Tarcza odporności - Dr Dan Pronk, Ben Pronk, Tim Curtis - ebook

Tarcza odporności ebook

Dr Dan Pronk, Ben Pronk, Tim Curtis

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Życie jest trudne.

Gwałtowny wzrost liczby problemów ze zdrowiem fizycznym i psychicznym świadczy o ogromnej presji, jaką narzuca nam współczesny świat. Jak więc stać się twardym i stawiać czoła wyzwaniom życia?

W swoim przełomowym przewodniku dotyczącym pokonywania przeciwności losu weterani australijskiego SAS, dr Dan Pronk, Ben Pronk DSC i Tim Curtis, zabierają cię za kulisy misji operacji specjalnych, pozwalają zrozumieć do zarządów wiodących firm i pomagają przedrzeć się przez gąszcz współczesnych badań, aby zdefiniować odporność. Dzięki wnioskom ze służby i poza nią udało im się uchwycić kluczowe składowe odporności. Może ją zbudować każdy, łącznie z tobą.

„Tarcza odporności” przybliża ciężko wypracowane sekrety odporności elitarnych żołnierzy i przedstawia najnowsze poglądy na temat dobrego samopoczucia psychicznego i fizycznego. Dzięki tej książce zyskasz arsenał praktycznych narzędzi, dzięki którym zaczniesz wprowadzać w swoim życiu natychmiastowe i trwałe ulepszenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 434

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Podobne


Prolog

Pro­log

BEN – PRO­WIN­CJA ORU­ZGAN, AFGA­NI­STAN, 2008

Nie było żad­nego praw­dzi­wego hałasu, po pro­stu nagły, potężny i wymu­szony wdech – i pojazd przed nami znik­nął w dymie, kurzu i opa­da­ją­cym w zwol­nio­nym tem­pie desz­czu szcząt­ków. To było niczym w fil­mach: ścieżka dźwię­kowa nagle się urwała i w jed­nej chwili łoskot pojazdu i szmer radia zostały zastą­pione jed­no­staj­nym szu­mem w uszach. Koło, z wciąż napom­po­waną oponą, wyto­czyło się w pod­sko­kach z chmury – ponow­nie w zwol­nio­nym tem­pie – i na­dal nie było sły­chać żad­nego dźwięku poza okrzy­kami „kurwa!” z wnę­trza mojego pojazdu. Mia­łem wra­że­nie, że minęły godziny, zanim wyda­rzyło się coś wię­cej. Rep­ti­liań­ski auto­mat w głębi mojego pnia mózgu już zgła­szał incy­dent, pro­sząc o pomoc i ostrze­ga­jąc służbę ewa­ku­acji ran­nych, ale to wszystko było odru­chem – moje świa­dome ja sie­działo onie­miałe, patrząc, jak pył roz­kwita i potęż­nieje, a opa­lona kra­wędź jego wypeł­nio­nego tal­kiem balonu dociera teraz do przed­niej szyby mojej cię­ża­rówki, ota­cza­jąc łagod­nie rów­nież nas.

Nie zda­jąc sobie sprawy, że się poru­szy­łem, zna­la­złem się poza naszym pojaz­dem, głu­pio rusza­jąc do przodu i scho­dząc z drogi – i wtedy ścieżka dźwię­kowa nagle mnie dogo­niła. Pierw­szym odgło­sem, jaki usły­sza­łem, był krzyk, który wciąż czai się na obrze­żach mojego umy­słu, od czasu do czasu robiąc nagłe i nie­ocze­ki­wane wypady do moich myśli.

Zanim zdą­ży­łem się obej­rzeć, byłem już bli­sko. Pojazd był zupeł­nie wypa­tro­szony, a jego wnętrz­no­ści roz­wle­czone w geo­me­tryczny wzór roz­cho­dzący się od miej­sca eks­plo­zji. Jatka ludzi i maszyn. Mój wzrok, prze­śli­zgu­jący się po tej sce­nie, przy­kuło roz­wi­dle­nie pobli­skiego drzewa, w któ­rym baton Snic­kers i jakieś majtki były zakli­no­wane na podo­bień­stwo dzi­wacz­nego miej­sco­wego owocu, a potem pakunki pełne gra­na­tów 40 mm niczym pisanki roz­rzu­cone nie­dbale na ziemi pod przy­droż­nymi drze­wami.

Czło­wiek, który sie­dział na pace samo­chodu odwró­cony tyłem do kie­runku jazdy, teraz pod­parł się sześć metrów dalej w miej­scu, w któ­rym wylą­do­wał, gdzie w mil­cze­niu skru­pu­lat­nie nakła­dał ban­daż na małe ska­le­cze­nie na goleni, pod­czas gdy potoki krwi wyle­wały się z jego szyi na przód kami­zelki kulo­od­por­nej. I ten cią­gły hałas, dziki wrzask, któ­rego źró­dłem był górny strze­lec, gapiący się z nie­do­wie­rza­niem w mia­zgę w miej­scu, gdzie chwilę wcze­śniej znaj­do­wało się jego prawe udo. Nasz medyk, który migiem zna­lazł się u jego boku, pra­co­wał szybko, pro­sząc go o ocenę bólu, a tam­ten krzy­czał w kółko i w kółko jak man­trę: „Dzie­sięć, dzie­sięć, dzie­sięć!”, i nie mogły go uci­szyć nawet poda­wane jedna za drugą ampułki z mor­finą.

Wszę­dzie wokół chło­paki zare­ago­wały tak, jak ich szko­lono, szybko roz­sta­wia­jąc poste­runki osłony z zazę­bio­nymi sek­to­rami ostrzału, rzu­ca­jąc wyzwa­nie ocze­ki­wa­nemu ata­kowi. Medycy chwy­cili sfla­czałe torebki z solami i pod­łą­czyli rurki do ści­śnię­tych żył, zapew­nia­jąc swo­ich prze­ra­żo­nych i zszo­ko­wa­nych przy­ja­ciół, że wszystko będzie dobrze. Kie­rowca zma­sa­kro­wa­nego pojazdu, który jakimś cudem unik­nął obra­żeń, szlo­cha­jąc, błą­kał się po dro­dze, sku­piony na naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach rzezi, spa­ra­li­żo­wany poczu­ciem winy oca­la­łego, dopóki ktoś nie zła­pał go za ramię i nie odcią­gnął, żar­tu­jąc z jego jazdy i pró­bu­jąc mu wmó­wić, że jego kara­bi­nek jest potrzebny na pery­me­trze – odwra­ca­jąc tym samym jego uwagę od wybu­chu i przy­wra­ca­jąc mu jakieś pozory kon­troli i poczu­cia wła­snej war­to­ści. A ja? Wnio­słem w to wszystko swój wkład, choć w jaki spo­sób ja sam, jak też któ­ry­kol­wiek z nas funk­cjo­no­wa­li­śmy w tym Hade­sie, w któ­rym czas się zatrzy­mał, jest teraz dla mnie nie do ogar­nię­cia. Ale wciąż mam lami­no­waną kartę ewa­ku­acji medycz­nej z graf­fiti mojej dzie­cię­cej bazgra­niny opi­su­ją­cej masa­krę: „Szer. 1, wie­lo­krotne zła­ma­nia gór­nej czę­ści nogi, praw­do­po­dobny krwo­tok wewnętrzny, szar­pane rany twa­rzy, spa­dek ciśnie­nia krwi” – sumienny zapis pod dyk­tando medy­ków, któ­rego sobie nie przy­po­mi­nam, ale który musia­łem prze­ka­zać, aby śmi­głowce ewa­ku­acyjne dotarły tam tak szybko, jak to zro­biły.

***

Ta książka ist­nieje dzięki real­nym doświad­cze­niom auto­rów. Zro­dziły ją takie sytu­acje, jak opi­sana powy­żej zasadzka na kon­wój, nasze oso­bi­ste traumy i doświad­cze­nia przy­ja­ciół, któ­rzy prze­szli przez pie­kło i wyło­nili się po dru­giej stro­nie – niektó­rzy bez zadra­śnię­cia na psy­chice, niektó­rzy lepsi dzięki takiemu doświad­cze­niu, inni znisz­czeni. Została napi­sana w echach śmie­chu wywo­ła­nego czar­nym humo­rem i szlo­chów dzieci sły­sza­nych zarówno w pokry­tych kurzem afgań­skich kala­tach1, jak i na nabo­żeń­stwach pogrze­bo­wych w Perth. A po dro­dze doj­rzała poprzez dłu­gie dni stu­diów aka­de­mic­kich i prak­tykę medyczną, porażki samo­le­cze­nia i suk­cesy zwy­kłej obser­wa­cji wła­snego odde­chu, poprzez solidną jak skała opokę, którą zapew­niają bli­scy, i przez Gwiazdę Polarną sta­ro­żyt­nych filo­zo­fii. Poprzez ćwi­cze­nia mar­twego ciągu, medy­ta­cję i głę­boką reflek­sję nad prze­my­śle­niami dawno zmar­łych poetów oraz budzącą zadumę mądro­ścią dzieci. To kul­mi­na­cja lat prób i błę­dów, pora­żek i opi­nii innych. Z ucze­nia się od ludzi znacz­nie mądrzej­szych od nas i poma­ga­nia nie­zli­czo­nym klien­tom biz­ne­so­wym w roz­wi­ja­niu ich indy­wi­du­al­nej i zbio­ro­wej obrony przed nie­ubła­ga­nym, zagma­twa­nym i bez­li­to­snym świa­tem.

Ta książka jest napi­sana dla was. O ile jej genezę można odszu­kać na odle­głych polach bitew­nych Iraku, Sierra Leone i Afga­ni­stanu, o tyle nasze cią­głe bada­nia i prak­tyczne zasto­so­wa­nie przed­sta­wio­nych tu kon­cep­cji na­dal dowo­dzą, iż wyma­ga­nia doty­czące odpor­no­ści eli­tar­nych żoł­nie­rzy, praw­ni­ków i stu­den­tów róż­nią się pozio­mem, a nie rodza­jem. Nasze tech­niki są spe­cjal­nie zapro­jek­to­wane tak, aby były zro­zu­miałe, osią­galne i trwałe, a my zebra­li­śmy je w tej książce, aby były dostępne dla każ­dego, kto chce lepiej zro­zu­mieć kon­cep­cję odpor­no­ści i odkryć prak­tyczne metody jej roz­wi­ja­nia.

Mamy nadzieję, że książka wam się spodoba.

Mamy nadzieję, iż skłoni was do spoj­rze­nia na aspekty waszej egzy­sten­cji w odmienny spo­sób.

Mamy nadzieję, że zmieni wasze życie.

1. Zbudujcie swoją tarczę

1

Zbu­duj­cie swoją tar­czę

DAN – ADE­LAJDA, AUSTRA­LIA POŁU­DNIOWA, 20142

Czu­łem, że zbliża się urwi­sko, przez sześć mie­sięcy, zanim w końcu z niego spa­dłem. Sądzi­łem, że dobrze przy­go­to­wa­łem się na upa­dek. Byłem w błę­dzie. Spę­dziw­szy ostat­nie czter­na­ście lat w woj­sku, a ostat­nie pięć w jed­nost­kach spe­cjal­nych, z nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka­łem na spo­koj­niej­sze i prost­sze życie z moją młodą rodziną.

Moje per­spek­tywy pracy po woj­sku w roli leka­rza były dobre i zwia­sto­wały płace znacz­nie wyż­sze niż te, które otrzy­my­wa­łem pod­czas służby woj­sko­wej. Mie­li­śmy wró­cić do nowo wybu­do­wa­nego domu w rodzin­nym mie­ście mojej żony, co ozna­czało więk­sze wspar­cie spo­łecz­no­ściowe dla rodziny. Uzbie­ra­łem znaczną liczbę dni urlopu, co pozwo­li­łoby mi na spo­kojne wej­ście w cywilne życie bez pre­sji natych­mia­sto­wego szu­ka­nia pracy. Jako śro­dek ostroż­no­ści mający zapo­biec nudzie i aby mieć upo­rząd­ko­wany cel w życiu bez­po­śred­nio po zwol­nie­niu z woj­ska, zapi­sa­łem się na stu­dia mene­dżer­skie. W sen­sie fizycz­nym ze służby woj­sko­wej wła­ści­wie nie wynio­słem obra­żeń i choć pod­czas moich czte­rech tur w Afga­ni­sta­nie w ramach ope­ra­cji spe­cjal­nych w znacz­nym stop­niu doświad­czy­łem traumy psy­chicz­nej, na tym eta­pie wyda­wało mi się, że nie miała ona na mnie wpływu. Naiw­nie ocze­ki­wa­łem, iż pustkę, która powsta­nie w moim życiu po odej­ściu z woj­ska, da się zgrab­nie wypeł­nić zwięk­szoną ilo­ścią czasu spę­dza­nego z rodziną, stu­diami pody­plo­mo­wymi, nową pracą i zwięk­szo­nymi docho­dami.

Po sze­ściu mie­sią­cach od przej­ścia z woj­ska do cywila coś zaczęło wyraź­nie trzesz­czeć. Przy­cza­jone demony z cza­sów służby, o któ­rych myśla­łem, iż dawno je uśpi­łem, zaczęły powra­cać. Wspo­mnie­nia o żoł­nier­zach, któ­rych nie byłem w sta­nie ura­to­wać, ponow­nie zaczęły prze­ni­kać do moich świa­do­mych myśli i bez ostrze­że­nia powo­do­wały, że dło­nie mi się pociły, a serce przy­spie­szało rytm. Mój sen znowu zakłó­cały reali­styczne wizje, tym razem głów­nie z udzia­łem toną­cych człon­ków mojej rodziny i mnie, bez­sil­nego, by ich ura­to­wać. Zatło­czone miej­sca wywo­ły­wały u mnie silny nie­po­kój, a zapach suro­wej wie­przo­winy powo­do­wał odruch wymiotny. Rzecz jasna, jako lekarz roz­po­zna­łem w tych obja­wach cha­rak­te­ry­styczne cechy stresu poura­zo­wego (PTS). Jed­nak z bie­giem czasu dosze­dłem do prze­ko­na­nia, że PTS był tylko nie­wielką czę­ścią tego, co się działo. Gdy pró­bo­wa­łem ponow­nie zin­te­gro­wać się ze świa­tem pracy jako lekarz z doskoku pra­cu­jący w kopalni, stało się jasne, że pro­ces roz­kła­da­jący moje życie był wie­lo­czyn­ni­kowy.

Opła­ki­wa­łem osobę, którą nie­gdyś byłem. Stra­ci­łem swój cel. A co naj­istot­niej­sze, zosta­łem odarty z sil­nej odpor­no­ści, którą nie­świa­do­mie wykształ­ci­łem jako uczest­nik ope­ra­cji spe­cjal­nych i która została wzmoc­niona przez zwartą struk­turę spo­łecz­no­ści mojej jed­nostki woj­sko­wej.

Czu­łem prze­paść mię­dzy mną a cywil­nymi kole­gami z pracy i przy­ja­ciółmi, któ­rzy teraz mnie ota­czali, bez widocz­nego spo­sobu na poko­na­nie tej cze­lu­ści i sta­nie się jed­nym z nich. Sku­mu­lo­wany stres psy­chiczny zwią­zany z moimi doświad­cze­niami woj­sko­wymi, od dawna zakor­ko­wany w ciem­nych zaka­mar­kach umy­słu, wciąż tam był. Tyle że teraz, gdy byłem ogo­ło­cony z nie­zbęd­nej odpor­no­ści mogą­cej utrzy­mać go w sza­chu, stres powró­cił ze zdwo­joną siłą.

***

To wła­śnie nasze oso­bi­ste obser­wa­cje wpływu ostrego stresu, w szcze­gól­no­ści zma­ga­nia Dana z nie­któ­rymi z jego doświad­czeń wynie­sio­nych z boju spra­wiły, że zaczę­li­śmy na serio myśleć o odpor­no­ści. U Dana pro­blemy poja­wiły się po jego dru­giej turze w Afga­ni­sta­nie. Pod­czas tej rundy jego grupa zada­niowa w tra­giczny spo­sób stra­ciła w walce trzech swo­ich żoł­nie­rzy. Wszyst­kim z nich Dan udzie­lał pomocy na placu boju, ale żad­nego nie był w sta­nie ura­to­wać. Mimo to był w sta­nie kon­ty­nu­ować służbę jako lekarz w ramach ope­ra­cji spe­cjal­nych i ukoń­czyć kolejne dwie tury w Afga­ni­sta­nie, pod­czas któ­rych stra­cił kilku kolej­nych kole­gów. A jed­nak na­dal jakoś funk­cjo­no­wał. Wraz z naro­dzi­nami trze­ciego syna zde­cy­do­wał, iż nad­szedł czas poże­gnać się z woj­skiem, i dopiero wtedy sprawy przy­brały gor­szy obrót. Wyda­wało się, że to nie ma sensu – odję­cie całego stresu zwią­za­nego z jego rolą leka­rza na polu walki powinno prze­cież popra­wić sytu­ację.

W owym cza­sie Dan nie zda­wał sobie sprawy w spo­sób świa­domy, iż w kon­cep­cji odpor­no­ści i jej inte­rak­cji ze stre­sem jest coś wię­cej, niż począt­kowo zakła­dał. Potrzebne będą lata reflek­sji, się­ga­nie w głąb duszy i bada­nia, aby poukła­dać para­doks tego, co się wyda­rzyło. W tym samym cza­sie Ben i Tim brnęli przez wła­sne życie po woj­sku i nabie­rali oso­bi­stych doświad­czeń zwią­za­nych ze stre­sem odczu­wa­nym po odej­ściu ze służby woj­sko­wej. Sku­mu­lo­wane obser­wa­cje tych doświad­czeń dały począ­tek naszym bada­niom nad tym tema­tem i posłu­żyły jako geneza roz­woju tar­czy odpor­no­ści.

Wnio­sek z naszych badań jest taki, że odpor­ność jest dyna­miczna, wie­lo­czyn­ni­kowa i mody­fi­ko­walna. Ozna­cza to, że zmie­nia się wraz z upły­wem czasu i oko­licz­no­ściami, składa się z wielu róż­nych ele­men­tów i – co naj­waż­niej­sze – można ją popra­wić poprzez celową inter­wen­cję. Aby zacząć myśleć o swo­jej odpor­no­ści – i jej budo­wa­niu – nie powin­ni­ście cze­kać, aż stre­so­genne zda­rze­nie was przy­tło­czy. Istotne jest, by mieć świa­do­mość, iż do ogól­nej odpor­no­ści może przy­czy­nić się wiele czyn­ni­ków. Jeśli cho­dzi o Dana, z pew­no­ścią usu­nął on ele­menty stresu ze swo­jego życia, odcho­dząc z woj­ska. Ale nie­umyśl­nie usu­nął rów­nież wiele skład­ni­ków, które odgry­wały aktywną rolę we wzmac­nia­niu jego odpor­no­ści, w tym zwią­zane z jego sie­ciami wspar­cia zawo­do­wego i spo­łecz­no­ścio­wego oraz poczu­ciem wła­snej sku­tecz­no­ści. Kiedy już zdał sobie z tego sprawę, był w sta­nie przy­wró­cić rów­no­wagę i ni­gdy tego nie żało­wał.

Akcep­tu­jemy potrzebę stresu. Jed­nak zapo­bie­ga­nie sytu­acji, w któ­rej stres bie­rze nad wami górę, wymaga solid­nych warstw wza­jem­nie powią­za­nych fizycz­nych, psy­cho­lo­gicz­nych i psy­cho­spo­łecz­nych mecha­ni­zmów obron­nych. Dzięki wła­snemu doświad­cze­niu oraz bada­niom nauko­wym ziden­ty­fi­ko­wa­li­śmy sześć skła­do­wych warstw odpor­no­ści – wro­dzoną, umy­słową, cie­le­sną, spo­łecz­no­ściową, zawo­dową i adap­ta­cyjną. Nie­ro­ze­rwal­nie ze sobą sple­cione war­stwy te two­rzą tar­czę odpor­no­ści.

Dla­czego tar­cza?

„Tar­cza jest dla wspól­nego dobra wszyst­kich”3.

Dema­ra­tos, król Sparty, 510–491 p.n.e.

Jak to bywało przez wieki, tar­cza zapew­nia ochronę – nie tylko wam, ale rów­nież tym wokół was. Spar­tań­scy wojow­nicy, któ­rzy zdo­mi­no­wali Gre­cję w V w. p.n.e., uży­wali swo­ich wyko­na­nych z drewna i brązu tarcz o śred­nicy dzie­więć­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów (zna­nych jako hoplony) w celu zwar­cia sze­re­gów pod­czas starć i uzy­ska­nia pasyw­nej osłony w falan­dze. Spar­tań­skie tar­cze ota­czały wojow­ni­ków na czele i flan­kach for­ma­cji, z dodat­ko­wymi tar­czami unie­sio­nymi nad gło­wami dla osłony tych w środku. Połą­czone w ten spo­sób hoplony były nie­mal nie do prze­bi­cia.

Spar­tań­skie hoplony były dzie­dziczne, prze­ka­zy­wane kolej­nym poko­le­niom wojow­ni­ków po linii matki. Jak dowie­cie się w roz­dziale czwar­tym, ele­ment naszej odpor­no­ści jest gene­tyczny, a zatem ana­lo­giczny do dosłow­nego prze­ka­zy­wa­nia tar­czy w kul­tu­rze spar­tań­skiej. Przyj­mu­jemy, iż poże­gnalne słowa matki4 do spar­tań­skiego wojow­nika wyru­sza­ją­cego na bitwę brzmiały: „Wróć z tar­czą lub na tar­czy”. Upusz­cze­nie tar­czy było rów­no­znaczne z nara­że­niem na nie­bez­pie­czeń­stwo innych wojow­ni­ków i było uwa­żane za oznakę dezer­cji. Tar­cza była tak istotna, iż śmierć i wynie­sie­nie z pola bitwy na wła­snej tar­czy były bar­dziej hono­rowe niż jej utrata. Uży­wa­nie tar­czy pozo­sta­wiało rów­nież wolną rękę do nosze­nia broni, ale choć Spar­ta­nie sto­so­wali także włócz­nię i miecz, powszech­nie uży­wali swo­jego hoplonu zarówno do celów ofen­syw­nych, jak i defen­syw­nych. Może­cie zro­bić to samo (mówiąc meta­fo­rycz­nie, rzecz jasna!), zacie­kle ata­ku­jąc życie za pomocą waszej tar­czy odpor­no­ści, aby być naj­lep­szą moż­liwą wer­sją samych sie­bie. Reszta tej książki poświę­cona jest poka­za­niu wam, jak to uczy­nić.

Oczy­wi­ście mate­riał użyty do budowy tar­czy ma klu­czowe zna­cze­nie dla jej wytrzy­ma­ło­ści. W prze­szło­ści tar­cze były wyko­ny­wane z drewna (tak jak spar­tań­ski hoplon), skór zwie­rzę­cych, a nawet ze sko­rup żółwi. Wraz z roz­wo­jem tech­no­lo­gii pre­fe­ro­wa­nym mate­riałem do wyrobu tarcz stał się metal, a przy współ­cze­snym ich zasto­so­wa­niu przez służby porząd­kowe, grupy tak­tyczne i zespoły ope­ra­cji spe­cjal­nych normą stały się now­sze mate­riały syn­te­tyczne, w tym kulo­od­porny kevlar. Nie­za­leż­nie od uży­tego mate­riału to dba­łość o szcze­góły przy pro­duk­cji tar­czy zapew­nia jej naj­wyż­szą wytrzy­ma­łość. Nie ina­czej jest w przy­padku waszej tar­czy odpor­no­ści.

Siła splotu

Ulica Kur­cza­ków (Chic­ken Street) w Kabulu, sto­licy Afga­ni­stanu, to ruchliwe i elek­try­zu­jące zbio­ro­wi­sko skle­pów poło­żone po obu stro­nach zaku­rzo­nej i wybo­istej drogi na obrzeżu boga­tego przed­mie­ścia Shari Naw. Spa­cer ulicą Kur­cza­ków ozna­cza wylą­do­wa­nie w środku gwał­tow­nego zde­rze­nia wido­ków, dźwię­ków i zapa­chów, z któ­rych wszyst­kie zacie­kle kon­ku­rują, aby przy­tło­czyć kogoś, kto odwie­dza to miej­sce po raz pierw­szy. Już samo obser­wo­wa­nie gorączki han­dlo­wej na ulicy potrafi zmę­czyć, a uni­ka­nie sta­nia się celem agre­syw­nych sprze­daw­ców jest wręcz wyczer­pu­jące.

Jedy­nym spo­so­bem na ucieczkę od tego sza­leń­stwa jest ciche wśli­zgnię­cie się do jed­nego z wielu ulicz­nych skle­pów z dywa­nami. Wewnątrz panuje względny spo­kój, jest to schro­nie­nie przed kupiec­kim hura­ga­nem sza­le­ją­cym na zewnątrz. Oczy potrze­bują chwili, by przy­zwy­czaić się do przy­ćmio­nego oświe­tle­nia wnę­trza sklepu, a gdy to zro­bią, zorien­tu­je­cie się, iż tra­fi­li­ście do jaskini Ala­dyna – wyso­kiej na trzy metry i sze­ro­kiej na tysiąc dywa­nów. Obco­kra­jo­wiec wyszko­lony w SAS instynk­tow­nie prze­biega wzro­kiem sklep w poszu­ki­wa­niu zagro­żeń i dróg wyj­ścia. Żadne z nich nie jest oczy­wi­ste.

Zwróć­cie się do afgań­skiego sprze­dawcy dywa­nów. Spo­dzie­waj­cie się jed­nego star­szego sprze­dawcy i – o ile macie szczę­ście – młod­szego, mówią­cego po angiel­sku pomoc­nika. Jeśli tak nie będzie, wasza komu­ni­ka­cja zosta­nie ogra­ni­czona do skrom­nych frag­men­tów dari, paszto i języka migo­wego, które się przy­swo­iło, odkąd jest się w tym kraju. Żadna trans­ak­cja nie może odbyć się bez poga­wędki i chai, liścia­stej afgań­skiej zie­lo­nej her­baty sło­dzo­nej licz­nymi łyżecz­kami cukru. Nie lubi­cie cukru? Nie mie­szaj­cie w fili­żance.

Popi­ja­jąc her­batę spo­mię­dzy jej pły­wa­ją­cych liści, gestem wska­zu­je­cie poten­cjal­nie inte­re­su­jące was dywany, które są szybko ścią­gane z wyso­kich do sufitu sto­sów i roz­kła­dane do waszej oceny w nadziei na sprze­daż. Warunki trans­ak­cji? Oczy­wi­ście wyłącz­nie gotówka – naj­le­piej ame­ry­kań­skie dolary. Poli­tyka zwro­tów? Powo­dze­nia w ponow­nym odszu­ka­niu tego miej­sca, nie mówiąc już o nego­cjo­wa­niu zwrotu pie­nię­dzy. Ale te poten­cjalne pułapki są bilan­so­wane per­spek­tywą zdo­by­cia praw­dzi­wego afgań­skiego dywanu za dzie­sięć pro­cent ceny, jaką osią­gnąłby w Syd­ney lub w Nowym Jorku.

Wyobra­ża­jąc sobie, jak ów dywan będzie wyglą­dał w waszym salo­nie, sku­pia­cie się na jego wierzch­niej stro­nie, ale sprze­dawca raz po raz kie­ruje wasz wzrok na spód. To wła­śnie tam można oce­nić praw­dziwą jakość afgań­skiego dywanu. Gdy pró­bu­je­cie przyj­rzeć się dese­niom i bar­wom, sękate, wprawne dło­nie sta­rego sprze­dawcy odwra­cają dywan za dywa­nem, chcąc zwró­cić waszą uwagę na cia­sny splot. Oczy­wi­ście wierzch musi się wam podo­bać. Ale aby naprawdę doce­nić poten­cjalny zakup, aby w pełni pojąć kunszt tysiąc­let­niego rze­mio­sła, któ­rego owoc trzy­ma­cie w rękach, musi­cie zaj­rzeć pod spód. Wasi goście ni­gdy nie dostrzegą cia­snego splotu pod dywa­nem na pod­ło­dze waszego salonu, ale to wła­śnie ów splot sprawi, że dywan prze­trwa i będzie zdo­bić domy waszych wnu­ków.

Nasze życie jest jak te nie­zli­czone afgań­skie dywany na ulicy Kur­cza­ków. Z wierz­chu czę­sto wyglą­dają pięk­nie, ale odwróć­cie je tylko i ujrzy­cie, że wszyst­kie są poskrę­cane i zasu­płane mnó­stwem róż­nych węzeł­ków. Może to być brzyd­kie, ale to wła­śnie stąd bie­rze się zarówno ich wytrzy­ma­łość, jak i war­tość. Spoj­rze­nie od spodu daje nam praw­dziwy punkt widze­nia na życie.

Ta książka ma na celu wzmoc­nie­nie splotu waszego życia, tego nie­wi­dzial­nego spodu, który da wam siłę, zna­cze­nie i war­tość. Strona, któ­rej nikt nie widzi, ale która może być kry­tyczna – szcze­gól­nie gdy ludzie pró­bują się po was przejść! Zanim jed­nak zacznie­cie budo­wać war­stwy waszej tar­czy odpor­no­ści, istotne jest nieco szer­sze zro­zu­mie­nie tego, z czym pra­cu­jemy – i prze­ciwko czemu! Kolejne dwa roz­działy poświę­cone są zro­zu­mie­niu zło­żo­nego świata, w któ­rym żyjemy, oraz odkry­wa­niu kon­cep­cji odpor­no­ści i stresu.

2. Nadawanie sensu naszemu złożonemu, niesprawiedliwemu i pięknemu światu

2

Nada­wa­nie sensu naszemu zło­żo­nemu, nie­spra­wie­dli­wemu i pięk­nemu światu

Prze­ła­do­wa­nie infor­ma­cjami

Dla­czego ma się wra­że­nie, że pomimo wszyst­kich gadże­tów oszczę­dza­ją­cych czas i względ­nych luk­su­sów naszej egzy­sten­cji w życiu jest wię­cej stresu, nie­po­koju i depre­sji niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej? Fun­da­men­talną czę­ścią tego zja­wi­ska jest fakt, że mamy po pro­stu zbyt wiele danych wej­ścio­wych. Sto tysięcy lat temu wszystko było sto­sun­kowo pro­ste. Być może bru­talne. Z pew­no­ścią bez­li­to­sne. Ale jed­nak pro­ste. A potem zre­zy­gno­wa­li­śmy z polo­wań i zbie­rac­twa, by pozo­stać w jed­nym miej­scu i upra­wiać zie­mię. Para­dok­sal­nie pomimo faktu, iż nie prze­miesz­cza­li­śmy się już tak dużo, sprawy zaczęły nabie­rać roz­pędu. Począt­kowo nie­spiesz­nie, ale z każ­dym postę­pem tech­no­lo­gicz­nym pod­krę­ca­jąc tempo, aż nagle zaczę­li­śmy tra­fiać na okresy gwał­tow­nego wzro­stu, które dzi­siaj okre­ślamy mia­nem rewo­lu­cji prze­my­sło­wych.

To wła­śnie wtedy dane wej­ściowe naprawdę zaczęły się pię­trzyć. Naj­pierw poja­wiła się mecha­ni­za­cja i tłoki napę­dzane parą, które choć wciąż się roz­krę­cały, wkrótce ustą­piły miej­sca nie­sa­mo­wi­tym moż­li­wo­ściom, jakie otwo­rzyły elek­trony pędzące prze­wo­dami, i zdol­ność do maso­wej pro­duk­cji towa­rów. A potem maszyny, które już dawno prze­go­niły moż­li­wo­ści orga­nicz­nych mię­śni, zaczęły rzu­cać wyzwa­nie nie­zrów­na­nej wcze­śniej mocy obli­cze­nio­wej ludz­kiego mózgu. Nawet pierw­sze kom­pu­tery, więk­sze niż domy, były w sta­nie liczyć z szyb­ko­ścią, dokład­no­ścią i wytrzy­ma­ło­ścią, któ­rej ni­gdy nie dorówna żaden węglo­po­chodny pro­ce­sor. I – z grub­sza zgod­nie ze sła­wetną obec­nie teo­rią Gor­dona Moore’a z połowy lat 60. ubie­głego wieku5 – maszyny te w zdu­mie­wa­ją­cym tem­pie sta­wały się rów­no­cze­śnie coraz mniej­sze, tań­sze i potęż­niej­sze – do tego stop­nia, że więk­szość z nas nosi obec­nie w kie­szeni tysiące razy więk­szą moc obli­cze­niową niż ta, która wydźwi­gnęła ludz­kość na Księ­życ. A teraz naj­now­sza gene­ra­cja kom­pu­te­rów, szczyt fali czwar­tej rewo­lu­cji prze­my­sło­wej, nie tylko obli­cza lepiej od nas, ale grozi, że tak naprawdę zacznie samo­dziel­nie myśleć. O ile nauczy­li­śmy się cze­go­kol­wiek z wcze­snych fil­mów Arnolda Schwa­rze­neg­gera, to tego, że sprawy naprawdę zaczy­nają się kom­pli­ko­wać w chwili, w któ­rej kom­pu­tery stają się samo­świa­dome.

Nawet w (rela­tyw­nie) krót­kim życiu auto­rów wpływ tej prze­miany był zdu­mie­wa­jący. W latach 80. więk­szość z nas czy­tała jedną gazetę, słu­chała jed­nej sta­cji radio­wej na śred­nich falach i miała do wyboru trzy lub cztery kanały tele­wi­zyjne. Kanon dostęp­nej wie­dzy spo­czy­wał w biblio­tece po dru­giej stro­nie mia­sta i był ogra­ni­czony do ksią­żek, które aku­rat znaj­do­wały się w jej kon­kret­nym kata­logu. Nawet wtedy zdol­ność do zlo­ka­li­zo­wa­nia danego tomu zale­żała od mier­nej zna­jo­mo­ści kla­sy­fi­ka­cji dzie­sięt­nej Deweya, tego, czy ktoś inny uznał za sto­sowne go wypo­ży­czyć, oraz sta­ran­no­ści biblio­te­ka­rza w odło­że­niu go na wła­ściwe miej­sce.

Pierw­sze próby zalo­tów w wyko­na­niu auto­rów były nego­cjo­wane za pośred­nic­twem tele­fo­nów z obro­tową tar­czą, a ich powo­dze­nie było cał­ko­wi­cie uza­leż­nione od tego, czy obiekt naszych uczuć był w domu i dotarł do słu­chawki na czas (lub przy­naj­mniej przed rodzi­cami, któ­rzy bez wyjątku wyda­wali się nie­za­in­te­re­so­wani tym, by młody Pronk lub Cur­tis miał cokol­wiek wspól­nego z ich córką). Więk­szo­ści z nas, któ­rzy prze­żyli tę epokę, z tru­dem udaje się przy­wo­łać z pamięci, jak przed tele­fo­nami komór­ko­wymi w ogóle uda­wało nam się kie­dy­kol­wiek z kim­kol­wiek spo­tkać – czy my naprawdę po pro­stu usta­la­li­śmy czas i miej­sce i mie­li­śmy nadzieję, że obie strony będą w sta­nie dotrzeć tam bez przy­gód? Nasze wia­do­mo­ści tek­stowe były pisane odręcz­nie, umiesz­czane w koper­tach ze znacz­kiem i zano­szone do skrzynki pocz­to­wej z wiarą, że nasze uczu­cia będą na­dal aktu­alne po dwóch lub trzech dniach, które zaj­mie im dotar­cie do zamie­rzo­nego odbiorcy. Emoji ryso­wało się nie­zdar­nie wła­sną ręką.

Prze­wińmy szybko czas do dnia dzi­siej­szego. Zgod­nie z rapor­tem Rogera Bohna z Uni­wer­sy­tetu Kali­for­nij­skiego prze­ciętny Ame­ry­ka­nin absor­buje dzien­nie pora­ża­jące trzy­dzie­ści cztery giga­bajty infor­ma­cji. To odpo­wied­nik jed­nej pią­tej dysku twar­dego note­bo­oka – albo prze­czy­ta­nia podob­nej książki. I tak każ­dego dnia. Nawet jeśli bar­dzo wiel­ko­dusz­nie zało­żymy, iż nie kon­su­mu­jemy żad­nych infor­ma­cji pod­czas week­endu, na­dal ozna­cza to około pięć­dzie­się­ciu kom­pu­te­rów Apple Mac wypeł­nio­nych danymi, rok w rok pom­po­wa­nych do naszych mózgów. Raport Bohna stwier­dza ponadto6, że w ciągu dwu­dzie­stu lat, które minęły mię­dzy roman­sami z uży­ciem obro­to­wej tar­czy w latach 80. a poja­wie­niem się Tin­dera, nasza kon­sump­cja infor­ma­cji wystrze­liła w górę o trzy­sta pięć­dzie­siąt pro­cent – i na­dal rośnie o pięć pro­cent w skali roku.

Co nasze mózgi uczy­niły w tym cza­sie, aby dotrzy­mać temu kroku? Krótko mówiąc, nie­wiele. Jeśli cof­niemy się o trzy miliony dwie­ście tysięcy lat7, to na hory­zon­cie pojawi się „Lucy”, nasz ulu­biony przo­dek Austra­lo­pi­the­cu­sa­fa­ren­sis i jeden z pierw­szych czło­wie­ko­wa­tych, o któ­rym sądzi się, iż poru­szał się wypro­sto­wany, miał mózg o obję­to­ści około połowy litra – mniej wię­cej odpo­wia­da­jący mózgowi współ­cze­snego goryla. Z ewo­lu­cyj­nego punktu widze­nia były to cał­kiem impo­nu­jące szare komórki, wyróż­nia­jące się powięk­szoną korą nową, która, jak się uważa, wykształ­ciła się w wyniku inte­lek­tu­al­nych wyma­gań życia w gru­pach i z pew­no­ścią ode­grała istotną rolę w roz­woju języka. Mózgi naszych przod­ków utrzy­mały mniej wię­cej tę samą obję­tość przez więk­szą część miliona lat aż do momentu, kiedy to – jak sądzimy – zacny krąg narzę­dzi, języka, broni, ognia i mięsa zaini­cjo­wał trzy­krotny wzrost wiel­ko­ści mózgu, osią­ga­ją­cego poziom szczy­towy jakieś dwie­ście tysięcy lat temu. Od tego czasu roz­miar naszych mózgów pozo­staje dość stały, a wielu naukow­ców suge­ruje wręcz, że mogły się one skur­czyć w ciągu ostat­nich dzie­się­ciu tysięcy lat8.

Tak więc roz­miar mózgu nie nadąża za ogrom­nymi zmia­nami w wyma­ga­niach z zakresu prze­twa­rza­nia infor­ma­cji i wciąż trwa debata, czy aby wyko­rzy­stu­jemy ową stałą obję­tość lepiej niż nasi przod­ko­wie. Nie­któ­rzy, jak pro­fe­sor James Flynn, uwa­żają, iż sta­jemy się coraz mądrzejsi. Flynn, eme­ry­to­wany pro­fe­sor Uni­wer­sy­tetu Otago w Nowej Zelan­dii9, suge­ruje, że nasz ilo­raz inte­li­gen­cji stale rośnie – w tem­pie trzech dzie­sią­tych punktu rocz­nie – nawet uwzględ­nia­jąc zmiany w spo­so­bie prze­pro­wa­dza­nia testów. Inni są odmien­nego zda­nia. Według badań zapo­cząt­ko­wa­nych przez pro­fe­sora Uni­wer­sy­tetu Stan­forda Geralda Crab­tree ludzki inte­lekt osią­gnął już szczyt jakieś dwa do sze­ściu tysięcy lat temu. Crab­tree zakłada, że „gdyby prze­ciętny oby­wa­tel Aten10 z 1000 roku p.n.e. poja­wił się nagle wśród nas, byłby jed­nym z naj­by­strzej­szych i naj­bar­dziej żywych inte­lek­tu­al­nie spo­śród naszych kole­gów i towa­rzy­szy, z dobrą pamię­cią, sze­ro­kim zakre­sem pomy­słów i jasnym spoj­rze­niem na istotne kwe­stie”.

Reasu­mu­jąc: wzrost wiel­ko­ści i mocy mózgu nastę­puje powoli, pod­czas gdy obecne tempo zmian tech­no­lo­gicz­nych jest już na pozio­mie pręd­ko­ści nad­świetl­nej i wciąż przy­spie­sza. Nasz har­dware Cro-Magnon w wer­sji 2.0 gotuje się od wyma­gań współ­cze­snego świata w zakre­sie prze­twa­rza­nia danych, pod­czas gdy jego roz­bu­dowa przez naj­bliż­szy milion lat nie jest prze­wi­dziana. Naszą jedyną nadzieją jest aktu­ali­za­cja opro­gra­mo­wa­nia i zain­sta­lo­wa­nie radia­tora. Ta książka zapew­nia jedno i dru­gie.

Nada­wa­nie sensu temu wszyst­kiemu

HOLLY BAR­RATT – PERTH, AUSTRA­LIA ZACHOD­NIA, 2020

Na początku 2020 roku Holly Bar­ratt pły­wała szybko – i coraz szyb­ciej. Rok wcze­śniej srebrna meda­listka Igrzysk Wspól­noty Naro­dów uzy­skała drugi naj­lep­szy czas na świe­cie na dystan­sie pięć­dzie­się­ciu metrów sty­lem motyl­ko­wym, a od czasu popra­wie­nia stylu dowol­nego biła rów­nież rekordy życiowe i w tej kon­ku­ren­cji. Jasno okre­ślo­nym celem Holly było miej­sce w Del­fi­nach – słyn­nej austra­lij­skiej dru­ży­nie pły­wac­kiej – na Igrzy­ska Olim­pij­skie w Tokio w 2020 roku. I miała na to realne szanse zarówno na sto metrów sty­lem grzbie­to­wym, jak i na sto i pięć­dzie­siąt metrów sty­lem dowol­nym. (Holly żar­tuje, że jej ide­alną kon­ku­ren­cją byłoby sie­dem­dzie­siąt pięć metrów sty­lem dowol­nym. Nie­stety, na olim­pia­dzie nie pozwa­lają nikomu zatrzy­mać się w poło­wie basenu).

Stwier­dze­nie, iż przy­go­to­wa­nia do kwa­li­fi­ka­cji olim­pij­skich w pły­wa­niu są trudne, byłoby nie­mal kary­god­nym nie­do­po­wie­dze­niem. Holly zaczyna od sku­pie­nia się na obję­to­ści tre­nin­go­wej – to godziny syzy­fo­wych wysił­ków przed świ­tem, nie­koń­czące się prze­wroty, gdzie nic nie prze­rywa mono­to­nii wpa­try­wa­nia się w czarną linię z wyjąt­kiem pra­gnie­nia roz­wi­nię­cia sil­nej bazy tle­no­wej. Dwa­dzie­ścia kilo­me­trów, następ­nie dwa­dzie­ścia pięć, trzy­dzie­ści i osta­tecz­nie do trzy­dzie­stu pię­ciu kilo­me­trów w base­nie każ­dego tygo­dnia, uzu­peł­nione trzema kwa­dran­sami mobi­li­za­cji przed każ­dym tre­nin­giem na base­nie i co drugi dzień na siłowni. W miarę upływu tygo­dni Holly wkra­cza w bru­talny „środ­kowy okres” przy­go­to­wań do igrzysk. Obję­tość się utrzy­muje, ale inten­syw­ność zaczyna rosnąć – cięż­sze tre­ningi aero­bowe i zmiana w sku­pie­niu się na fizycz­nych i psy­chicz­nych wyma­ga­niach „dru­gich pięć­dzie­się­ciu metrów”. Albo – jak powiada Holly – na „wszyst­kich tych rze­czach, które spra­wiają, że nogi ci odpa­dają”.

A gdyby wyma­ga­nia doty­czące wydol­no­ści fizycz­nej nie były wystar­cza­jące, ist­nieją rów­nież bez­li­to­sne tech­niczne aspekty ści­ga­nia się na świa­to­wym pozio­mie. Ułamki sekund wyma­gane do wystrze­le­nia z blo­ków star­to­wych w momen­cie odpa­le­nia pisto­letu star­to­wego. Opty­malna liczba kop­nięć przy del­fi­nie przed wynu­rze­niem się na powierzch­nię w celu zaczerp­nię­cia powie­trza. Pre­cy­zyjny sche­mat oddy­cha­nia, aby zmi­ni­ma­li­zo­wać czas prze­rwy od momentu wypchnię­cia do przodu z jed­no­cze­snym zagwa­ran­to­wa­niem, iż palące, wyprute z tlenu mię­śnie wciąż funk­cjo­nują.

Do kwiet­nia nie­zli­czone godziny cięż­kiej harówki zaczęły przy­no­sić efekty. Holly mocno przy­spie­szyła w kie­runku tego, co praw­do­po­dob­nie miało być jej ostat­nią szansą na olim­pij­ską selek­cję – w nie­li­to­ści­wym świe­cie pły­wa­nia wyczy­no­wego w wieku trzy­dzie­stu dwóch lat młoda, pełna życia pły­waczka ucho­dziła za „starą”.

A potem, około mie­siąca przed selek­cją, wszystko się zmie­niło. To był ten czas, kiedy COVID-19 naprawdę zaczął docie­rać do austra­lij­skiej świa­do­mo­ści. W kraju wła­śnie odno­to­wano pierw­szy przy­pa­dek maso­wego zara­że­nia, a szo­ku­jące obrazy lawi­no­wych infek­cji, prze­cią­żo­nych oddzia­łów inten­syw­nej tera­pii i umie­ra­ją­cych pacjen­tów, łapią­cych powie­trze niczym wyło­wione ryby, zaczęły ema­no­wać z tak odle­głych miejsc jak Wło­chy i Korea Połu­dniowa. Bli­żej domu, w całym kraju wpro­wa­dzono powszechne ogra­ni­cze­nia podróży i wymóg fizycz­nego dystan­so­wa­nia się od sie­bie. Liczba przy­pad­ków zaczęła gwał­tow­nie rosnąć, w dużej mie­rze napę­dzana przez powra­ca­ją­cych podróż­nych i fuszerkę przy wymo­gach kwa­ran­tanny dla zain­fe­ko­wa­nych pacjen­tów na pokła­dzie statku wyciecz­ko­wego „Ruby Prin­cess”, który zado­ko­wał w Syd­ney. Małe i duże firmy zamy­kano na cztery spu­sty z mgli­stym lub żad­nym wyobra­że­niem, kiedy będą w sta­nie znowu zara­biać pie­nią­dze.

Ale nawet pomimo tego wszyst­kiego wie­dza ogółu spo­łe­czeń­stwa na temat pan­de­mii była w dużej mie­rze aka­de­micka. Obrazy z zagra­nicy były otrzeź­wia­jące, ale odle­głe. Bar­dzo nie­wielu Austra­lij­czy­ków zostało bez­po­śred­nio dotknię­tych przez COVID-19, a jesz­cze mniej poznało go z bli­ska i na wła­snej skó­rze. Nie będzie prze­sadą stwier­dze­nie, iż więk­szość ludzi czuła się bar­dziej zanie­po­ko­jona zamknię­ciem restau­ra­cji i pubów niż prze­stra­szona poten­cjal­nymi kon­se­kwen­cjami glo­bal­nej pan­de­mii.

To zna­czy, ma się rozu­mieć, poza tymi, któ­rzy poświę­cili całe życie moż­li­wo­ści repre­zen­to­wa­nia swo­jego kraju na wyda­rze­niu, które odbywa się raz na cztery lata. Dla nich cały świat wła­śnie wywró­cił się do góry nogami. Dla Holly punk­tem kul­mi­na­cyj­nym był moment, w któ­rym pew­nego ranka wyszła z basenu, aby ode­brać tele­fon z Insty­tutu Sportu Austra­lii Zachod­niej (WAIS) z pro­stą, ale dru­zgo­cącą wia­do­mo­ścią: „Zwi­jamy wszystko”.

Od tej chwili nie­mal codzien­nie poja­wiały się sprzeczne donie­sie­nia: „Igrzy­ska wciąż na tape­cie!”, „Nie, są odwo­łane!”, „Nie, prze­ło­żone!”. Na pew­nym eta­pie Holly oraz inni prze­peł­nieni nadzieją spor­towcy zostali poin­for­mo­wani, że igrzy­ska olim­pij­skie jed­nak się odbędą, ale austra­lij­skie kwa­li­fi­ka­cje zostały odwo­łane. Jak zatem wybiorą skład repre­zen­ta­cji? Nie­któ­rzy spe­ku­lo­wali, iż selek­cja będzie oparta na wyni­kach z 2019 roku, co było nie­wia­ry­god­nie nie­ko­rzystne dla Holly, która pły­wała o sekundy szyb­ciej, niż gdy ści­gała się po raz ostatni.

I w środku całego tego infor­ma­cyj­nego zamie­sza­nia Austra­lia wkro­czyła w pełen lock­down. Co ozna­czało, że baseny zostały zamknięte. Imprezy pły­wac­kie dużej rangi wypa­ro­wały, a wraz z nimi więk­szość docho­dów Holly, które opie­rały się na hono­ra­riach za występy i nagro­dach pie­nięż­nych. Fizyczne i psy­chiczne przy­go­to­wa­nia Holly do jej ostat­niej szansy na igrzy­ska olim­pij­skie zostały kom­plet­nie stor­pe­do­wane.

Ale w tym naj­trud­niej­szym momen­cie Holly Bar­ratt doko­nała wyboru. Posta­no­wiła zacho­wać zimną krew, aby unik­nąć tor­tu­ro­wa­nia się nad­mier­nym myśle­niem o sce­na­riu­szach, na które nie miała wpływu, a zamiast tego sku­pić się na wykre­owa­niu wewnętrz­nego spo­koju w całym tym cha­osie, w jaki obró­cił się jej świat. Życie nie było nor­malne, ale posta­no­wiła uczy­nić je jak naj­bar­dziej zbli­żo­nym do tego, co musia­łaby robić, aby pozo­stać w rywa­li­za­cji, gdy – lub jeśli – sytu­acja z olim­piadą się wykla­ruje. Dopóki nie będzie miała pew­no­ści, że igrzy­ska są odwo­łane, będzie tre­no­wać tak, jakby miały się odbyć. Zastą­piła dłu­go­ści w base­nie okrą­że­niami za sie­cią prze­ciw reki­nom na lokal­nej plaży i zapa­ko­wała do swo­jego samo­chodu sprzęt z siłowni Insty­tutu Sportu, aby móc ćwi­czyć w domu. Jedyną rze­czą, któ­rej nie zro­biła, była kapi­tu­la­cja. Jak sama wspo­mina: „Uża­la­nie się nad sobą tylko odbie­rze ener­gię”.

Przez cały ten okres zawie­ru­chy Holly wie­działa, że ni­gdy nie prze­sta­nie pły­wać, ponie­waż nie­za­leż­nie od osta­tecz­nego wyniku praw­dziwą jej pasją było samo dąże­nie do celu. „Gdyby igrzy­ska olim­pij­skie zostały odwo­łane – opo­wiada nam – byłoby to bole­sne. Ale nic nie poszłoby na marne, mając na uwa­dze wszyst­kie te rze­czy, które zyska­łam dzięki temu spor­towi”.

Holly się uśmie­cha. „To było nie­sa­mo­wite” – dodaje.

Nie­kiedy świat wokół nas po pro­stu nie ma sensu. Codzien­nie dzieją się spek­ta­ku­lar­nie nie­spra­wie­dliwe rze­czy: dobrzy ludzie cier­pią i wal­czą, źli pro­spe­rują i odno­szą suk­cesy. Podob­nie jak w przy­padku Holly i reszty aspi­ru­ją­cych do udziału w igrzy­skach olim­pij­skich w 2020 roku losowe wyda­rze­nia mogą mieć na nas dra­styczny wpływ, ude­rza­jąc bez ostrze­że­nia lub jakiej­kol­wiek wyraź­nej przy­czyny i w jed­nej chwili zmie­nia­jąc na zawsze nasze życie. Jak mamy budo­wać odpor­ność na siły tak nie­wy­tłu­ma­czalne, tak nie­prze­wi­dy­walne i potężne?

Pierw­szym kro­kiem jest zmiana soczewki, przez którą postrze­gamy świat. Przyj­rzyjmy się trzem pod­sta­wo­wym kon­cep­cjom nie­zbęd­nym do nada­nia sensu temu cha­otycz nemu, nie­spra­wie­dli­wemu i spek­ta­ku­lar­nemu światu, w któ­rym żyjemy.

Kon­cep­cja 1: zło­żo­ność

W 2009 roku austra­lij­ski pułk SAS odwie­dził David Snow­den. W owym cza­sie w kon­tek­ście bez­pie­czeń­stwa naro­do­wego w życiu pułku ist­niało dwóch Snow­denów: David, walij­ski teo­re­tyk zarzą­dza­nia wie­dzą, który współ­pra­co­wał z siłami zbroj­nymi wielu państw zachod­nich, aby pomóc im w zro­zu­mie­niu teo­rii zło­żo­no­ści, oraz Edward, ame­ry­kań­ski pra­cow­nik kon­trak­towy Agen­cji Bez­pie­czeń­stwa Naro­do­wego, który z Julia­nem Assange’em ujaw­nili tysiące ści­śle taj­nych doku­men­tów. Z tej dwójki Dave był naszym zde­cy­do­wa­nym fawo­ry­tem.

Pod­czas tej wizyty Dave zapo­znał SAS z teo­rią zło­żo­nych sys­te­mów adap­ta­cyj­nych (Com­plex Adap­tive Sys­tems – CAS), która póź­niej oka­zała się przy­datna, gdy jed­nostka bory­kała się ze zro­zu­mie­niem śro­do­wisk ope­ra­cyj­nych, w któ­rych przy­szło jej słu­żyć pod­czas ponad dekady rota­cji bojo­wych w takich miej­scach, jak Irak i Afga­ni­stan. Tak jak to zro­zu­mie­nie pomo­gło jed­no­stce spe­cjal­nej, tak samo teo­ria zło­żo­no­ści może pomóc wam w głęb­szym poj­mo­wa­niu sensu waszego świata.

Myśliwce bojowe i lasy tro­pi­kalne

Jesz­cze zanim zaczniemy, ważne jest usta­le­nie pre­cy­zyj­nej seman­tyki – w tym przy­padku w celu odróż­nie­nia skom­pli­ko­wa­nych sys­te­mów od zło­żo­nych sys­te­mów. Czę­sto uży­wamy słów „skom­pli­ko­wany” i „zło­żony” zamien­nie, ale w kon­tek­ście, z któ­rym mamy do czy­nie­nia tutaj, róż­nice są grun­towne. Jed­nym z naj­lep­szych spo­so­bów na pod­kre­śle­nie11 tego roz­róż­nie­nia jest fan­ta­styczna ana­lo­gia opra­co­wana przez Snow­dena (Dave’a, nie Edwarda): skom­pli­ko­wane sys­temy mają się do zło­żo­nych sys­te­mów jak myśli­wiec do lasu tro­pi­kal­nego. Brzmi to nie­zmier­nie odkryw­czo (i być może nieco myląco), ale zna­cze­nie jest nastę­pu­jące: pod­czas gdy oba sys­temy skła­dają się z powią­za­nych ze sobą czyn­ni­ków (przy­rzą­dów pilo­ta­żo­wych, meta­lo­wych łącz­ni­ków, drzew, zwie­rząt…), myśli­wiec można roze­brać i ponow­nie zło­żyć, a pro­blemy w nim wystę­pu­jące można zdia­gno­zo­wać za pomocą tech­nik deter­mi­ni­stycz­nych. Nie zro­zum­cie nas opacz­nie, nie suge­ru­jemy, że roze­bra­nie myśliwca na czę­ści jest fraszką – w przy­padku skom­pli­ko­wa­nych sys­te­mów osią­gnię­cie suk­cesu jest uwa­run­ko­wane spe­cjal­nym wyszko­le­niem i czę­sto latami doświad­cze­nia.

Ale gdy już masz know-how, możesz zro­bić uży­tek z linio­wo­ści, prze­wi­dy­wal­no­ści i powta­rzal­no­ści sys­temu. Możesz prze­śle­dzić serię linio­wych rela­cji przy­czy­nowo-skut­ko­wych, aby zdia­gno­zo­wać, co się dzieje w sys­te­mie. Możesz prze­wi­dzieć, jak zare­aguje on na dowolne dane wej­ściowe, a tu nastę­puje nie­od­łączna powta­rzal­ność: pocią­gasz drą­żek w lewo, lotka unosi się, a samo­lot się prze­chyla. Za każ­dym razem. A jeśli tak nie jest, możesz dowie­dzieć się, co się dzieje (patrz linio­wość), i doko­nać inter­wen­cji, o któ­rej wiesz, że to naprawi (patrz prze­wi­dy­wal­ność). Na chłop­ski rozum: jeśli o sys­te­mie da się napi­sać pod­ręcz­nik, to naj­pew­niej jest to sys­tem skom­pli­ko­wany.

W tro­pi­kal­nym lesie sprawy mają się ina­czej. Podob­nie jak w przy­padku mał­żon­ków, dzieci, sze­fów i przy­ja­ciół, nie ist­nieją instruk­cje jego obsługi. Zło­żone sys­temy, takie jak lasy desz­czowe, pod­le­gają cią­głym zmia­nom i nie­moż­liwe jest osza­co­wa­nie, jaki wpływ na cały sys­tem będzie mieć inter­wen­cja ukie­run­ko­wana na jaki­kol­wiek poje­dyn­czy ele­ment. Choć współ­cze­sne para­dyg­maty edu­ka­cji i szko­leń wydają się nasta­wione na uczy­nie­nie nas naprawdę dobrymi w roz­wią­zy­wa­niu skom­pli­ko­wa­nych pro­ble­mów (myśliwce), kiedy odkła­damy nasze kal­ku­la­tory i zamy­kamy Excela, to lądu­jemy z powro­tem w tro­pi­kal­nym lesie.

We współ­cze­snym lesie desz­czo­wym12 jeste­śmy oto­czeni przez sze­roką gamę jed­no­stek, z któ­rych każda ma wła­sny plan, wła­sny pogląd na to, „co jest wła­ściwe”, i wła­sną zdol­ność ucze­nia się na pod­sta­wie doświad­czeń. Weźmy na przy­kład pię­cio­oso­bową dru­żynę halo­wej piłki noż­nej – każ­dego jej członka cechują: róż­no­rod­ność, wcho­dze­nie w inte­rak­cje z innymi na roz­ma­ite spo­soby i samo­dzielne myśle­nie (poza Steve’em na bramce – ten koleś to pata­fian). Nie zapo­mi­naj­cie jed­nak, że dru­żyna pił­kar­ska nie jest jedy­nym „sys­te­mem”, któ­rego czę­ścią są ci faceci, ani też nie jest powie­dziane, iż cele zespołu będą jedyną lub w danym momen­cie domi­nu­jącą rze­czą, do któ­rej będą dążyć. Gra­jąca na skrzy­dle Sally rów­nie dobrze może tre­no­wać do mara­tonu ze swoim mężem i musząc rzu­cić się do tego nie­chluj­nego poda­nia, które jej posła­li­ście, będzie chora na myśl o nacią­gnię­ciu ścię­gna pod­ko­la­no­wego. Mike na obro­nie może mieć masę pracy w biu­rze, a jego umysł może dry­fo­wać ku obli­cze­niom finan­so­wym i klu­czo­wym wskaź­ni­kom efek­tyw­no­ści aku­rat wtedy, gdy prze­ciw­nik pój­dzie trójką do ataku. Zro­zu­mie­nie zło­żo­no­ści małego sys­temu pił­kar­skiego – i róż­nych bodź­ców dzia­ła­ją­cych na skła­dowe w jego ramach – może nie uła­twić prze­łknię­cia porażki zero do dzie­wię­ciu, ale może pomóc wam ją zra­cjo­na­li­zo­wać i odpo­wied­nio zmo­dy­fi­ko­wać wła­sne zacho­wa­nie. No i przy­naj­mniej może was powstrzy­mać przed oznaj­mie­niem Sally, że jest totalną porażką, a następ­nie przed wybie­gnię­ciem galo­pem po koń­co­wym gwizdku (dzia­ła­nie, które nie jest dobre dla niczy­jej odpor­no­ści).

Fakt, iż każda osoba w dru­ży­nie pił­kar­skiej funk­cjo­nuje w ramach wielu róż­nych sys­te­mów i na wielu róż­nych pozio­mach jed­no­cze­śnie, napę­dza zja­wi­sko znane jako wie­lo­ska­lar­ność. Na pozio­mie indy­wi­du­al­nym wie­lo­ska­lar­ność ozna­cza, że musimy w jakiś spo­sób pozo­stać świa­domi szer­szej per­spek­tywy w naszym życiu, jed­no­cze­śnie radząc sobie z prak­tycz­nymi szcze­gó­łami, z któ­rymi mamy do czy­nie­nia codzien­nie. Aby z powo­dze­niem poru­szać się w tym obsza­rze, musimy nie­ustan­nie prze­łą­czać się mię­dzy „bal­ko­nem” a „par­kie­tem” naszego życia. Możemy uło­żyć cho­re­ogra­fię całego tańca z poziomu bal­konu, ale czę­sto wdro­że­nie nie­zbęd­nej zmiany z tak dużej wyso­ko­ści może być trudne. Aby to zro­bić, nie­zbędne jest zej­ście na par­kiet. Jed­nak jeśli spę­dzimy zbyt wiele czasu na dole, stra­cimy z oczu szer­szą per­spek­tywę. Nawi­go­wa­nie po zło­żo­nych sys­te­mach wymaga od nas cią­głego lawi­ro­wa­nia mię­dzy bal­ko­nem a par­kie­tem naszego życia.

To cią­głe prze­miesz­cza­nie się jest wyczer­pu­jące, dla­tego tak wielu z nas ma ten­den­cję do reduk­cjo­ni­zmu, gdy przy­glą­damy się zło­żo­nym pro­ble­mom – czę­sto łatwiej jest zigno­ro­wać szcze­góły. Jak zauwa­żył Geo­rge Orwell13 w wyśmie­ni­tym opo­wia­da­niu Strze­la­nie do sło­nia: „Histo­ria zawsze brzmi wystar­cza­jąco kla­row­nie z dystansu, ale im bli­żej sceny wyda­rzeń, tym bar­dziej staje się mętna”. Tak naprawdę łatwo wymy­śla się roz­wią­za­nia pro­blemu imi­gra­cji, nar­ko­ty­ków i śro­do­wi­ska natu­ral­nego z poziomu wła­snego fotela. Dopiero gdy zaczyna się wcho­dzić w inte­rak­cję ze zło­żo­nym sys­te­mem, sprawy stają się o niebo mniej zero-jedyn­kowe. A nawet jeśli ist­nieje powszech­nie uzgod­nione, logiczne i nie­za­wodne roz­wią­za­nie danej kwe­stii, wdro­że­nie jej w zło­żo­nym świe­cie może być znacz­nie trud­niej­sze, niż się wydaje. Jak ponad sto lat temu zauwa­żył pru­ski teo­re­tyk14 woj­sko­wo­ści Carl von Clau­se­witz15: „Wszystko na woj­nie jest bar­dzo pro­ste… ale naj­prost­sza rzecz jest trudna”.

Te same kon­cep­cje napę­dzają rów­nież słynny „efekt motyla” w teo­rii cha­osu, zgod­nie z któ­rym trze­pot skrzy­deł owada w Bra­zy­lii może osta­tecz­nie spo­wo­do­wać tor­nado w Tek­sa­sie. W naszym zło­żo­nym świe­cie16 związki przy­czy­nowo-skut­kowe są nie­li­niowe i nie­prze­wi­dy­walne, a dane histo­ryczne lub sta­ty­styczne czę­sto zapew­niają bar­dzo nie­wielki realny wgląd w przy­szłość. (Ileż to razy czy­ta­li­ście zastrze­że­nie, iż „wyniki osią­gnięte w prze­szło­ści nie muszą wska­zy­wać na rezul­taty w przy­szło­ści?”).

Wresz­cie, jeśli tego mało, dwa dodat­kowe czyn­niki mogą spra­wić, iż nasz zło­żony świat będzie jesz­cze trud­niej­szy do zro­zu­mie­nia. Po pierw­sze, nawet jeśli raz się uda, nie ma gwa­ran­cji, że ta sama inter­wen­cja zadziała ponow­nie. I po dru­gie, po wyda­rze­niu (ale tylko po wyda­rze­niu) zwią­zek pomię­dzy przy­czyną a skut­kiem czę­sto może wyda­wać się oczy­wi­sty, co rodzi pokusę myśle­nia, że następ­nym razem możemy go popraw­nie prze­wi­dzieć. Nie­mniej, jak powiada nam grecki filo­zof Hera­klit, „żaden czło­wiek nie wcho­dzi dwa razy do tej samej rzeki, nie jest to bowiem ta sama rzeka, a on nie jest tym samym czło­wiekiem”. W momen­cie, gdy wcho­dzimy w inte­rak­cję z ota­cza­ją­cym nas świa­tem, zmie­niamy go – nie jest to już ten sam świat, prze­ciwko któ­remu snu­li­śmy plany, ani ten sam, w któ­rym mogli­śmy odnieść suk­ces ostat­nim razem.

Jak nasze naj­tęż­sze umy­sły wpa­dają nie­kiedy na total­nie głu­pie pomy­sły

Aby podać przy­kład iry­tu­ją­cych cech zło­żo­no­ści, cof­nijmy się myślami do roku 1935, kiedy to stado ropuch trzci­no­wych (to praw­dziwy rze­czow­nik zbio­rowy – sprawdź­cie sobie!) zostało wypusz­czone na pola trzciny cukro­wej w pół­noc­nym Queen­slan­dzie w Austra­lii. Ich misja: pozbyć się z upraw nisz­czy­ciel­skich chrząsz­czy trzciny cukro­wej. Skoń­czyło się to kom­pletną porażką. Nie tylko wpływ pła­zów na chrząsz­cze oka­zał się w naj­lep­szym razie mar­gi­nalny, ale ropu­chy roz­po­częły nie­ba­wem bły­ska­wiczną kam­pa­nię pro­kre­acji, pro­li­fe­ra­cji i eks­pan­sji geo­gra­ficz­nej, po dro­dze toru­jąc sobie bro­daw­ko­waty szlak przez uni­ka­towe eko­sys­temy kraju. Dziś należą one do naj­gor­szych i z pew­no­ścią naj­pa­skud­niej­szych dzi­kich gatun­ków Austra­lii, a my spo­glą­damy wstecz na tę eko­lo­giczną tra­ge­dię z peł­nym grozy podzi­wem dla poziomu głu­poty, który dopro­wa­dził nas do prze­ko­na­nia, iż był to fajny pomysł.

Prawda jest jed­nak taka, że to nie idioci wpa­dli na tę kon­cep­cję. W owym cza­sie naj­tęż­sze austra­lij­skie umy­sły naukowe zgo­dziły się nie­mal jed­no­gło­śnie, że z ropu­chami mają wygraną w gar­ści. W końcu prze­cież były one natu­ral­nym, nie­che­micz­nym roz­wią­za­niem pro­blemu chrząsz­czy (jest bar­dzo praw­do­po­dobne, że w dzi­siej­szych cza­sach ochrzczono by je roz­wią­za­niem „orga­nicz­nym”). Z powo­dze­niem wyko­nały tę samą robotę w Por­to­ryko. A nie­całe dzie­więć lat wcze­śniej wpro­wa­dze­nie innego obcego gatunku poskut­ko­wało spek­ta­ku­lar­nym suk­ce­sem w zakre­sie zwal­cza­nia szkod­ni­ków w Austra­lii – argen­tyń­ska ćma Cac­to­bla­sti­scac­to­rum oka­zała się godna swo­jej nauko­wej nazwy i wyrą­bała sobie drogę przez nie­chciane kak­tusy opun­cji figo­wej. Zaprawdę, gru­powe myśle­nie wspie­ra­jące plan z pła­zami było tak silne17, iż gło­śny, acz samotny prze­ciw­nik ropuch trzci­no­wych – noszący sto­sowne nazwi­sko Wal­ter Frog­gat – został publicz­nie wyśmiany za swoje (osta­tecz­nie nie­zwy­kle pro­ro­cze) wizje zagłady śro­do­wi­ska. Sto­su­jąc to, co Snow­den nazywa „retro­spek­tywną spój­no­ścią”18, nie mamy wąt­pli­wo­ści, że ropu­chy były głu­pią kon­cep­cją. Należy jed­nak pamię­tać, że ta logika jest oczy­wi­sta wyłącz­nie z per­spek­tywy czasu. Wów­czas praw­do­po­dob­nie wyda­wała się cał­kiem rozumna i powin­ni­śmy to przy­znać, zanim potę­pimy tę decy­zję lub oszu­kamy samych sie­bie, wie­rząc, że możemy unik­nąć podob­nej pułapki w przy­szło­ści. Tak naprawdę można argu­men­to­wać, że praw­dzi­wym błę­dem było nie­do­strze­że­nie przez naukow­ców, iż mają do czy­nie­nia ze zło­żo­nym, a nie skom­pli­ko­wa­nym sys­te­mem.

Pod wie­loma wzglę­dami jest to zro­zu­miałe. Przy braku prze­wi­dy­wal­nych i powta­rzal­nych związ­ków przy­czy­nowo-skut­ko­wych wyja­śnie­nie zło­żo­nych sys­te­mów jest czę­sto nie­zwy­kle trudne. Krótko mówiąc, są nie­upo­rząd­ko­wane – a my, ludzie, nie prze­pa­damy za bała­ga­nem. Lubimy fajne, zero-jedyn­kowe, czarno-białe wyja­śnie­nia dla tego, co wypra­wia się wokół nas, dla­tego usi­łu­jemy zre­du­ko­wać bar­dzo zło­żone kwe­stie do nada­ją­cych się do stra­wie­nia małych modeli. Media spo­łecz­no­ściowe są wspa­nia­łym narzę­dziem uła­twia­ją­cym tego rodzaju reduk­cjo­nizm. Choć pozwala nam on myśleć, że poj­mu­jemy pro­blem i zaczy­namy pra­co­wać nad jego roz­wią­za­niem, to rów­nież pozba­wia sys­tem samej jego istoty. Osta­tecz­nie „roz­wią­zu­jemy” przed­szkolną wer­sję rze­czy­wi­stego pro­blemu, z któ­rym mamy do czy­nie­nia. Dobra wia­do­mość: takie podej­ście bar­dzo dobrze prze­cho­dzi w spra­woz­da­niach dla naszych sze­fów, brzmi zde­cy­do­wa­nie i mądrze w doku­men­tach stra­te­gicz­nych, na kon­fe­ren­cjach pra­so­wych i pod­czas dys­ku­sji przy kola­cji. Zła wia­do­mość: zwy­kle nie przy­nosi zauwa­żal­nej róż­nicy.

Aby uzu­peł­nić naszą dys­ku­sję na temat zło­żo­no­ści i przed­sta­wić jesz­cze jedną kon­cep­cję, która pomoże nam zapo­biec otrzy­ma­niu ciosu w zęby od nie­prze­wi­dy­wal­nego świata, roz­wińmy teraz nasze rozu­mie­nie zło­śli­wych pro­ble­mów.

Zło­śliwe pro­blemy

Ter­min „zło­śliwy pro­blem” jest czę­sto uży­wany, ale zazwy­czaj nie jest w pełni rozu­miany. Został wpro­wa­dzony na początku lat 70. przez teo­re­ty­ków pla­no­wa­nia Hor­sta Rit­tela i Melvina Web­bera jako spo­sób okre­śle­nia rodza­jów pro­blemów, wobec któ­rych stają pla­ni­ści zaj­mu­jący się tym, co okre­ślali mia­nem „otwar­tych sys­te­mów spo­łecz­nych”. Rit­tel i Web­ber użyli słowa „zło­śliwy”19, aby odróż­nić takie pro­blemy od tych „oswo­jo­nych”, które są „defi­nio­walne i moż­liwe do roz­dzie­le­nia oraz mogą mieć roz­wią­za­nia, które da się zna­leźć”.

Na szczę­ście dla nas w swoim prze­ło­mo­wym arty­kule Rit­tel i Web­ber ziden­ty­fi­ko­wali dzie­sięć cha­rak­te­ry­stycz­nych cech zło­śli­wych pro­ble­mów, które mogą nam pomóc w upo­ra­niu się ze spo­so­bem, w jaki musimy do nich pod­cho­dzić. Przyj­rzyjmy się uważ­nie tym cechom i wpły­wowi, jaki mają na naszą odpor­ność.

Cecha 1: nie ma nie­pod­wa­żal­nej defi­ni­cji zło­śli­wego pro­blemu.

Co takiego? Nie da się roz­wią­zać pro­blemu bez jego zro­zu­mie­nia, a zro­zu­mieć się go nie da, dopóki się go nie roz­wiąże. Budu­jemy ten samo­lot w trak­cie lotu!

Wpływ na naszą odpor­ność: więk­szość tech­nik pla­no­wa­nia i roz­wią­zy­wa­nia pro­ble­mów mówi nam, iż naj­pierw musimy zro­zu­mieć pro­blem, zanim zabie­rzemy się do jego roz­wią­za­nia. Umie­jęt­ność radze­nia sobie z wie­lo­znacz­no­ścią pole­ga­jącą na tym, że usi­łu­jemy roz­wi­kłać pro­blem, tak naprawdę nie wie­dząc, w czym on tkwi, jest nie­wy­godna, dez­orien­tu­jąca i psy­chicz­nie wyczer­pu­jąca!

Cecha 2: zło­śliwe pro­blemy nie pod­le­gają regule zatrzy­ma­nia się.

Jak to? Para­fra­zu­jąc Troc­kiego20, może­cie stra­cić zain­te­re­so­wa­nie pro­ble­mem, ale pro­blem nie prze­sta­nie inte­re­so­wać się wami.

Wpływ na naszą odpor­ność: w prze­ci­wień­stwie do gry w piłkę nożną, ulu­bio­nego serialu Net­flixa lub dobrej butelki bur­bona te rze­czy się nie koń­czą. W wielu przy­pad­kach musimy albo odma­sze­ro­wać (spójrz­cie na przy­kład Wiet­namu w 1973 roku), albo po pro­stu ogło­sić, że pro­blem znik­nął, nawet jeśli tak nie jest (na przy­kład Irak w 2003 roku – „Misja zakoń­czona”21). Każdy z tych wybo­rów kłóci się z naszymi z góry przy­ję­tymi wyobra­że­niami o suk­ce­sie, czego kon­se­kwen­cją jest wpływ na nasze wła­sne poczu­cie sku­tecz­no­ści – oraz odpor­no­ści – gdy następ­nym razem przyj­dzie nam sta­nąć wobec podob­nych wyzwań.

Cecha 3: roz­wią­za­nia zło­śli­wego pro­blemu nie są praw­dziwe lub fał­szywe, ale dobre lub złe.

Że niby jak? Być może bar­dziej pre­cy­zyj­nie – roz­wią­za­nia są kiep­skie i mniej kiep­skie. Per­fek­cyjne, ele­ganc­kie roz­wią­za­nie waszego zło­śli­wego pro­blemu przy­po­mina jed­no­rożca, który jest piękny w teo­rii, ale ni­gdy go nie znaj­dzie­cie. W jego miej­sce lep­szy będzie zwy­kły koń rasy Cly­des­dale, który upora się z robotą.

Wpływ na naszą odpor­ność: masa ludzi poświęca dużą część swego życia, by nabrać bie­gło­ści w roz­wią­zy­wa­niu pro­ble­mów – mówimy tu szcze­gól­nie o was, edu­ko­wa­nych w nauce, tech­no­lo­gii, inży­nie­rii i mate­ma­tyce! Gdy nie potra­fimy zna­leźć ide­al­nego roz­wią­za­nia zło­żo­nego pro­blemu – jak w przy­padku rela­cji z part­ne­rem – możemy odnieść wra­że­nie, że sytu­acja jest bez­na­dziejna i może się zda­rzyć, że odma­sze­ru­jemy od cze­goś, co w prze­ciw­nym razie mogłoby być naprawdę satys­fak­cjo­nu­jącą czę­ścią naszego żywota.

Cecha 4: nie ma natych­mia­sto­wego i osta­tecz­nego testu na roz­wią­za­nie zło­śli­wego pro­blemu.

Hm? Pod­czas gdy jeste­śmy coraz bar­dziej roz­ko­chani w szyb­kich roz­wią­za­niach i chwy­tli­wych haseł­kach, rezul­taty inter­wen­cji w przy­padku zło­śli­wego pro­blemu wyma­gają czasu – i mogą się ni­gdy nie poja­wić. Jak to (apo­kry­ficz­nie) powie­dział Zhou Enlai, chiń­ski dyplo­mata z połowy XX wieku, zapy­tany o wpływ rewo­lu­cji fran­cu­skiej: „Jest za wcze­śnie, by o tym mówić!”.

Wpływ na naszą odpor­ność: każda próba roz­wią­za­nia zło­śli­wego pro­blemu wywoła „fale kon­se­kwen­cji”, które trwają w zasa­dzie wiecz­nie. Musimy wystrze­gać się ocze­ki­wań „suk­cesu” lub „final­no­ści”, szcze­gól­nie tych opar­tych na spój­no­ści retro­spek­tyw­nej, które są prze­no­szone na nowe, z pozoru podobne sytu­acje. Pamię­taj­cie o Hera­kli­cie: to już nie jest ta sama rzeka, a wy nie jeste­ście już tymi samymi oso­bami.

Cecha 5: każde roz­wią­za­nie zło­śli­wego pro­blemu jest „jed­no­ra­zową ope­ra­cją”, ponie­waż nie ma moż­li­wo­ści ucze­nia się metodą prób i błę­dów; każda próba ma donio­słe zna­cze­nie.

Coo? Życie to nie próba gene­ralna – liczy się każdy strzał (w tym te, któ­rych nie odda­je­cie!).

Wpływ na naszą odpor­ność: musimy zapo­mnieć o róż­nicy mię­dzy „pla­no­wa­niem” a „reali­za­cją” – te dwa ele­menty nastę­pują jed­no­cze­śnie. Nasze wypady do praw­dzi­wego świata mają kon­se­kwen­cje: zmie­niają naturę sys­temu, do któ­rego pró­bu­jemy się odnieść, i czę­sto mogą wykre­ować nowe pro­blemy, któ­rych wcze­śniej nawet nie bra­li­śmy pod uwagę.

Cecha 6: zło­śliwe pro­blemy nie mają enu­me­ra­tyw­nego (lub dają­cego się wyczer­pu­jąco opi­sać) zbioru poten­cjal­nych roz­wią­zań ani też nie ist­nieje dobrze opi­sany zbiór dopusz­czal­nych dzia­łań, które można włą­czyć do planu.

Huh? Bawimy się w sport, w któ­rym każda dru­żyna może wysta­wić tylu zawod­ni­ków, ilu chce, w któ­rym możesz bro­nić bramki za pomocą strzelby, strze­lać gole na zupeł­nie innym boisku i w któ­rym nikt nie jest do końca pewny, ile czasu trwa mecz.

Wpływ na naszą odpor­ność: w zło­żo­nym sys­te­mie nie ist­nieją „zasady”, ale mamy ten­den­cję do brnię­cia przez życie, sądząc, że jed­nak są – albo powinny być. W kon­se­kwen­cji jeste­śmy zasko­czeni, roz­cza­ro­wani i zra­nieni, gdy dzieje się coś „nie­spra­wie­dli­wego”. Powin­ni­śmy o tym wie­dzieć – setki lat temu sto­icy (wię­cej o tych panach póź­niej) już to roz­gryźli i – mówiąc obra­zowo – dru­ko­wali naklejki na zde­rzaki z napi­sem: „Życie jest nie­spra­wie­dliwe”. W ten sam spo­sób, w jaki nie powin­ni­śmy wie­rzyć, że ist­nieją gład­kie roz­wią­za­nia zło­śli­wych pro­ble­mów, zgubne dla nas będzie myśle­nie, iż zło­żony sys­tem rzą­dzi się zasa­dami.

Cecha 7: każdy zło­śliwy pro­blem jest zasad­ni­czo uni­ka­towy.

Jak to? Sądzi­cie, że już to wszystko widzie­li­ście. Nic podob­nego.

Wpływ na naszą odpor­ność: ludzie uwiel­biają wzorce, ale próba „dopa­so­wa­nia” nowej sytu­acji do cze­goś, co wyda­rzyło się wcze­śniej, może nieść zagro­że­nie. Jak mówią nam Rit­tel i Web­ber, „ni­gdy nie można być pew­nym, iż spe­cy­fika pro­blemu nie prze­waża nad jego podo­bień­stwami do innych pro­ble­mów, z któ­rymi już się upo­ra­li­śmy”. Nie ma gwa­ran­cji, że metoda pod­rywu, która zadzia­łała na poprzed­niego part­nera, okaże się sku­teczna w przy­padku kolej­nego, i tak samo nie możemy być pewni, że model biz­ne­sowy oparty na współ­dzie­le­niu prze­jaz­dów, kwit­nący w Wied­niu, osią­gnie bodaj próg ren­tow­no­ści w Wien­tia­nie22. Musimy być świa­domi23 – i czuj­nie się wystrze­gać – tego, co Die­trich Dörner okre­ślił mia­nem „meto­dy­zmu”: „bez­re­flek­syj­nego sto­so­wa­nia sekwen­cji dzia­łań, któ­rych kie­dyś się nauczy­li­śmy”.

Cecha 8: każdy zło­śliwy pro­blem można uznać za symp­tom innego pro­blemu.

Co? W końcu pora­dzi­li­ście sobie ze swoją sytu­acją w pracy, sie­dząc przez mie­siąc do póź­nej nocy w biu­rze – tylko po to, by się dowie­dzieć, że wasza waż­niej­sza połówka pakuje walizki, bo ni­gdy nie ma was w domu.

Wpływ na naszą odpor­ność: nic nie dzieje się w izo­la­cji. Tak jak wasze pełne dobrych inten­cji próby roz­wią­za­nia pro­blemu mogą wywo­łać „fale kon­se­kwen­cji”, tak samo zło­śliwy pro­blem, który usi­łu­je­cie roz­gryźć, może być uzna ny za kon­se­kwen­cję innego zło­śli­wego pro­blemu. Tu rzą­dzi wie­lo­ska­lar­ność: musimy bez­u­stan­nie bie­gać mię­dzy bal­ko­nem a par­kie­tem, co jest wyczer­pu­jące.

Cecha 9: ist­nie­nie roz­bież­no­ści repre­zen­tu­ją­cej zło­śliwy pro­blem można wyja­śnić na wiele spo­so­bów. Wybór wyja­śnie­nia deter­mi­nuje cha­rak­ter roz­wią­za­nia pro­blemu.

Co takiego? Facet na rogu ulicy w Toronto sprze­daje śro­dek odstra­sza­jący sło­nie. Pod­cho­dzi do niego kobieta i mówi: „W Toronto nie ma słoni!”. Facet odpo­wiada: „Patrz – to naprawdę działa!”.

Wpływ na naszą odpor­ność: jeśli trudno jest zde­fi­nio­wać, czym jest zło­śliwy pro­blem, jeśli możemy wymy­ślać dowolne zasady i jeśli może ist­nieć dowolna liczba moż­li­wych roz­wią­zań (lub żadne!), to praw­do­po­dob­nie możemy prze­ko­nu­jąco wyja­śnić sytu­ację w dowol­nie wybrany przez nas spo­sób. Jed­nak dla naszego wła­snego dobra musimy się upew­nić, że nie mylimy kore­la­cji z przy­czy­no­wo­ścią. Czy mamy pew­ność, iż wio­dą­cym czyn­ni­kiem było nasze wyja­śnie­nie jakie­go­kol­wiek pozor­nego pro­blemu? Czy był to tylko zbieg oko­licz­no­ści?

Cecha 10: pla­ni­sta nie ma prawa się mylić.

Hm? Jak wspo­mniano wcze­śniej, liczy się każdy strzał. Posta­raj­cie się upew­nić, że trafi tam, gdzie celu­je­cie.

Wpływ na naszą odpor­ność: w sys­te­mie zło­żo­nym nie ma odrzu­ca­nia kart ani popra­wek – wasze dzia­ła­nia mogą mieć poważne i nie­za­mie­rzone kon­se­kwen­cje. Bądź­cie tego świa­domi, ale tak samo akcep­tuj­cie fakt24, iż żyjemy w cha­otycz­nym świe­cie, w któ­rym nie ist­nieje osta­teczne dobro ani zło, a „celem nie jest zna­le­zie­nie prawdy, lecz poprawa nie­któ­rych aspek­tów świata, w któ­rym żyją ludzie”.

Kon­cep­cja 2: szczę­ście

Szczę­ście to dzi­waczna rzecz. Więk­szość z nas sku­pia się na pozor­nie pro­stym zada­niu wypeł­nie­nia nim swo­jego życia. I dla­cze­góż by nie? W porów­na­niu z alter­na­tywą dąże­nie do szczę­ścia wydaje się dość roz­sąd­nym, jeśli nie naj­waż­niej­szym celem. Pro­blem polega na tym, że spo­sób, w jakim o nim myślimy, jest cał­ko­wi­cie nie­wła­ściwy. Mamy ten­den­cję do koja­rze­nia szczę­ścia z efek­tami zna­czą­cych wysił­ków i zapo­mi­namy o całej cięż­kiej pracy, która do nich dopro­wa­dziła. To ma sens: słodki owoc na szczy­cie drzewa jest godną nagrodą za mozolną wspi­naczkę, dosko­nałą, nama­calną mani­fe­sta­cją wszyst­kiego, co zostało prze­zwy­cię­żone, by po niego się­gnąć. Pro­blem polega na tym, że owoc jest tylko namiastką szczę­ścia – kore­la­tem, a nie przy­czyną. A jeśli ów fakt nam umyka, jeśli pró­bu­jemy obejść ten pro­ces na skróty i zdo­być owoc bez wspi­naczki (lub, co gor­sza, spra­wić, iż zosta­nie nam podany), jeste­śmy zdez­o­rien­to­wani, gdy nie przy­nosi nam to żad­nej praw­dzi­wej rado­ści.

Weźmy taką współ­cze­sną sławę. Kie­dyś była ona wyni­kiem doko­na­nia cze­goś nie­sa­mo­wi­tego. Odkry­cia nowego kon­ty­nentu. Nama­lo­wa­nia arcy­dzieła. Zdo­by­cia mistrzo­stwa świata. Chwała powią­zana z tą formą doko­nań była czymś, do czego aspi­ro­wali ludzie, i jedy­nym spo­so­bem na jej zdo­by­cie było osią­gnię­cie cze­goś rów­nie fan­ta­stycz­nego. Sława była pro­duk­tem ubocz­nym osią­gnięć i rezul­ta­tem wysiłku. Wydaje się jed­nak, że gdzieś po dro­dze stała się osią­gnię­ciem samym w sobie. Ma się wra­że­nie, iż dziś pożą­damy nagrody bez wysiłku, pra­gniemy wyniku, ale nie pro­cesu, zwy­cię­stwa, a nie walki. Zapo­mi­namy jed­nak, że bez walki nagroda traci sens. Nie­ma­jące końca lita­nie pro­ble­mów, które wydają się nękać tych, któ­rzy są „sławni z tego, że są sławni”, służą jako aneg­do­tyczne pogłę­bie­nie pustki tego rodzaju dążeń.

Jeśli więc obec­nie koja­rzysz natych­mia­stową satys­fak­cję lub zdo­by­cie rze­czy mate­rial­nych ze szczę­ściem, to gotowi jeste­śmy się spie­rać, że hoł­du­jesz nie­wła­ści­wej defi­ni­cji szczę­ścia. Naszym zda­niem naj­lep­sza defi­ni­cja szczę­ścia nie jest nawet napi­sana w języku angiel­skim. Euda­imo­nia to grec­kie słowo powszech­nie tłu­ma­czone jako „szczę­ście”, ale być może dokład­niej jako „roz­kwit­nię­cie”. Geneza tego słowa jest jesz­cze bar­dziej poucza­jąca. Pocho­dzi ono od połą­cze­nia eu (dobry) i daimon (duch). Być w dobrym nastroju… lub mieć dobrego ducha.

W naszej rede­fi­ni­cji widzimy praw­dziwe szczę­ście jako ten moment, w któ­rym jeste­ście speł­nieni. Kiedy czu­je­cie owe nie­sa­mo­wite poczu­cie osią­gnię­cia lub gdy jeste­ście w naj­lep­szym nastroju. Kiedy „roz­kwi­ta­cie”.

Przy­po­mnij­cie sobie chwilę, w któ­rej czu­li­ście się w ten spo­sób. Gotowi jeste­śmy pójść o zakład, że naj­praw­do­po­dob­niej było to pod koniec jakie­goś rodzaju walki, czas po sta­wie­niu czoła praw­dzi­wemu wyzwa­niu i poko­na­niu go. Spraw­dzian fizyczny i psy­chiczny, zawa­lone noce, dys­kom­fort, a może nawet odro­bina nie­wiary w samego sie­bie i udręki. Aby uświa­do­mić sobie praw­dziwy wymiar osią­gnię­cia, trzeba było pocier­pieć. Ten rodzaj szczę­ścia to z pew­no­ścią nie samo słońce i lizaki, ale to fajna sprawa. Skła­nia do głęb­szej reflek­sji nad szczę­ściem, czyż nie?

HIE­RAR­CHIA POTRZEB ABRA­HAMA MASLOWA

Kon­cep­cja eudaj­mo­nii jest bar­dzo podobna do tego, co znany ame­ry­kań­ski psy­cho­log Abra­ham Maslow nazwał samo­re­ali­za­cją. Stan ten znaj­duje się na samym szczy­cie25 jego dobrze zna­nej hie­rar­chii potrzeb i Maslow opi­sał go jako „dąże­nie do tego, by stać się naj­lep­szym”.

Szczę­ście: nie­zrów­no­wa­żone, nie­bi­narne i wie­lo­war­stwowe

Usta­li­li­śmy zatem, iż nie można zaznać praw­dzi­wego szczę­ścia bez sta­wie­nia gdzieś po dro­dze czoła prze­ciw­no­ściom, ale musimy jesz­cze omó­wić kilka istot­nych kwe­stii z nim zwią­za­nych. Po pierw­sze, szczę­ście nie jest trwałe. Nie możemy po pro­stu osią­gnąć szczę­ścia i pozo­stać szczę­śli­wymi. Jasne jest, że nie zawsze jeste­śmy w sta­nie „szczę­ścia”. W rze­czy­wi­sto­ści, z defi­ni­cji, nie możemy zaznać szczę­ścia bez smutku – musimy mieć złe czasy w naszym życiu, aby dzia­łały jako kon­tra­punkt dla dobrych cza­sów (w prze­ciw­nym razie wszyst­kie byłyby po pro­stu „cza­sami”, co ozna­cza­łoby dość nudną egzy­sten­cję).

Angiel­ski poeta roman­tyczny John Keats wpadł na tę kon­cep­cję dwie­ście lat temu i pięk­nie uchwy­cił ją w swo­jej Odzie do melan­cho­lii:

Spo­wi­niętą w zasłonę, nawet i w świą­tyni

Roz­ko­szy samej ołtarz naj­wyż­szy ma, wład­czy,

Lecz ujrzy go jedy­nie, kto z Rado­ści grona

Umie soków wydo­być smaki26.

Nie da się zbu­do­wać świą­tyni roz­ko­szy bez poświę­ce­nia w niej ołta­rza dla melan­cho­lii. I tylko poprzez uzna­nie tej prawdy jeste­śmy w sta­nie zakosz­to­wać naj­lep­szego, co życie ma do zaofe­ro­wa­nia. Podob­nie jak fakt, iż walka jest pre­kur­so­rem praw­dzi­wego eudaj­mo­ni­stycz­nego szczę­ścia, musimy zaak­cep­to­wać to, iż oka­zjo­nalny smu­tek jest rów­nież inte­gralną czę­ścią szczę­śli­wej egzy­sten­cji.

Poza tym musimy sobie uświa­do­mić, że szczę­ście nie jest zero-jedyn­kowe. Nie włą­cza się i wyłą­cza tak po pro­stu, lecz funk­cjo­nuje jako kon­ti­nuum. Tim Jack Adams, wielki auto­ry­tet w dzie­dzi­nie zdro­wia i dobrego samo­po­czu­cia, przed­sta­wił nam piękny spo­sób myśle­nia o szczę­ściu. Pro­po­nu­jąc swoją defi­ni­cję, dla­czego nasze szczę­ście sta­nowi takie wyzwa­nie, mówi nam:

Śred­nio spę­dzamy mniej czasu na świe­żym powie­trzu niż więź­nio­wie pod zaostrzo­nym rygo­rem i ponad trzy godziny dzien­nie żyjemy życiem innych ludzi za pośred­nic­twem tele­wi­zji i mediów spo­łecz­no­ścio­wych. Na każ­dych stu Austra­lij­czy­ków w wieku sześć­dzie­się­ciu pię­ciu lat dwu­dzie­stu sied­miu będzie mar­twych, sześć­dzie­siąt osiem pro­cent będzie spłu­ka­nych, pięć­dzie­siąt pro­cent doświad­czy roz­padu związku, zdro­wie psy­chiczne pięć­dzie­się­ciu pro­cent będzie w złym sta­nie, a osiem­dzie­siąt dwa pro­cent będzie cier­piało na prze­wle­kłą cho­robę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Kalata – tra­dy­cyjne afgań­skie domo­stwo (qala), nie­kiedy z ośmio­kątną wieżą z orna­men­tami rzeź­bio­nymi w ścia­nach, wyko­nane z gliny i suszo­nej cegły. Wyglą­dem może przy­po­mi­nać for­tecę (qalat), stąd nazwa, bar­dzo podobna w jęz. per­skim, arab­skim, turec­kim itp. (przyp. tłum.). [wróć]

2. Ta winieta została zaadap­to­wana z Dan Pronk, Aban­do­ning the tribe: the psy­cho­logy behind why vete­rans strug­gle to trans­i­tion to civi­lian life, SOFREP, 10 stycz­nia 2019, (online) https://sofrep.com/news/aban­do­ning-the-tribe/ (dostęp: 05.07.2024). [wróć]

3. Tar­cza jest dla wspól­nego dobra. [wróć]

4. Anto­nio Penadés, Bred for bat­tle – under­stan­ding Ancient Sparta’s mili­tary machine, „Natio­nal Geo­gra­phic History Maga­zine”, listo­pad–gru­dzień 2016 [wróć]

5. Prawo Moore’a mówi, że liczba tran­zy­sto­rów w mikro­pro­ce­so­rze podwaja się mniej wię­cej co dwa lata, pod­czas gdy ich koszt spada o połowę. [wróć]

6. Nick Bil­ton, Part of the daily Ame­ri­can diet, 34 giga­by­tes of data, „New York Times”, 9 grud­nia 2009, (online) https://www.nyti­mes.com/2009/12/10/tech­no­logy/10data.html (dostęp: 05.07.2024). [wróć]

7. John Haw­kes, How has the human brain evo­lved?, „Scien­ti­fic Ame­ri­can”, 1 lipca 2013, (online) https://www.scien­ti­fi­ca­me­ri­can.com/article/how-has-human-brain-evo­lved/ (dostęp: 5.07.2024). [wróć]

8. David Rob­son, A brief history of the brain, „New Scien­tist”, 21 wrze­śnia 2011, (online) https://www.new­scien­tist.com/article/mg21128311-800-a-brief-history-of-the-brain/ (dostęp: 5.07.2024). [wróć]

9. James R. Flynn, Are We Get­ting Smar­ter? Rising IQ in the Twenty-first Cen­tury, Cam­bridge Uni­ver­sity Press, Cam­bridge 2012. [wróć]

10. Gerald Crab­tree, Our fra­gile intel­lect. Part 1, „Trends in Gene­tics” 2013, t. 29, nr 1, s. 1. [wróć]

11. Ta dys­ku­sja na temat zło­żo­nych i skom­pli­ko­wa­nych sys­te­mów opiera się na ana­lo­gii przed­sta­wio­nej w: David J. Snow­den, Mary E. Boone, A leader’s fra­me­work for deci­sion making, „Harvard Busi­ness Review”, listo­pad 2007, (online) https://hbr.org/2007/11/ a-leaders-fra­me­work-for-deci­sion-making (dostęp: 5.07.2024). [wróć]

12. Anne-Marie Gri­so­gono, Syn­the­sis Report: con­cep­tual fra­me­work for adap­ta­tion, JSA Action Group 14, Com­plex Adap­tive Sys­tems for Defence, Insti­tute for Defense Ana­ly­ses, Ale­xan­dria, VA 2010, s. 4. [wróć]

13. Geo­rge Orwell, Sho­oting an ele­phant, „New Wri­ting”, t. 2, jesień 1936, Orwell Foun­da­tion, (online) https://www.orwel­l­fo­un­da­tion.com/the-orwell-foun­da­tion/orwell/essays-and-other-works/sho­oting-an-ele­phant/ (dostęp: 5.07.2024). [wróć]

14. Carl von Clau­se­witz, On War, tłum. Michael Howard, Peter Paret, Prin­ce­ton Uni­ver­sity Press, Prin­ce­ton 1984, s. 119. [wróć]

15. Obo­wiąz­kiem obec­nych lub byłych ofi­ce­rów armii jest umiesz­cze­nie cytatu Clau­se­witza w każ­dej pracy pisem­nej. Ten przy­pis jest wypeł­nie­niem tego obo­wiązku w niniej­szej książce. [wróć]

16. Alex Ryan, The foun­da­tion for an adap­tive appro­ach: insi­ghts from the science of com­plex sys­tems, „Austra­lian Army Jour­nal” 2009, t. 6, nr 3, s. 77. [wróć]

17. Nigel Turvey, Eve­ry­one agreed: cane toads would be a win­ner for Austra­lia, The Conver­sa­tion, listo­pad 2013, (online) [ttps://the­co­nver­sa­tion.com/eve­ry­one-agreed-cane-toads-would-be-a-win­ner-for-austra­lia-19881 (dostęp: 5.07.2024). [wróć]

18. Retro­spek­tywna spój­ność wyja­śnia naszą zdol­ność do spoj­rze­nia wstecz na wyda­rze­nia i ziden­ty­fi­ko­wa­nia powią­zań przy­czy­nowo-skut­ko­wych, które dopro­wa­dziły do osta­tecz­nych rezul­ta­tów. Szko­puł tkwi w tym, że owe powią­za­nia czę­sto wydają się bar­dzo oczy­wi­ste z per­spek­tywy czasu i możemy albo biczo­wać się, iż ich nie dostrze­gli­śmy, gdy była na to pora, albo wpoić sobie błędną wiarę, że możemy je prze­wi­dzieć w przy­szło­ści. [wróć]

19. Horst W.J. Rit­tel, Melvin M. Web­ber, Dilem­mas in a gene­ral the­ory of plan­ning, „Policy Scien­ces” 1973, t. 4, nr 2, s. 160. [wróć]

20. Przyj­muje się, że rosyj­ski rewo­lu­cjo­ni­sta Lew Trocki wypo­wie­dział słynną sen­ten­cję: „Możesz nie inte­re­so­wać się wojną, ale wojna jest zain­te­re­so­wana tobą”. [wróć]

21. Nawią­za­nie do slo­ganu pro­pa­gan­do­wego uży­tego przez pre­zy­denta Busha pod­czas prze­mó­wie­nia, w któ­rym obwiesz­czał o suk­ce­sie misji w Iraku. Slo­gan zawę­dro­wał nawet na ofi­cjalne ban­nery Bia­łego Domu. Dziś jest syno­ni­mem sro­mot­nej porażki (przyp. tłum.). [wróć]

22. Sto­lica Laosu (przyp. tłum.). [wróć]

23. Die­trich Dörner, The Logic of Failure: Reco­gni­sing and Avo­iding Error in Com­plex Situ­ations, tłum. Rita i Robert Kim­be­ro­wie, Metro­po­li­tan Books, New York 1996, s. 80. [wróć]

24. Dörner, The Logic of Failure…, op. cit., s. 167. [wróć]

25. Abra­ham Maslow, A the­ory of human moti­va­tion, „Psy­cho­lo­gi­cal Review” 1943, t. 50, nr 4, s. 370–396. [wróć]

26. John Keats, Ode on Melan­choly, w: idem, The Com­plete Poems, red. John Bar­nard, Pen­guin, Har­mond­sworth 1978 (wiersz opu­bli­ko­wany po raz pierw­szy w 1820 r.). Prze­kład Gustawa Wolffa (przyp. tłum.). [wróć]