Tartak Leśna Osada - Stępień Paulina - ebook + książka

Tartak Leśna Osada ebook

Stępień Paulina

4,4

Opis

W Leśnej Osadzie dobrze jest żyć, a jeszcze lepiej umierać

Koniec XIX wieku. Tytułowa wioska doświadcza skutków dziwacznej zarazy. Jej mieszkańcy żyją kulturą śmierci, która co roku robi się coraz bardziej niepokojąca dla przyjezdnych. Wdowy z tasakami pilnują kostnicy nad jeziorem, wioskowy znachor koty karmi mlekiem, a diabły solą i podkowami, zakonnik codziennie wraca nad jezioro, którego woda w samo południe barwi się na czerwono, a klątwa ciążąca nad bliźniakiem jest ciężka jak jego wyrzuty sumienia. Nocami zaś coraz częściej widać świetliki krążące w ciemności w parach i odbijające blask światła jak kocie ślepia…

Mieszko powraca do rodzinnego domu po dwudziestu pięciu latach nieobecności, by pogodzić się z rodziną i zacząć wszystko od nowa. Nie jest jednak jedynym echem przeszłości, które tego lata odwiedzi wioskę.

Paulina Stępień – ukończyła specjalności kryminologia i kryminalistyka. Pasjonatka literatury, wielbicielka grozy, zawsze na bieżąco z horrorami i podcastami kryminalnymi. Interesują ją zamknięte społeczności i ich patologie, do których odnosi się w swojej twórczości. W grozie szczególnie ceni sobie budowanie atmosfery niepokoju i izolacji. Pochodzi z Zagłębia, a na co dzień porusza się trasami śląskich Wampirów, których historię zgłębiała na studiach, a którzy wciąż są dla niej niewyczerpanym źródłem inspiracji. O seryjnych mordercach może opowiadać tak długo, jak o swoich ulubionych horrorach – w nieskończoność.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 545

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (7 ocen)
5
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

Wszystkie drzwi w starej chatce rybackiej były pootwierane na oścież. Powietrze wpadające do środka niosło ze sobą zapach ryb, glonów i ziół, który mieszał się ze słodkim odorem śmierci, tworząc połączenie, od którego kręciło się w głowach. Cicha, tajemnicza martwota jeziora współgrała z nastrojami żałobników, którzy powoli, jeden po drugim, zbliżali się do swoich bliskich, zmieniali ich pośmiertne całuny, szmatkami nasączonymi olejami zapachowymi przecierali suche, twarde twarze i poświęcali tych kilka minut wydartych z wieczności na ostatnią modlitwę przed pochowaniem ich we wspólnej mogile.

Skryty w rogu chatki Mieszko mierzył wzrokiem ojca, który raz po raz zerkał w jego stronę, jakby chciał go skontrolować, sprawdzić, upewnić się, że nie uroni ani jednej łzy, że kącik ust ani razu mu nie drgnie. Najstarszy syn musiał być silny. Silny ciałem i duchem, odporny na dramaty dnia codziennego, niewzruszony, zawsze pogodzony z faktem, że oto roztacza się przed nim krąg życia, który dla jednych otwiera się, dla drugich zamyka.

Najstarszy syn musiał być taki, jak jego ojciec. Jednak trudno mu było zachować niewzruszoną minę i suche oczy, kiedy jego spojrzenie, zupełnie niezależnie od woli, wciąż spływało z posępnej wąsatej twarzy ojca w dół, na małe ciałko spoczywające w białym całunie, namaszczone olejami, nieruchome i cuchnące rozkładem, zgnilizną, przywodziło na myśl martwego królika rozszarpanego przez psy albo pisklę, które spadło z gniazda, zanim nauczyło się latać. Trudno mu było pozostać niewzruszonym, kiedy widział ból matki wykrzywiający jej pulchną twarz.

Wiatr wtargnął do chatki, gorący, duszny. Tafla jeziora rozświetlona złotymi promieniami słońca poruszyła się i zmarszczyła, zniekształcając odbicie zaciągniętego obłokami nieba. Gorąco i smród oblepiły twarz Mieszka, wdarły się do żołądka i wywołały nieprzyjemny, szarpiący skurcz. Ojciec wychwycił grymas na jego twarzy. Spojrzał krytycznie, i samo to spojrzenie wystarczyło, by chłopak na powrót wyprostował się jak struna, przywdział na twarz bladą maskę obojętności. Ojciec skinął głową i przejechał palcami po długich, sumiastych wąsach, które ciągnęły się od nosa aż po kołnierz koszuli, przyglądając się, jak jego zapłakana żona naciera olejami martwe ciało swojego siedmioletniego syna, co rusz przytykając czoło do cuchnącej skóry i zamierając z bezsilności i rozpaczy.

Rybacka chatka pełna była cierpiących matek, żon, ojców i braci, tak jak pełna była sinych, suchych trupów rozciągniętych na przyniesionych z domostw stołach i warsztatach. I tylko Cyrus – mały, siedmioletni Cyrus – zajmował tyle miejsca co kot napłakał, zawinięty w kawałek chusty i ułożony na stoliku, na którym niegdyś stały kwiaty w świątyni.

Na pewien chory i nieprzyzwoity sposób było coś pocieszającego w tym, że nieopodal, na ławce, ze splecionymi palcami i wyprostowanymi plecami siedziało doskonałe, żywe odbicie Cyrusa. Chyba nawet matka odczuwała ulgę, kiedy jej spojrzenie odwracało się od odsłoniętych dziąseł, wąskich warg zamarłych w upiornym uśmiechu i potwornie posiniałych powiek, a potem spoczywało na takich samych wargach, takich samych powiekach, takich samych policzkach i takich samych oczach, które były jednak żywe, kolorowe i naturalne.

Brat bliźniak Cyrusa, Eryk, stał się ich maskotką. I żadne z nich by tego nie przyznało, żadne z nich by się nie odważyło, żadne z nich nie zmierzyłoby się z mocą wypowiedzianych na głos słów, ale w ostatnim czasie mieli do niego szczególny żal, że nie jest równie żywiołowy co Cyrus, że nie jest tak samo roześmiany, że nie żartuje w ten sam sposób i tak samo nie biega bez celu po domu, nie wypełnia go gwarem, hałasem i radością. Może dzięki temu żałoba byłaby lżejsza, a ból nie tak łamiący.

Ale Eryk różnił się od Cyrusa w sposób, w jaki różnić się mogą tylko bliźniaki. Ojciec twierdził, że był słaby – słaby i żałosny – ale to nie była prawda i Mieszko nigdy by się z tym nie zgodził. Eryk był silny, ale nie tak, jak silny był on czy ojciec. Miał w sobie pewne opanowanie właściwe królom i generałom, cierpliwość, która mogła być wystawiana na najcięższe próby, łagodność, która wiele była w stanie znieść, ale nie dało się jej pomylić z naiwnością. Eryk był cichy i trwały jak głaz, który będzie bronił wioskę przed powodzią, spowalniając prąd rzeki i którego nie rozłupie żaden człowiek ani żywioł. Właśnie w taki sposób Eryk był silny. Silniejszy niż którykolwiek z nich.

Ojciec akceptował jednak tylko jeden rodzaj siły, a matka akceptowała tylko jeden rodzaj miłości. Dlatego Eryk siedział w oddali, nieruchomy, spokojny, starał się nie rzucać w oczy rodzicom. I – co trochę dziwiło Mieszka – chyba nie był pogrążony w żałobie.

Choć Eryk i Cyrus nie byli tacy sami, byli też przecież bliźniakami – dwiema połowami jednej rozszczepionej na dwa ciała duszy – i kochali się miłością niezrozumiałą dla nikogo prócz bliźniąt. Mieszko wiedział, że nigdy nie wejdzie między nich. Był ich starszym bratem, ale stanowił osobne ogniwo. Członka rodziny, krew z krwi, element całości, lecz nie trzecią część jednej duszy. Bliźniąt nie dało się klasyfikować tak, jak innych dzieci i nie dało się ich rozdzielić. Dlatego niewzruszona mina Eryka i jego blady uśmiech sprawiały co najmniej upiorne wrażenie.

Mieszko drgnął w miejscu. Chciał już iść do brata, ale musiał jeszcze raz, kontrolnie, spojrzeć na ojca, który teraz był jednak w całości pochłonięty podtrzymywaniem ramion zmarłego chłopca, by matka mogła mu natrzeć plecy. Umknął więc ukradkiem, przecisnął się przez tłum żałobników pielęgnujących zmarłych bliskich, zdusił w sobie odruch wymiotny w reakcji na słodkawe opary rozkładu unoszące się w powietrzu, a potem wyminął kratownicę obwieszoną przynętami do ryb i wsunął się na ławkę obok Eryka.

Chłopiec uniósł głowę i posłał mu przyjazny uśmiech. O ile Cyrus zawsze zdawał się Mieszkowi bardzo mały, dziecinny i uroczo nieporadny, o tyle mądre, rozumne oczy Eryka i jego stateczna twarz wywoływały w nim dreszcz niepokoju. Nie po raz pierwszy i nie bez wstydu pomyślał sobie, że zmarł niewłaściwy brat.

Z Cyrusem można było się wygłupiać, ganiać gęsi i wspinać po drzewach. Cyrus słuchał jego przyśpiewek, pomagał mu ćwiczyć układane w tajemnicy przed ojcem tańce i recytował jego wierszyki, kiedy zdawało mu się, że nikt nie słucha, co napełniało serce starszego brata pęczniejącą dumą.

Eryk natomiast był chłodny, odizolowany, otaczał się murem, którego nikt ani nic nie było w stanie przebić. Dyscyplina i pracowitość chroniły go przed ciężką ręką – było nie było, sprawiedliwego – ojca, ale nie przed nadmiernym strachem matki i opinią dziwaka u brata.

Jednak kochał go. Naprawdę go kochał. Nie na tyle, by nie wymienić go na Cyrusa, gdyby dostał taką szansę od Boga, ale na tyle, by w chatce rybackiej przerobionej na trupiarnię objąć go ramieniem i zapewnić, że wszystko będzie dobrze.

– Wszystko jest dobrze – poprawił go Eryk.

No i masz ci los, przemknęło Mieszkowi przez myśl w asyście dziwnego, gorzkiego wyrzutu.

– Nie jest ci przykro, że twój brat zmarł? – spytał, po raz pierwszy w sposób tak bezpośredni. Odchylił się przy tym trochę, by spojrzeć Erykowi prosto w oczy i zaraz tego pożałował. W spojrzeniu chłopca nie było ani odrobiny żalu, była w nim za to jakaś obca nieświadomość, mgiełka zaciętości oraz promieniująca niemal wesołość, która wywołała w Mieszku ukłucie złości.

– Mój brat nie zmarł – oznajmił Eryk z całą pewnością siedmioletniego dziecka stwierdzającego niepodważalny fakt. – Rozmawiałem z nim parę godzin temu. Zanim wstało słońce. Nie widzisz, że on udaje? – spytał, wskazując podbródkiem w stronę stołu na kwiaty.

Mieszko na krótką chwilę stracił rezon. Mimowolnie spojrzał w stronę martwego brata, rodziców, stołu, wyłowił ich wzrokiem ze zbiorowiska innych głów, zwłok i stołów. Zobaczył plecy matki i siną, trochę obrzękniętą głowę Cyrusa zawieszoną podbródkiem na jej ramieniu. Matka szorowała mu plecy, zdawało jej się chyba, że plamy opadowe to plamy krwi albo jakiś czarny nalot, ojciec natomiast czesał mu włosy drewnianym grzebieniem.

To było dziwne. To było najdziwniejsze uczucie, jakiego Mieszko doświadczył w ciągu całego swojego życia. Bowiem jego serce nagle zaczęło walić jak młotem, na czoło wstąpił pot niemający nic wspólnego z upałem, a kark i plecy oblało przytłaczające, duszne gorąco. Przez ten jeden, krótki moment, przez dosłownie parę sekund był tak bardzo pewny tego, że Cyrus otworzy oczy i spojrzy na niego, że zgłupiał, bo zdawało mu się, że to już się stało. Wizja tak mocno wżarła mu się w pamięć, że zatarła granicę między snem i jawą. I w tej rzeczywistości Cyrus naprawdę otworzył oczy, naprawdę spojrzał na niego – wciąż zawieszony bezradnie na ramieniu matki – i uśmiechnął się zawadiacko samym kącikiem ust.

Jakby mu rzucał wyzwanie.

A potem jego plecy uniosły się w oddechu. I Mieszko zdał sobie sprawę, że jeszcze ani razu – pochylając się nad Cyrusem, całując jego czoło, smarując skórę, szepcząc modlitwę – nie czuł odoru, który unosił się nad każdym innym stołem.

Chłopak potrząsnął głową i trochę zbyt szybko zabrał ramię, które do tej pory otaczało drobną sylwetkę Eryka. Chłopiec spojrzał na brata bez wyrzutu, ale z zaciekawieniem.

Matka nadal nacierała bezwładne zwłoki Cyrusa olejem zapachowym, a ojciec nadal czesał jego przydługie włosy, które wypadały z rozmiękłej skóry na czaszce i zostawały na grzebieniu. Plecy chłopca nie unosiły się w oddechu, a jego skóra cuchnęła. Oczywiście, że cuchnęła. Był przecież martwy, a pod jego stołem zbierała się taka sama kałuża różnych substancji wymieszanych z wodą i mydlinami, jak pod każdym innym stołem.

Biedne dziecko, pomyślał Mieszko, patrząc na siedzącego obok brata. Nie zdaje sobie sprawy z tego, co się stało. Wyparł z siebie prawdę.

Nagle zrobiło mu się go bezgranicznie żal. Stracił jedyną ostoję normalności w swoim dziwnym, cichym życiu. Jedyną pokrewną duszę, która rozumiała go bez słów.

Wszystko stało się zbyt szybko. Najpierw pochorowało się parę osób we wsi. Jeden staruszek zmarł, ale to jeszcze nie była tragedia. Na gorączkę zapadał co drugi parobek, który się skaleczył przy pracy w polu. Ale z czasem zaczęli chorować także ci, którzy nie pracowali w polu. Dwie, trzy osoby. Z każdym kolejnym miesiącem przybywało chorych.

Mieszko widział, jak ta choroba bierze we władanie również jego brata, ale do końca udawał, że nic się nie dzieje. Każdy pracujący ciężko, uczący się, biegający dzieciak bywał kiedyś zmęczony i każdy w końcu musiał odpocząć. To, że Cyrus musiał odpoczywać więcej niż do tej pory, też nie było niczym dziwnym, bo i więcej pracował, a przy tym nadchodziło wyjątkowo gorące lato i upał każdemu dawał się we znaki. Matka przesadzała, pojąc go ziółkami i smarując maściami z sadła świstaka – nawet ojciec powtarzał jej ciągle, że małemu nic nie jest, że to ból mięśni po rąbaniu drwa. Ot, przesadził, zabrał się do takiego, które przerosło jego możliwości.

Matki jednak wiedzą więcej niż ojcowie i starsi bracia. A bliźniacy zawsze wiedzą więcej niż matki.

To Eryk pierwszy zaczął się martwić. Nie mógł spać nocami, jakby coś przeczuwał, jakby potrafił zobaczyć śmierć krążącą nad posłaniem jego brata. Bredził coś o cieniach, o krokach, o duchocie. Przy śniadaniu wpatrywał się w okno wychodzące na las i niewiele jadł, bo jedzenie nie chciało mu przechodzić przez gardło. Czuwał przy posłaniu brata w każdej wolnej chwili, na równi z matką, ale nie obmywał mu czoła i nie zmieniał przepoconych ubrań – zamiast tego brał długi kij, który służył zmarłemu przed laty dziadkowi do podpierania się, siadał przed oknem i wypatrując czegoś na horyzoncie, pełnił wartę.

Dziwne to były noce i dziwne to były dni. Gorączka zjadała Cyrusa od wewnątrz, choć nie dolegało mu nic poza nią. Było tak, jakby coś wysączało z niego energię i życie – jakby coś przyssało się do jego szpiku i porywało go kawałek po kawałku na oczach zrozpaczonej, bezradnej rodziny. Choć nikt nigdy nie spuścił z niego krwi, nagle jakby jej zabrakło i jego serce gwałtownie spowolniło, więc Cyrus – do tej pory niemożebnie rozpalony gorączką – zrobił się upiornie zimny i nieruchomy, a jego klatka piersiowa unosiła się płytko, ledwo przepuszczając przez siebie powietrze.

Nie miał już siły, by wstawać i mówić, podobnie jak paru innych mieszkańców wsi. Choroba była jak zaraza, ale nie zgarniała wielkiego żniwa – pochorowało się ledwo dwadzieścia pięć osób, w dodatku mieszkających najbliższej lasu, jakby pradawni bogowie stali się spragnieni świeżej krwi. Gdy pierwsi z nich zaczęli umierać, matka wpadła w histerię i posłała po szeptuchę.

Rozbijała jajka, zakopywała czarne żółtka w kątach izby, skrapiała chłopca kurzą krwią, pocierała go kalesonami, owijała chustą namoczoną w śmietanie, ale na nic się to zdało. Cyrus po prostu leżał nieruchomo, z wywiniętymi do góry oczami, rozwartymi ustami i piąstkami zaciśniętymi na przepoconym kocu, a przy nim niezmiennie trwał Eryk.

Któregoś dnia na podwórku – ni stąd, ni zowąd – przy pięknej, bezwietrznej pogodzie pękła jabłoń, na której chłopcy przesiadywali letnimi wieczorami, a Eryk – do tej pory rysujący coś kamieniem w uklepanej ziemi – nagle wstał, spojrzał w stronę okien ich wspólnej izby, a potem krzyknął – raz, krótko – po czym padł nieprzytomny na ziemię. Mieszko pomyślał sobie, że właśnie zmarł ich brat, a myśl wydała mu się tak oczywista i prosta, że w pierwszym odruchu się roześmiał.

Głupio. Bez najmniejszego sensu.

A potem zaczął płakać, nie mając nawet sił, by wstać i podnieść nieprzytomnego Eryka z ziemi. Nie musiał wcale sprawdzać, nie musiał nawet iść do tamtego pokoju, nie musiał nasłuchiwać oddechu Cyrusa, by wiedzieć, że już nie żyje. Było to dla niego tak oczywiste, że nie zdziwił się nawet, kiedy spokojną ciszę wyjątkowo upalnego, pachnącego wiśnią i mlekiem poranka przerwał nieludzki skowyt ich matki.

– O Boże, o Boże – powtarzał tylko jak mantrę, modląc się, by ojciec nie znalazł go w tym stanie.

To było trzy dni wcześniej. Wstał właśnie kolejny poranek, niemal tak samo upalny, pachnący tym razem paskudnymi, perfumowanymi olejami, słodkawym aromatem padliny i rybną wonią ciągnącą od jeziora. Powietrze prześwietlone było złotymi łunami słońca, które świętokradzko wpadały do rybackiej chatki przerobionej na trupiarnię – jedynego miejsca, które było na tyle daleko, by smród nie dotarł do wioski.

Przez pierwsze dwa dni po śmierci brata Eryk był skryty, przygnębiony i nieobecny. A teraz siedział na tej małej ławeczce za kratownicą obwieszoną przynętami, wyglądał jak nowo narodzony, uśmiechał się nawet, i twierdził, że Cyrus żyje.

– To był tylko paskudny sen – powiedział Mieszko łagodnie, nie chcąc go rozczarować. – Czasem się takie zdarzają. Paskudny, okrutnie bolesny sen.

Chciał na powrót objąć brata, ale ten odsunął się, zatrzymał jego wyciągnięte ręce i wstał. Spojrzał na Mieszka z góry, a w jego spojrzeniu było wyzwanie, bunt, odrobina pobłażania, jakby chciał mu powiedzieć: jesteś za głupi, by to zrozumieć. Uśmiechnął się raz jeszcze, nie mówiąc nic, a potem odwrócił na pięcie i wyszedł z rybackiej chatki.

A Mieszko po raz pierwszy w życiu pomyślał na poważnie o czymś zupełnie absurdalnym – że jeśli już któryś z bliźniaków miał opuścić tę chatkę, lepiej, by był to Eryk narażający się na gniew ojca, niż Cyrus narażający się na gniew Boga.

To, co się wydarzyło, miało swoje uzasadnienia i nie było przecież niczym nienaturalnym. Chłopiec miał osiem lat, bardzo bujną wyobraźnię i małe problemy z przystosowaniem się do otaczającej go rzeczywistości. W brutalny sposób pozbawiono go czegoś, co znał i kochał, dlatego trudno mu było zaakceptować rzeczywistość. Mieszko nie takie rzeczy już widział. Raz jeden z sąsiadów próbował pozszywać nicią rozgniecione na miazgę zwłoki pierworodnego syna, na którego zawalił się sufit w domu. Tak właśnie działał straumatyzowany umysł – ludzie próbowali zaklinać rzeczywistość i prawa rządzące światem, by poradzić sobie ze stratą.

Zdziwił się jednak, kiedy podczas pogrzebu młodziutka żona jednego ze zmarłych przecisnęła się przez tłum w desperackiej walce z czasem i podczas zasypywania wspólnej mogiły wrzuciła do środka – gdzieś między zwłoki – porządną, nową łopatę. Łopaty nie udało się wydostać, bo nie przystoi, by ktoś na oczach rodzin właził między ciała, zasypali ją więc, a wdówkę zdzielili po pysku dla oprzytomnienia.

Mieszko obserwował ją z oddali. I zdawało mu się, że w zaduchu wypełnionym wonią padliny, wiśni i wysuszonej na wiór ziemi czuje jej zwierzęcą adrenalinę. Zapach potu drapieżnika gotowego bronić swojego stada.

Było w tym coś naiwnego i smutnego zarazem. Wielka wiara godna podziwu i wielki ból godny pożałowania.

Jednak tej samej nocy, kiedy Mieszko leżał na posłaniu i nie mógł zasnąć, usłyszał drapanie w okno. A zaraz potem cichą, wesołą przyśpiewkę, którą wymyślił przed miesiącem:

Ptaszki śpią w lesie, wiły śpią w lesie

A chłopiec nie śpi, jako wieść niesie

A przyjdą wiły po chłopca z lasu

I będą z nim tańczyć, aż po kres czasu.

Część pierwsza

Rozdział 1

Minęło dwadzieścia pięć lat, odkąd opuścił dom. Teraz wracał do Leśnej Osady, która zacierała się w jego pamięci jak dawny, niezbyt przyjemny sen wypełniony majakami utraconego szczęśliwego dzieciństwa, żałoby i duszącej nienawiści. Wracał niepewny, co zastanie na miejscu. Wracał obcy dla rodziny i starych przyjaciół. Wracał jak duch, bo podskórnie czuł, że dawno już go pogrzebali w myślach.

Przez te dwadzieścia pięć lat dostał tylko kilka bardzo lakonicznych i oszczędnych w emocjach listów od Eryka, w których brat informował go o ślubach i śmierciach bliskich oraz narodzinach kolejnych członków rodziny. O sobie nie wspominał zupełnie nic, jakby nagle stał się narratorem wszystkich tych historii. Nawet jego odpowiedzi na niezwykle długie i obfite w szczegóły listy Mieszka były dość chłodne i powściągliwe – nigdy nie zajmowały więcej niż dwie strony. Równiutkie, pedantyczne litery kreślone w prostych liniach wymalowanych węgielkiem wzdłuż kartki, składały się zwykle na zwroty „drogi bracie”, „z wyrazami troski” lub „bywaj zdrów”. Mieszko wiedział, co się pod tym kryje. I nie dziwił się ani trochę.

Jednak ostatni list sprawił, że zebrał wszystkie swoje toboły, oddał resztkę pieniędzy damie, która wynajmowała mu pokój na poddaszu, i w te pędy pognał do Leśnej Osady, po drodze łapiąc kołyszącą się na nierównych traktach bryczkę, a potem wóz z sianem.

W swoim ostatnim liście Eryk informował Mieszka o śmierci ojca. Więcej mu nie było trzeba. Dwadzieścia pięć lat modłów, klątw i wzywania wszystkich diabłów w końcu przyniosło efekty – stary Bogusz Lichota wyzionął ducha. Chyba wszyscy święci się zmówili, by Mieszka na czterdziestą wiosnę wynagrodzić takim prezentem – oddać mu utracony przed dwudziestu pięciu laty dom.

Mieszko postanowił sobie, że ledwo postawi nogę w domu, każdą izbę wypełni muzyką i śmiechem.

– Za połamany flet, ty suczy synu – mruknął, żując źdźbło trawy.

– Co ty tam mamroczesz, synku? – Chłop odwrócił się i spojrzał na niego znad ramienia.

Mieszko, rozpostarty wygodnie na sianie, odwzajemnił spojrzenie starca i uśmiechnął się szeroko, od ucha do ucha. Promień słońca wyjrzał akurat zza gęstych koron drzew i ukłuł go prosto w oko – mężczyzna zmrużył powiekę.

– Nic, dobry człowieku, nic. Cieszę się ino, bo Bóg dla mnie ostatnio litościwy. Dobrych wynagradza, złych karze.

– Amen! – wykrzyknął chłop.

Mieszko zaśmiał się i na powrót zmrużył powieki, po czym wrócił do przyjemnej, relaksującej drzemki.

Powrót do domu zajął mu kilka dni nieustannego marszu, dzień i noc na statku, pół dnia spędzonego na bryczce, pół dnia na wozie i trzy noce przespane chyłkiem w stodołach albo na strychach karczm. Uciekając od ojca i wszystkich swoich problemów, całkiem nieświadomie zapędził się tak daleko w świat, że niemal nie pamiętał już, jak wyglądają wsie okalające Leśną Osadę, jak się nazywa pierwsze miasto na drodze i jak wyglądają trakty. To zresztą nie miało większego znaczenia, bo w ciągu dwudziestu pięciu lat wszystko się pozmieniało.

Nawet akcent Mieszka. Nawet jego głos. Nawet to, co miał w głowie, opuszczając dom.

Niewiele już pamiętał. Ale nigdy miał nie zapomnieć wzroku Eryka, na którego spłynęła pełna świadomość tego, co się dzieje i z czym wiąże się odejście starszego brata. Autentyczne przerażenie i płynną, rozpaloną do czerwoności nienawiść Mieszko zobaczył w jego oczach tak wyraźnie, że ten obraz na zawsze utkwił w jego pamięci.

Mieszko niewiele wiedział o tym, co się działo z bratem po jego odejściu. Kiedy matce przeszła złość, napisała w końcu list, w którym oschle poinformowała Mieszka, że Eryk studiuje w mieście, dni wolne spędza w domu i pomaga ojcu w prowadzeniu rozwijającego się biznesu. A poza tym „radzi sobie bardzo dobrze” – w domyśle w przeciwieństwie do ciebie.

Ale to nie była prawda. Mieszko też radził sobie bardzo dobrze. Bywały nawet dni, kiedy przesyt tak dawał mu się we znaki, że zaczynał przypominać dorodnego świniaka i ledwo mieścił się w swoich strojach, w które wciskał się przed każdym występem. Raz lepiej, raz gorzej, ale nigdy nie głodował i zawsze wiedział, co robić, by mieć dach nad głową i możliwość znalezienia szybkiego zatrudnienia. Ojciec na coś się jednak przydał – nauczył go zapobiegawczości i ciężkiej harówy od rana do nocy, dzięki czemu Mieszko potrafił i pięknie śpiewać, i tyrać przy budowie kościołów czy mostów.

Tak zresztą zaczynał – od kościołów i mostów, w większej mieścinie na granicy trzech krajów, gdzie niejednokrotnie śmiał się, że wznoszą drugą wieżę Babel. Czasy budowy zacierały się już w jego pamięci i przestawał wspominać ból pleców oraz rąk, który bardzo często przyćmiewało rozkoszne pijaństwo w asyście nauki języków obcych, śmiech wspólników i noce spędzane na dachu budynku, z którego było widać gwiazdy. Miał piętnaście lat i tylko głupota oraz szczęście uchroniły go przed wszystkimi zagrożeniami czyhającymi na młodych, przystojnych chłopców mieszkających samotnie w miejskiej dziczy. Wieczorami śpiewał i tańczył w pobliskiej karczmie, a po dwóch latach – kiedy i kościół, i most były już skończone, a pracownicy zaczynali emigrować w głąb kraju – skrzyknął się z paroma znajomkami z karczmy i założyli cyrk.

Wspaniałe to były lata. Dopiero co wkraczał w dorosłość – był u szczytu swojej młodości, siły i zapału. Nie brakowało mu energii, by pracować dwie doby i odsypiać je w cztery godziny, żywić się jedynie chlebem, serem i mlekiem. Na początku chodzili od miasta do miasta pieszo, rozstawiali się na środku ulicy podczas najgwarniejszych godzin, kładli kapelusz i zaczynali występy taneczno-muzyczne okraszone niewinnymi żarcikami z udziałem publiczności, dowcipami zasłyszanymi w odległych wsiach albo krótkimi scenkami rodzajowymi, do których niżsi koledzy zakładali peruki lub maski. Czasem ktoś ich wygwizdał, czasem ktoś na nich napluł, czasem wypędzali ich z miast, szczując psami, a czasem tak przypadali do gustu swoim widzom, że zapraszali ich do karczm i pozwalali spać na strychu, nie żądając zapłaty. Mieszko nie czuł wtedy samotności, a nawet jeśli czasem bywał smutny, nie był to smutek tak przytłaczający, by choć raz pomyślał o powrocie do domu. Nie miał swojego miejsca na świecie, a więc świat był jego miejscem – czy to na sienniku, czy pod gołym niebem, zawsze był u siebie.

Z pieniędzy zarobionych z występów odłożyli na wóz, a z wozem mieli już znacznie większe pole do popisu. Byli atrakcją na jarmarkach, obchodach przesilenia letniego i dniach założenia miast. Niemal codziennie zmieniali miejsce pobytu, układali nowe piosenki i programy występów, wymyślali kolejne dowcipy. Nie wszystkie były zabawne, ale wszystkie wpisywały się w ich charakter i nic, co pokazywali, nie było robione dla zarobku. Pieniądze służyły jedynie przetrwaniu. Zaspokajały głód i podstawowe potrzeby. Pozwalały urozmaicać występy o kolorowe stroje, kolejne instrumenty czy elementy wyposażenia prowizorycznej sceny. Jedyną prawdziwą wartość miały dla nich uśmiechy na twarzach zgromadzonych przed nimi ludzi, ich błyszczące oczy i szczery, niewymuszony śmiech wyrywający się wprost z piersi.

Przynajmniej w tamtym czasie.

Mieszko zrozumiał, że stali się rozpoznawalni w miastach, których jeszcze nie odwiedzili. Ale gdy miał dwadzieścia dwa lata, cierpiał już na poważne problemy alkoholowe i powoli tracił przez to swoją nietuzinkową urodę. Sława nie działała na ich korzyść. Choć początkowo napędzała ich i motywowała do działania, z czasem stała się zbyt monotonna, przywykli do niej wszyscy i nie robiła już na nich takiego wrażenia. Tylko występy zapewniały adrenalinę i podniecenie. By podtrzymać ten stan ducha, po występach upijali się do nieprzytomności w ramionach prostytutek albo innych kobiet, jak oni spragnionych zabawy, i tańczyli; już nie na pokaz i nie przed widownią, ale dla samych siebie, nie dbając o to, jak się poruszali, gdy nikt nie patrzył, jakie miny powinni robić, by wyrazić emocje, jak mówić, by powiedzieć to, co się czuli. Już od dawna nie byli autentyczni, maski tak mocno przywarły do ich twarzy, że nie potrafili ich odkleić nawet za pomocą czystego spirytusu.

Mieszko pomyślał o domu z tęsknotą tylko raz – właśnie wtedy, kiedy któregoś dnia obudził się po kilkugodzinnej libacji z wrażeniem, że słońce wypali mu oczy i wedrze się do mózgu żywym płomieniem, by tam dalej trawić ogniem kolejne organy, które naraz zaczęły go boleć jak ogłupiałe. Spocone, cuchnące przetrawioną treścią z żołądka ciała jego przyjaciół leżały stłoczone na sianie między prostytutkami, a on czuł na sobie dotyk ich chłodnych o poranku, mokrych rąk, nóg i ramion i miał wrażenie, że jeszcze moment, a zwymiotuje albo zwariuje, albo zacznie zabijać – albo wszystko naraz. Głowa łupała go tępym bólem, do ciała lepiły się słomki siana, był brudny, cuchnął, chciało mu się płakać i marzył tylko o tym, by raz jeszcze otworzyć oczy i obudzić się we własnym łóżku, w czystej pościeli, wiedząc, że za ścianą na stole stoi dzbanek z herbatą, koszyk z bułkami i czysta zastawa, a on znów ma piętnaście lat, twarz jak z obrazka, gęste, długie aż po łopatki włosy i figurę nastolatka.

Miał tylko dwadzieścia dwa lata, a czuł się jak człowiek u schyłku życia.

Ludzie szybko połapali się w tym, że w ich żartach nie ma już takiego samego zapału i werwy, w ich tańce i scenki wkradła się rutyna i coraz częściej odchodzili od sceny, a ich datki skurczyły się do kilku złotych monet. Sława obwoźnego cyrku złożonego z bardzo młodych i bardzo przystojnych komików przeminęła tak, jak przeminęła ich niezłomna dotąd przyjaźń – musiało jednak upłynąć jeszcze trochę czasu, nim pogodzili się z tym, że nie są sobie potrzebni i każdy z nich powinien iść w swoją stronę.

Mieszko miał trochę ułatwione zadanie. Zgłosił się do niego bowiem królewski posłaniec z informacją, że jest zainteresowany występem dla rodziny królewskiej, ale widzieć chce tylko tego, co śpiewa. I żadnego darmozjada więcej. Mieszko miał jedynie zaśpiewać wesołą piosenkę, od której król pokładałby się ze śmiechu, pograć trochę na flecie, powywijać wygibańce i najeść się za darmo. Decyzja niosła za sobą niewybaczalną, niemoralną zdradę przyjaciół, ale nie była szczególnie trudna.

Już i tak zresztą częściej kłócili się, niż rozmawiali, a jeszcze częściej tylko pili. Mieszko poinformował ich więc, że odchodzi szukać szczęścia. Nie poinformował natomiast, że szczęście znalazło go już samo w postaci odzianego w złote krynoliny fircyka, który czeka za rogiem w dorożce, by go zabrać do zamku królewskiego, gdzie będzie jadł i spał w wygodach, podczas gdy oni będą zdychać w zimnie w obcej stodole. Bywajcie zdrowi, przyjaciele. Może w innej sytuacji zachowałby się jak mężczyzna, ale okoliczności były takie, że nie stać go było na honor – musiał myśleć o przetrwaniu.

W ten sposób Mieszko został królewskim błaznem. Jednym z dwudziestu błaznów mieszkających na terenie zamku, umilających przyjęcia swoją muzyką i występami oraz zabawiających kapryśnego króla w czasie jego długich, nudnych wieczorów. Nie zliczył, ile razy król wskazał na niego swoim grubym paluchem i powiedział do prostytutki „Jego też kupiłem, tak jak ciebie, słodziutka”, ale Mieszko nie poczuł się urażony ani razu i to już był pierwszy symptom, że traci dumę, zamiast zyskiwać mądrość. Jak miał się obrażać, skoro żarł i spał za darmo, miał krawca za grosze, ubierali go w piękne, drogie stroje nieporównywalnie lepsze od tych, które nosił w czasach swojej wielkiej sławy, a dnie spędzał głównie na książęcych polowaniach, podczas których przygrywał na flecie zagrzewające do walki pieśni i podrywał towarzyszki dam. Miał też czas, by wrócić do dawnej formy i tylko dzięki wygodom, luksusom oraz dostępowi do bieżącej wody przed ukończeniem trzydziestego roku życia znów wyglądał jak młody bóg z burzą ciemnych włosów, oczami w kolorze czekolady i obliczem nieskażonym nawet najdrobniejszym wypryskiem.

Za czasów panowania miłościwego króla błazny cieszyły się szczególnym powodzeniem i poważaniem, a im dłużej Mieszko był na dworze, tym bardziej zbliżał się do króla, który kazał mu przygrywać na harfie nawet podczas podpisywania dokumentów i dobierania nowych szat. Tytuł króla w tamtym czasie był już jedynie symboliczny i władca zamiast władać królestwem, miał dobrze wyglądać, podpisywać to, co podsuwano mu pod nos, i organizować ładne przyjęcia sprzyjające zaręczynom szlachcianek i szlachciców. A kto mógł mu towarzyszyć podczas wszystkich jego obowiązków?

Tylko błazen.

Dobrze więc było być błaznem. A jeszcze lepiej było być ulubionym błaznem, któremu król nie żałował grosza i wygód. Mieszko pławił się w blasku swojego szczęścia przez długie dziesięć lat, z każdym dniem wyglądał coraz dostojniej, czuł się coraz lepiej i nie myślał ani przez chwilę o swojej rodzinie. A gdy król pytał go o bliskich, mówił, że nie żyją – zaraza ich zabrała. Bo kto był mu bliższy niż mały Cyrus, po którego śmierci ojciec całkiem stracił rozum?

A jednak czasem wysyłał listy. Długie, kilkustronicowe, zapisane drobnym, nierównym pismem, w których opisywał wszystkie nowe rzeczy, jakie zobaczył, wszystkie potrawy, których spróbował, i wszystkie atrakcje, w których miał okazję wziąć udział. Dręczyły go wyrzuty sumienia z powodu młodszego brata. Chłopak nic mu nigdy nie zrobił, a on w najgorszy możliwy sposób przerzucił na niego wszystkie swoje problemy i uciekł, kiedy w ich rodzinie zaczynało się palić. Wtedy nie obchodziło go, że spłoną czy się pożrą, czy pozabijają. Było mu wszystko jedno.

Tylko dlaczego nie potrafił wymazać z pamięci jego spojrzenia, gdy odchodził?

Pisał więc. A Eryk mu odpisywał.

W dniu trzydziestych drugich urodzin Mieszka król zmarł na atak serca. Tak przynajmniej twierdzono. Wiedząc, co wpływowi ludzie lubią robić z bliskimi powiernikami króla, Mieszko szybko spakował większość swoich rzeczy, zabrał tyle pieniędzy, ile był w stanie, a potem uciekł pod osłoną nocy w towarzystwie młodej królewskiej nałożnicy.

Dziewczyna nie potrafiła mówić w żadnym z języków, którymi władał Mieszko. Wyglądała trochę jak dzikuska wyciągnięta z samego serca dżungli, którą ktoś siłą zapakował w klatkę i wysłał na dwór królewski. Miała tylko dziewiętnaście lat, kiedy zmarła na ulicach jednego z odległych, ubogich miast, zadeptana przez tłum podczas krwawych zamieszek.

Mieszko nie mógł oglądać się za siebie. Znów nie było go na to stać. Za jego plecami były już zresztą tylko pozamykane mury miast, potworna wojna i tętent żołnierskich butów zmierzających po traktach w stronę kolejnych królestw. Trafił w sam środek wojny i było za późno, by się z niego wydostać.

Dopóki nie znalazł się w piekle wojny, nie zdawał sobie sprawy, jak daleko od domu zawędrował i jak nieuważny był, idąc wciąż naprzód. Zdawało mu się, jakby w jednej chwili leżał ze swoim zespołem na zielonej łące, w otoczeniu lampionów, muzyki i śmiechu, a w drugiej ukrywał się w zrujnowanym budynku z piaskowca na samym środku oazy płynącej krwią i śliskiej od flaków. Tylko i wyłącznie dzięki szczęściu po paru miesiącach jedzenia trawy, resztek w opuszczonych żołnierskich obozowiskach i zgniłych warzyw kradzionych z lichych pól Mieszko opuścił swoją kryjówkę, wyszedł na otwartą przestrzeń i spostrzegł, że wojna minęła, wojska odeszły, a miasto jest puste, martwe i zasłane gruzem.

Szedł przed siebie. Bez bagażu, bo żadnego już nie miał, bez jedzenia i wody, bo nie było jedzenia i wody – w podartym ubraniu, wyglądając jak strach na wróble z przerzedzonymi od głodu i stresu włosami, wystającymi kośćmi i patykowatymi nogami. I wciąż, nieustannie, intensywnie myślał o swoim martwym bracie, o jego wesołych, jarzących się płynnym bursztynem oczach, które spoglądały na niego zza szyby tej upiornej nocy, którą wyrzucił z pamięci.

Minęło parę godzin, nim dotarł do ostatniego pola walki. Na miejscu nie było już żywej duszy – tylko dywan z zakrwawionych ciał, złamanych kości, połamanych luf pistoletów i ostrzy szabelek sterczących w górę niczym zasieki. Ponad polem unosił się zapach prochu i krwi, a także słodkawy odór śmierci, która podążała wraz z Mieszkiem, krok w krok, zamiatając ostrzem kosy i śmiejąc się w głos z jego pustego spojrzenia i bezwładnych rąk, które zamiast załamać się w modlitwie nad umarłymi, zaczęły przeszukiwać ich kieszenie i tonące we krwi kurtki w poszukiwaniu jedzenia albo kosztowności. Zupełnie jakby żołnierze brali na starcia przekąski na wypadek, gdyby zgłodnieli i mieli chęć odpocząć.

Jeden żołnierz miał czekoladkę w wewnętrznej kieszonce kurtki. Była trochę zgnieciona i rozpuszczona, ale smakowała doskonale. Mieszko posilał się nią, patrząc na rozbitą czaszkę mężczyzny, z której sączył się mózg.

Czekolada dała mu siłę. Nagły wyrzut energii sprawił, że Mieszko dźwignął się na równe nogi i rozejrzał dookoła z zupełnie nową, jaskrawą i wybudzoną ze snu świadomością. Stał aż po kolana w dywanie kości i gnijącego mięsa, w małej dolince, którą z każdej strony otaczały trawiaste wzniesienia. I nie wiedział już, czy to maki się czerwienią w ostrym, złotym słońcu, czy może lepkie, lśniące plamy krwi poległych. Mogłem być jednym z nich, myślał z uporem. Gdybym tylko się urodził na tych ziemiach, gdybym tylko miał inny kolor skóry, gdybym tylko wstąpił do wojska.

Ale nie urodził się na tych ziemiach. Nie miał innego koloru skóry. Nie wstąpił do wojska. Mieszko potrafił tylko śpiewać i tańczyć, nic więcej. I sama ta świadomość własnego szczęścia – szczęścia, na które nie miał żadnego wpływu, które po prostu przypadło mu w udziale, sprawiła, że z radosnym okrzykiem zatańczył. A potem zaczął śpiewać:

Królewski błazen pośród jeziora krwi i kości.

Będą szli szeregiem, będą się weselić

Żołnierze przeklęci, nie chcieli się żenić

Nie chcieli się żenić, wybrali zew wojny

Będą szli do boga, a ja jestem wolny.

– Wolny, wolny, wolny! – krzyczał jeszcze długo, potykając się w tańcu o ciała i jak szaleniec wystawiając twarz i ręce do ostrego, złotego słońca, które nagle zrobiło się dziwnie lepkie i gęste.

Kolejnego dnia dotarł do małej, spokojnej mieściny, którą wojna jakby ominęła. Wszedł do tawerny i za zegarek martwego żołnierza dostał pokój na poddaszu, balię wody, mydło i parę szmat po synu właściciela karczmy, który zginął dawno temu w zamieszkach.

Mieszko pamiętał te zamieszki. Pamiętał, jak próbował przecisnąć się przez potworny, falujący tłum. Jak powalona na ziemię sylwetka dzikuski znikała między ramionami, głowami i nogami. Pamiętał okropny, nieludzki, potworny chrzęst i gęstą plamę krwi na bruku wypełnioną szarawą tkanką. Dzięki temu zdał sobie sprawę, jak stary jest i ile czasu minęło, odkąd wylegiwał się na królewskich tarasach, w miękkich spodniach z jagnięcej skórki, w jedwabnych koszulach, spod których było widać jego silną pierś, i z bosymi, wypielęgnowanymi stopami wspartymi o marmurowe barierki, wygrywając na lutni świńskie piosenki ku uciesze tłustego króla rozwalonego w swoim fotelu.

Zaczął płakać, a żona właściciela tawerny – pewna, że płacze na wspomnienie zamieszek, w których zginął jej syn – ulitowała się nad nim i zapewniła wszystkie wygody, na które było ją stać. Tak naprawdę Mieszka ani trochę nie obchodziły żadne zasrane zamieszki. Tęsknił za rubasznym królem, tortami z maślanym kremem i ślicznymi niby nimfy, roznegliżowanymi panienkami biegającymi po tarasie w kolorowych, jedwabnych sukienkach.

Doszedł trochę do siebie. Nadal był chudy jak śmierć, a jego twarz zdawała się dziesięć lat starsza, ale uczesał w końcu przydługie włosy, ułożył je równo grzebieniem, oblekł okropne, poranione i posiniaczone ciało w czyste ubrania, zgolił brodę i gdy spojrzał na siebie znów w lustrze, wyglądał już przynajmniej jak echo dawnego siebie.

Żadna wojna nie była w stanie skraść mu iskry z oka, regularnych rysów twarzy i szerokich barków oraz wąskich bioder. Nadal był Mieszkiem. Najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego ziemia nosiła!

W dodatku schludnym, czystym i skromnym, jak mu przed laty przykazała matka.

W tej samej tawernie pewnego wiosennego wieczora zatrzymała się grupa badaczy. Mieszko nie znał ich, rzecz jasna, jednak siedząc przy piwie i gulaszu zdołał podsłuchać ich rozmowę i wywnioskować, że ruszają na tereny leżące daleko na południu, by tam badać starożytne ruiny i freski. Szybko przeanalizował w głowie wszystkie możliwości. Miał trzydzieści pięć lat. Znajdował się mniej więcej w takiej samej odległości od królewskiego miasta, z którego uciekł w obawie przed opozycją zmarłego króla, a starożytnym miastem. Jego dom – prawdziwy dom – był daleko na północy, a on nie znał już nawet drogi powrotnej, wędrówka bez pieniędzy i towarzystwa zaś mogła okazać się zabójcza w tak niepewnych czasach. Z kolei myśl o powrocie na południe, gdzie doznał krzywd wojny i życia pustelnika, wywoływała w nim mdłości.

Jeszcze większe mdłości wywoływała w nim myśl o samotnej wędrówce do domu, który już znał i o którym nie chciał pamiętać.

Na północy były wspomnienia jego martwego brata, ojciec tyran i wyrzuty sumienia.

Na południu czekały na niego przygody i wolność.

Nie wybiła nawet północ, gdy Mieszko zaczął błagać badaczy, by pozwolili mu się do nich przyłączyć. Z początku niepewni, rozluźniali się coraz bardziej i uśmiechali coraz szerzej, słysząc, jak między zdania wtrąca rymowanki, jak na poczekaniu wymyśla piosenki i tworzy fantazyjne toasty, obiecując, że może im nosić sprzęt, pilnować koni i robić cokolwiek tylko będą potrzebowali w zamian za jedzenie, towarzystwo i możliwość zobaczenia odległych ziem oraz poznania tajemnic starożytnych cywilizacji.

Spodobała im się jego werwa i zapał. Polubili naturalną, wewnętrzną żądzę przygód. Nim wzeszło słońce, wyrazili zgodę, zastrzegłszy, że jedna gafa i zostawiają Mieszka na pastwę pustyni.

W dzień swoich trzydziestych szóstych urodzin Mieszko przemierzał pustynię na wielbłądzie. Jego skóra nosiła ślady opalizującej, złotobrązowej opalenizny, pod wpływem promieni słonecznych włosy nabrały przeróżnych odcieni, ciało przybrało na wadze od tłustego jedzenia i umięśniło się nieco od wiecznych wędrówek i dźwigania ciężarów, a twarz znów pojaśniała od uśmiechu, który wycisnął kilka bledszych zmarszczek w kącikach oczu i ust. Podczas wykopalisk niemal całe dnie spędzał, biegając między kolejnymi ekipami z ciężkim sprzętem i mapami, a wieczorami przygrywał im na flecie, imitując melodie właściwe obcym ziemiom, bo jak na złość zawsze prosili o coś „klimatycznego”.

Na wykopaliskach poznał także starego badacza. Był to człowiek opanowany i inteligentny. Jego mądrość płynęła nie tylko z książek – była empiryczna, namacalna. Każdą teorię potrafił potwierdzić przykładem z życia lub z opowieści innych mądrych ludzi. Mieszkowi zdawało się, że jest człowiekiem twardo stąpającym po ziemi, maksymalnie sceptycznym, a jednak któregoś razu, kiedy temperatura na pustyni spadła w okolice zera, a wszyscy stłoczyli się w namiotach i pod wpływem nastroju zaczęli opowiadać sobie straszne historie, ten rzekł:

– Istnieją rzeczy, które nawet w najgorszych snach nie przyszłyby wam do głowy. I gdybyście stanęli z nimi oko w oko, bylibyście przerażeni. Gorsze od ludzkich dusz są dusze nieludzkie. A gorsze od dusz nieludzkich są dusze ludzi, które wejrzały w mrok, nim odeszły do królestwa wieczności.

Mieszko długo myślał o tych słowach. Przypominały mu się, ilekroć w oddali zawył dziki pies albo zaskrzeczał sęp.

W końcu wykopaliska dobiegły końca. Z ekipą wrócił do królewskiego miasta, pewien, że wszyscy szpiedzy dawno już o nim zapomnieli, a nawet jeśli nie zapomnieli, nikt go nie pozna – starszego, opalonego, z krótkimi włosami i eleganckim zarostem.

Przez pierwszych parę tygodni snuł się po karczmach i teatrach, próbując znaleźć pracę jako aktor lub śpiewak. Podczas jednego z kolejnych nieudanych wieczorów przyuważył przy szynkwasie swojego starego przyjaciela z cyrku. Podszedł do niego i nim tamten zdążył się odezwać, Mieszko podstawił mu flaszkę pod nos i uśmiechnął się szeroko, wychwalając stare czasy i zapewniając o swojej wielkiej tęsknocie.

– Myślisz, że jestem głupi? Wydaje ci się, że nie wiem, jak nas wtedy wystawiłeś, ty zasrańcu?

Tym razem Mieszko zachował się jak mężczyzna. Pozwolił sobie spuścić manto, a potem z największą radością przyjął propozycję noclegu i wspólnego opijania dawnych czasów. Dowiedział się wtedy, że pozostali członkowie zespołu dawno już gryzą piach – jednego pochłonęła wojna, drugi się zapił, a trzeciego zabił mąż kochanki. Nie zrobiło mu się nawet przykro, co trochę go zaniepokoiło, bo jednak spędzili ze sobą wiele wspaniałych lat w młodości i traktował ich jak rodzinę. On sam jednak zbyt wiele razy zbliżył się do śmierci, by myśleć o niej jak o końcu – była dla niego raczej pewnym stanem przejściowym, przez co nie wzbudzała tak wielu emocji.

Przykra była tylko myśl, że już nigdy nie napiją się w piątkę i nie dadzą żadnego wspólnego koncertu.

Przyjaciel załatwił Mieszkowi pracę przy scenografii w teatrze, nocleg w kamienicy pewnej eleganckiej damy i parę wygód w postaci wejść na prywatne przyjęcia zamożniejszych szlachciców, na których mógł zdobyć parę ciekawych znajomości. Dopiero po kilku miesiącach spokoju przyszło mu do głowy, by napisać list do Eryka.

Ostatni raz pisał do niego jeszcze z królewskiego dworu. Lata milczenia mogły zostać odebrane jako ignorancja, ale mogły też świadczyć o jego śmierci. Chciał zapewnić brata, że wszystko w porządku – że potrzebował tylko trochę czasu, by znów osiąść w jednym miejscu. Opowiadał o niesamowitych widokach na pustyni, o martwych miasteczkach pełnych posągów, o oazach z lazurowymi jeziorami, których błękit był piękniejszy niż błękit nieba, o wspaniałych kwiatach pustynnych, o lwach, panterach i sępach, o wojnie, o strachu, o zamieszkach. Wspomniał o mądrym badaczu i o swoim starym przyjacielu. Pochwalił się, że w końcu żyje blisko sztuki, i wyraził smutek, że nie może znów stanąć na scenie. Rozpisał się na ponad dziesięć stron.

Odpowiedź Eryka była taka sama, jak wszystkie jego odpowiedzi – chłodna, wyważona i treściwa, wypełniona suchymi faktami i zwrotami grzecznościowymi. Była w niej jednak wiadomość, która sprawiła, że Mieszko z miejsca zaczął się pakować:

Ojciec zmarł przed miesiącem. Pochowaliśmy go w rodzinnej mogile i zapaliłem za ciebie znicz. Odmów modlitwę. Wiem, że nie było między Wami najlepiej, jednak dał ci życie, mój bracie. Modlitwa mu się należy.

Mieszko miał przecież jeszcze dom! I nie musiał wcale mieszkać u tej starej wiedźmy, która puszczała mu oczko, kiedy chyłkiem przemykał do kuchni, nie musiał uważać na ulicach, widząc szpiegów i zabójców czających się na niego za każdym zakrętem, nie musiał pracować w tym paskudnym, zakurzonym teatrze! Miał dom! Może nie tak duży jak zamek, może nie tak wygodny jak królewskie tarasy i nie tak piękny jak sala balowa, ale darmowy, bezpieczny i w końcu pozbawiony tyrańskiej obecności jego przeklętego ojca!

Wykąpał się więc porządnie, zgolił zarost, związał włosy wstążką jak skromny młodzieniec z miasta, spakował ubrania, a potem uciekł, nie żegnając się z nikim i niczym. Właścicielce mieszkania zostawił tylko swoje oszczędności – nie z dobroci serca, a w rekompensacie za zniszczony po pijaku potwornie drogi, wymyślny stolik kawowy. I ruszył w drogę, licząc na łut szczęścia.

Może matka w przypływie dobrego humoru znajdzie mu jakąś młodą panienkę do ożenku, a brat z radości na myśl, że znów zamieszkają pod jednym dachem, odstąpi trochę majątku i pozwoli mu zacząć wszystko od nowa? Kto wie.

Wóz zatrzymał się na rozstaju dróg. Chłop obrócił się, wyciągnął łapę i potrząsnął Mieszka za ramię, wybudzając go z płytkiej drzemki.

– Wysiadaj, synku – rzekł. – Leśna Osada to tam dalej, w las. Ja jadę w lewo.

– Co? – Mieszko uniósł się na ramionach i nieprzytomnie popatrzył na rozstaje dróg. Jedna biegła na wschód, druga na zachód, a trzecia, najwęższa, w głąb lasu. Nie była jednak na tyle wąska, by nie pomieścić wozu. – Przecież pan mówił, że jedzie na Suche Doły.

– A jadę.

– No to pan jedzie dalej, ja wyskoczę w Osadzie.

– Nie jadę przez Osadę.

– Dlaczego nie? Przecież to najprostsza droga.

– Przejazdu nie ma.

– Co też pan mówi? – Mieszko siadł i rozciągnął powoli mięśnie. – Ta droga – wskazał palcem na leśną ścieżkę – biegnie przez wieś, na przestrzał. Potem jest wzgórze, jeszcze kawałek lasu, polana, a za polaną to już Suche Doły. Pół godziny drogi. Jeśli pojedzie pan w lewo, straci pan z godzinę jak nic.

– Przejazdu nie ma – powtórzył z uporem chłop. – Jak mówię, że nie ma, to nie ma. Chyba cię tu długo, synku, nie było.

– Ja znam te ziemie jak własną kieszeń! – oburzył się Mieszko, po czym wstał i zeskoczył z wozu, by sprawdzić drogowskaz wbity w sam środek rozstaju. – Co się tu podziało, że przejazdu nie ma? Jak się drzewa zawaliły, to pewnie je zaraz sprzątnęli i już jest w porządku. Proszę po prostu jechać. Gwarantuję…

– Ty nie ucz ojca jak dzieci robić! – zaskrzeczał chłop. – Wsłuchaj się. No, posłuchaj! Co słyszysz?

Mieszko wytężył słuch. Pochylił się nawet trochę w stronę lasu i zastygł tak, z rękoma wspartymi na biodrach. Rzeczywiście przez odgłosy lasu, trel ptaków i ciche postukiwanie dzięcioła przebijał się inny dźwięk. Miarowy, jakby mechaniczny. Nachodził falami od strony wioski, raz po raz – jakby rozchodził się w powietrzu. Przypominał trochę dźwięk dochodzący z kamieniołomów, które Mieszko mijał w drodze do starożytnych ruin.

– Co to? – spytał, spoglądając znad ramienia na chłopa.

– Patrz na drogowskaz, synku.

Mieszko spojrzał na drogowskaz. Poza starymi, odartymi aż do drzazg tabliczkami, które pamiętał sprzed dwudziestu pięciu lat, wisiała jeszcze jedna tabliczka. Nowa i lakierowana. A na niej równymi, dużymi literami ktoś wyżłobił napis: TARTAK LEŚNA OSADA.

– Tartak? – zdziwił się Mieszko.

– Ano tartak. Przejazdu już nie ma. Teraz to zamiast drogi na wzgórzu jest jakaś rynna.

– Rynna – powtórzył nieprzytomnie Mieszko.

– No, rynna. Taka, po której się spuszcza ścięte drzewo. I przejazdu nie ma, trzeba naokoło.

– I wy się na to zgodziliście?

– A co się mieliśmy nie zgodzić? Moim młodym to tam tyle płacą, że nowe domy stawiają, a dopiero co wszyscy żeśmy w dziesięciu w jednej izbie spali. Ten Lichota to dobry człowiek jest. Nosa ma do interesów. Może to i oszust, ale co mnie, że oszust, jak moim młodym daje o tyle. – Poruszył gwałtownie palcem ponad wyłysiałym czołem.

– Lichota? – Oczy Mieszka zrobiły się duże i okrągłe, momentalnie pojaśniały. – A który? Bogusz? Zmarł przecież niedawno.

– Ja tam żadnego Bogusza nie znam. Ino tego młodego, Eryka.

– Eryk! – Mieszko klasnął w dłonie z radością. – Eryk założył tartak? Panie, to mój brat jest! – Ucieszył się tak bardzo, że podbiegł do wozu i mocno poklepał chłopa po ramionach. – Mój mały brat tartak założył! Klękajcie narody! Niech pan już jedzie, proszę. I dziękuję! Dalej pójdę pieszo.

Szybko pozbierał swoje toboły z wozu, przerzucił je przez ramię i ruszył raźnym krokiem w stronę lasu.

– Miłego dnia! – krzyknął jeszcze znad ramienia.

Chłop przez moment miał nadzieję, że przypomni sobie o monecie za fatygę i wróci ze ścieżki, ale kiedy sylwetka Mieszka zniknęła między drzewami, chrząknął, splunął na spaloną słońcem ziemię i mruknął pod nosem:

– Skąpiec, psia go mać.

Po czym odjechał na zachód, kolebiąc się wraz z wozem po nierównościach traktu.

Mieszko poczuł, że naprawdę wraca do domu dopiero, kiedy dotarł do małej kapliczki, przy której palił się znicz i leżał bukiecik świeżo ściętych kwiatów. Przystanął na moment przy wizerunku Maryi i – nie zrzucając tobołków z ramienia – wejrzał w jej twarz, pokracznie kreśląc wolną ręką znak krzyża na piersi. Jej oblicze wyblakło już – oczy, nos i usta zlały się w jedno. Drewniana powłoka z drobnymi, nieforemnymi wypukłościami zamiast głowy sprawiała nieco upiorne wrażenie, ale była znajoma, majaczyła gdzieś w najodleglejszych wspomnieniach z dzieciństwa. Mieszko z nostalgią wyciągnął dłoń i dotknął twarzy drewnianej Maryi.

Wracam do domu, pomyślał.

Do potężnego, gęstego lasu, do jeziora, do zagrody pachnącej mlekiem i wiśniami. Wracał do przeszłości, by zacząć wszystko od nowa.

Dopiero po chwili usłyszał szepty i terkot kół. A kiedy podniósł głowę i wolno odsunął się od kapliczki, niemal potykając się o własne nogi, na drodze prowadzącej z wioski dostrzegł czterech mężczyzn ubranych w robocze szmaty, prowadzących mały, podskakujący na kamieniach wóz.

Zmierzali w stronę rozstaju dróg. Wszyscy czterej gapili mu się bezczelnie prosto w twarz – bez zwodów, bez ukradkowych, niby przypadkowych spojrzeń. Mierzyli go wzrokiem, ale żaden się nie odezwał, żaden nie zdobył się nawet na bardzo oschłe powitanie. Dopiero kiedy go mijali, przeciskając się przez wąską ścieżkę, Mieszko spostrzegł, że na wozie między koszami z jabłkami podtrzymującymi białą płachtę leży kształt przypominający ciało.

Właśnie wtedy jeden z mężczyzn nabrał powietrza i zaśpiewał:

– Dobry Jezu, a nasz Panie…

– Daj mu wieczne zmiłowanie! – odpowiedziała mu reszta.

Mieszko przełknął ślinę i dorzucił:

– Amen.

Rozdział 2

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Prolog
Część pierwsza
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Część druga
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Część trzecia

Copyright © Oficynka & Paulina Stepien, Gdansk 2021

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana

ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w jezyku polskim, Gdansk 2021

Redakcja: Justyna Techmanska

Korekta: Anna Marzec

Projekt okładki: Anna Damasiewicz

Zdjecia na okładce: © Slava Gerj | Shutterstock.com

Zdjecie na stronach tytułowych: © Ceresnak / CanStockPhoto

ISBN 978-83-66899-89-6

www.oficynka.pl

email: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek