam teraz posłu­żyć za kładkę. Tay­lor bał się wody, odkąd rok wcze­śniej o mało się nie uto­pił, dla­tego Thiago prze­szedł na drugi brzeg jako pierw­szy, żeby potem nam pomóc. Mogła­bym przy­siąc, że kiedy odrzu­ci­łam jego wycią­gniętą dłoń, dostrze­głam w jego zie­lo­nych oczach prze­błysk apro­baty.

Chwilę póź­niej sta­li­śmy przed domem pana Robina. To wszystko było takie eks­cy­tu­jące… Dla dzie­się­cio­latki to był akt naj­wyż­szej odwagi.

Thiago nachy­lił się do małego okienka ze zbitą szybą u dołu jed­nej ze ścian domu. To my stłu­kli­śmy kie­dyś to okno, gdy gra­li­śmy w piłkę, i pan Robin ni­gdy jej nie wymie­nił. A potem odkry­li­śmy, że trzyma w piw­nicy nie­prze­brane ilo­ści cze­ko­lad i naj­róż­niej­szych sło­dy­czy… Żaden ze skar­bów, jakie wymy­śla­li­śmy w zaba­wach, nie mógł się rów­nać z tym – cał­ko­wi­cie real­nym.

– Kto pierw­szy scho­dzi? – zapy­tał Thiago, z uśmie­chem wbi­ja­jąc we mnie wzrok.

– Ty, bo jesteś naj­star­szy. – Spoj­rza­łam na niego z powagą, w nadziei, że sama też wydam się, mimo wszystko, star­sza, niż w byłam rze­czy­wi­sto­ści.

– Dobra – powie­dział z uśmie­chem – ale nie ma sensu, żeby­śmy scho­dzili wszy­scy. Dwie osoby wystar­czą. Trze­cia zosta­nie na cza­tach, a potem przej­mie towar.

Towar… Tiago uwiel­biał rzu­cać tek­stami, które mnie w życiu nie przy­szłyby do głowy. Jaki znowu towar? Prze­cież to były słod­ko­ści!

Popa­trzy­li­śmy na sie­bie z Tay­lo­rem, wystra­szeni i nie­pewni, co dalej. Umie­ra­łam ze stra­chu: było okrop­nie ciemno, a wiatr jakoś tak dziw­nie poru­szał drze­wami. Choć ni­gdy w życiu bym się do tego nie przy­znała, kosz­mar­nie bałam się pana Robina, toteż wola­łam już zejść z Thia­giem do piw­nicy, niż zostać sama w ogro­dzie, gdzie nie wia­domo, co jesz­cze mogło mnie spo­tkać.

– Ja idę z tobą – powie­dzia­łam, zanim Tay­lor zdą­żył zade­kla­ro­wać to samo.

– Świet­nie. W takim razie ty zosta­jesz, T – zarzą­dził Thiago. Zwra­cali się do sie­bie nawza­jem w taki sam spo­sób i na początku trudno mi było w tym się poła­pać, ale z cza­sem się przy­zwy­cza­iłam. To była spe­cy­ficzna komu­ni­ka­cja mię­dzy braćmi – zresztą nie tylko mię­dzy nimi, bo imię ich ojca też zaczy­nało się na literę T.

Thiago wsu­nął rękę przez dziurę w szy­bie, zdjął haczyk i odblo­ko­wał okienko, które przy otwie­ra­niu lekko zaskrzy­piało. W abso­lut­nej ciszy panu­ją­cej dookoła wydało się, że ten dźwięk musiał się rozejść po całym domu.

– Ciiii! – syk­nę­łam z sze­roko otwar­tymi oczami i ze ści­śnię­tym żołąd­kiem. Gdyby nas przy­ła­pał…

Kiedy okno cał­ko­wi­cie się otwo­rzyło, Thiago wychy­lił się, żeby zaj­rzeć do środka.

– Wysoko. Stanę na stole i pomogę ci zejść.

Kiw­nę­łam głową i zde­ner­wo­wana patrzy­łam, jak prze­kłada nogi przez para­pet, a potem bez trudu zeska­kuje na sto­jący na dole stół.

– Tylko szybko wra­caj­cie – popro­sił mnie Tay­lor, z nie­bie­skimi oczami wytrzesz­czo­nymi z prze­ra­że­nia.

Przy­szła kolej na mnie. Prze­ło­ży­łam nogi na drugą stronę i zoba­czy­łam, że za Chiny nie zesko­czy­ła­bym tam bez pomocy Thiaga, który – w prze­ci­wień­stwie do mnie i do Tay­lora – tego lata wystrze­lił w górę jak sza­lony, tak że teraz prze­wyż­szał nas oboje pra­wie o głowę.

Kiedy mnie posta­wił i zna­leź­li­śmy się tam tylko we dwoje, ogar­nęło mnie nie­zwy­kłe uczu­cie, jakby mię­dzy nami zro­dziła się jakaś szcze­gólna więź, którą można poczuć tylko w obli­czu zagro­że­nia. Uśmiech­nę­li­śmy się do sie­bie na widok pó­łek ugi­na­ją­cych się od cze­ko­lad, sło­dy­czy i cia­ste­czek.

– Dawaj, Kam – powie­dział Thiago i pomógł mi zesko­czyć ze stołu. Rzu­ci­li­śmy się zgar­niać do ple­ca­ków, co tylko się dało. Tra­fi­li­śmy do raju, jaki marzy się każ­demu dzie­cia­kowi: tyle sło­dy­czy i wszyst­kie dosłow­nie na wycią­gnię­cie ręki! Ple­caki pękały już w szwach, kiedy usły­sze­li­śmy jakiś odgłos.

Z oczami wyba­łu­szo­nymi ze stra­chu odwró­ci­łam się do Thiaga.

– Obu­dził się – stwier­dził i też popa­trzył na mnie z prze­ra­że­niem.

Kolejne hałasy.

Oboje wypu­ści­li­śmy to, co aku­rat trzy­ma­li­śmy w rękach, zasu­nę­li­śmy ple­caki i pod­bie­gli­śmy do okienka. Thiago w eks­pre­so­wym tem­pie prze­ka­zał łupy Tay­lo­rowi.

– Leć, zaraz cię dogo­nimy! – pole­cił ner­wo­wym szep­tem.

Tylor kiw­nął głową i puścił się pędem, z dwoma ple­ca­kami na ramio­nach. Spoj­rza­łam wycze­ku­jąco na Thiaga. Musiał mi pomóc się wydo­stać.

– Pod­sadź mnie! – zażą­da­łam.

Kiedy odwró­cił się w moją stronę, nagle zoba­czy­łam jego wyszcze­rzony uśmiech.

– Naj­pierw chciał­bym coś w zamian – wypa­lił.

– Dobra, oddam ci tro­chę moich cze­ko­lad, tylko spa­dajmy już stąd! – zapisz­cza­łam, pewna, że pan Robin zaraz nas nakryje.

– Nie chcę two­ich cze­ko­lad… chcę całusa – odpo­wie­dział Thiago, a mnie na chwilę zupeł­nie zatkało.

– Fuuuj, ni­gdy w życiu! – zawo­ła­łam bez zasta­no­wie­nia.

Odwró­cił się i oparł dło­nie na para­pe­cie, żeby się pod­cią­gnąć.

– No to sobie tu siedź – rzu­cił, gotowy do skoku.

– Cze­kaj! – krzyk­nę­łam i zła­pa­łam go za koszulkę, żeby tylko mnie tam nie porzu­cił. Nie­spo­dzie­wa­nie poczu­łam, że myśl o poca­łunku z Thia­giem wywo­łuje u mnie nie tylko obrzy­dze­nie… Obu­dziła się też we mnie cie­ka­wość.

– To co, jed­nak mnie poca­łu­jesz? – zapy­tał, wpa­trzony we mnie uważ­nie.

Przez moją dzie­się­cio­let­nią głowę prze­la­ty­wały tysiące naj­róż­niej­szych myśli, a kiedy wresz­cie przy­cią­gnę­łam Thiaga do sie­bie, poczu­łam w brzu­chu jakieś łasko­ta­nie.

I wtedy on dotknął moich ust swo­imi. To było i dziwne, i cie­płe, i obrzy­dliwe, ale na zawsze zapi­sało mi się w pamięci, tak samo jak tam­ten blask w oczach Thiaga, gdy już się ode mnie odsu­nął i z pro­mien­nym uśmie­chem pomógł mi się wydo­stać z tam­tego pie­kła peł­nego sło­dy­czy. Trzy­ma­jąc się za ręce, rzu­ci­li­śmy się bie­giem, żeby dogo­nić Tay­lora. Ni­gdy nie zapo­mnę rado­ści i pod­nie­ce­nia, jakie czu­li­śmy, gdy po wszyst­kim zdo­ła­li­śmy oce­nić nasz łup.

Tam­tej nocy prze­ży­łam swój pierw­szy poca­łu­nek… i naszą ostat­nią wspólną przy­godę.

1. Kami

1

Kami

Siedem lat później…

Rankiem pierw­szego wrze­śnia, gdy tylko otwo­rzy­łam oczy, poczu­łam w żołądku coś dziw­nego – jakby prze­czu­cie, że w tym roku sprawy przy­biorą naresz­cie inny obrót. Nie żebym szcze­gól­nie się cie­szyła na roz­po­czę­cie ostat­niego roku w liceum, ale jed­nak potrze­bo­wa­łam powrotu do codzien­nej rutyny. Po ostat­nim mie­siącu spę­dzo­nym z rodzi­cami i z młod­szym bra­tem moja cier­pli­wość była na wyczer­pa­niu. Naprawdę nie rozu­mia­łam, dla­czego nasi rodzice co roku upie­rali się, żeby na tak długo jechać razem nad morze, skoro ledwo mogli się wza­jem­nie znieść.

Mogła­bym się zało­żyć, że to nie mama obsta­wała przy wspól­nych waka­cjach. Wła­ści­wie to nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że to mój tata, Roger Hamil­ton, wciąż pró­buje wie­rzyć, że nasza rodzina jesz­cze się nie roz­pa­dła.

A ja nie zamie­rza­łam pozba­wiać go tych złu­dzeń. Na pewno nie po raz kolejny.

Pod wpły­wem tej myśli odru­chowo spu­ści­łam wzrok na nad­gar­stek. Każ­dego dnia wie­lo­krot­nie wpa­try­wa­łam się w tę bli­znę – ide­al­nie równy trój­kąt odci­nał się jaśniej­szym kolo­rem na tle lek­kiej opa­le­ni­zny. Wciąż pamię­ta­łam, jak to bolało, i – mimo upływu czasu – ile­kroć popa­trzy­łam na ten kształt, czu­łam w piersi ukłu­cie bólu, nie tylko fizycz­nego. Jakim cudem wszystko tak nie­spo­dzie­wa­nie się wtedy roz­pa­dło? Jak to moż­liwe, że nie­winne dzie­ciń­stwo zakoń­czyło się tak gwał­tow­nie, a kon­se­kwen­cje cią­gnęły się za mną do dziś?

Prze­go­ni­łam obraz, który sta­nął mi przed oczami, i zabro­ni­łam sobie znowu się doło­wać czymś, co wyda­rzyło się wieki temu.

Zwlo­kłam się z łóżka i weszłam do łazienki. Wszystko w niej było nie­ska­zi­telne, wszystko na swoim miej­scu. Cza­sami tak strasz­nie mnie wku­rzało, że kiedy wra­cam do domu, żadna rzecz nie leży tam, gdzie ją zosta­wi­łam, że mia­łam ochotę wrzesz­czeć i rzu­cić wszystko w cho­lerę. A mimo to zawsze i wszę­dzie pre­zen­to­wa­łam tylko tę opa­no­waną, grzeczną i ele­gancką wer­sję wła­snej osoby. Gdyby tylko ludzie się dowie­dzieli, jaka naprawdę jestem…

Umy­łam twarz i zęby i powoli szczot­ku­jąc włosy, przy­glą­da­łam się swo­jej twa­rzy. Nie mogłam powie­dzieć, że się sobie nie podo­ba­łam, cho­ciaż wola­ła­bym być mniej podobna do mamy. Odzie­dzi­czy­łam po niej blond włosy, tyle że moje lekko falo­wały, i mia­łam iden­tyczne jak ona dołeczki w policz­kach. Przy­naj­mniej nie mia­łam błę­kit­nych oczu, jak ona, tylko brą­zowe, jak tata, i ozdo­bione dłu­gimi, gęstymi rzę­sami. Apa­rat na zęby nosi­łam na szczę­ście tylko przez rok, więc kiedy szłam do liceum, mój zgryz był już ide­alny.

Cho­ciaż jasne, jak każdy, mia­łam też swoje kom­pleksy, a mama tylko mnie w nich utwier­dzała. Na przy­kład jako pięt­na­sto­latka dosta­łam trą­dziku – nor­malna rzecz u dziew­czyny w tym wieku, zresztą wiele kole­ża­nek wciąż na co dzień się z tym zma­gało. Pew­nie, że nie zno­si­łam tych czer­wo­nych kro­pek, które bez zapo­wie­dzi wyska­ki­wały mi na bro­dzie czy czole, ale mama zro­biła z nich praw­dziwy dra­mat: wysłała mnie do pię­ciu der­ma­to­lo­gów, a potem zmu­siła do zmiany diety i pod­da­nia się lecze­niu, na które wydała for­tunę.

Dwa lata póź­niej mia­łam cerę jak brzo­skwi­nia… a mimo to dalej malo­wa­łam się przed wyj­ściem do szkoły, bo jesz­cze ktoś mógłby doj­rzeć moje pod­krą­żone oczy albo tych kilka pie­gów. Kamila Hamil­ton zawsze musiała pre­zen­to­wać się per­fek­cyj­nie, tak jak jej matka – kró­lowa śniegu – wysoka, chuda, ele­gancka blon­dynka z obse­sją na punk­cie wyglądu, ni­gdy nie­tra­cąca chłod­nego spo­koju w obec­no­ści innych ludzi. W życiu nie widzia­łam, żeby dała się ponieść emo­cjom… Poza tą jedną nie­szczę­sną sytu­acją, gdy przez moją dzie­cięcą cie­ka­wość wszystko się posy­pało.

Obok mojej toa­letki, na skle­po­wym mane­ki­nie wisiała luźna gra­na­towa sukienka. Była zachwy­ca­jąca. Pro­sta i – jak wszyst­kie ubra­nia tra­fia­jące do mojej szafy – strasz­nie droga. Wola­ła­bym wło­żyć ją na jakąś uro­czy­stą kola­cję czy inną ele­gancką oka­zję, a nie pierw­szego dnia roku szkol­nego. Ale mama taka już była: gdy mi coś kupo­wała, to zastrze­gała sobie prawo decy­do­wa­nia, kiedy po raz pierw­szy mam to na sie­bie wło­żyć. Nie potra­fi­łam się przed nią bro­nić. Wiecz­nie zmu­szała mnie do stwa­rza­nia pozo­rów, a ja byłam tym zbyt zmę­czona, żeby się jej prze­ciw­sta­wić.

Uma­lo­wa­łam się i ubra­łam. Sukienka była krótka, bo tem­pe­ra­tura na dwo­rze się­gała czter­dzie­stu stopni, a ładne białe san­dałki, które do niej wło­ży­łam, pod­kre­ślały let­nią opa­le­ni­znę.

Spodo­bało mi się odbi­cie, które zoba­czy­łam w lustrze, ale spoj­rze­nie – już mniej. Dla­czego byłam taka smutna? To przez Daniego?

Tego lata sprawy z nim przy­brały naprawdę kiep­ski obrót. Wciąż wspo­mi­na­łam tamtą noc jako naj­gor­szą w życiu. Po jaką cho­lerę ja to zro­bi­łam? Po co mu ustą­pi­łam i zgo­dzi­łam się na coś, na co nie byłam gotowa?

Zaczę­łam cho­dzić z Danim w dniu swo­ich pięt­na­stych uro­dzin. Od poca­łunku z Thia­giem nie cało­wa­łam się z nikim innym i zde­cy­do­wa­łam się na to po raz kolejny wła­śnie dopiero z Danim. Od tam­tego momentu sta­li­śmy się nie­roz­łączni, ale – gdy nasze rodziny zaczęły pla­no­wać nam życie i decy­do­wać za nas, co i kiedy mamy robić – nasza rela­cja, która zro­dziła się jako zwy­kły lice­alny zwią­zek, prze­kształ­ciła się w jakieś absur­dalne zobo­wią­za­nie. Dani był synem bur­mi­strza, a mój tata praw­ni­kiem zarzą­dza­ją­cym jego mająt­kiem. Tata stu­dio­wał na naj­lep­szych uczel­niach, z wyróż­nie­niem ukoń­czył Yale i dok­to­ry­zo­wał się z zarzą­dza­nia i inwe­sty­cji gieł­do­wych na Uni­wer­sy­te­cie Nowo­jor­skim. Zarzą­dzał for­tu­nami wielu przed­się­bior­ców, włą­cza­jąc tych kilku miesz­ka­ją­cych w naszym mia­steczku, czyli w Car­sville. Wiele podró­żo­wał, więc rzadko się widy­wa­li­śmy, ale kocha­łam go naj­bar­dziej na świe­cie.

Dla mojej mamy – kró­lo­wej pozo­rów – wia­do­mość, że jej córka spo­tyka się z synem bur­mi­strza, była jak obiet­nica wycieczki do Disney­landu. Począt­kowo nie posia­da­łam się z rado­ści, że wresz­cie udało mi się ją zado­wo­lić, ale z cza­sem zaczę­łam się czuć w tej rela­cji jak w klatce, bo wła­ści­wie nie mia­łam w niej prawa głosu. Cho­ciaż Dani nie­zbyt przej­mo­wał się swo­imi rodzi­cami, to i on odczu­wał rosnącą pre­sję. Z uro­czego przy­stoj­niaka, w któ­rym sza­leń­czo się zako­cha­łam, zmie­nił się w wiecz­nie nie­za­do­wo­lo­nego kole­sia zdol­nego myśleć wyłącz­nie o sek­sie. Wciąż był mi bar­dzo bli­ski, ale moje zako­cha­nie minęło. Zwłasz­cza po tym, do czego doszło w cza­sie naszego ostat­niego spo­tka­nia.

Z nadzieją, że prze­go­nię to wspo­mnie­nie, zamknę­łam oczy i sta­ra­łam się zigno­ro­wać wewnętrzny głos, który nie prze­sta­wał mi przy­po­mi­nać, że prę­dzej czy póź­niej Dani i ja będziemy musieli o tym poga­dać. Waka­cje były dla mnie świet­nym pre­tek­stem, żeby dać sobie tro­chę czasu, któ­rego tak bar­dzo potrze­bo­wa­łam, ale wciąż mie­li­śmy sobie wiele do wyja­śnie­nia. Prze­żyć z chło­pa­kiem swój pierw­szy raz, a zaraz potem go rzu­cić. Tro­chę to słabe.

– Co ci jest? – zapy­tał mnie po wszyst­kim.

Zro­bi­li­śmy to u niego w pokoju, kiedy jego rodzice wyje­chali na week­end. Po dwóch latach związku nasze ocze­ki­wa­nia wobec seksu były mocno wyśru­bo­wane.

I cho­ciaż pozor­nie było nam wtedy wspa­niale, to nagle poczu­łam, że mam policzki mokre od łez, któ­rych nie byłam w sta­nie powstrzy­mać. Nie mogłam prze­stać szlo­chać, i to wcale nie z bólu.

Pła­ka­łam, bo cho­ciaż zro­bi­łam to z Danim – kimś, kto mnie kochał i sza­no­wał – nie potra­fi­łam prze­stać myśleć o chło­paku, w któ­rym, w głębi serca, wciąż byłam zako­chana.

Wró­ci­łam do rze­czy­wi­sto­ści dopiero, kiedy w drzwiach sta­nął mój brat Came­ron.

– Mama mówi, że masz mnie zawieźć do szkoły – oświad­czył, a ja odwró­ci­łam się do niego ze zmarsz­czo­nymi brwiami.

Brat uczył się w tej samej szkole co ja, tyle że w innym budynku. Skrzy­dło, w któ­rym mie­ściła się pod­sta­wówka, łączyło się z liceum dłu­gim kory­ta­rzem, gdzie czę­sto orga­ni­zo­wano prze­różne wystawy. Zazwy­czaj zaczy­na­łam lek­cje godzinę przed Came­ro­nem, więc zwy­kle to mama go woziła, żeby mógł tro­chę dłu­żej pospać.

Spoj­rza­łam na niego. Był tak obła­do­wany, jakby wybie­rał się na obóz prze­trwa­nia, a nie do szkoły. Spa­ko­wał się w ple­cak nie­mal więk­szy od niego samego, pod pachą ści­skał swoją igu­anę Juanę, a do paska przy­piął manierkę, latarkę i prze­różne inne ustroj­stwa.

– Came­ron, nie możesz iść do szkoły z tym wszyst­kim – poin­for­mo­wa­łam go cier­pli­wie.

– Dla­czego nie? – zapy­tał zde­gu­sto­wany, marsz­cząc przy tym jasne brwi i moc­niej przy­ci­ska­jąc do sie­bie igu­anę. Było to ogromne, paskudne stwo­rze­nie, ale ponie­waż brat bar­dzo je kochał, to i ja je darzy­łam sym­pa­tią, byle na odle­głość.

– Bo nie wpusz­czą cię z tym nawet na dzie­dzi­niec – powie­dzia­łam i cmok­nę­łam go w czu­bek głowy, po czym zarzu­ci­łam sobie na ramię torbę i zgar­nę­łam klu­czyki do samo­chodu. – Zja­dłeś śnia­da­nie? – zapy­ta­łam, wycho­dząc z pokoju.

Brat ruszył za mną. Miał już sześć lat, a wła­ści­wie pra­wie sie­dem, ale ja wciąż widzia­łam w nim czte­ro­latka, bo na­dal był rów­nie słodki i nie­zno­śny.

– Tak, chyba z godzinę temu. Strasz­nie długo spa­łaś. Mama się na cie­bie wku­rzy – odpo­wie­dział i pra­wie potknął się o jeden z tych wszyst­kich gra­tów, które ze sobą tasz­czył.

– Cze­kaj, daj mi to. – Ode­bra­łam mu wędkę do łapa­nia żab. – Serio, Came­ron? – zapy­ta­łam, oglą­da­jąc ją z nie­do­wie­rza­niem. – Odnieś to wszystko do swo­jego pokoju.

– Dooobra – prze­cią­gnął to słowo do gra­nic moż­li­wo­ści.

Kiedy znik­nął za drzwiami, ruszy­łam w dół po ogrom­nych scho­dach. Jako dziecko mia­łam fioła na ich punk­cie – sia­da­łam na porę­czy i zjeż­dża­łam na sam par­ter. Przez jedną sza­loną chwilę wyobra­zi­łam sobie, że teraz to powta­rzam.

– Co robisz, Kamilo? – Głos był miękki i lodo­waty jed­no­cze­śnie.

Spoj­rza­łam na mamę sto­jącą u pod­nóża scho­dów. Wes­tchnę­łam i ruszy­łam w jej stronę. Anne Hamil­ton była olśnie­wa­jącą pięk­no­ścią, która rzu­ciła wyzwa­nie upły­wowi czasu. Z dnia na dzień wyda­wała się coraz młod­sza za sprawą tysięcy dola­rów, które inwe­sto­wała, żeby wyglą­dać na dwa­dzie­ścia lat zamiast na czter­dzie­ści.

– Dzień dobry, mamo – powie­dzia­łam i wymi­nę­łam ją, żeby wejść do kuchni.

– Ład­nie ci w tej sukience, co? Mówi­łam, że to świetny pomysł wło­żyć ją pierw­szego dnia szkoły – pod­kre­śliła i poszła za mną do kuchni. – Jaka szkoda, że nie jesteś mojego wzro­stu. Cho­ciaż w tym wieku możesz jesz­cze uro­snąć…

Gdy tylko zaczęła swoją odwieczną tyradę, włą­czy­łam w gło­wie tryb wyci­sze­nia. Nie musia­łam jej słu­chać. Na pamięć zna­łam sens jej słów: Nie jesteś dość per­fek­cyjna. Nie dla mnie.

Kuch­nia nie ustę­po­wała roz­mia­rami pozo­sta­łym pomiesz­cze­niom w domu. Wiel­kie okno wpusz­czało do środka mnó­stwo świa­tła i ofe­ro­wało pano­ra­miczny widok na pola roz­cią­ga­jące się za posia­dło­ścią. Przy śnia­da­niu krzą­tała się już Pru­dence, kucharka, która pra­co­wała u nas, odkąd się­gnę pamię­cią. Była tak uro­cza, że na sam jej widok od razu się uśmie­cha­łam.

– Cześć, Prue – przy­wi­ta­łam się.

Sma­żyła wła­śnie jajka na beko­nie. Ślinka napły­nęła mi do ust.

– Dzień dobry, panienko – odpo­wie­działa for­mal­nie, bo obok stała mama. – To co zwy­kle? – zapy­tała.

– A mam jakiś wybór…? – odpo­wie­dzia­łam, po czym opar­łam brodę na dłoni i patrzy­łam, jak Prue kroi grejp­fruta i sta­wia go przede mną wraz z fili­żanką kawy. Co ja bym dała, żeby spa­ła­szo­wać te jajka…

– Kamilo, pro­szę cię, żebyś zabrała dziś Came­rona do szkoły. A w dro­dze powrot­nej zaj­rzyj do klubu. Pomo­żesz mi przy­go­to­wać pod­wie­czo­rek dla człon­kiń komi­tetu rodzi­ciel­skiego – pole­ciła mi mama i zigno­ro­wała moje wes­tchnie­nie.

– Dobrze – odpo­wie­dzia­łam mecha­nicz­nie.

W tej samej chwili dołą­czył do nas tata – wysoki, z wydat­nym brzu­chem, z ciem­nymi wło­sami prze­pla­ta­nymi siwi­zną i z uśmie­chem, który zawsze mnie roz­czu­lał. Pierw­sze, co zro­bił, to poca­ło­wał mnie w czu­bek głowy.

– Cześć, ślicz­notko – powie­dział i usiadł koło mnie.

Tata był cał­ko­wi­tym zaprze­cze­niem mamy. Na widok moich rodzi­ców czło­wiek od razu utwier­dzał się w prze­ko­na­niu, że prze­ci­wień­stwa się przy­cią­gają. Kie­dyś musieli coś w sobie nawza­jem zoba­czyć, skoro wzięli ślub i spło­dzili dwójkę dzieci, ale mimo wszystko byłam pewna, że podobne związki mają swoją datę waż­no­ści. Wystar­czyło przyj­rzeć się ich mał­żeń­stwu: jedyną rze­czą, która trzy­mała ich razem, była dobro­dusz­ność taty, powstrzy­mu­jąca go przed zmie­rze­niem się z tą nie­przy­stępną, zimną kobietą, pod któ­rej wpły­wem wszy­scy żyli­śmy.

Bar­dzo kocha­łam tatę. W danych oko­licz­no­ściach nie mógł być lep­szym ojcem, choć w głębi serca wie­dzia­łam, że na jakimś pozio­mie wciąż ma do mnie żal, że wyzna­łam mu, co zoba­czy­łam jako mała dziew­czynka tam­tego wie­czoru, nie­moż­li­wego do wyrzu­ce­nia z pamięci. Powie­dze­nie „czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal” ide­al­nie stresz­czało filo­zo­fię czło­wieka, który wła­śnie usiadł obok mnie i zaczął pochła­niać wysma­żone jajka, zupeł­nie jakby nie zgro­ma­dził jesz­cze w żyłach wystar­cza­ją­cej ilo­ści cho­le­ste­rolu.

Kiedy w drzwiach zja­wił się mój brat, wsta­łam, gotowa jak naj­szyb­ciej wyrwać się z tej kuchni wypeł­nio­nej napię­ciem i nie­wy­po­wie­dzia­nymi pre­ten­sjami.

Came­ron zosta­wił zabawki w swoim pokoju i, dzięki Bogu, ubrał się w rze­czy przy­go­to­wane dzień wcze­śniej przez mamę: dżinsy i mar­kową polówkę, która raczej nie miała wiel­kich szans prze­trwać całego dnia w sta­nie uży­wal­no­ści. Ni­gdy nie pojmę, po co wyda­wać for­tunę na ciu­chy od Ral­pha Lau­rena dla dzie­ciaka, który i tak zaraz będzie się w nich tarzał po podwórku.

Wyszli­śmy z domu i ruszy­li­śmy do mojego samo­chodu – bia­łego kabrio­letu, który kie­dyś nale­żał do mamy, póki nie zastą­piła go czer­wo­nym błysz­czą­cym audi – gdy mimo­wol­nie zaha­czy­łam wzro­kiem o cię­ża­rówkę firmy prze­pro­wadz­ko­wej zapar­ko­waną przed sąsied­nim domem.

Na chwilę dosłow­nie sta­nęło mi serce. A zaraz potem wpa­dło w dziki galop.

– Będziemy mieli sąsia­dów? – z prze­ję­ciem zapy­tał mnie brat.

Od sied­miu lat nikt w tym domu nie miesz­kał. Tak samo zresztą jak w domu pana Robina, który zmarł przed czte­rema laty. Mój brat wiecz­nie maru­dził, że nie ma się z kim bawić, i eks­cy­ta­cja w jego gło­sie jasno dała mi do zro­zu­mie­nia, że dla niego ten widok ozna­czał coś cał­ko­wi­cie prze­ciw­nego niż dla mnie.

Zało­ży­łam oku­lary prze­ciw­sło­neczne, żeby lepiej widzieć, i ze ści­śnię­tym ser­cem patrzy­łam, jak obok cię­ża­rówki par­kuje teraz moto­cykl. Ktoś z niego zsiadł i skie­ro­wał się w stronę domu. Odle­głość nie pozwa­lała mi doj­rzeć, kto to taki, ale mro­wie­nie, które poczu­łam w całym ciele, mogło ozna­czać tylko jedno.

– Spóź­nisz się – usły­sza­łam za ple­cami głos brata. Tak bar­dzo skon­cen­tro­wa­łam się na tam­tej postaci i pró­bie jej roz­po­zna­nia, że wyle­ciało mi z głowy, dokąd w ogóle jedziemy.

– Wsia­daj – powie­dzia­łam i otwo­rzy­łam mu drzwi od strony pasa­żera.

– Możemy jechać z otwar­tym dachem? – zapy­tał Came­ron, wier­cąc się na sie­dze­niu.

Klik­nę­łam odpo­wiedni przy­cisk. Poru­sza­łam się auto­ma­tycz­nie, bo wszyst­kie moje myśli krą­żyły wokół moto­cy­kli­sty.

Uru­cho­mi­łam sil­nik, wyco­fa­łam i włą­czy­łam się do ruchu. Za chwilę mia­łam minąć tam­ten dom, z któ­rym wią­zało się tyle wspo­mnień, i zoba­czyć, kto będzie w nim teraz miesz­kał.

Wystar­czyła mi sekunda dla potwier­dze­nia tego, co już wcze­śniej prze­czu­łam każdą komórką ciała. Spię­łam się pod spoj­rze­niem zie­lo­nych oczu, które wpi­jały się w moje, mimo że ukryte za oku­la­rami. Bra­cia Di Bianco wró­cili. A w każ­dym razie wró­cił jeden z nich.

Zanim dotar­li­śmy do szkoły, musia­łam wysłu­chać wszyst­kich hipo­tez brata na temat naszych nowych sąsia­dów. Nie zamie­rza­łam mu wyja­śniać, że ja aku­rat dosko­nale wiem, kim oni są i że z całą pew­no­ścią nie było wśród nich żad­nego dziecka w jego wieku. Pozwo­li­łam mu fan­ta­zjo­wać, a potem poże­gna­łam go szyb­kim cału­sem, bo teraz już rzadko pozwa­lał się przy­tu­lać i cało­wać, w każ­dym razie w miej­scach publicz­nych.

Potem poje­cha­łam pro­sto na par­king pod liceum. Na szczę­ście przed laty, po burz­li­wej dys­ku­sji, moi rodzice zre­zy­gno­wali z pomy­słu posła­nia mnie do eli­tar­nej szkoły pry­wat­nej. Zgo­dzili się w końcu, że skoro mama cho­dziła kie­dyś do tego liceum, to i mnie kon­takt z oso­bami róż­nego pokroju na pewno pozwoli wykształ­cić silny cha­rak­ter… Nie byłam wtedy pewna, co dokład­nie miało ozna­czać użyte przez nich okre­śle­nie, choć od początku podej­rze­wa­łam, że musi mieć zwią­zek ze sta­nem kont ban­ko­wych rodzin moich przy­szłych kole­ża­nek i kole­gów.

Teraz roz­po­czy­na­łam wła­śnie ostatni rok nauki i obie­ca­łam sobie, że coś się w końcu zmieni, a zwłasz­cza spo­sób, w jaki postrze­gają mnie ludzie ze szkoły. Mia­łam już dosyć cią­głego nosze­nia tej maski per­fek­cji, skry­wa­ją­cej wszystko, co działo się w moim wnę­trzu. To miał być mój rok… Tyle że poja­wie­nie się Thiaga Di Bianco tuż pod domem za cho­lerę nie wpi­sy­wało się w ten plan.

Obraz, który od pół godziny stał mi przed oczami, miał nie­wiele wspól­nego z tam­tym nie­zgrab­nym zie­lo­no­okim chłop­cem o jasno­brą­zo­wych wło­sach, wła­ści­wie pra­wie blond. Thiago się zmie­nił. Z całą pew­no­ścią urósł – był teraz wzro­stu swo­jego ojca, co mnie nie zdzi­wiło, bo już jako dzie­ciak prze­ra­stał wszyst­kich rówie­śni­ków.

Dla­czego wró­cił?

Kiedy wysia­dłam z samo­chodu na lice­al­nym par­kingu, mnó­stwo twa­rzy zwró­ciło się w moją stronę. Wszy­scy chcieli zoba­czyć tę popu­larną dziew­czynę, którą mimo­wol­nie się sta­łam.

Wie­dzia­łam, co się będzie teraz działo: oce­nią mój strój, fry­zurę, maki­jaż, a jeśli choć jeden szcze­gół okaże się nie dość wow, nie tak olśnie­wa­jący jak zwy­kle, to po szkole od razu rozejdą się zło­śliwe komen­ta­rze. Oczy­wi­ście za moimi ple­cami.

Nagle burza jasnych loków prze­sło­niła mi widok na nie­dy­skret­nych obser­wa­to­rów i po chwili zato­nę­łam w cie­płych, przy­ja­znych obję­ciach.

– Witaj, lady Kamilo! – zawo­łała moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka Ellie. Przy­jaź­ni­ły­śmy się od pierw­szej klasy. Ona była wtedy zupeł­nie nowa w mia­steczku, więc w prze­ci­wień­stwie do całej reszty nie patrzyła na mnie jak na jakąś lokalną cele­brytkę.

– Bła­gam, nie mów tak do mnie, wiesz, że tego nie cier­pię – zapro­te­sto­wa­łam i przy­tu­li­łam się do niej. – Chcesz, żebym ja cie­bie nazy­wała elfką?

Poka­zała mi język, bo nie­na­wi­dziła tego prze­zwi­ska. Tak naprawdę wcale nie nazy­wała się Ellie. Rodzice dali jej na imię Gala­driela, na cześć elfki z Władcy pier­ścieni. A naj­gor­sze – w każ­dym razie dla jej taty – było to, że Ellie szcze­rze nie cier­piała ani tej serii ksią­żek, ani fil­mów, ani w ogóle tych wszyst­kich ner­dow­skich kli­ma­tów, łącz­nie ze swoim wła­snym imie­niem. Co mnie dostar­czało oczy­wi­ście mnó­stwa rado­chy, bo mogłam do woli ją tym draż­nić.

Chwilę póź­niej oto­czyła mnie reszta kole­ża­nek – wszyst­kie spra­gnione opo­wie­ści z waka­cji. Zawsze chciały wie­dzieć, dokąd wyje­cha­łam i co sobie kupi­łam. Car­sville to małe mia­steczko, więc każda nowinka była atrak­cją dnia, zwłasz­cza dla dziew­czyn, które całe lato spę­dzały na miej­skim base­nie. Podróże mojej rodziny brzmiały dla nich jak urywki z filmu. Choć w rze­czy­wi­sto­ści nie bar­dzo było mi czego zazdro­ścić.

Na szkol­nym kory­ta­rzu wszy­scy mnie pozdra­wiali i uśmie­chali się sze­roko. Połowę zna­łam od zawsze, pozo­sta­łych koja­rzy­łam z widze­nia. Przy­sta­nę­łam przy swo­jej szafce, żeby wyjąć zeszyt i dłu­go­pis – pierw­szego dnia i tak zazwy­czaj nie­wiele się działo. Chloe, Kate i Marissa traj­ko­tały o naszym balu absol­wen­tów. Jesz­cze nie zaczę­li­śmy nauki, a one już pla­no­wały wielki finał.

W tym roku cze­kała mnie masa nauki, jeśli naprawdę chcia­łam się dostać na Yale, żeby stu­dio­wać tam, gdzie mój tata. Zamie­rza­łam wyje­chać jak naj­da­lej od domu i wra­cać wła­ści­wie tylko po to, żeby zoba­czyć się z bra­tem.

W chwili, gdy o tym myśla­łam, a moje przy­ja­ciółki na­dal paplały tuż obok, ktoś pod­szedł do mnie z boku, objął mnie w pasie i przy­cią­gnął do sie­bie. Nie musia­łam nawet patrzeć, żeby wie­dzieć kto to. Wszę­dzie roz­po­zna­ła­bym ten zapach.

– Cześć, skar­bie – wyszep­tał mi Dani pro­sto do ucha.

Prze­szedł mnie dreszcz. Ale wcale nie był przy­jemny.

Odwró­ci­łam się, żeby spoj­rzeć Daniemu w oczy.

– Hej! – wykrzyk­nę­łam z prze­sad­nym entu­zja­zmem. Nawet dla mnie zabrzmiało to sztucz­nie.

Dani był przy­stojny. Wysoki, umię­śniony kapi­tan dru­żyny koszy­kówki. Ciem­no­brą­zowe włosy, nie­bie­skie oczy. Mogła­bym kon­ty­nu­ować, ale i tak żaden opis nie zbli­żyłby się do ory­gi­nału. Każda dziew­czyna dałaby się pokroić, żeby Dani został jej chło­pa­kiem. Ale nie ja. Teraz już nie.

– Cud­nie wyglą­dasz – powie­dział, przy­cią­gnął mnie bli­żej i poca­ło­wał w usta.

W tej chwili ktoś prze­szedł obok i zatrzy­mał się przy szafce nie­cały metr dalej.

W jed­nej sekun­dzie żołą­dek zaci­snął mi się w pięść.

– Prze­pra­szam na chwilę – powie­dzia­łam jakby w tran­sie. Odsu­nę­łam się od Daniego, świa­doma, że wszy­scy mnie obser­wują, i ruszy­łam wzdłuż rzędu sza­fek.

Wie­dzia­łam, że i on mnie już zauwa­żył, bo spiął się na całym ciele. A potem wziął głę­boki oddech, zamknął szafkę i odwró­cił się w moją stronę.

Też się zmie­nił. Był star­szy. I nie­mal tak wysoki jak jego brat. Wciąż miał tak samo nie­bie­skie oczy, ale nie patrzyły już na mnie z tam­tym dzie­cię­cym bły­skiem, który dzie­li­li­śmy, ile­kroć robi­li­śmy coś głu­piego albo pako­wa­li­śmy się w kolejne tara­paty. Dziś już nic nie zostało z tam­tej więzi, z zaufa­nia, z poro­zu­mie­nia. Włosy też miał teraz inne – już nie pra­wie blond, jak jego brat, tylko jasno­brą­zowe – a na jego szyi dostrze­głam tatuaż, chyba jakiś cel­tycki sym­bol.

– Cześć, Tay­lor – szep­nę­łam pra­wie nie­do­sły­szal­nie.

Przez moją głowę prze­pły­wały kolejne obrazy. Tyle ich było… Tyle wspól­nych chwil, tyle zabaw i śmie­chu.

Obrzu­cił mnie szyb­kim spoj­rze­niem i zoba­czy­łam w jego oczach cień zasko­cze­nia, jak­bym nie była tą samą osobą, którą zapa­mię­tał.

– Cześć, Kami – powie­dział chłodno, nie­uf­nie.

Spo­sób, w jaki na mnie spoj­rzał – zupeł­nie inny niż daw­niej – spra­wił, że coś zaci­snęło się w moim wnę­trzu.

– Wró­ci­li­ście – stwier­dzi­łam. Choć zabrzmiało to bar­dziej jak pyta­nie.

– Tak – odpo­wie­dział i popra­wił szelki ple­caka, jakby skon­ster­no­wany.

Było tyle rze­czy, które chcia­ła­bym mu powie­dzieć, tyle spraw, któ­rymi chcia­ła­bym się z nim podzie­lić. Mój świat cał­ko­wi­cie się zmie­nił od naszego ostat­niego spo­tka­nia.

Szczę­ście, śmie­chy, przy­gody – to wszystko minęło, zastą­pione pozo­rami per­fek­cji i bez­brzeżną nudą. A prze­cież kie­dyś Tylor był moim powier­ni­kiem, moim obrońcą. On i jego brat byli mi tak bli­scy, a potem nawet nie zdą­ży­li­śmy się poże­gnać. I teraz, po sied­miu latach, poja­wiają się nagle nie wia­domo skąd, a on nie ma mi zupeł­nie nic do powie­dze­nia?

To prawda, że moja mama roz­biła ich rodzinę. Ale prze­cież roz­biła przy tym też moją. Nie potra­fi­łam zro­zu­mieć, skąd u niego ten chłód w sto­sunku do mnie. Tak bar­dzo chcia­łam go teraz przy­tu­lić i choć przez chwilę poczuć się tak jak kie­dyś.

– Jak dobrze cię znowu widzieć – powie­dzia­łam, kiedy wresz­cie zdo­by­łam się na odwagę. – Tęsk­ni­łam za tobą. Za tobą i za twoim…

– Muszę iść. – Nie pozwo­lił mi nawet dokoń­czyć.

Zadzwo­nił dzwo­nek. Wzdry­gnę­łam się, zasko­czona jego dźwię­kiem, a Tay­lor omi­nął mnie i odszedł w swoją stronę. Nie tak miało wyglą­dać nasze pierw­sze spo­tka­nie po latach.

Tysiące razy przed snem wyobra­ża­łam sobie, jak to będzie, kiedy znowu ich zoba­czę – Tay­lora i Thiaga. I ni­gdy nie przy­pusz­cza­łam, że wszystko okaże się takie dziwne i bole­sne.

Poczu­łam, że zaczy­nam się roz­kle­jać, a wła­ści­wie pozna­łam to po spoj­rze­niach ludzi wokół. Ale szybko z powro­tem zało­ży­łam swoją maskę – tę, którą codzien­nie nosi­łam na szkol­nych kory­ta­rzach. Zdo­ła­łam prze­łknąć łzy, zanim zdą­żyły mnie zdra­dzić.

– Na co się gapi­cie? – rzu­ci­łam w prze­strzeń. Odwró­ci­łam się na pię­cie i ruszy­łam pro­sto do klasy. Moje przy­ja­ciółki poszły za mną. Przez całą pierw­szą lek­cję nie powie­działy ani słowa i byłam im za to wdzięczna.

Emo­cje pró­bo­wały wziąć nade mną górę, ale prze­cież lodowa księż­niczka – córka kró­lo­wej śniegu – nie mogła na coś takiego pozwo­lić.

2. Thiago

2

Thiago

Nie minęło nawet pół dnia, odkąd wró­ci­łem, a już prze­śla­do­wał mnie jej obraz. Kam… Niech to szlag. Dla­czego do cho­lery jej widok aż tak mnie ruszył? Prze­cież nawet nie przy­po­mi­nała już tam­tej smar­kuli, za którą sza­la­łem jako dzie­ciak. Ta zimna, wystro­jona panna nie miała nic wspól­nego z roz­czo­chraną dziew­czynką w war­ko­czy­kach, z któ­rej lubi­łem stroić sobie żarty. Widzia­łem ją rap­tem przez chwilę, ale ten widok już zdą­żył mi się wryć w głowę. Uro­sła. I wypięk­niała – wia­domo. Zawsze była ładna, ale nie spo­dzie­wa­łem się takiego uczu­cia żalu na jej widok. Kamila Hamil­ton nie była już moją przy­ja­ciółką. Nie była już też dla mnie pierw­szą dziew­czyną, którą poca­ło­wa­łem, tą, w któ­rej buja­łem się jako dzie­ciak, a przy­naj­mniej tak mi się wtedy wyda­wało. Teraz widzia­łem w niej tylko córkę kobiety, która znisz­czyła życie mojej rodzi­nie. To przez nią ojciec nas porzu­cił, a mama prze­stała się uśmie­chać. Nie­na­wi­dzi­łem Hamil­tonów z całych sił, a Kamili naj­bar­dziej. Gdyby mnie wtedy posłu­chała, gdyby gów­niara trzy­mała gębę na kłódkę, wszystko uło­ży­łoby się ina­czej: mama nie wpa­dłaby w depre­sję i nie wpa­ko­wa­łaby się w zwią­zek z typem, który ją mal­tre­to­wał, a ja nie musiał­bym teraz odra­biać sze­ściu­set godzin prac spo­łecz­nych za roz­kwa­sze­nie mu gęby. Gdyby Kamila nic wtedy nie powie­działa. Gdyby tylko…

A teraz, kiedy zoba­czy­łem ją taką szczę­śliwą i zado­wo­loną z sie­bie, w tym kabrio­le­cie, bez­tro­ską i oto­czoną bogac­twem, aż się we mnie zago­to­wało.

Ona nie musiała prze­cho­dzić przez to wszystko, co mój brat i ja. Jej rodzina się nie roz­pa­dła. Na­dal byli razem, nie mieli żad­nych pro­ble­mów finan­so­wych, nie musieli zasu­wać na budo­wie, żeby nie wylą­do­wać na bruku. Kamila nie wyle­ciała ze stu­diów i nie była zmu­szona wró­cić do liceum, żeby odkle­pać prace spo­łeczne za odwa­le­nie krzy­wej akcji. W prze­ci­wień­stwie do mnie.

No dobra, mój ojciec nie był wtedy mniej winny od nich, tyle że on od zawsze był palan­tem. Zdra­dził mamę nie raz i nie dwa. Wie­dzia­łem o tym już dużo wcze­śniej, bo nawet się nie pil­no­wał, kiedy przy­pro­wa­dzał do domu swoje „kole­żanki”. Nie obcho­dziło go, że pię­tro niżej, pod opieką niani, bawią się jego syno­wie. Tylko mama zda­wała się tego wszyst­kiego nie widzieć i wolała żyć w bło­giej nie­świa­do­mo­ści. Kar­miła się kłam­stwami, ale przy­naj­mniej była szczę­śliwa.

Wła­śnie dla­tego bła­ga­łem Kam, żeby nikomu o tym nie mówiła, żeby sie­działa cicho. Ale gdzie tam – głu­pia dziew­czy­neczka wyśpie­wała wszystko jak na spo­wie­dzi. No i zruj­no­wała nam życie.

A teraz tu wró­ci­li­śmy. Minęło sie­dem lat od roz­wodu rodzi­ców, sie­dem lat, odkąd ojciec stop­niowo prze­stał nas nawet odwie­dzać. Prze­sy­łał już tylko comie­sięczne prze­lewy – dokład­nie tyle, ile naka­zał sąd. To było wszystko, co zostało z naszych rela­cji.

Cho­lerny palant zupeł­nie nas porzu­cił – swo­ich dwóch synów i kobietę, która dała mu wszystko. Powie­dział, że nie jest w sta­nie z tym żyć, że nie potrafi dłu­żej z nami miesz­kać, że nie umie o tym wszyst­kim zapo­mnieć. A mimo to mama wciąż po kry­jomu za nim pła­kała. Wciąż nie zdo­łała się pozbie­rać.

Mój brat Tay­lor zniósł to naj­le­piej z naszej trójki. Dba­łem o to, żeby mama nie obar­czała go swoim cier­pie­niem, żeby ni­gdy przy nim nie pła­kała. To ja zosta­łem jej ratow­ni­kiem. Jako trzy­na­sto­la­tek byłem świad­kiem każ­dej awan­tury mię­dzy rodzi­cami, a w dodatku musia­łem zezna­wać w sądzie, że od lat wie­dzia­łem o zdra­dach ojca. Pra­wie dobi­łem tym mamę, ale nie mogłem pozwo­lić, żeby to wszystko uszło mu na sucho. Dzięki moim zezna­niom udało nam się przy­naj­mniej zacho­wać dom, choć i tak nie­wiele nam z tego przy­szło, bo mama nie zamie­rzała dalej miesz­kać obok Hamil­to­nów. Prze­ra­stało ją to. Nie zde­cy­do­wała się też na wyna­jem. Cza­sem naprawdę ledwo wią­za­li­śmy koniec z koń­cem, bo pła­ci­li­śmy czynsz za miesz­ka­nie na Bro­okly­nie i jed­no­cze­śnie utrzy­my­wa­li­śmy dom w Car­sville. Wie­lo­krot­nie się z nią o to kłó­ci­łem, ale mama była nie­ugięta: dom ma pozo­stać zamknięty i koniec tematu.

A teraz musie­li­śmy do niego wró­cić. I to przeze mnie.

Z bie­giem lat każde z nas nauczyło się jakoś żyć z nową sytu­acją. Ja wzią­łem na sie­bie zapew­nie­nie Tay­lo­rowi moż­li­wie nor­mal­nego dzie­ciń­stwa. I zapła­ci­łem za to swoim wła­snym, które skoń­czyło się z dnia na dzień. Zanim się zorien­to­wa­łem, sta­łem się dzie­cia­kiem uwi­kła­nym w pro­blemy doro­słych.

Byłem tak wście­kły na cały świat, że zaczą­łem trzy­mać się z nie­wła­ści­wymi ludźmi. Oceny leciały w dół, zaczęły się bójki, wylali mnie ze szkoły. A kul­mi­na­cja nastą­piła zeszłego lata, kiedy przy­ła­pa­łem pie­przo­nego faceta mojej mamy, jak kopał ją po brzu­chu, nie­mal nie­przy­tomną na pod­ło­dze. Cały gniew, który latami tłu­mi­łem, w jed­nej chwili poszedł w pię­ści i roz­ła­do­wa­łem go na tym gnoju. Pro­blem w tym, że on – jako ordy­na­tor oddziału pedia­trii w nowo­jor­skim szpi­talu – użył póź­niej wszyst­kich swo­ich zna­jo­mo­ści, byle tylko wsa­dzić mnie do pudła. Osta­tecz­nie wylą­do­wa­łem na warun­ko­wym. Jedna wpadka i tra­fię za kratki. A na to nie mogę sobie pozwo­lić.

W ten spo­sób znowu zna­leź­li­śmy się w Car­sville, gdzie się uro­dzi­łem i gdzie cie­szy­łem się szczę­śli­wym dzie­ciń­stwem, dopóki wszystko się nie posy­pało. Bo było to jedyne miej­sce, gdzie ktoś jesz­cze zgo­dził się dać mi szansę na unik­nię­cie wię­zie­nia. Łudzi­łem się, że może rodzina Hamil­to­nów już się stąd wynio­sła, ale nie­stety wszystko zostało po sta­remu. No, może z tą róż­nicą, że teraz byli­śmy starsi i że sie­dzie­li­śmy po uszy w gów­nie – przy­naj­mniej ja.

Tay­lor był już w szkole. Ekipa od prze­pro­wa­dzek zrzu­ciła pudła jak leci – część w hallu, część w salo­nie. A ja musia­łem teraz zosta­wić mamę samą z całym baj­zlem, bo na dru­giej lek­cji mia­łem już być w liceum, żeby roz­po­cząć dar­mową robotę jako pomoc­nik tre­nera koszy­kówki. Mia­łem też poma­gać w sekre­ta­ria­cie i zosta­wać po lek­cjach z uczniami, któ­rzy dostali szla­ban. Wiem, wiem – żyć nie umie­rać.

Mama zaczy­nała pracę jako pie­lę­gniarka w szpi­talu w Car­sville dopiero następ­nego dnia, więc to na nią spa­dła reszta prze­pro­wadzki. Wsia­dłem na motor i ruszy­łem do szkoły, którą ostatni raz odwie­dzi­łem jako pierw­szo­kla­si­sta. Myśl o powro­cie do liceum to kosz­mar każ­dego dwu­dzie­sto­latka. A w każ­dym razie mój na pewno, bo prze­cież sam dopiero co zakoń­czy­łem naukę na tym pozio­mie.

Kiedy dotar­łem na miej­sce, par­king był zasta­wiony autami, ale nie było już na nim żad­nych uczniów – wszy­scy zapewne sie­dzieli na lek­cjach. Posta­wi­łem motor w bez­piecz­nym miej­scu, kask wzią­łem pod pachę, popra­wi­łem oku­lary prze­ciw­sło­neczne i skie­ro­wa­łem się do sekre­ta­riatu.

Przy­wi­tała mnie tam dziew­czyna nie­wiele star­sza ode mnie, z uśmie­chem jed­no­cze­śnie pro­mien­nym i zmę­czo­nym. Pierw­szy dzień szkoły to musiała być dla niej masa­kra – ogar­nia­nie pla­nów lek­cji i tych wszyst­kich spraw orga­ni­za­cyj­nych.

Spoj­rzała na mnie zacie­ka­wiona.

– Jak mogę ci pomóc? – zapy­tała.

Cho­ciaż mia­łem dwa­dzie­ścia lat, spo­koj­nie mogłem ucho­dzić za ucznia ostat­niej klasy.

– Thiago Di Bianco. Przy­sze­dłem…

– …odro­bić godziny na rzecz spo­łecz­no­ści, wiem – dokoń­czyła przy­jaź­nie, bez cie­nia osądu. Miała blond włosy i nie­bie­skie oczy. Była naprawdę ładna i pew­nie połowa uczniów sekret­nie się w niej kochała. Ale mnie jakoś nie ruszała.

– No wła­śnie. Jeśli dasz mi plan, to wię­cej nie będziesz musiała mnie oglą­dać – rzu­ci­łem i usia­dłem po dru­giej stro­nie jej biurka.

Zamru­gała kilka razy, kiedy zsu­ną­łem oku­lary i spoj­rza­łem jej pro­sto w oczy.

– Dyrek­tor Har­ri­son chce cię widzieć. Ma ci podobno wszystko wyja­śnić, zasady i tak dalej – powie­działa i zaśmiała się cicho. Nie byłem pewien, czy mnie to ziry­to­wało, czy może nawet tro­chę mi się spodo­bało.

– Jasne – odpo­wie­dzia­łem. Wzią­łem kartkę, którą mi podała, i pod­nio­słem się z miej­sca.

– Tam jest jego gabi­net. – Wska­zała mi drzwi z tabliczką DYREK­TOR. – A tak w ogóle to jestem Sarah – dodała i wycią­gnęła do mnie rękę. Uści­sną­łem ją. Była miękka i cie­pła.

– Miło cię poznać, Sarah – powie­dzia­łem dość oschle i odwró­ci­łem się w stronę gabi­netu dyrek­tora. To było dziwne uczu­cie zna­leźć się znowu w szkole i nie czuć się już jak sie­dem­na­sto­la­tek.

Dyrek­tor Har­ri­son był tym samym czło­wie­kiem, któ­rego pamię­ta­łem z pierw­szego i jedy­nego roku nauki w tym liceum. Popro­sił, żebym usiadł. Zro­bi­łem to bez słowa i przez chwilę mie­rzy­li­śmy się wzro­kiem. W prze­ci­wień­stwie do sekre­tarki on wyglą­dał na roz­cza­ro­wa­nego.

Uśmiech­ną­łem się krzywo.

– Panie Di Bianco, miło znów pana u nas widzieć – powie­dział z uśmie­chem, który nie miał nic wspól­nego z rado­ścią. – Żałuję, że nie w innych oko­licz­no­ściach, ale cóż, nie będę narze­kał.

– Dzię­kuję, panie dyrek­to­rze. Z wza­jem­no­ścią – odpo­wie­dzia­łem z uśmie­chem.

– Przejdźmy do rze­czy. – Oparł łok­cie na biurku i pochy­lił się lekko w moją stronę. – Masz dwa­dzie­ścia lat i jesteś tu, bo stan Wir­gi­nia ocze­kuje, że odpra­cu­jesz swoje winy. Wyświad­czam two­jej matce przy­sługę, pozwa­la­jąc ci zro­bić to w szkole, a nie na zmy­waku w sto­łówce, więc chciał­bym, żeby­śmy się dobrze zro­zu­mieli co do two­ich obo­wiąz­ków. Będziesz wspie­rał tre­nera Claba w cza­sie tre­nin­gów. Wiem, że jesteś dobry w koszy­kówce, no i że gra­łeś w dru­ży­nie uni­wer­sy­tec­kiej. Wielka szkoda, że cię wyrzu­cili, ale twoje doświad­cze­nie przyda się naszej szkol­nej dru­ży­nie. Poza tym będziesz też do dys­po­zy­cji, gdyby któ­ryś z nauczy­cieli się roz­cho­ro­wał. Oczy­wi­ście nie mam zamiaru powie­rzać ci pro­wa­dze­nia zajęć, ale masz być dostępny, jeśli trzeba będzie kogoś zastą­pić. Codzien­nie po połu­dniu masz być w świe­tlicy i pil­no­wać uczniów, któ­rzy odsia­dują szla­ban. I jesz­cze jedno: chcemy, żebyś dołą­czył do opie­ku­nów na dorocz­nym obo­zie dla matu­rzy­stów.

Okej, ale tego ostat­niego nie było w umo­wie.

– Chce pan, żebym pil­no­wał bandy nasto­lat­ków na wyjeź­dzie? – zapy­ta­łem, świa­domy, że jestem naj­mniej odpo­wied­nią do tego osobą. Wszy­scy wie­dzą, co się wypra­wia na takich obo­zach, a ja na pewno nie zamie­rza­łem bawić się w gesta­powca i pil­no­wać, żeby dzie­ciaki nie gziły się po kątach. Co za absurd.

– Dokład­nie tego od cie­bie ocze­kuję – potwier­dził chłodno dyrek­tor i zaj­rzał mi w oczy. – I wła­śnie dla­tego chcę, żebyś prze­strze­gał bez wyjątku trzech zło­tych zasad. Po pierw­sze: żad­nych nar­ko­ty­ków i żad­nego alko­holu. Obaj wiemy, że to posła­łoby cię pro­sto za kratki. Po dru­gie, panie Di Bianco: żad­nych rela­cji wykra­cza­ją­cych poza rela­cje uczeń–opie­kun. Doty­czy to rów­nież pana brata Tay­lora. I po trze­cie: jeśli dowiem się, że miał pan zwią­zek z jakim­kol­wiek łama­niem regu­la­minu, oso­bi­ście dopil­nuję, żeby wszyst­kie godziny, które pan tu odpra­cuje, zostały natych­miast unie­waż­nione. Czy to jasne?

Spoj­rza­łem mu pro­sto w oczy.

– Jak słońce, panie dyrek­to­rze – powie­dzia­łem i pod­nio­słem się z krze­sła.

– Thiago – zatrzy­mał mnie jesz­cze, więc odwró­ci­łem się w jego stronę. – Obaj wiemy, że twoja obec­ność tutaj wzbu­dzi sporo emo­cji, zwłasz­cza w sek­cji żeń­skiej… – Posła­łem mu uśmiech. – Uwa­żaj na to, co robisz. Za chwilę będziesz peł­no­letni i od tej pory sta­niesz się w pełni odpo­wie­dzialny za wła­sne czyny. Zro­zu­miano?

– Oczy­wi­ście, panie dyrek­to­rze.

Wysze­dłem z gabi­netu. Uśmiech spły­nął mi z twa­rzy.

Musia­łem się bar­dzo pil­no­wać, jeśli nie chcia­łem, żeby przez moją skłon­ność do łama­nia zasad życie jesz­cze bar­dziej mi się roz­je­chało.

Tre­ning oka­zał się dużo faj­niej­szy, niż się spo­dzie­wa­łem. Tay­lor był w dru­ży­nie i szybko roze­szło się, że jeste­śmy braćmi. Chcąc nie chcąc, od razu zła­pa­łem prze­lot z chło­pa­kami. W końcu byłem pra­wie w tym samym wieku, co oni, więc na koniec roze­gra­li­śmy jesz­cze krótki mecz. Tre­ner Clab pochwa­lił moją tech­nikę i kiedy reszta dru­żyny brała prysz­nic, poga­da­li­śmy przez chwilę o koszy­kówce, wszystko ukła­dało się zaska­ku­jąco dobrze, aż do momentu, gdy wysze­dłem na kory­tarz, żeby wró­cić do pokoju nauczy­ciel­skiego i pocze­kać na kolejne zaję­cia, i wpa­dłem pro­sto na ostat­nią osobę, którą chciał­bym zoba­czyć – Kam.

Zła­pa­łem ją za ramiona, żeby się nie wywa­liła, ale natych­miast poczu­łem pod pal­cami dziwne mro­wie­nie, więc szybko cof­ną­łem dło­nie. Mia­łem wra­że­nie, że wpa­tru­jemy się w sie­bie od kilku godzin, a nie od paru sekund. Zupeł­nie jakby czas się zatrzy­mał, żeby­śmy mogli oswoić się ze zmia­nami, jakie w nas zaszły. Mój wzrok reje­stro­wał wszyst­kie nowe szcze­góły jej twa­rzy. Była doj­rzal­sza, ale wciąż miała dawne rysy – te same, które kie­dyś zna­łem na pamięć. Tyle że teraz była to dodat­kowo twarz pięk­nej dziew­czyny łudząco podob­nej do osoby, któ­rej nie­na­wi­dzi­łem naj­bar­dziej na świe­cie.

Jej rzęsy były dłu­gie i ciemne. Pełne usta, pocią­gnięte błysz­czy­kiem, kusiły do popeł­nie­nia jakie­goś sza­leń­stwa. Miała dołeczki w policz­kach, mimo że wcale się nie uśmie­chała, i deli­katny rumie­niec, ale nie od maki­jażu, bo ona ni­gdy nie potrze­bo­wała różu ani tych wszyst­kich głu­pot – zawsze rumie­niła się natu­ral­nie, wbrew wła­snej woli. A jej ciało… Jakoś się powstrzy­ma­łem od powę­dro­wa­nia wzro­kiem niżej. W każ­dym razie jedno się nie zmie­niło: na­dal byłem od niej pra­wie o dwie głowy wyż­szy.

– Thiago – powie­działa zasko­czona, a dźwięk mojego imie­nia w jej ustach zadzia­łał na mnie bar­dziej, niż bym się spo­dzie­wał.

Dosta­łem erek­cji.

Szlag.

Zaci­sną­łem szczęki. Nie chcia­łem mieć z tą dziew­czyną nic wspól­nego.

– Prze­pra­szam – burk­ną­łem i spró­bo­wa­łem ją wymi­nąć, ale zła­pała mnie za ramię i przy­trzy­mała w miej­scu.

– Prze­stań­cie się tak zacho­wy­wać – zażą­dała, a w jej oczach bły­snęła złość. – Chcę tylko poroz­ma­wiać – dodała i popa­trzyła na mnie tak jak kie­dyś: wzro­kiem zagu­bio­nej, ale i zadzior­nej dziew­czynki.

Wbi­łem wzrok w jej palce zaci­śnięte na moim ramie­niu.

– Puść mnie – powie­dzia­łem przez zęby.

Musia­łem się od niej odsu­nąć. Potrze­bo­wa­łem prze­strzeni. To nie szło w dobrą stronę. Mia­łem ochotę jej wygar­nąć, na usta cisnął mi się stek wyzwisk. Ale gdyby mnie ponio­sło, znowu wszystko bym stra­cił. A już dość stra­ciłem przez tę dziew­czynę.

Wyglą­dała na prze­stra­szoną albo zasko­czoną moim tonem, bo cof­nęła rękę jak opa­rzona.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki