Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
10 osób interesuje się tą książką
TWOI NAJLEPSI PRZYJACIELE. TWOJA PEWNA ZGUBA. NIE WOLNO CI SIĘ ZAKOCHAĆ...
Kamila Hamilton miała wszystko pod kontrolą… przynajmniej tak myślała do czasu, gdy bracia Di Bianco znów pojawili się w jej świecie i wywrócili go do góry nogami.
Thiago — z którym przeżyła swój pierwszy pocałunek.
Taylor — który zawsze stał u jej boku.
Ich powrót sprawił, że pozornie doskonałe życie Kami zaczęło chwiać się w posadach. Już nie jest niewinną dziewczyną sprzed lat. Odkąd wyjechali, tak wiele się zmieniło...
Czy Kamila oprze się obecności Thiaga?
Co się wydarzy, gdy Taylor zacznie patrzeć na nią inaczej niż kiedyś?
Czy wszystko ponownie rozpadnie się na tysiąc kawałków?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 325
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 6 godz. 59 min
Lektor: Katarzyna Węsierska
Mojej balijskiej rodzinie,
dzięki której odzyskałam inspirację
Prolog
Kami
Wciąż pamiętam tamten dzień, jakby to było wczoraj. Zgodnie z umową wstałam z łóżka równo o północy i już samo to wystarczyło, żebym czuła ekscytację. Nigdy mi nie pozwalali być na nogach o tej porze – o dziesiątej musiałam już liczyć barany… Ale tamta noc była wyjątkowa. Wyciągnęłam swoją różową latarkę, z której byłam niesamowicie dumna – chociaż wiedziałam, że Taylor będzie się z niej nabijał – i zapakowałam ją do plecaka. Byłam już ubrana, pozostało tylko zapleść warkocze. Kiedy miałam dziesięć lat, nie istniało modniejsze uczesanie. Wyjrzałam przez okno i uśmiechnęłam się na widok światełka zapalającego się i gasnącego w oknie na piętrze domu sąsiadów. To był znak dla mnie.
Z uczuciem łaskotania w żołądku wyciągnęłam linę z węzłami i – jak nauczył mnie Taylor – przywiązałam ją do nogi stołowej. Kiedy upewniłam się, że mocowanie jest porządne, przerzuciłam resztę liny przez okno i wzięłam głęboki oddech, żeby dodać sobie odwagi.
Tamtej nocy mieliśmy dokonać czegoś wielkiego: zamierzaliśmy wślizgnąć się do domu pana Robina i wykraść całą czekoladę, którą ukrywał w piwnicy. Pan Robin był starym zrzędą, właścicielem sklepu z czekoladkami w naszym miasteczku, a do tego największym skąpiradłem, jakie znałam. Zawsze chwalił się przed nami górami słodyczy, które przywożono mu do domu, ale wstręciuch nigdy nie podzielił się niczym poza jakimś głupim lizakiem. Było jasne, że nas nie znosi – mnie i braci Di Bianco: Taylora i Thiaga.
Taylor był moim rówieśnikiem i kompanem we wszystkich przygodach, a Thiago… no tak, on też był ich częścią, dopóki w dniu swoich trzynastych urodzin nie oznajmił, że – cytuję – kończy z dziecinadą. Ale tamta noc naprawę miała być wyjątkowa. Dlatego znów postanowił do nas dołączyć, a ja wiedziałam, że chociaż będzie zgrywał ważniaka i co chwilę dawał nam do zrozumienia, że jest już dorosły, to tak naprawdę nie był mniej podekscytowany od nas.
Wyszłam przez okno i kiedy znajdowałam się już w połowie liny, usłyszałam w dole nadchodzących chłopaków.
– Dawaj, Kami, bo nas przyłapią! – poganiał mnie szeptem Taylor, czym tylko dodatkowo mnie zestresował.
– Przecież już idę! – odpowiedziałam i przyspieszyłam ruchy, z nadzieją, że się przy tym nie zabiję. Nasz dom był ogromny, a mój pokój znajdował się na drugim piętrze, więc miałam do pokonania naprawdę dużą wysokość – tak dużą, że w ramach przygotowań musieliśmy połączyć aż trzy liny, żeby sięgnęły do ziemi.
– Ruchy, Kam! – Usłyszałam teraz inny głos. Thiago… Nikt tak jak on nie potrafił doprowadzić mnie do szału. I do płaczu. I nikt poza nim nie nazywał mnie Kam.
W głębi serca zawsze chciałam mu udowodnić, że jestem tak samo odważna jak oni dwaj i że mimo warkoczyków i tych wszystkich kiecek, w które stroiła mnie mama, wcale nie jestem głupią siusiumajtką. Ale moje wysiłki na nic się nie zdawały – bez względu na to, ile robali bym dotknęła, jak daleko bym plunęła i w ilu wspólnych przygodach wzięła udział, Thiago i tak zawsze się ze mnie naśmiewał i traktował jak małą dziewczynkę. Dlatego wściekłam się, gdy teraz niecierpliwie złapał mnie w talii i ściągnął na ziemię, kiedy zostało mi już do pokonania tylko pół metra.
– Chyba teraz nie stchórzysz, co, księżniczko? – zwrócił się do mnie z tym łobuzerskim błyskiem w oku, takim samym jak u jego brata. Tyle że gdy to Taylor na mnie patrzył, czułam się spokojna i pewna siebie, a kiedy Thiago wbijał we mnie to swoje zielone spojrzenie, mogłam myśleć wyłącznie o tym, jak by tu zrobić wrażenie na starszym z braci Di Bianco.
– Nie mów tak na mnie! Nie cierpię tego, przecież wiesz! – zaprotestowałam i odsunęłam się od niego.
Wyciągnął rękę i lekko szarpnął mnie za warkoczyk.
– To po co ciągle nosisz te badziewia? – zapytał i ściągnął mi kokardkę. Na szczęście gumka została na swoim miejscu.
– Oddawaj to! – zawołałam rozzłoszczona.
Tylko się zaśmiał i wcisnął ozdobę do kieszeni.
– Daj jej spokój, T, bo zaraz się poryczy – powiedział Taylor, wziął mnie za rękę i przyciągnął bliżej siebie.
Mocno ścisnęłam jego dłoń, wściekła na łzy, które napływały mi do oczu. Taylor ruszył biegiem, a ja razem z nim. Thiago przestał się wygłupiać, a gdy dotarliśmy nad rzeczkę oddzielającą nasze domy od domu sąsiada sknerusa, starszy z braci postanowił wreszcie wejść w swoją rolę. Rzeczka był dość wąska, więc poprzedniego dnia przerzuciliśmy przez nią deskę, która miała nam teraz posłużyć za kładkę. Taylor bał się wody, odkąd rok wcześniej o mało się nie utopił, dlatego Thiago przeszedł na drugi brzeg jako pierwszy, żeby potem nam pomóc. Mogłabym przysiąc, że kiedy odrzuciłam jego wyciągniętą dłoń, dostrzegłam w jego zielonych oczach przebłysk aprobaty.
Chwilę później staliśmy przed domem pana Robina. To wszystko było takie ekscytujące… Dla dziesięciolatki to był akt najwyższej odwagi.
Thiago nachylił się do małego okienka ze zbitą szybą u dołu jednej ze ścian domu. To my stłukliśmy kiedyś to okno, gdy graliśmy w piłkę, i pan Robin nigdy jej nie wymienił. A potem odkryliśmy, że trzyma w piwnicy nieprzebrane ilości czekolad i najróżniejszych słodyczy… Żaden ze skarbów, jakie wymyślaliśmy w zabawach, nie mógł się równać z tym – całkowicie realnym.
– Kto pierwszy schodzi? – zapytał Thiago, z uśmiechem wbijając we mnie wzrok.
– Ty, bo jesteś najstarszy. – Spojrzałam na niego z powagą, w nadziei, że sama też wydam się, mimo wszystko, starsza, niż w byłam rzeczywistości.
– Dobra – powiedział z uśmiechem – ale nie ma sensu, żebyśmy schodzili wszyscy. Dwie osoby wystarczą. Trzecia zostanie na czatach, a potem przejmie towar.
Towar… Tiago uwielbiał rzucać tekstami, które mnie w życiu nie przyszłyby do głowy. Jaki znowu towar? Przecież to były słodkości!
Popatrzyliśmy na siebie z Taylorem, wystraszeni i niepewni, co dalej. Umierałam ze strachu: było okropnie ciemno, a wiatr jakoś tak dziwnie poruszał drzewami. Choć nigdy w życiu bym się do tego nie przyznała, koszmarnie bałam się pana Robina, toteż wolałam już zejść z Thiagiem do piwnicy, niż zostać sama w ogrodzie, gdzie nie wiadomo, co jeszcze mogło mnie spotkać.
– Ja idę z tobą – powiedziałam, zanim Taylor zdążył zadeklarować to samo.
– Świetnie. W takim razie ty zostajesz, T – zarządził Thiago. Zwracali się do siebie nawzajem w taki sam sposób i na początku trudno mi było w tym się połapać, ale z czasem się przyzwyczaiłam. To była specyficzna komunikacja między braćmi – zresztą nie tylko między nimi, bo imię ich ojca też zaczynało się na literę T.
Thiago wsunął rękę przez dziurę w szybie, zdjął haczyk i odblokował okienko, które przy otwieraniu lekko zaskrzypiało. W absolutnej ciszy panującej dookoła wydało się, że ten dźwięk musiał się rozejść po całym domu.
– Ciiii! – syknęłam z szeroko otwartymi oczami i ze ściśniętym żołądkiem. Gdyby nas przyłapał…
Kiedy okno całkowicie się otworzyło, Thiago wychylił się, żeby zajrzeć do środka.
– Wysoko. Stanę na stole i pomogę ci zejść.
Kiwnęłam głową i zdenerwowana patrzyłam, jak przekłada nogi przez parapet, a potem bez trudu zeskakuje na stojący na dole stół.
– Tylko szybko wracajcie – poprosił mnie Taylor, z niebieskimi oczami wytrzeszczonymi z przerażenia.
Przyszła kolej na mnie. Przełożyłam nogi na drugą stronę i zobaczyłam, że za Chiny nie zeskoczyłabym tam bez pomocy Thiaga, który – w przeciwieństwie do mnie i do Taylora – tego lata wystrzelił w górę jak szalony, tak że teraz przewyższał nas oboje prawie o głowę.
Kiedy mnie postawił i znaleźliśmy się tam tylko we dwoje, ogarnęło mnie niezwykłe uczucie, jakby między nami zrodziła się jakaś szczególna więź, którą można poczuć tylko w obliczu zagrożenia. Uśmiechnęliśmy się do siebie na widok półek uginających się od czekolad, słodyczy i ciasteczek.
– Dawaj, Kam – powiedział Thiago i pomógł mi zeskoczyć ze stołu. Rzuciliśmy się zgarniać do plecaków, co tylko się dało. Trafiliśmy do raju, jaki marzy się każdemu dzieciakowi: tyle słodyczy i wszystkie dosłownie na wyciągnięcie ręki! Plecaki pękały już w szwach, kiedy usłyszeliśmy jakiś odgłos.
Z oczami wybałuszonymi ze strachu odwróciłam się do Thiaga.
– Obudził się – stwierdził i też popatrzył na mnie z przerażeniem.
Kolejne hałasy.
Oboje wypuściliśmy to, co akurat trzymaliśmy w rękach, zasunęliśmy plecaki i podbiegliśmy do okienka. Thiago w ekspresowym tempie przekazał łupy Taylorowi.
– Leć, zaraz cię dogonimy! – polecił nerwowym szeptem.
Tylor kiwnął głową i puścił się pędem, z dwoma plecakami na ramionach. Spojrzałam wyczekująco na Thiaga. Musiał mi pomóc się wydostać.
– Podsadź mnie! – zażądałam.
Kiedy odwrócił się w moją stronę, nagle zobaczyłam jego wyszczerzony uśmiech.
– Najpierw chciałbym coś w zamian – wypalił.
– Dobra, oddam ci trochę moich czekolad, tylko spadajmy już stąd! – zapiszczałam, pewna, że pan Robin zaraz nas nakryje.
– Nie chcę twoich czekolad… chcę całusa – odpowiedział Thiago, a mnie na chwilę zupełnie zatkało.
– Fuuuj, nigdy w życiu! – zawołałam bez zastanowienia.
Odwrócił się i oparł dłonie na parapecie, żeby się podciągnąć.
– No to sobie tu siedź – rzucił, gotowy do skoku.
– Czekaj! – krzyknęłam i złapałam go za koszulkę, żeby tylko mnie tam nie porzucił. Niespodziewanie poczułam, że myśl o pocałunku z Thiagiem wywołuje u mnie nie tylko obrzydzenie… Obudziła się też we mnie ciekawość.
– To co, jednak mnie pocałujesz? – zapytał, wpatrzony we mnie uważnie.
Przez moją dziesięcioletnią głowę przelatywały tysiące najróżniejszych myśli, a kiedy wreszcie przyciągnęłam Thiaga do siebie, poczułam w brzuchu jakieś łaskotanie.
I wtedy on dotknął moich ust swoimi. To było i dziwne, i ciepłe, i obrzydliwe, ale na zawsze zapisało mi się w pamięci, tak samo jak tamten blask w oczach Thiaga, gdy już się ode mnie odsunął i z promiennym uśmiechem pomógł mi się wydostać z tamtego piekła pełnego słodyczy. Trzymając się za ręce, rzuciliśmy się biegiem, żeby dogonić Taylora. Nigdy nie zapomnę radości i podniecenia, jakie czuliśmy, gdy po wszystkim zdołaliśmy ocenić nasz łup.
Tamtej nocy przeżyłam swój pierwszy pocałunek… i naszą ostatnią wspólną przygodę.
1
Kami
Rankiem pierwszego września, gdy tylko otworzyłam oczy, poczułam w żołądku coś dziwnego – jakby przeczucie, że w tym roku sprawy przybiorą nareszcie inny obrót. Nie żebym szczególnie się cieszyła na rozpoczęcie ostatniego roku w liceum, ale jednak potrzebowałam powrotu do codziennej rutyny. Po ostatnim miesiącu spędzonym z rodzicami i z młodszym bratem moja cierpliwość była na wyczerpaniu. Naprawdę nie rozumiałam, dlaczego nasi rodzice co roku upierali się, żeby na tak długo jechać razem nad morze, skoro ledwo mogli się wzajemnie znieść.
Mogłabym się założyć, że to nie mama obstawała przy wspólnych wakacjach. Właściwie to nie miałam wątpliwości, że to mój tata, Roger Hamilton, wciąż próbuje wierzyć, że nasza rodzina jeszcze się nie rozpadła.
A ja nie zamierzałam pozbawiać go tych złudzeń. Na pewno nie po raz kolejny.
Pod wpływem tej myśli odruchowo spuściłam wzrok na nadgarstek. Każdego dnia wielokrotnie wpatrywałam się w tę bliznę – idealnie równy trójkąt odcinał się jaśniejszym kolorem na tle lekkiej opalenizny. Wciąż pamiętałam, jak to bolało, i – mimo upływu czasu – ilekroć popatrzyłam na ten kształt, czułam w piersi ukłucie bólu, nie tylko fizycznego. Jakim cudem wszystko tak niespodziewanie się wtedy rozpadło? Jak to możliwe, że niewinne dzieciństwo zakończyło się tak gwałtownie, a konsekwencje ciągnęły się za mną do dziś?
Przegoniłam obraz, który stanął mi przed oczami, i zabroniłam sobie znowu się dołować czymś, co wydarzyło się wieki temu.
Zwlokłam się z łóżka i weszłam do łazienki. Wszystko w niej było nieskazitelne, wszystko na swoim miejscu. Czasami tak strasznie mnie wkurzało, że kiedy wracam do domu, żadna rzecz nie leży tam, gdzie ją zostawiłam, że miałam ochotę wrzeszczeć i rzucić wszystko w cholerę. A mimo to zawsze i wszędzie prezentowałam tylko tę opanowaną, grzeczną i elegancką wersję własnej osoby. Gdyby tylko ludzie się dowiedzieli, jaka naprawdę jestem…
Umyłam twarz i zęby i powoli szczotkując włosy, przyglądałam się swojej twarzy. Nie mogłam powiedzieć, że się sobie nie podobałam, chociaż wolałabym być mniej podobna do mamy. Odziedziczyłam po niej blond włosy, tyle że moje lekko falowały, i miałam identyczne jak ona dołeczki w policzkach. Przynajmniej nie miałam błękitnych oczu, jak ona, tylko brązowe, jak tata, i ozdobione długimi, gęstymi rzęsami. Aparat na zęby nosiłam na szczęście tylko przez rok, więc kiedy szłam do liceum, mój zgryz był już idealny.
Chociaż jasne, jak każdy, miałam też swoje kompleksy, a mama tylko mnie w nich utwierdzała. Na przykład jako piętnastolatka dostałam trądziku – normalna rzecz u dziewczyny w tym wieku, zresztą wiele koleżanek wciąż na co dzień się z tym zmagało. Pewnie, że nie znosiłam tych czerwonych kropek, które bez zapowiedzi wyskakiwały mi na brodzie czy czole, ale mama zrobiła z nich prawdziwy dramat: wysłała mnie do pięciu dermatologów, a potem zmusiła do zmiany diety i poddania się leczeniu, na które wydała fortunę.
Dwa lata później miałam cerę jak brzoskwinia… a mimo to dalej malowałam się przed wyjściem do szkoły, bo jeszcze ktoś mógłby dojrzeć moje podkrążone oczy albo tych kilka piegów. Kamila Hamilton zawsze musiała prezentować się perfekcyjnie, tak jak jej matka – królowa śniegu – wysoka, chuda, elegancka blondynka z obsesją na punkcie wyglądu, nigdy nietracąca chłodnego spokoju w obecności innych ludzi. W życiu nie widziałam, żeby dała się ponieść emocjom… Poza tą jedną nieszczęsną sytuacją, gdy przez moją dziecięcą ciekawość wszystko się posypało.
Obok mojej toaletki, na sklepowym manekinie wisiała luźna granatowa sukienka. Była zachwycająca. Prosta i – jak wszystkie ubrania trafiające do mojej szafy – strasznie droga. Wolałabym włożyć ją na jakąś uroczystą kolację czy inną elegancką okazję, a nie pierwszego dnia roku szkolnego. Ale mama taka już była: gdy mi coś kupowała, to zastrzegała sobie prawo decydowania, kiedy po raz pierwszy mam to na siebie włożyć. Nie potrafiłam się przed nią bronić. Wiecznie zmuszała mnie do stwarzania pozorów, a ja byłam tym zbyt zmęczona, żeby się jej przeciwstawić.
Umalowałam się i ubrałam. Sukienka była krótka, bo temperatura na dworze sięgała czterdziestu stopni, a ładne białe sandałki, które do niej włożyłam, podkreślały letnią opaleniznę.
Spodobało mi się odbicie, które zobaczyłam w lustrze, ale spojrzenie – już mniej. Dlaczego byłam taka smutna? To przez Daniego?
Tego lata sprawy z nim przybrały naprawdę kiepski obrót. Wciąż wspominałam tamtą noc jako najgorszą w życiu. Po jaką cholerę ja to zrobiłam? Po co mu ustąpiłam i zgodziłam się na coś, na co nie byłam gotowa?
Zaczęłam chodzić z Danim w dniu swoich piętnastych urodzin. Od pocałunku z Thiagiem nie całowałam się z nikim innym i zdecydowałam się na to po raz kolejny właśnie dopiero z Danim. Od tamtego momentu staliśmy się nierozłączni, ale – gdy nasze rodziny zaczęły planować nam życie i decydować za nas, co i kiedy mamy robić – nasza relacja, która zrodziła się jako zwykły licealny związek, przekształciła się w jakieś absurdalne zobowiązanie. Dani był synem burmistrza, a mój tata prawnikiem zarządzającym jego majątkiem. Tata studiował na najlepszych uczelniach, z wyróżnieniem ukończył Yale i doktoryzował się z zarządzania i inwestycji giełdowych na Uniwersytecie Nowojorskim. Zarządzał fortunami wielu przedsiębiorców, włączając tych kilku mieszkających w naszym miasteczku, czyli w Carsville. Wiele podróżował, więc rzadko się widywaliśmy, ale kochałam go najbardziej na świecie.
Dla mojej mamy – królowej pozorów – wiadomość, że jej córka spotyka się z synem burmistrza, była jak obietnica wycieczki do Disneylandu. Początkowo nie posiadałam się z radości, że wreszcie udało mi się ją zadowolić, ale z czasem zaczęłam się czuć w tej relacji jak w klatce, bo właściwie nie miałam w niej prawa głosu. Chociaż Dani niezbyt przejmował się swoimi rodzicami, to i on odczuwał rosnącą presję. Z uroczego przystojniaka, w którym szaleńczo się zakochałam, zmienił się w wiecznie niezadowolonego kolesia zdolnego myśleć wyłącznie o seksie. Wciąż był mi bardzo bliski, ale moje zakochanie minęło. Zwłaszcza po tym, do czego doszło w czasie naszego ostatniego spotkania.
Z nadzieją, że przegonię to wspomnienie, zamknęłam oczy i starałam się zignorować wewnętrzny głos, który nie przestawał mi przypominać, że prędzej czy później Dani i ja będziemy musieli o tym pogadać. Wakacje były dla mnie świetnym pretekstem, żeby dać sobie trochę czasu, którego tak bardzo potrzebowałam, ale wciąż mieliśmy sobie wiele do wyjaśnienia. Przeżyć z chłopakiem swój pierwszy raz, a zaraz potem go rzucić. Trochę to słabe.
– Co ci jest? – zapytał mnie po wszystkim.
Zrobiliśmy to u niego w pokoju, kiedy jego rodzice wyjechali na weekend. Po dwóch latach związku nasze oczekiwania wobec seksu były mocno wyśrubowane.
I chociaż pozornie było nam wtedy wspaniale, to nagle poczułam, że mam policzki mokre od łez, których nie byłam w stanie powstrzymać. Nie mogłam przestać szlochać, i to wcale nie z bólu.
Płakałam, bo chociaż zrobiłam to z Danim – kimś, kto mnie kochał i szanował – nie potrafiłam przestać myśleć o chłopaku, w którym, w głębi serca, wciąż byłam zakochana.
Wróciłam do rzeczywistości dopiero, kiedy w drzwiach stanął mój brat Cameron.
– Mama mówi, że masz mnie zawieźć do szkoły – oświadczył, a ja odwróciłam się do niego ze zmarszczonymi brwiami.
Brat uczył się w tej samej szkole co ja, tyle że w innym budynku. Skrzydło, w którym mieściła się podstawówka, łączyło się z liceum długim korytarzem, gdzie często organizowano przeróżne wystawy. Zazwyczaj zaczynałam lekcje godzinę przed Cameronem, więc zwykle to mama go woziła, żeby mógł trochę dłużej pospać.
Spojrzałam na niego. Był tak obładowany, jakby wybierał się na obóz przetrwania, a nie do szkoły. Spakował się w plecak niemal większy od niego samego, pod pachą ściskał swoją iguanę Juanę, a do paska przypiął manierkę, latarkę i przeróżne inne ustrojstwa.
– Cameron, nie możesz iść do szkoły z tym wszystkim – poinformowałam go cierpliwie.
– Dlaczego nie? – zapytał zdegustowany, marszcząc przy tym jasne brwi i mocniej przyciskając do siebie iguanę. Było to ogromne, paskudne stworzenie, ale ponieważ brat bardzo je kochał, to i ja je darzyłam sympatią, byle na odległość.
– Bo nie wpuszczą cię z tym nawet na dziedziniec – powiedziałam i cmoknęłam go w czubek głowy, po czym zarzuciłam sobie na ramię torbę i zgarnęłam kluczyki do samochodu. – Zjadłeś śniadanie? – zapytałam, wychodząc z pokoju.
Brat ruszył za mną. Miał już sześć lat, a właściwie prawie siedem, ale ja wciąż widziałam w nim czterolatka, bo nadal był równie słodki i nieznośny.
– Tak, chyba z godzinę temu. Strasznie długo spałaś. Mama się na ciebie wkurzy – odpowiedział i prawie potknął się o jeden z tych wszystkich gratów, które ze sobą taszczył.
– Czekaj, daj mi to. – Odebrałam mu wędkę do łapania żab. – Serio, Cameron? – zapytałam, oglądając ją z niedowierzaniem. – Odnieś to wszystko do swojego pokoju.
– Dooobra – przeciągnął to słowo do granic możliwości.
Kiedy zniknął za drzwiami, ruszyłam w dół po ogromnych schodach. Jako dziecko miałam fioła na ich punkcie – siadałam na poręczy i zjeżdżałam na sam parter. Przez jedną szaloną chwilę wyobraziłam sobie, że teraz to powtarzam.
– Co robisz, Kamilo? – Głos był miękki i lodowaty jednocześnie.
Spojrzałam na mamę stojącą u podnóża schodów. Westchnęłam i ruszyłam w jej stronę. Anne Hamilton była olśniewającą pięknością, która rzuciła wyzwanie upływowi czasu. Z dnia na dzień wydawała się coraz młodsza za sprawą tysięcy dolarów, które inwestowała, żeby wyglądać na dwadzieścia lat zamiast na czterdzieści.
– Dzień dobry, mamo – powiedziałam i wyminęłam ją, żeby wejść do kuchni.
– Ładnie ci w tej sukience, co? Mówiłam, że to świetny pomysł włożyć ją pierwszego dnia szkoły – podkreśliła i poszła za mną do kuchni. – Jaka szkoda, że nie jesteś mojego wzrostu. Chociaż w tym wieku możesz jeszcze urosnąć…
Gdy tylko zaczęła swoją odwieczną tyradę, włączyłam w głowie tryb wyciszenia. Nie musiałam jej słuchać. Na pamięć znałam sens jej słów: Nie jesteś dość perfekcyjna. Nie dla mnie.
Kuchnia nie ustępowała rozmiarami pozostałym pomieszczeniom w domu. Wielkie okno wpuszczało do środka mnóstwo światła i oferowało panoramiczny widok na pola rozciągające się za posiadłością. Przy śniadaniu krzątała się już Prudence, kucharka, która pracowała u nas, odkąd sięgnę pamięcią. Była tak urocza, że na sam jej widok od razu się uśmiechałam.
– Cześć, Prue – przywitałam się.
Smażyła właśnie jajka na bekonie. Ślinka napłynęła mi do ust.
– Dzień dobry, panienko – odpowiedziała formalnie, bo obok stała mama. – To co zwykle? – zapytała.
– A mam jakiś wybór…? – odpowiedziałam, po czym oparłam brodę na dłoni i patrzyłam, jak Prue kroi grejpfruta i stawia go przede mną wraz z filiżanką kawy. Co ja bym dała, żeby spałaszować te jajka…
– Kamilo, proszę cię, żebyś zabrała dziś Camerona do szkoły. A w drodze powrotnej zajrzyj do klubu. Pomożesz mi przygotować podwieczorek dla członkiń komitetu rodzicielskiego – poleciła mi mama i zignorowała moje westchnienie.
– Dobrze – odpowiedziałam mechanicznie.
W tej samej chwili dołączył do nas tata – wysoki, z wydatnym brzuchem, z ciemnymi włosami przeplatanymi siwizną i z uśmiechem, który zawsze mnie rozczulał. Pierwsze, co zrobił, to pocałował mnie w czubek głowy.
– Cześć, ślicznotko – powiedział i usiadł koło mnie.
Tata był całkowitym zaprzeczeniem mamy. Na widok moich rodziców człowiek od razu utwierdzał się w przekonaniu, że przeciwieństwa się przyciągają. Kiedyś musieli coś w sobie nawzajem zobaczyć, skoro wzięli ślub i spłodzili dwójkę dzieci, ale mimo wszystko byłam pewna, że podobne związki mają swoją datę ważności. Wystarczyło przyjrzeć się ich małżeństwu: jedyną rzeczą, która trzymała ich razem, była dobroduszność taty, powstrzymująca go przed zmierzeniem się z tą nieprzystępną, zimną kobietą, pod której wpływem wszyscy żyliśmy.
Bardzo kochałam tatę. W danych okolicznościach nie mógł być lepszym ojcem, choć w głębi serca wiedziałam, że na jakimś poziomie wciąż ma do mnie żal, że wyznałam mu, co zobaczyłam jako mała dziewczynka tamtego wieczoru, niemożliwego do wyrzucenia z pamięci. Powiedzenie „czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal” idealnie streszczało filozofię człowieka, który właśnie usiadł obok mnie i zaczął pochłaniać wysmażone jajka, zupełnie jakby nie zgromadził jeszcze w żyłach wystarczającej ilości cholesterolu.
Kiedy w drzwiach zjawił się mój brat, wstałam, gotowa jak najszybciej wyrwać się z tej kuchni wypełnionej napięciem i niewypowiedzianymi pretensjami.
Cameron zostawił zabawki w swoim pokoju i, dzięki Bogu, ubrał się w rzeczy przygotowane dzień wcześniej przez mamę: dżinsy i markową polówkę, która raczej nie miała wielkich szans przetrwać całego dnia w stanie używalności. Nigdy nie pojmę, po co wydawać fortunę na ciuchy od Ralpha Laurena dla dzieciaka, który i tak zaraz będzie się w nich tarzał po podwórku.
Wyszliśmy z domu i ruszyliśmy do mojego samochodu – białego kabrioletu, który kiedyś należał do mamy, póki nie zastąpiła go czerwonym błyszczącym audi – gdy mimowolnie zahaczyłam wzrokiem o ciężarówkę firmy przeprowadzkowej zaparkowaną przed sąsiednim domem.
Na chwilę dosłownie stanęło mi serce. A zaraz potem wpadło w dziki galop.
– Będziemy mieli sąsiadów? – z przejęciem zapytał mnie brat.
Od siedmiu lat nikt w tym domu nie mieszkał. Tak samo zresztą jak w domu pana Robina, który zmarł przed czterema laty. Mój brat wiecznie marudził, że nie ma się z kim bawić, i ekscytacja w jego głosie jasno dała mi do zrozumienia, że dla niego ten widok oznaczał coś całkowicie przeciwnego niż dla mnie.
Założyłam okulary przeciwsłoneczne, żeby lepiej widzieć, i ze ściśniętym sercem patrzyłam, jak obok ciężarówki parkuje teraz motocykl. Ktoś z niego zsiadł i skierował się w stronę domu. Odległość nie pozwalała mi dojrzeć, kto to taki, ale mrowienie, które poczułam w całym ciele, mogło oznaczać tylko jedno.
– Spóźnisz się – usłyszałam za plecami głos brata. Tak bardzo skoncentrowałam się na tamtej postaci i próbie jej rozpoznania, że wyleciało mi z głowy, dokąd w ogóle jedziemy.
– Wsiadaj – powiedziałam i otworzyłam mu drzwi od strony pasażera.
– Możemy jechać z otwartym dachem? – zapytał Cameron, wiercąc się na siedzeniu.
Kliknęłam odpowiedni przycisk. Poruszałam się automatycznie, bo wszystkie moje myśli krążyły wokół motocyklisty.
Uruchomiłam silnik, wycofałam i włączyłam się do ruchu. Za chwilę miałam minąć tamten dom, z którym wiązało się tyle wspomnień, i zobaczyć, kto będzie w nim teraz mieszkał.
Wystarczyła mi sekunda dla potwierdzenia tego, co już wcześniej przeczułam każdą komórką ciała. Spięłam się pod spojrzeniem zielonych oczu, które wpijały się w moje, mimo że ukryte za okularami. Bracia Di Bianco wrócili. A w każdym razie wrócił jeden z nich.
Zanim dotarliśmy do szkoły, musiałam wysłuchać wszystkich hipotez brata na temat naszych nowych sąsiadów. Nie zamierzałam mu wyjaśniać, że ja akurat doskonale wiem, kim oni są i że z całą pewnością nie było wśród nich żadnego dziecka w jego wieku. Pozwoliłam mu fantazjować, a potem pożegnałam go szybkim całusem, bo teraz już rzadko pozwalał się przytulać i całować, w każdym razie w miejscach publicznych.
Potem pojechałam prosto na parking pod liceum. Na szczęście przed laty, po burzliwej dyskusji, moi rodzice zrezygnowali z pomysłu posłania mnie do elitarnej szkoły prywatnej. Zgodzili się w końcu, że skoro mama chodziła kiedyś do tego liceum, to i mnie kontakt z osobami różnego pokroju na pewno pozwoli wykształcić silny charakter… Nie byłam wtedy pewna, co dokładnie miało oznaczać użyte przez nich określenie, choć od początku podejrzewałam, że musi mieć związek ze stanem kont bankowych rodzin moich przyszłych koleżanek i kolegów.
Teraz rozpoczynałam właśnie ostatni rok nauki i obiecałam sobie, że coś się w końcu zmieni, a zwłaszcza sposób, w jaki postrzegają mnie ludzie ze szkoły. Miałam już dosyć ciągłego noszenia tej maski perfekcji, skrywającej wszystko, co działo się w moim wnętrzu. To miał być mój rok… Tyle że pojawienie się Thiaga Di Bianco tuż pod domem za cholerę nie wpisywało się w ten plan.
Obraz, który od pół godziny stał mi przed oczami, miał niewiele wspólnego z tamtym niezgrabnym zielonookim chłopcem o jasnobrązowych włosach, właściwie prawie blond. Thiago się zmienił. Z całą pewnością urósł – był teraz wzrostu swojego ojca, co mnie nie zdziwiło, bo już jako dzieciak przerastał wszystkich rówieśników.
Dlaczego wrócił?
Kiedy wysiadłam z samochodu na licealnym parkingu, mnóstwo twarzy zwróciło się w moją stronę. Wszyscy chcieli zobaczyć tę popularną dziewczynę, którą mimowolnie się stałam.
Wiedziałam, co się będzie teraz działo: ocenią mój strój, fryzurę, makijaż, a jeśli choć jeden szczegół okaże się nie dość wow, nie tak olśniewający jak zwykle, to po szkole od razu rozejdą się złośliwe komentarze. Oczywiście za moimi plecami.
Nagle burza jasnych loków przesłoniła mi widok na niedyskretnych obserwatorów i po chwili zatonęłam w ciepłych, przyjaznych objęciach.
– Witaj, lady Kamilo! – zawołała moja najlepsza przyjaciółka Ellie. Przyjaźniłyśmy się od pierwszej klasy. Ona była wtedy zupełnie nowa w miasteczku, więc w przeciwieństwie do całej reszty nie patrzyła na mnie jak na jakąś lokalną celebrytkę.
– Błagam, nie mów tak do mnie, wiesz, że tego nie cierpię – zaprotestowałam i przytuliłam się do niej. – Chcesz, żebym ja ciebie nazywała elfką?
Pokazała mi język, bo nienawidziła tego przezwiska. Tak naprawdę wcale nie nazywała się Ellie. Rodzice dali jej na imię Galadriela, na cześć elfki z Władcy pierścieni. A najgorsze – w każdym razie dla jej taty – było to, że Ellie szczerze nie cierpiała ani tej serii książek, ani filmów, ani w ogóle tych wszystkich nerdowskich klimatów, łącznie ze swoim własnym imieniem. Co mnie dostarczało oczywiście mnóstwa radochy, bo mogłam do woli ją tym drażnić.
Chwilę później otoczyła mnie reszta koleżanek – wszystkie spragnione opowieści z wakacji. Zawsze chciały wiedzieć, dokąd wyjechałam i co sobie kupiłam. Carsville to małe miasteczko, więc każda nowinka była atrakcją dnia, zwłaszcza dla dziewczyn, które całe lato spędzały na miejskim basenie. Podróże mojej rodziny brzmiały dla nich jak urywki z filmu. Choć w rzeczywistości nie bardzo było mi czego zazdrościć.
Na szkolnym korytarzu wszyscy mnie pozdrawiali i uśmiechali się szeroko. Połowę znałam od zawsze, pozostałych kojarzyłam z widzenia. Przystanęłam przy swojej szafce, żeby wyjąć zeszyt i długopis – pierwszego dnia i tak zazwyczaj niewiele się działo. Chloe, Kate i Marissa trajkotały o naszym balu absolwentów. Jeszcze nie zaczęliśmy nauki, a one już planowały wielki finał.
W tym roku czekała mnie masa nauki, jeśli naprawdę chciałam się dostać na Yale, żeby studiować tam, gdzie mój tata. Zamierzałam wyjechać jak najdalej od domu i wracać właściwie tylko po to, żeby zobaczyć się z bratem.
W chwili, gdy o tym myślałam, a moje przyjaciółki nadal paplały tuż obok, ktoś podszedł do mnie z boku, objął mnie w pasie i przyciągnął do siebie. Nie musiałam nawet patrzeć, żeby wiedzieć kto to. Wszędzie rozpoznałabym ten zapach.
– Cześć, skarbie – wyszeptał mi Dani prosto do ucha.
Przeszedł mnie dreszcz. Ale wcale nie był przyjemny.
Odwróciłam się, żeby spojrzeć Daniemu w oczy.
– Hej! – wykrzyknęłam z przesadnym entuzjazmem. Nawet dla mnie zabrzmiało to sztucznie.
Dani był przystojny. Wysoki, umięśniony kapitan drużyny koszykówki. Ciemnobrązowe włosy, niebieskie oczy. Mogłabym kontynuować, ale i tak żaden opis nie zbliżyłby się do oryginału. Każda dziewczyna dałaby się pokroić, żeby Dani został jej chłopakiem. Ale nie ja. Teraz już nie.
– Cudnie wyglądasz – powiedział, przyciągnął mnie bliżej i pocałował w usta.
W tej chwili ktoś przeszedł obok i zatrzymał się przy szafce niecały metr dalej.
W jednej sekundzie żołądek zacisnął mi się w pięść.
– Przepraszam na chwilę – powiedziałam jakby w transie. Odsunęłam się od Daniego, świadoma, że wszyscy mnie obserwują, i ruszyłam wzdłuż rzędu szafek.
Wiedziałam, że i on mnie już zauważył, bo spiął się na całym ciele. A potem wziął głęboki oddech, zamknął szafkę i odwrócił się w moją stronę.
Też się zmienił. Był starszy. I niemal tak wysoki jak jego brat. Wciąż miał tak samo niebieskie oczy, ale nie patrzyły już na mnie z tamtym dziecięcym błyskiem, który dzieliliśmy, ilekroć robiliśmy coś głupiego albo pakowaliśmy się w kolejne tarapaty. Dziś już nic nie zostało z tamtej więzi, z zaufania, z porozumienia. Włosy też miał teraz inne – już nie prawie blond, jak jego brat, tylko jasnobrązowe – a na jego szyi dostrzegłam tatuaż, chyba jakiś celtycki symbol.
– Cześć, Taylor – szepnęłam prawie niedosłyszalnie.
Przez moją głowę przepływały kolejne obrazy. Tyle ich było… Tyle wspólnych chwil, tyle zabaw i śmiechu.
Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem i zobaczyłam w jego oczach cień zaskoczenia, jakbym nie była tą samą osobą, którą zapamiętał.
– Cześć, Kami – powiedział chłodno, nieufnie.
Sposób, w jaki na mnie spojrzał – zupełnie inny niż dawniej – sprawił, że coś zacisnęło się w moim wnętrzu.
– Wróciliście – stwierdziłam. Choć zabrzmiało to bardziej jak pytanie.
– Tak – odpowiedział i poprawił szelki plecaka, jakby skonsternowany.
Było tyle rzeczy, które chciałabym mu powiedzieć, tyle spraw, którymi chciałabym się z nim podzielić. Mój świat całkowicie się zmienił od naszego ostatniego spotkania.
Szczęście, śmiechy, przygody – to wszystko minęło, zastąpione pozorami perfekcji i bezbrzeżną nudą. A przecież kiedyś Tylor był moim powiernikiem, moim obrońcą. On i jego brat byli mi tak bliscy, a potem nawet nie zdążyliśmy się pożegnać. I teraz, po siedmiu latach, pojawiają się nagle nie wiadomo skąd, a on nie ma mi zupełnie nic do powiedzenia?
To prawda, że moja mama rozbiła ich rodzinę. Ale przecież rozbiła przy tym też moją. Nie potrafiłam zrozumieć, skąd u niego ten chłód w stosunku do mnie. Tak bardzo chciałam go teraz przytulić i choć przez chwilę poczuć się tak jak kiedyś.
– Jak dobrze cię znowu widzieć – powiedziałam, kiedy wreszcie zdobyłam się na odwagę. – Tęskniłam za tobą. Za tobą i za twoim…
– Muszę iść. – Nie pozwolił mi nawet dokończyć.
Zadzwonił dzwonek. Wzdrygnęłam się, zaskoczona jego dźwiękiem, a Taylor ominął mnie i odszedł w swoją stronę. Nie tak miało wyglądać nasze pierwsze spotkanie po latach.
Tysiące razy przed snem wyobrażałam sobie, jak to będzie, kiedy znowu ich zobaczę – Taylora i Thiaga. I nigdy nie przypuszczałam, że wszystko okaże się takie dziwne i bolesne.
Poczułam, że zaczynam się rozklejać, a właściwie poznałam to po spojrzeniach ludzi wokół. Ale szybko z powrotem założyłam swoją maskę – tę, którą codziennie nosiłam na szkolnych korytarzach. Zdołałam przełknąć łzy, zanim zdążyły mnie zdradzić.
– Na co się gapicie? – rzuciłam w przestrzeń. Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam prosto do klasy. Moje przyjaciółki poszły za mną. Przez całą pierwszą lekcję nie powiedziały ani słowa i byłam im za to wdzięczna.
Emocje próbowały wziąć nade mną górę, ale przecież lodowa księżniczka – córka królowej śniegu – nie mogła na coś takiego pozwolić.
2
Thiago
Nie minęło nawet pół dnia, odkąd wróciłem, a już prześladował mnie jej obraz. Kam… Niech to szlag. Dlaczego do cholery jej widok aż tak mnie ruszył? Przecież nawet nie przypominała już tamtej smarkuli, za którą szalałem jako dzieciak. Ta zimna, wystrojona panna nie miała nic wspólnego z rozczochraną dziewczynką w warkoczykach, z której lubiłem stroić sobie żarty. Widziałem ją raptem przez chwilę, ale ten widok już zdążył mi się wryć w głowę. Urosła. I wypiękniała – wiadomo. Zawsze była ładna, ale nie spodziewałem się takiego uczucia żalu na jej widok. Kamila Hamilton nie była już moją przyjaciółką. Nie była już też dla mnie pierwszą dziewczyną, którą pocałowałem, tą, w której bujałem się jako dzieciak, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Teraz widziałem w niej tylko córkę kobiety, która zniszczyła życie mojej rodzinie. To przez nią ojciec nas porzucił, a mama przestała się uśmiechać. Nienawidziłem Hamiltonów z całych sił, a Kamili najbardziej. Gdyby mnie wtedy posłuchała, gdyby gówniara trzymała gębę na kłódkę, wszystko ułożyłoby się inaczej: mama nie wpadłaby w depresję i nie wpakowałaby się w związek z typem, który ją maltretował, a ja nie musiałbym teraz odrabiać sześciuset godzin prac społecznych za rozkwaszenie mu gęby. Gdyby Kamila nic wtedy nie powiedziała. Gdyby tylko…
A teraz, kiedy zobaczyłem ją taką szczęśliwą i zadowoloną z siebie, w tym kabriolecie, beztroską i otoczoną bogactwem, aż się we mnie zagotowało.
Ona nie musiała przechodzić przez to wszystko, co mój brat i ja. Jej rodzina się nie rozpadła. Nadal byli razem, nie mieli żadnych problemów finansowych, nie musieli zasuwać na budowie, żeby nie wylądować na bruku. Kamila nie wyleciała ze studiów i nie była zmuszona wrócić do liceum, żeby odklepać prace społeczne za odwalenie krzywej akcji. W przeciwieństwie do mnie.
No dobra, mój ojciec nie był wtedy mniej winny od nich, tyle że on od zawsze był palantem. Zdradził mamę nie raz i nie dwa. Wiedziałem o tym już dużo wcześniej, bo nawet się nie pilnował, kiedy przyprowadzał do domu swoje „koleżanki”. Nie obchodziło go, że piętro niżej, pod opieką niani, bawią się jego synowie. Tylko mama zdawała się tego wszystkiego nie widzieć i wolała żyć w błogiej nieświadomości. Karmiła się kłamstwami, ale przynajmniej była szczęśliwa.
Właśnie dlatego błagałem Kam, żeby nikomu o tym nie mówiła, żeby siedziała cicho. Ale gdzie tam – głupia dziewczyneczka wyśpiewała wszystko jak na spowiedzi. No i zrujnowała nam życie.
A teraz tu wróciliśmy. Minęło siedem lat od rozwodu rodziców, siedem lat, odkąd ojciec stopniowo przestał nas nawet odwiedzać. Przesyłał już tylko comiesięczne przelewy – dokładnie tyle, ile nakazał sąd. To było wszystko, co zostało z naszych relacji.
Cholerny palant zupełnie nas porzucił – swoich dwóch synów i kobietę, która dała mu wszystko. Powiedział, że nie jest w stanie z tym żyć, że nie potrafi dłużej z nami mieszkać, że nie umie o tym wszystkim zapomnieć. A mimo to mama wciąż po kryjomu za nim płakała. Wciąż nie zdołała się pozbierać.
Mój brat Taylor zniósł to najlepiej z naszej trójki. Dbałem o to, żeby mama nie obarczała go swoim cierpieniem, żeby nigdy przy nim nie płakała. To ja zostałem jej ratownikiem. Jako trzynastolatek byłem świadkiem każdej awantury między rodzicami, a w dodatku musiałem zeznawać w sądzie, że od lat wiedziałem o zdradach ojca. Prawie dobiłem tym mamę, ale nie mogłem pozwolić, żeby to wszystko uszło mu na sucho. Dzięki moim zeznaniom udało nam się przynajmniej zachować dom, choć i tak niewiele nam z tego przyszło, bo mama nie zamierzała dalej mieszkać obok Hamiltonów. Przerastało ją to. Nie zdecydowała się też na wynajem. Czasem naprawdę ledwo wiązaliśmy koniec z końcem, bo płaciliśmy czynsz za mieszkanie na Brooklynie i jednocześnie utrzymywaliśmy dom w Carsville. Wielokrotnie się z nią o to kłóciłem, ale mama była nieugięta: dom ma pozostać zamknięty i koniec tematu.
A teraz musieliśmy do niego wrócić. I to przeze mnie.
Z biegiem lat każde z nas nauczyło się jakoś żyć z nową sytuacją. Ja wziąłem na siebie zapewnienie Taylorowi możliwie normalnego dzieciństwa. I zapłaciłem za to swoim własnym, które skończyło się z dnia na dzień. Zanim się zorientowałem, stałem się dzieciakiem uwikłanym w problemy dorosłych.
Byłem tak wściekły na cały świat, że zacząłem trzymać się z niewłaściwymi ludźmi. Oceny leciały w dół, zaczęły się bójki, wylali mnie ze szkoły. A kulminacja nastąpiła zeszłego lata, kiedy przyłapałem pieprzonego faceta mojej mamy, jak kopał ją po brzuchu, niemal nieprzytomną na podłodze. Cały gniew, który latami tłumiłem, w jednej chwili poszedł w pięści i rozładowałem go na tym gnoju. Problem w tym, że on – jako ordynator oddziału pediatrii w nowojorskim szpitalu – użył później wszystkich swoich znajomości, byle tylko wsadzić mnie do pudła. Ostatecznie wylądowałem na warunkowym. Jedna wpadka i trafię za kratki. A na to nie mogę sobie pozwolić.
W ten sposób znowu znaleźliśmy się w Carsville, gdzie się urodziłem i gdzie cieszyłem się szczęśliwym dzieciństwem, dopóki wszystko się nie posypało. Bo było to jedyne miejsce, gdzie ktoś jeszcze zgodził się dać mi szansę na uniknięcie więzienia. Łudziłem się, że może rodzina Hamiltonów już się stąd wyniosła, ale niestety wszystko zostało po staremu. No, może z tą różnicą, że teraz byliśmy starsi i że siedzieliśmy po uszy w gównie – przynajmniej ja.
Taylor był już w szkole. Ekipa od przeprowadzek zrzuciła pudła jak leci – część w hallu, część w salonie. A ja musiałem teraz zostawić mamę samą z całym bajzlem, bo na drugiej lekcji miałem już być w liceum, żeby rozpocząć darmową robotę jako pomocnik trenera koszykówki. Miałem też pomagać w sekretariacie i zostawać po lekcjach z uczniami, którzy dostali szlaban. Wiem, wiem – żyć nie umierać.
Mama zaczynała pracę jako pielęgniarka w szpitalu w Carsville dopiero następnego dnia, więc to na nią spadła reszta przeprowadzki. Wsiadłem na motor i ruszyłem do szkoły, którą ostatni raz odwiedziłem jako pierwszoklasista. Myśl o powrocie do liceum to koszmar każdego dwudziestolatka. A w każdym razie mój na pewno, bo przecież sam dopiero co zakończyłem naukę na tym poziomie.
Kiedy dotarłem na miejsce, parking był zastawiony autami, ale nie było już na nim żadnych uczniów – wszyscy zapewne siedzieli na lekcjach. Postawiłem motor w bezpiecznym miejscu, kask wziąłem pod pachę, poprawiłem okulary przeciwsłoneczne i skierowałem się do sekretariatu.
Przywitała mnie tam dziewczyna niewiele starsza ode mnie, z uśmiechem jednocześnie promiennym i zmęczonym. Pierwszy dzień szkoły to musiała być dla niej masakra – ogarnianie planów lekcji i tych wszystkich spraw organizacyjnych.
Spojrzała na mnie zaciekawiona.
– Jak mogę ci pomóc? – zapytała.
Chociaż miałem dwadzieścia lat, spokojnie mogłem uchodzić za ucznia ostatniej klasy.
– Thiago Di Bianco. Przyszedłem…
– …odrobić godziny na rzecz społeczności, wiem – dokończyła przyjaźnie, bez cienia osądu. Miała blond włosy i niebieskie oczy. Była naprawdę ładna i pewnie połowa uczniów sekretnie się w niej kochała. Ale mnie jakoś nie ruszała.
– No właśnie. Jeśli dasz mi plan, to więcej nie będziesz musiała mnie oglądać – rzuciłem i usiadłem po drugiej stronie jej biurka.
Zamrugała kilka razy, kiedy zsunąłem okulary i spojrzałem jej prosto w oczy.
– Dyrektor Harrison chce cię widzieć. Ma ci podobno wszystko wyjaśnić, zasady i tak dalej – powiedziała i zaśmiała się cicho. Nie byłem pewien, czy mnie to zirytowało, czy może nawet trochę mi się spodobało.
– Jasne – odpowiedziałem. Wziąłem kartkę, którą mi podała, i podniosłem się z miejsca.
– Tam jest jego gabinet. – Wskazała mi drzwi z tabliczką DYREKTOR. – A tak w ogóle to jestem Sarah – dodała i wyciągnęła do mnie rękę. Uścisnąłem ją. Była miękka i ciepła.
– Miło cię poznać, Sarah – powiedziałem dość oschle i odwróciłem się w stronę gabinetu dyrektora. To było dziwne uczucie znaleźć się znowu w szkole i nie czuć się już jak siedemnastolatek.
Dyrektor Harrison był tym samym człowiekiem, którego pamiętałem z pierwszego i jedynego roku nauki w tym liceum. Poprosił, żebym usiadł. Zrobiłem to bez słowa i przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. W przeciwieństwie do sekretarki on wyglądał na rozczarowanego.
Uśmiechnąłem się krzywo.
– Panie Di Bianco, miło znów pana u nas widzieć – powiedział z uśmiechem, który nie miał nic wspólnego z radością. – Żałuję, że nie w innych okolicznościach, ale cóż, nie będę narzekał.
– Dziękuję, panie dyrektorze. Z wzajemnością – odpowiedziałem z uśmiechem.
– Przejdźmy do rzeczy. – Oparł łokcie na biurku i pochylił się lekko w moją stronę. – Masz dwadzieścia lat i jesteś tu, bo stan Wirginia oczekuje, że odpracujesz swoje winy. Wyświadczam twojej matce przysługę, pozwalając ci zrobić to w szkole, a nie na zmywaku w stołówce, więc chciałbym, żebyśmy się dobrze zrozumieli co do twoich obowiązków. Będziesz wspierał trenera Claba w czasie treningów. Wiem, że jesteś dobry w koszykówce, no i że grałeś w drużynie uniwersyteckiej. Wielka szkoda, że cię wyrzucili, ale twoje doświadczenie przyda się naszej szkolnej drużynie. Poza tym będziesz też do dyspozycji, gdyby któryś z nauczycieli się rozchorował. Oczywiście nie mam zamiaru powierzać ci prowadzenia zajęć, ale masz być dostępny, jeśli trzeba będzie kogoś zastąpić. Codziennie po południu masz być w świetlicy i pilnować uczniów, którzy odsiadują szlaban. I jeszcze jedno: chcemy, żebyś dołączył do opiekunów na dorocznym obozie dla maturzystów.
Okej, ale tego ostatniego nie było w umowie.
– Chce pan, żebym pilnował bandy nastolatków na wyjeździe? – zapytałem, świadomy, że jestem najmniej odpowiednią do tego osobą. Wszyscy wiedzą, co się wyprawia na takich obozach, a ja na pewno nie zamierzałem bawić się w gestapowca i pilnować, żeby dzieciaki nie gziły się po kątach. Co za absurd.
– Dokładnie tego od ciebie oczekuję – potwierdził chłodno dyrektor i zajrzał mi w oczy. – I właśnie dlatego chcę, żebyś przestrzegał bez wyjątku trzech złotych zasad. Po pierwsze: żadnych narkotyków i żadnego alkoholu. Obaj wiemy, że to posłałoby cię prosto za kratki. Po drugie, panie Di Bianco: żadnych relacji wykraczających poza relacje uczeń–opiekun. Dotyczy to również pana brata Taylora. I po trzecie: jeśli dowiem się, że miał pan związek z jakimkolwiek łamaniem regulaminu, osobiście dopilnuję, żeby wszystkie godziny, które pan tu odpracuje, zostały natychmiast unieważnione. Czy to jasne?
Spojrzałem mu prosto w oczy.
– Jak słońce, panie dyrektorze – powiedziałem i podniosłem się z krzesła.
– Thiago – zatrzymał mnie jeszcze, więc odwróciłem się w jego stronę. – Obaj wiemy, że twoja obecność tutaj wzbudzi sporo emocji, zwłaszcza w sekcji żeńskiej… – Posłałem mu uśmiech. – Uważaj na to, co robisz. Za chwilę będziesz pełnoletni i od tej pory staniesz się w pełni odpowiedzialny za własne czyny. Zrozumiano?
– Oczywiście, panie dyrektorze.
Wyszedłem z gabinetu. Uśmiech spłynął mi z twarzy.
Musiałem się bardzo pilnować, jeśli nie chciałem, żeby przez moją skłonność do łamania zasad życie jeszcze bardziej mi się rozjechało.
Trening okazał się dużo fajniejszy, niż się spodziewałem. Taylor był w drużynie i szybko rozeszło się, że jesteśmy braćmi. Chcąc nie chcąc, od razu złapałem przelot z chłopakami. W końcu byłem prawie w tym samym wieku, co oni, więc na koniec rozegraliśmy jeszcze krótki mecz. Trener Clab pochwalił moją technikę i kiedy reszta drużyny brała prysznic, pogadaliśmy przez chwilę o koszykówce, wszystko układało się zaskakująco dobrze, aż do momentu, gdy wyszedłem na korytarz, żeby wrócić do pokoju nauczycielskiego i poczekać na kolejne zajęcia, i wpadłem prosto na ostatnią osobę, którą chciałbym zobaczyć – Kam.
Złapałem ją za ramiona, żeby się nie wywaliła, ale natychmiast poczułem pod palcami dziwne mrowienie, więc szybko cofnąłem dłonie. Miałem wrażenie, że wpatrujemy się w siebie od kilku godzin, a nie od paru sekund. Zupełnie jakby czas się zatrzymał, żebyśmy mogli oswoić się ze zmianami, jakie w nas zaszły. Mój wzrok rejestrował wszystkie nowe szczegóły jej twarzy. Była dojrzalsza, ale wciąż miała dawne rysy – te same, które kiedyś znałem na pamięć. Tyle że teraz była to dodatkowo twarz pięknej dziewczyny łudząco podobnej do osoby, której nienawidziłem najbardziej na świecie.
Jej rzęsy były długie i ciemne. Pełne usta, pociągnięte błyszczykiem, kusiły do popełnienia jakiegoś szaleństwa. Miała dołeczki w policzkach, mimo że wcale się nie uśmiechała, i delikatny rumieniec, ale nie od makijażu, bo ona nigdy nie potrzebowała różu ani tych wszystkich głupot – zawsze rumieniła się naturalnie, wbrew własnej woli. A jej ciało… Jakoś się powstrzymałem od powędrowania wzrokiem niżej. W każdym razie jedno się nie zmieniło: nadal byłem od niej prawie o dwie głowy wyższy.
– Thiago – powiedziała zaskoczona, a dźwięk mojego imienia w jej ustach zadziałał na mnie bardziej, niż bym się spodziewał.
Dostałem erekcji.
Szlag.
Zacisnąłem szczęki. Nie chciałem mieć z tą dziewczyną nic wspólnego.
– Przepraszam – burknąłem i spróbowałem ją wyminąć, ale złapała mnie za ramię i przytrzymała w miejscu.
– Przestańcie się tak zachowywać – zażądała, a w jej oczach błysnęła złość. – Chcę tylko porozmawiać – dodała i popatrzyła na mnie tak jak kiedyś: wzrokiem zagubionej, ale i zadziornej dziewczynki.
Wbiłem wzrok w jej palce zaciśnięte na moim ramieniu.
– Puść mnie – powiedziałem przez zęby.
Musiałem się od niej odsunąć. Potrzebowałem przestrzeni. To nie szło w dobrą stronę. Miałem ochotę jej wygarnąć, na usta cisnął mi się stek wyzwisk. Ale gdyby mnie poniosło, znowu wszystko bym stracił. A już dość straciłem przez tę dziewczynę.
Wyglądała na przestraszoną albo zaskoczoną moim tonem, bo cofnęła rękę jak oparzona.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki