Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Życie jest trudne.
Gwałtowny wzrost liczby problemów ze zdrowiem fizycznym i psychicznym świadczy o ogromnej presji, jaką narzuca nam współczesny świat. Jak więc stać się twardym i stawiać czoła wyzwaniom życia?
W swoim przełomowym przewodniku dotyczącym pokonywania przeciwności losu weterani australijskiego SAS, dr Dan Pronk, Ben Pronk DSC i Tim Curtis, zabierają cię za kulisy misji operacji specjalnych, pozwalają zrozumieć do zarządów wiodących firm i pomagają przedrzeć się przez gąszcz współczesnych badań, aby zdefiniować odporność. Dzięki wnioskom ze służby i poza nią udało im się uchwycić kluczowe składowe odporności. Może ją zbudować każdy, łącznie z tobą.
„Tarcza odporności” przybliża ciężko wypracowane sekrety odporności elitarnych żołnierzy i przedstawia najnowsze poglądy na temat dobrego samopoczucia psychicznego i fizycznego. Dzięki tej książce zyskasz arsenał praktycznych narzędzi, dzięki którym zaczniesz wprowadzać w swoim życiu natychmiastowe i trwałe ulepszenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 434
Prolog
BEN – PROWINCJA ORUZGAN, AFGANISTAN, 2008
Nie było żadnego prawdziwego hałasu, po prostu nagły, potężny i wymuszony wdech – i pojazd przed nami zniknął w dymie, kurzu i opadającym w zwolnionym tempie deszczu szczątków. To było niczym w filmach: ścieżka dźwiękowa nagle się urwała i w jednej chwili łoskot pojazdu i szmer radia zostały zastąpione jednostajnym szumem w uszach. Koło, z wciąż napompowaną oponą, wytoczyło się w podskokach z chmury – ponownie w zwolnionym tempie – i nadal nie było słychać żadnego dźwięku poza okrzykami „kurwa!” z wnętrza mojego pojazdu. Miałem wrażenie, że minęły godziny, zanim wydarzyło się coś więcej. Reptiliański automat w głębi mojego pnia mózgu już zgłaszał incydent, prosząc o pomoc i ostrzegając służbę ewakuacji rannych, ale to wszystko było odruchem – moje świadome ja siedziało oniemiałe, patrząc, jak pył rozkwita i potężnieje, a opalona krawędź jego wypełnionego talkiem balonu dociera teraz do przedniej szyby mojej ciężarówki, otaczając łagodnie również nas.
Nie zdając sobie sprawy, że się poruszyłem, znalazłem się poza naszym pojazdem, głupio ruszając do przodu i schodząc z drogi – i wtedy ścieżka dźwiękowa nagle mnie dogoniła. Pierwszym odgłosem, jaki usłyszałem, był krzyk, który wciąż czai się na obrzeżach mojego umysłu, od czasu do czasu robiąc nagłe i nieoczekiwane wypady do moich myśli.
Zanim zdążyłem się obejrzeć, byłem już blisko. Pojazd był zupełnie wypatroszony, a jego wnętrzności rozwleczone w geometryczny wzór rozchodzący się od miejsca eksplozji. Jatka ludzi i maszyn. Mój wzrok, prześlizgujący się po tej scenie, przykuło rozwidlenie pobliskiego drzewa, w którym baton Snickers i jakieś majtki były zaklinowane na podobieństwo dziwacznego miejscowego owocu, a potem pakunki pełne granatów 40 mm niczym pisanki rozrzucone niedbale na ziemi pod przydrożnymi drzewami.
Człowiek, który siedział na pace samochodu odwrócony tyłem do kierunku jazdy, teraz podparł się sześć metrów dalej w miejscu, w którym wylądował, gdzie w milczeniu skrupulatnie nakładał bandaż na małe skaleczenie na goleni, podczas gdy potoki krwi wylewały się z jego szyi na przód kamizelki kuloodpornej. I ten ciągły hałas, dziki wrzask, którego źródłem był górny strzelec, gapiący się z niedowierzaniem w miazgę w miejscu, gdzie chwilę wcześniej znajdowało się jego prawe udo. Nasz medyk, który migiem znalazł się u jego boku, pracował szybko, prosząc go o ocenę bólu, a tamten krzyczał w kółko i w kółko jak mantrę: „Dziesięć, dziesięć, dziesięć!”, i nie mogły go uciszyć nawet podawane jedna za drugą ampułki z morfiną.
Wszędzie wokół chłopaki zareagowały tak, jak ich szkolono, szybko rozstawiając posterunki osłony z zazębionymi sektorami ostrzału, rzucając wyzwanie oczekiwanemu atakowi. Medycy chwycili sflaczałe torebki z solami i podłączyli rurki do ściśniętych żył, zapewniając swoich przerażonych i zszokowanych przyjaciół, że wszystko będzie dobrze. Kierowca zmasakrowanego pojazdu, który jakimś cudem uniknął obrażeń, szlochając, błąkał się po drodze, skupiony na najdrobniejszych szczegółach rzezi, sparaliżowany poczuciem winy ocalałego, dopóki ktoś nie złapał go za ramię i nie odciągnął, żartując z jego jazdy i próbując mu wmówić, że jego karabinek jest potrzebny na perymetrze – odwracając tym samym jego uwagę od wybuchu i przywracając mu jakieś pozory kontroli i poczucia własnej wartości. A ja? Wniosłem w to wszystko swój wkład, choć w jaki sposób ja sam, jak też którykolwiek z nas funkcjonowaliśmy w tym Hadesie, w którym czas się zatrzymał, jest teraz dla mnie nie do ogarnięcia. Ale wciąż mam laminowaną kartę ewakuacji medycznej z graffiti mojej dziecięcej bazgraniny opisującej masakrę: „Szer. 1, wielokrotne złamania górnej części nogi, prawdopodobny krwotok wewnętrzny, szarpane rany twarzy, spadek ciśnienia krwi” – sumienny zapis pod dyktando medyków, którego sobie nie przypominam, ale który musiałem przekazać, aby śmigłowce ewakuacyjne dotarły tam tak szybko, jak to zrobiły.
***
Ta książka istnieje dzięki realnym doświadczeniom autorów. Zrodziły ją takie sytuacje, jak opisana powyżej zasadzka na konwój, nasze osobiste traumy i doświadczenia przyjaciół, którzy przeszli przez piekło i wyłonili się po drugiej stronie – niektórzy bez zadraśnięcia na psychice, niektórzy lepsi dzięki takiemu doświadczeniu, inni zniszczeni. Została napisana w echach śmiechu wywołanego czarnym humorem i szlochów dzieci słyszanych zarówno w pokrytych kurzem afgańskich kalatach1, jak i na nabożeństwach pogrzebowych w Perth. A po drodze dojrzała poprzez długie dni studiów akademickich i praktykę medyczną, porażki samoleczenia i sukcesy zwykłej obserwacji własnego oddechu, poprzez solidną jak skała opokę, którą zapewniają bliscy, i przez Gwiazdę Polarną starożytnych filozofii. Poprzez ćwiczenia martwego ciągu, medytację i głęboką refleksję nad przemyśleniami dawno zmarłych poetów oraz budzącą zadumę mądrością dzieci. To kulminacja lat prób i błędów, porażek i opinii innych. Z uczenia się od ludzi znacznie mądrzejszych od nas i pomagania niezliczonym klientom biznesowym w rozwijaniu ich indywidualnej i zbiorowej obrony przed nieubłaganym, zagmatwanym i bezlitosnym światem.
Ta książka jest napisana dla was. O ile jej genezę można odszukać na odległych polach bitewnych Iraku, Sierra Leone i Afganistanu, o tyle nasze ciągłe badania i praktyczne zastosowanie przedstawionych tu koncepcji nadal dowodzą, iż wymagania dotyczące odporności elitarnych żołnierzy, prawników i studentów różnią się poziomem, a nie rodzajem. Nasze techniki są specjalnie zaprojektowane tak, aby były zrozumiałe, osiągalne i trwałe, a my zebraliśmy je w tej książce, aby były dostępne dla każdego, kto chce lepiej zrozumieć koncepcję odporności i odkryć praktyczne metody jej rozwijania.
Mamy nadzieję, że książka wam się spodoba.
Mamy nadzieję, iż skłoni was do spojrzenia na aspekty waszej egzystencji w odmienny sposób.
Mamy nadzieję, że zmieni wasze życie.
1
Zbudujcie swoją tarczę
DAN – ADELAJDA, AUSTRALIA POŁUDNIOWA, 20142
Czułem, że zbliża się urwisko, przez sześć miesięcy, zanim w końcu z niego spadłem. Sądziłem, że dobrze przygotowałem się na upadek. Byłem w błędzie. Spędziwszy ostatnie czternaście lat w wojsku, a ostatnie pięć w jednostkach specjalnych, z niecierpliwością czekałem na spokojniejsze i prostsze życie z moją młodą rodziną.
Moje perspektywy pracy po wojsku w roli lekarza były dobre i zwiastowały płace znacznie wyższe niż te, które otrzymywałem podczas służby wojskowej. Mieliśmy wrócić do nowo wybudowanego domu w rodzinnym mieście mojej żony, co oznaczało większe wsparcie społecznościowe dla rodziny. Uzbierałem znaczną liczbę dni urlopu, co pozwoliłoby mi na spokojne wejście w cywilne życie bez presji natychmiastowego szukania pracy. Jako środek ostrożności mający zapobiec nudzie i aby mieć uporządkowany cel w życiu bezpośrednio po zwolnieniu z wojska, zapisałem się na studia menedżerskie. W sensie fizycznym ze służby wojskowej właściwie nie wyniosłem obrażeń i choć podczas moich czterech tur w Afganistanie w ramach operacji specjalnych w znacznym stopniu doświadczyłem traumy psychicznej, na tym etapie wydawało mi się, że nie miała ona na mnie wpływu. Naiwnie oczekiwałem, iż pustkę, która powstanie w moim życiu po odejściu z wojska, da się zgrabnie wypełnić zwiększoną ilością czasu spędzanego z rodziną, studiami podyplomowymi, nową pracą i zwiększonymi dochodami.
Po sześciu miesiącach od przejścia z wojska do cywila coś zaczęło wyraźnie trzeszczeć. Przyczajone demony z czasów służby, o których myślałem, iż dawno je uśpiłem, zaczęły powracać. Wspomnienia o żołnierzach, których nie byłem w stanie uratować, ponownie zaczęły przenikać do moich świadomych myśli i bez ostrzeżenia powodowały, że dłonie mi się pociły, a serce przyspieszało rytm. Mój sen znowu zakłócały realistyczne wizje, tym razem głównie z udziałem tonących członków mojej rodziny i mnie, bezsilnego, by ich uratować. Zatłoczone miejsca wywoływały u mnie silny niepokój, a zapach surowej wieprzowiny powodował odruch wymiotny. Rzecz jasna, jako lekarz rozpoznałem w tych objawach charakterystyczne cechy stresu pourazowego (PTS). Jednak z biegiem czasu doszedłem do przekonania, że PTS był tylko niewielką częścią tego, co się działo. Gdy próbowałem ponownie zintegrować się ze światem pracy jako lekarz z doskoku pracujący w kopalni, stało się jasne, że proces rozkładający moje życie był wieloczynnikowy.
Opłakiwałem osobę, którą niegdyś byłem. Straciłem swój cel. A co najistotniejsze, zostałem odarty z silnej odporności, którą nieświadomie wykształciłem jako uczestnik operacji specjalnych i która została wzmocniona przez zwartą strukturę społeczności mojej jednostki wojskowej.
Czułem przepaść między mną a cywilnymi kolegami z pracy i przyjaciółmi, którzy teraz mnie otaczali, bez widocznego sposobu na pokonanie tej czeluści i stanie się jednym z nich. Skumulowany stres psychiczny związany z moimi doświadczeniami wojskowymi, od dawna zakorkowany w ciemnych zakamarkach umysłu, wciąż tam był. Tyle że teraz, gdy byłem ogołocony z niezbędnej odporności mogącej utrzymać go w szachu, stres powrócił ze zdwojoną siłą.
***
To właśnie nasze osobiste obserwacje wpływu ostrego stresu, w szczególności zmagania Dana z niektórymi z jego doświadczeń wyniesionych z boju sprawiły, że zaczęliśmy na serio myśleć o odporności. U Dana problemy pojawiły się po jego drugiej turze w Afganistanie. Podczas tej rundy jego grupa zadaniowa w tragiczny sposób straciła w walce trzech swoich żołnierzy. Wszystkim z nich Dan udzielał pomocy na placu boju, ale żadnego nie był w stanie uratować. Mimo to był w stanie kontynuować służbę jako lekarz w ramach operacji specjalnych i ukończyć kolejne dwie tury w Afganistanie, podczas których stracił kilku kolejnych kolegów. A jednak nadal jakoś funkcjonował. Wraz z narodzinami trzeciego syna zdecydował, iż nadszedł czas pożegnać się z wojskiem, i dopiero wtedy sprawy przybrały gorszy obrót. Wydawało się, że to nie ma sensu – odjęcie całego stresu związanego z jego rolą lekarza na polu walki powinno przecież poprawić sytuację.
W owym czasie Dan nie zdawał sobie sprawy w sposób świadomy, iż w koncepcji odporności i jej interakcji ze stresem jest coś więcej, niż początkowo zakładał. Potrzebne będą lata refleksji, sięganie w głąb duszy i badania, aby poukładać paradoks tego, co się wydarzyło. W tym samym czasie Ben i Tim brnęli przez własne życie po wojsku i nabierali osobistych doświadczeń związanych ze stresem odczuwanym po odejściu ze służby wojskowej. Skumulowane obserwacje tych doświadczeń dały początek naszym badaniom nad tym tematem i posłużyły jako geneza rozwoju tarczy odporności.
Wniosek z naszych badań jest taki, że odporność jest dynamiczna, wieloczynnikowa i modyfikowalna. Oznacza to, że zmienia się wraz z upływem czasu i okolicznościami, składa się z wielu różnych elementów i – co najważniejsze – można ją poprawić poprzez celową interwencję. Aby zacząć myśleć o swojej odporności – i jej budowaniu – nie powinniście czekać, aż stresogenne zdarzenie was przytłoczy. Istotne jest, by mieć świadomość, iż do ogólnej odporności może przyczynić się wiele czynników. Jeśli chodzi o Dana, z pewnością usunął on elementy stresu ze swojego życia, odchodząc z wojska. Ale nieumyślnie usunął również wiele składników, które odgrywały aktywną rolę we wzmacnianiu jego odporności, w tym związane z jego sieciami wsparcia zawodowego i społecznościowego oraz poczuciem własnej skuteczności. Kiedy już zdał sobie z tego sprawę, był w stanie przywrócić równowagę i nigdy tego nie żałował.
Akceptujemy potrzebę stresu. Jednak zapobieganie sytuacji, w której stres bierze nad wami górę, wymaga solidnych warstw wzajemnie powiązanych fizycznych, psychologicznych i psychospołecznych mechanizmów obronnych. Dzięki własnemu doświadczeniu oraz badaniom naukowym zidentyfikowaliśmy sześć składowych warstw odporności – wrodzoną, umysłową, cielesną, społecznościową, zawodową i adaptacyjną. Nierozerwalnie ze sobą splecione warstwy te tworzą tarczę odporności.
Dlaczego tarcza?
„Tarcza jest dla wspólnego dobra wszystkich”3.
Demaratos, król Sparty, 510–491 p.n.e.
Jak to bywało przez wieki, tarcza zapewnia ochronę – nie tylko wam, ale również tym wokół was. Spartańscy wojownicy, którzy zdominowali Grecję w V w. p.n.e., używali swoich wykonanych z drewna i brązu tarcz o średnicy dziewięćdziesięciu centymetrów (znanych jako hoplony) w celu zwarcia szeregów podczas starć i uzyskania pasywnej osłony w falandze. Spartańskie tarcze otaczały wojowników na czele i flankach formacji, z dodatkowymi tarczami uniesionymi nad głowami dla osłony tych w środku. Połączone w ten sposób hoplony były niemal nie do przebicia.
Spartańskie hoplony były dziedziczne, przekazywane kolejnym pokoleniom wojowników po linii matki. Jak dowiecie się w rozdziale czwartym, element naszej odporności jest genetyczny, a zatem analogiczny do dosłownego przekazywania tarczy w kulturze spartańskiej. Przyjmujemy, iż pożegnalne słowa matki4 do spartańskiego wojownika wyruszającego na bitwę brzmiały: „Wróć z tarczą lub na tarczy”. Upuszczenie tarczy było równoznaczne z narażeniem na niebezpieczeństwo innych wojowników i było uważane za oznakę dezercji. Tarcza była tak istotna, iż śmierć i wyniesienie z pola bitwy na własnej tarczy były bardziej honorowe niż jej utrata. Używanie tarczy pozostawiało również wolną rękę do noszenia broni, ale choć Spartanie stosowali także włócznię i miecz, powszechnie używali swojego hoplonu zarówno do celów ofensywnych, jak i defensywnych. Możecie zrobić to samo (mówiąc metaforycznie, rzecz jasna!), zaciekle atakując życie za pomocą waszej tarczy odporności, aby być najlepszą możliwą wersją samych siebie. Reszta tej książki poświęcona jest pokazaniu wam, jak to uczynić.
Oczywiście materiał użyty do budowy tarczy ma kluczowe znaczenie dla jej wytrzymałości. W przeszłości tarcze były wykonywane z drewna (tak jak spartański hoplon), skór zwierzęcych, a nawet ze skorup żółwi. Wraz z rozwojem technologii preferowanym materiałem do wyrobu tarcz stał się metal, a przy współczesnym ich zastosowaniu przez służby porządkowe, grupy taktyczne i zespoły operacji specjalnych normą stały się nowsze materiały syntetyczne, w tym kuloodporny kevlar. Niezależnie od użytego materiału to dbałość o szczegóły przy produkcji tarczy zapewnia jej najwyższą wytrzymałość. Nie inaczej jest w przypadku waszej tarczy odporności.
Siła splotu
Ulica Kurczaków (Chicken Street) w Kabulu, stolicy Afganistanu, to ruchliwe i elektryzujące zbiorowisko sklepów położone po obu stronach zakurzonej i wyboistej drogi na obrzeżu bogatego przedmieścia Shari Naw. Spacer ulicą Kurczaków oznacza wylądowanie w środku gwałtownego zderzenia widoków, dźwięków i zapachów, z których wszystkie zaciekle konkurują, aby przytłoczyć kogoś, kto odwiedza to miejsce po raz pierwszy. Już samo obserwowanie gorączki handlowej na ulicy potrafi zmęczyć, a unikanie stania się celem agresywnych sprzedawców jest wręcz wyczerpujące.
Jedynym sposobem na ucieczkę od tego szaleństwa jest ciche wślizgnięcie się do jednego z wielu ulicznych sklepów z dywanami. Wewnątrz panuje względny spokój, jest to schronienie przed kupieckim huraganem szalejącym na zewnątrz. Oczy potrzebują chwili, by przyzwyczaić się do przyćmionego oświetlenia wnętrza sklepu, a gdy to zrobią, zorientujecie się, iż trafiliście do jaskini Aladyna – wysokiej na trzy metry i szerokiej na tysiąc dywanów. Obcokrajowiec wyszkolony w SAS instynktownie przebiega wzrokiem sklep w poszukiwaniu zagrożeń i dróg wyjścia. Żadne z nich nie jest oczywiste.
Zwróćcie się do afgańskiego sprzedawcy dywanów. Spodziewajcie się jednego starszego sprzedawcy i – o ile macie szczęście – młodszego, mówiącego po angielsku pomocnika. Jeśli tak nie będzie, wasza komunikacja zostanie ograniczona do skromnych fragmentów dari, paszto i języka migowego, które się przyswoiło, odkąd jest się w tym kraju. Żadna transakcja nie może odbyć się bez pogawędki i chai, liściastej afgańskiej zielonej herbaty słodzonej licznymi łyżeczkami cukru. Nie lubicie cukru? Nie mieszajcie w filiżance.
Popijając herbatę spomiędzy jej pływających liści, gestem wskazujecie potencjalnie interesujące was dywany, które są szybko ściągane z wysokich do sufitu stosów i rozkładane do waszej oceny w nadziei na sprzedaż. Warunki transakcji? Oczywiście wyłącznie gotówka – najlepiej amerykańskie dolary. Polityka zwrotów? Powodzenia w ponownym odszukaniu tego miejsca, nie mówiąc już o negocjowaniu zwrotu pieniędzy. Ale te potencjalne pułapki są bilansowane perspektywą zdobycia prawdziwego afgańskiego dywanu za dziesięć procent ceny, jaką osiągnąłby w Sydney lub w Nowym Jorku.
Wyobrażając sobie, jak ów dywan będzie wyglądał w waszym salonie, skupiacie się na jego wierzchniej stronie, ale sprzedawca raz po raz kieruje wasz wzrok na spód. To właśnie tam można ocenić prawdziwą jakość afgańskiego dywanu. Gdy próbujecie przyjrzeć się deseniom i barwom, sękate, wprawne dłonie starego sprzedawcy odwracają dywan za dywanem, chcąc zwrócić waszą uwagę na ciasny splot. Oczywiście wierzch musi się wam podobać. Ale aby naprawdę docenić potencjalny zakup, aby w pełni pojąć kunszt tysiącletniego rzemiosła, którego owoc trzymacie w rękach, musicie zajrzeć pod spód. Wasi goście nigdy nie dostrzegą ciasnego splotu pod dywanem na podłodze waszego salonu, ale to właśnie ów splot sprawi, że dywan przetrwa i będzie zdobić domy waszych wnuków.
Nasze życie jest jak te niezliczone afgańskie dywany na ulicy Kurczaków. Z wierzchu często wyglądają pięknie, ale odwróćcie je tylko i ujrzycie, że wszystkie są poskręcane i zasupłane mnóstwem różnych węzełków. Może to być brzydkie, ale to właśnie stąd bierze się zarówno ich wytrzymałość, jak i wartość. Spojrzenie od spodu daje nam prawdziwy punkt widzenia na życie.
Ta książka ma na celu wzmocnienie splotu waszego życia, tego niewidzialnego spodu, który da wam siłę, znaczenie i wartość. Strona, której nikt nie widzi, ale która może być krytyczna – szczególnie gdy ludzie próbują się po was przejść! Zanim jednak zaczniecie budować warstwy waszej tarczy odporności, istotne jest nieco szersze zrozumienie tego, z czym pracujemy – i przeciwko czemu! Kolejne dwa rozdziały poświęcone są zrozumieniu złożonego świata, w którym żyjemy, oraz odkrywaniu koncepcji odporności i stresu.
2
Nadawanie sensu naszemu złożonemu, niesprawiedliwemu i pięknemu światu
Przeładowanie informacjami
Dlaczego ma się wrażenie, że pomimo wszystkich gadżetów oszczędzających czas i względnych luksusów naszej egzystencji w życiu jest więcej stresu, niepokoju i depresji niż kiedykolwiek wcześniej? Fundamentalną częścią tego zjawiska jest fakt, że mamy po prostu zbyt wiele danych wejściowych. Sto tysięcy lat temu wszystko było stosunkowo proste. Być może brutalne. Z pewnością bezlitosne. Ale jednak proste. A potem zrezygnowaliśmy z polowań i zbieractwa, by pozostać w jednym miejscu i uprawiać ziemię. Paradoksalnie pomimo faktu, iż nie przemieszczaliśmy się już tak dużo, sprawy zaczęły nabierać rozpędu. Początkowo niespiesznie, ale z każdym postępem technologicznym podkręcając tempo, aż nagle zaczęliśmy trafiać na okresy gwałtownego wzrostu, które dzisiaj określamy mianem rewolucji przemysłowych.
To właśnie wtedy dane wejściowe naprawdę zaczęły się piętrzyć. Najpierw pojawiła się mechanizacja i tłoki napędzane parą, które choć wciąż się rozkręcały, wkrótce ustąpiły miejsca niesamowitym możliwościom, jakie otworzyły elektrony pędzące przewodami, i zdolność do masowej produkcji towarów. A potem maszyny, które już dawno przegoniły możliwości organicznych mięśni, zaczęły rzucać wyzwanie niezrównanej wcześniej mocy obliczeniowej ludzkiego mózgu. Nawet pierwsze komputery, większe niż domy, były w stanie liczyć z szybkością, dokładnością i wytrzymałością, której nigdy nie dorówna żaden węglopochodny procesor. I – z grubsza zgodnie ze sławetną obecnie teorią Gordona Moore’a z połowy lat 60. ubiegłego wieku5 – maszyny te w zdumiewającym tempie stawały się równocześnie coraz mniejsze, tańsze i potężniejsze – do tego stopnia, że większość z nas nosi obecnie w kieszeni tysiące razy większą moc obliczeniową niż ta, która wydźwignęła ludzkość na Księżyc. A teraz najnowsza generacja komputerów, szczyt fali czwartej rewolucji przemysłowej, nie tylko oblicza lepiej od nas, ale grozi, że tak naprawdę zacznie samodzielnie myśleć. O ile nauczyliśmy się czegokolwiek z wczesnych filmów Arnolda Schwarzeneggera, to tego, że sprawy naprawdę zaczynają się komplikować w chwili, w której komputery stają się samoświadome.
Nawet w (relatywnie) krótkim życiu autorów wpływ tej przemiany był zdumiewający. W latach 80. większość z nas czytała jedną gazetę, słuchała jednej stacji radiowej na średnich falach i miała do wyboru trzy lub cztery kanały telewizyjne. Kanon dostępnej wiedzy spoczywał w bibliotece po drugiej stronie miasta i był ograniczony do książek, które akurat znajdowały się w jej konkretnym katalogu. Nawet wtedy zdolność do zlokalizowania danego tomu zależała od miernej znajomości klasyfikacji dziesiętnej Deweya, tego, czy ktoś inny uznał za stosowne go wypożyczyć, oraz staranności bibliotekarza w odłożeniu go na właściwe miejsce.
Pierwsze próby zalotów w wykonaniu autorów były negocjowane za pośrednictwem telefonów z obrotową tarczą, a ich powodzenie było całkowicie uzależnione od tego, czy obiekt naszych uczuć był w domu i dotarł do słuchawki na czas (lub przynajmniej przed rodzicami, którzy bez wyjątku wydawali się niezainteresowani tym, by młody Pronk lub Curtis miał cokolwiek wspólnego z ich córką). Większości z nas, którzy przeżyli tę epokę, z trudem udaje się przywołać z pamięci, jak przed telefonami komórkowymi w ogóle udawało nam się kiedykolwiek z kimkolwiek spotkać – czy my naprawdę po prostu ustalaliśmy czas i miejsce i mieliśmy nadzieję, że obie strony będą w stanie dotrzeć tam bez przygód? Nasze wiadomości tekstowe były pisane odręcznie, umieszczane w kopertach ze znaczkiem i zanoszone do skrzynki pocztowej z wiarą, że nasze uczucia będą nadal aktualne po dwóch lub trzech dniach, które zajmie im dotarcie do zamierzonego odbiorcy. Emoji rysowało się niezdarnie własną ręką.
Przewińmy szybko czas do dnia dzisiejszego. Zgodnie z raportem Rogera Bohna z Uniwersytetu Kalifornijskiego przeciętny Amerykanin absorbuje dziennie porażające trzydzieści cztery gigabajty informacji. To odpowiednik jednej piątej dysku twardego notebooka – albo przeczytania podobnej książki. I tak każdego dnia. Nawet jeśli bardzo wielkodusznie założymy, iż nie konsumujemy żadnych informacji podczas weekendu, nadal oznacza to około pięćdziesięciu komputerów Apple Mac wypełnionych danymi, rok w rok pompowanych do naszych mózgów. Raport Bohna stwierdza ponadto6, że w ciągu dwudziestu lat, które minęły między romansami z użyciem obrotowej tarczy w latach 80. a pojawieniem się Tindera, nasza konsumpcja informacji wystrzeliła w górę o trzysta pięćdziesiąt procent – i nadal rośnie o pięć procent w skali roku.
Co nasze mózgi uczyniły w tym czasie, aby dotrzymać temu kroku? Krótko mówiąc, niewiele. Jeśli cofniemy się o trzy miliony dwieście tysięcy lat7, to na horyzoncie pojawi się „Lucy”, nasz ulubiony przodek Australopithecusafarensis i jeden z pierwszych człowiekowatych, o którym sądzi się, iż poruszał się wyprostowany, miał mózg o objętości około połowy litra – mniej więcej odpowiadający mózgowi współczesnego goryla. Z ewolucyjnego punktu widzenia były to całkiem imponujące szare komórki, wyróżniające się powiększoną korą nową, która, jak się uważa, wykształciła się w wyniku intelektualnych wymagań życia w grupach i z pewnością odegrała istotną rolę w rozwoju języka. Mózgi naszych przodków utrzymały mniej więcej tę samą objętość przez większą część miliona lat aż do momentu, kiedy to – jak sądzimy – zacny krąg narzędzi, języka, broni, ognia i mięsa zainicjował trzykrotny wzrost wielkości mózgu, osiągającego poziom szczytowy jakieś dwieście tysięcy lat temu. Od tego czasu rozmiar naszych mózgów pozostaje dość stały, a wielu naukowców sugeruje wręcz, że mogły się one skurczyć w ciągu ostatnich dziesięciu tysięcy lat8.
Tak więc rozmiar mózgu nie nadąża za ogromnymi zmianami w wymaganiach z zakresu przetwarzania informacji i wciąż trwa debata, czy aby wykorzystujemy ową stałą objętość lepiej niż nasi przodkowie. Niektórzy, jak profesor James Flynn, uważają, iż stajemy się coraz mądrzejsi. Flynn, emerytowany profesor Uniwersytetu Otago w Nowej Zelandii9, sugeruje, że nasz iloraz inteligencji stale rośnie – w tempie trzech dziesiątych punktu rocznie – nawet uwzględniając zmiany w sposobie przeprowadzania testów. Inni są odmiennego zdania. Według badań zapoczątkowanych przez profesora Uniwersytetu Stanforda Geralda Crabtree ludzki intelekt osiągnął już szczyt jakieś dwa do sześciu tysięcy lat temu. Crabtree zakłada, że „gdyby przeciętny obywatel Aten10 z 1000 roku p.n.e. pojawił się nagle wśród nas, byłby jednym z najbystrzejszych i najbardziej żywych intelektualnie spośród naszych kolegów i towarzyszy, z dobrą pamięcią, szerokim zakresem pomysłów i jasnym spojrzeniem na istotne kwestie”.
Reasumując: wzrost wielkości i mocy mózgu następuje powoli, podczas gdy obecne tempo zmian technologicznych jest już na poziomie prędkości nadświetlnej i wciąż przyspiesza. Nasz hardware Cro-Magnon w wersji 2.0 gotuje się od wymagań współczesnego świata w zakresie przetwarzania danych, podczas gdy jego rozbudowa przez najbliższy milion lat nie jest przewidziana. Naszą jedyną nadzieją jest aktualizacja oprogramowania i zainstalowanie radiatora. Ta książka zapewnia jedno i drugie.
Nadawanie sensu temu wszystkiemu
HOLLY BARRATT – PERTH, AUSTRALIA ZACHODNIA, 2020
Na początku 2020 roku Holly Barratt pływała szybko – i coraz szybciej. Rok wcześniej srebrna medalistka Igrzysk Wspólnoty Narodów uzyskała drugi najlepszy czas na świecie na dystansie pięćdziesięciu metrów stylem motylkowym, a od czasu poprawienia stylu dowolnego biła również rekordy życiowe i w tej konkurencji. Jasno określonym celem Holly było miejsce w Delfinach – słynnej australijskiej drużynie pływackiej – na Igrzyska Olimpijskie w Tokio w 2020 roku. I miała na to realne szanse zarówno na sto metrów stylem grzbietowym, jak i na sto i pięćdziesiąt metrów stylem dowolnym. (Holly żartuje, że jej idealną konkurencją byłoby siedemdziesiąt pięć metrów stylem dowolnym. Niestety, na olimpiadzie nie pozwalają nikomu zatrzymać się w połowie basenu).
Stwierdzenie, iż przygotowania do kwalifikacji olimpijskich w pływaniu są trudne, byłoby niemal karygodnym niedopowiedzeniem. Holly zaczyna od skupienia się na objętości treningowej – to godziny syzyfowych wysiłków przed świtem, niekończące się przewroty, gdzie nic nie przerywa monotonii wpatrywania się w czarną linię z wyjątkiem pragnienia rozwinięcia silnej bazy tlenowej. Dwadzieścia kilometrów, następnie dwadzieścia pięć, trzydzieści i ostatecznie do trzydziestu pięciu kilometrów w basenie każdego tygodnia, uzupełnione trzema kwadransami mobilizacji przed każdym treningiem na basenie i co drugi dzień na siłowni. W miarę upływu tygodni Holly wkracza w brutalny „środkowy okres” przygotowań do igrzysk. Objętość się utrzymuje, ale intensywność zaczyna rosnąć – cięższe treningi aerobowe i zmiana w skupieniu się na fizycznych i psychicznych wymaganiach „drugich pięćdziesięciu metrów”. Albo – jak powiada Holly – na „wszystkich tych rzeczach, które sprawiają, że nogi ci odpadają”.
A gdyby wymagania dotyczące wydolności fizycznej nie były wystarczające, istnieją również bezlitosne techniczne aspekty ścigania się na światowym poziomie. Ułamki sekund wymagane do wystrzelenia z bloków startowych w momencie odpalenia pistoletu startowego. Optymalna liczba kopnięć przy delfinie przed wynurzeniem się na powierzchnię w celu zaczerpnięcia powietrza. Precyzyjny schemat oddychania, aby zminimalizować czas przerwy od momentu wypchnięcia do przodu z jednoczesnym zagwarantowaniem, iż palące, wyprute z tlenu mięśnie wciąż funkcjonują.
Do kwietnia niezliczone godziny ciężkiej harówki zaczęły przynosić efekty. Holly mocno przyspieszyła w kierunku tego, co prawdopodobnie miało być jej ostatnią szansą na olimpijską selekcję – w nielitościwym świecie pływania wyczynowego w wieku trzydziestu dwóch lat młoda, pełna życia pływaczka uchodziła za „starą”.
A potem, około miesiąca przed selekcją, wszystko się zmieniło. To był ten czas, kiedy COVID-19 naprawdę zaczął docierać do australijskiej świadomości. W kraju właśnie odnotowano pierwszy przypadek masowego zarażenia, a szokujące obrazy lawinowych infekcji, przeciążonych oddziałów intensywnej terapii i umierających pacjentów, łapiących powietrze niczym wyłowione ryby, zaczęły emanować z tak odległych miejsc jak Włochy i Korea Południowa. Bliżej domu, w całym kraju wprowadzono powszechne ograniczenia podróży i wymóg fizycznego dystansowania się od siebie. Liczba przypadków zaczęła gwałtownie rosnąć, w dużej mierze napędzana przez powracających podróżnych i fuszerkę przy wymogach kwarantanny dla zainfekowanych pacjentów na pokładzie statku wycieczkowego „Ruby Princess”, który zadokował w Sydney. Małe i duże firmy zamykano na cztery spusty z mglistym lub żadnym wyobrażeniem, kiedy będą w stanie znowu zarabiać pieniądze.
Ale nawet pomimo tego wszystkiego wiedza ogółu społeczeństwa na temat pandemii była w dużej mierze akademicka. Obrazy z zagranicy były otrzeźwiające, ale odległe. Bardzo niewielu Australijczyków zostało bezpośrednio dotkniętych przez COVID-19, a jeszcze mniej poznało go z bliska i na własnej skórze. Nie będzie przesadą stwierdzenie, iż większość ludzi czuła się bardziej zaniepokojona zamknięciem restauracji i pubów niż przestraszona potencjalnymi konsekwencjami globalnej pandemii.
To znaczy, ma się rozumieć, poza tymi, którzy poświęcili całe życie możliwości reprezentowania swojego kraju na wydarzeniu, które odbywa się raz na cztery lata. Dla nich cały świat właśnie wywrócił się do góry nogami. Dla Holly punktem kulminacyjnym był moment, w którym pewnego ranka wyszła z basenu, aby odebrać telefon z Instytutu Sportu Australii Zachodniej (WAIS) z prostą, ale druzgocącą wiadomością: „Zwijamy wszystko”.
Od tej chwili niemal codziennie pojawiały się sprzeczne doniesienia: „Igrzyska wciąż na tapecie!”, „Nie, są odwołane!”, „Nie, przełożone!”. Na pewnym etapie Holly oraz inni przepełnieni nadzieją sportowcy zostali poinformowani, że igrzyska olimpijskie jednak się odbędą, ale australijskie kwalifikacje zostały odwołane. Jak zatem wybiorą skład reprezentacji? Niektórzy spekulowali, iż selekcja będzie oparta na wynikach z 2019 roku, co było niewiarygodnie niekorzystne dla Holly, która pływała o sekundy szybciej, niż gdy ścigała się po raz ostatni.
I w środku całego tego informacyjnego zamieszania Australia wkroczyła w pełen lockdown. Co oznaczało, że baseny zostały zamknięte. Imprezy pływackie dużej rangi wyparowały, a wraz z nimi większość dochodów Holly, które opierały się na honorariach za występy i nagrodach pieniężnych. Fizyczne i psychiczne przygotowania Holly do jej ostatniej szansy na igrzyska olimpijskie zostały kompletnie storpedowane.
Ale w tym najtrudniejszym momencie Holly Barratt dokonała wyboru. Postanowiła zachować zimną krew, aby uniknąć torturowania się nadmiernym myśleniem o scenariuszach, na które nie miała wpływu, a zamiast tego skupić się na wykreowaniu wewnętrznego spokoju w całym tym chaosie, w jaki obrócił się jej świat. Życie nie było normalne, ale postanowiła uczynić je jak najbardziej zbliżonym do tego, co musiałaby robić, aby pozostać w rywalizacji, gdy – lub jeśli – sytuacja z olimpiadą się wyklaruje. Dopóki nie będzie miała pewności, że igrzyska są odwołane, będzie trenować tak, jakby miały się odbyć. Zastąpiła długości w basenie okrążeniami za siecią przeciw rekinom na lokalnej plaży i zapakowała do swojego samochodu sprzęt z siłowni Instytutu Sportu, aby móc ćwiczyć w domu. Jedyną rzeczą, której nie zrobiła, była kapitulacja. Jak sama wspomina: „Użalanie się nad sobą tylko odbierze energię”.
Przez cały ten okres zawieruchy Holly wiedziała, że nigdy nie przestanie pływać, ponieważ niezależnie od ostatecznego wyniku prawdziwą jej pasją było samo dążenie do celu. „Gdyby igrzyska olimpijskie zostały odwołane – opowiada nam – byłoby to bolesne. Ale nic nie poszłoby na marne, mając na uwadze wszystkie te rzeczy, które zyskałam dzięki temu sportowi”.
Holly się uśmiecha. „To było niesamowite” – dodaje.
Niekiedy świat wokół nas po prostu nie ma sensu. Codziennie dzieją się spektakularnie niesprawiedliwe rzeczy: dobrzy ludzie cierpią i walczą, źli prosperują i odnoszą sukcesy. Podobnie jak w przypadku Holly i reszty aspirujących do udziału w igrzyskach olimpijskich w 2020 roku losowe wydarzenia mogą mieć na nas drastyczny wpływ, uderzając bez ostrzeżenia lub jakiejkolwiek wyraźnej przyczyny i w jednej chwili zmieniając na zawsze nasze życie. Jak mamy budować odporność na siły tak niewytłumaczalne, tak nieprzewidywalne i potężne?
Pierwszym krokiem jest zmiana soczewki, przez którą postrzegamy świat. Przyjrzyjmy się trzem podstawowym koncepcjom niezbędnym do nadania sensu temu chaotycz nemu, niesprawiedliwemu i spektakularnemu światu, w którym żyjemy.
Koncepcja 1: złożoność
W 2009 roku australijski pułk SAS odwiedził David Snowden. W owym czasie w kontekście bezpieczeństwa narodowego w życiu pułku istniało dwóch Snowdenów: David, walijski teoretyk zarządzania wiedzą, który współpracował z siłami zbrojnymi wielu państw zachodnich, aby pomóc im w zrozumieniu teorii złożoności, oraz Edward, amerykański pracownik kontraktowy Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, który z Julianem Assange’em ujawnili tysiące ściśle tajnych dokumentów. Z tej dwójki Dave był naszym zdecydowanym faworytem.
Podczas tej wizyty Dave zapoznał SAS z teorią złożonych systemów adaptacyjnych (Complex Adaptive Systems – CAS), która później okazała się przydatna, gdy jednostka borykała się ze zrozumieniem środowisk operacyjnych, w których przyszło jej służyć podczas ponad dekady rotacji bojowych w takich miejscach, jak Irak i Afganistan. Tak jak to zrozumienie pomogło jednostce specjalnej, tak samo teoria złożoności może pomóc wam w głębszym pojmowaniu sensu waszego świata.
Myśliwce bojowe i lasy tropikalne
Jeszcze zanim zaczniemy, ważne jest ustalenie precyzyjnej semantyki – w tym przypadku w celu odróżnienia skomplikowanych systemów od złożonych systemów. Często używamy słów „skomplikowany” i „złożony” zamiennie, ale w kontekście, z którym mamy do czynienia tutaj, różnice są gruntowne. Jednym z najlepszych sposobów na podkreślenie11 tego rozróżnienia jest fantastyczna analogia opracowana przez Snowdena (Dave’a, nie Edwarda): skomplikowane systemy mają się do złożonych systemów jak myśliwiec do lasu tropikalnego. Brzmi to niezmiernie odkrywczo (i być może nieco myląco), ale znaczenie jest następujące: podczas gdy oba systemy składają się z powiązanych ze sobą czynników (przyrządów pilotażowych, metalowych łączników, drzew, zwierząt…), myśliwiec można rozebrać i ponownie złożyć, a problemy w nim występujące można zdiagnozować za pomocą technik deterministycznych. Nie zrozumcie nas opacznie, nie sugerujemy, że rozebranie myśliwca na części jest fraszką – w przypadku skomplikowanych systemów osiągnięcie sukcesu jest uwarunkowane specjalnym wyszkoleniem i często latami doświadczenia.
Ale gdy już masz know-how, możesz zrobić użytek z liniowości, przewidywalności i powtarzalności systemu. Możesz prześledzić serię liniowych relacji przyczynowo-skutkowych, aby zdiagnozować, co się dzieje w systemie. Możesz przewidzieć, jak zareaguje on na dowolne dane wejściowe, a tu następuje nieodłączna powtarzalność: pociągasz drążek w lewo, lotka unosi się, a samolot się przechyla. Za każdym razem. A jeśli tak nie jest, możesz dowiedzieć się, co się dzieje (patrz liniowość), i dokonać interwencji, o której wiesz, że to naprawi (patrz przewidywalność). Na chłopski rozum: jeśli o systemie da się napisać podręcznik, to najpewniej jest to system skomplikowany.
W tropikalnym lesie sprawy mają się inaczej. Podobnie jak w przypadku małżonków, dzieci, szefów i przyjaciół, nie istnieją instrukcje jego obsługi. Złożone systemy, takie jak lasy deszczowe, podlegają ciągłym zmianom i niemożliwe jest oszacowanie, jaki wpływ na cały system będzie mieć interwencja ukierunkowana na jakikolwiek pojedynczy element. Choć współczesne paradygmaty edukacji i szkoleń wydają się nastawione na uczynienie nas naprawdę dobrymi w rozwiązywaniu skomplikowanych problemów (myśliwce), kiedy odkładamy nasze kalkulatory i zamykamy Excela, to lądujemy z powrotem w tropikalnym lesie.
We współczesnym lesie deszczowym12 jesteśmy otoczeni przez szeroką gamę jednostek, z których każda ma własny plan, własny pogląd na to, „co jest właściwe”, i własną zdolność uczenia się na podstawie doświadczeń. Weźmy na przykład pięcioosobową drużynę halowej piłki nożnej – każdego jej członka cechują: różnorodność, wchodzenie w interakcje z innymi na rozmaite sposoby i samodzielne myślenie (poza Steve’em na bramce – ten koleś to patafian). Nie zapominajcie jednak, że drużyna piłkarska nie jest jedynym „systemem”, którego częścią są ci faceci, ani też nie jest powiedziane, iż cele zespołu będą jedyną lub w danym momencie dominującą rzeczą, do której będą dążyć. Grająca na skrzydle Sally równie dobrze może trenować do maratonu ze swoim mężem i musząc rzucić się do tego niechlujnego podania, które jej posłaliście, będzie chora na myśl o naciągnięciu ścięgna podkolanowego. Mike na obronie może mieć masę pracy w biurze, a jego umysł może dryfować ku obliczeniom finansowym i kluczowym wskaźnikom efektywności akurat wtedy, gdy przeciwnik pójdzie trójką do ataku. Zrozumienie złożoności małego systemu piłkarskiego – i różnych bodźców działających na składowe w jego ramach – może nie ułatwić przełknięcia porażki zero do dziewięciu, ale może pomóc wam ją zracjonalizować i odpowiednio zmodyfikować własne zachowanie. No i przynajmniej może was powstrzymać przed oznajmieniem Sally, że jest totalną porażką, a następnie przed wybiegnięciem galopem po końcowym gwizdku (działanie, które nie jest dobre dla niczyjej odporności).
Fakt, iż każda osoba w drużynie piłkarskiej funkcjonuje w ramach wielu różnych systemów i na wielu różnych poziomach jednocześnie, napędza zjawisko znane jako wieloskalarność. Na poziomie indywidualnym wieloskalarność oznacza, że musimy w jakiś sposób pozostać świadomi szerszej perspektywy w naszym życiu, jednocześnie radząc sobie z praktycznymi szczegółami, z którymi mamy do czynienia codziennie. Aby z powodzeniem poruszać się w tym obszarze, musimy nieustannie przełączać się między „balkonem” a „parkietem” naszego życia. Możemy ułożyć choreografię całego tańca z poziomu balkonu, ale często wdrożenie niezbędnej zmiany z tak dużej wysokości może być trudne. Aby to zrobić, niezbędne jest zejście na parkiet. Jednak jeśli spędzimy zbyt wiele czasu na dole, stracimy z oczu szerszą perspektywę. Nawigowanie po złożonych systemach wymaga od nas ciągłego lawirowania między balkonem a parkietem naszego życia.
To ciągłe przemieszczanie się jest wyczerpujące, dlatego tak wielu z nas ma tendencję do redukcjonizmu, gdy przyglądamy się złożonym problemom – często łatwiej jest zignorować szczegóły. Jak zauważył George Orwell13 w wyśmienitym opowiadaniu Strzelanie do słonia: „Historia zawsze brzmi wystarczająco klarownie z dystansu, ale im bliżej sceny wydarzeń, tym bardziej staje się mętna”. Tak naprawdę łatwo wymyśla się rozwiązania problemu imigracji, narkotyków i środowiska naturalnego z poziomu własnego fotela. Dopiero gdy zaczyna się wchodzić w interakcję ze złożonym systemem, sprawy stają się o niebo mniej zero-jedynkowe. A nawet jeśli istnieje powszechnie uzgodnione, logiczne i niezawodne rozwiązanie danej kwestii, wdrożenie jej w złożonym świecie może być znacznie trudniejsze, niż się wydaje. Jak ponad sto lat temu zauważył pruski teoretyk14 wojskowości Carl von Clausewitz15: „Wszystko na wojnie jest bardzo proste… ale najprostsza rzecz jest trudna”.
Te same koncepcje napędzają również słynny „efekt motyla” w teorii chaosu, zgodnie z którym trzepot skrzydeł owada w Brazylii może ostatecznie spowodować tornado w Teksasie. W naszym złożonym świecie16 związki przyczynowo-skutkowe są nieliniowe i nieprzewidywalne, a dane historyczne lub statystyczne często zapewniają bardzo niewielki realny wgląd w przyszłość. (Ileż to razy czytaliście zastrzeżenie, iż „wyniki osiągnięte w przeszłości nie muszą wskazywać na rezultaty w przyszłości?”).
Wreszcie, jeśli tego mało, dwa dodatkowe czynniki mogą sprawić, iż nasz złożony świat będzie jeszcze trudniejszy do zrozumienia. Po pierwsze, nawet jeśli raz się uda, nie ma gwarancji, że ta sama interwencja zadziała ponownie. I po drugie, po wydarzeniu (ale tylko po wydarzeniu) związek pomiędzy przyczyną a skutkiem często może wydawać się oczywisty, co rodzi pokusę myślenia, że następnym razem możemy go poprawnie przewidzieć. Niemniej, jak powiada nam grecki filozof Heraklit, „żaden człowiek nie wchodzi dwa razy do tej samej rzeki, nie jest to bowiem ta sama rzeka, a on nie jest tym samym człowiekiem”. W momencie, gdy wchodzimy w interakcję z otaczającym nas światem, zmieniamy go – nie jest to już ten sam świat, przeciwko któremu snuliśmy plany, ani ten sam, w którym mogliśmy odnieść sukces ostatnim razem.
Jak nasze najtęższe umysły wpadają niekiedy na totalnie głupie pomysły
Aby podać przykład irytujących cech złożoności, cofnijmy się myślami do roku 1935, kiedy to stado ropuch trzcinowych (to prawdziwy rzeczownik zbiorowy – sprawdźcie sobie!) zostało wypuszczone na pola trzciny cukrowej w północnym Queenslandzie w Australii. Ich misja: pozbyć się z upraw niszczycielskich chrząszczy trzciny cukrowej. Skończyło się to kompletną porażką. Nie tylko wpływ płazów na chrząszcze okazał się w najlepszym razie marginalny, ale ropuchy rozpoczęły niebawem błyskawiczną kampanię prokreacji, proliferacji i ekspansji geograficznej, po drodze torując sobie brodawkowaty szlak przez unikatowe ekosystemy kraju. Dziś należą one do najgorszych i z pewnością najpaskudniejszych dzikich gatunków Australii, a my spoglądamy wstecz na tę ekologiczną tragedię z pełnym grozy podziwem dla poziomu głupoty, który doprowadził nas do przekonania, iż był to fajny pomysł.
Prawda jest jednak taka, że to nie idioci wpadli na tę koncepcję. W owym czasie najtęższe australijskie umysły naukowe zgodziły się niemal jednogłośnie, że z ropuchami mają wygraną w garści. W końcu przecież były one naturalnym, niechemicznym rozwiązaniem problemu chrząszczy (jest bardzo prawdopodobne, że w dzisiejszych czasach ochrzczono by je rozwiązaniem „organicznym”). Z powodzeniem wykonały tę samą robotę w Portoryko. A niecałe dziewięć lat wcześniej wprowadzenie innego obcego gatunku poskutkowało spektakularnym sukcesem w zakresie zwalczania szkodników w Australii – argentyńska ćma Cactoblastiscactorum okazała się godna swojej naukowej nazwy i wyrąbała sobie drogę przez niechciane kaktusy opuncji figowej. Zaprawdę, grupowe myślenie wspierające plan z płazami było tak silne17, iż głośny, acz samotny przeciwnik ropuch trzcinowych – noszący stosowne nazwisko Walter Froggat – został publicznie wyśmiany za swoje (ostatecznie niezwykle prorocze) wizje zagłady środowiska. Stosując to, co Snowden nazywa „retrospektywną spójnością”18, nie mamy wątpliwości, że ropuchy były głupią koncepcją. Należy jednak pamiętać, że ta logika jest oczywista wyłącznie z perspektywy czasu. Wówczas prawdopodobnie wydawała się całkiem rozumna i powinniśmy to przyznać, zanim potępimy tę decyzję lub oszukamy samych siebie, wierząc, że możemy uniknąć podobnej pułapki w przyszłości. Tak naprawdę można argumentować, że prawdziwym błędem było niedostrzeżenie przez naukowców, iż mają do czynienia ze złożonym, a nie skomplikowanym systemem.
Pod wieloma względami jest to zrozumiałe. Przy braku przewidywalnych i powtarzalnych związków przyczynowo-skutkowych wyjaśnienie złożonych systemów jest często niezwykle trudne. Krótko mówiąc, są nieuporządkowane – a my, ludzie, nie przepadamy za bałaganem. Lubimy fajne, zero-jedynkowe, czarno-białe wyjaśnienia dla tego, co wyprawia się wokół nas, dlatego usiłujemy zredukować bardzo złożone kwestie do nadających się do strawienia małych modeli. Media społecznościowe są wspaniałym narzędziem ułatwiającym tego rodzaju redukcjonizm. Choć pozwala nam on myśleć, że pojmujemy problem i zaczynamy pracować nad jego rozwiązaniem, to również pozbawia system samej jego istoty. Ostatecznie „rozwiązujemy” przedszkolną wersję rzeczywistego problemu, z którym mamy do czynienia. Dobra wiadomość: takie podejście bardzo dobrze przechodzi w sprawozdaniach dla naszych szefów, brzmi zdecydowanie i mądrze w dokumentach strategicznych, na konferencjach prasowych i podczas dyskusji przy kolacji. Zła wiadomość: zwykle nie przynosi zauważalnej różnicy.
Aby uzupełnić naszą dyskusję na temat złożoności i przedstawić jeszcze jedną koncepcję, która pomoże nam zapobiec otrzymaniu ciosu w zęby od nieprzewidywalnego świata, rozwińmy teraz nasze rozumienie złośliwych problemów.
Złośliwe problemy
Termin „złośliwy problem” jest często używany, ale zazwyczaj nie jest w pełni rozumiany. Został wprowadzony na początku lat 70. przez teoretyków planowania Horsta Rittela i Melvina Webbera jako sposób określenia rodzajów problemów, wobec których stają planiści zajmujący się tym, co określali mianem „otwartych systemów społecznych”. Rittel i Webber użyli słowa „złośliwy”19, aby odróżnić takie problemy od tych „oswojonych”, które są „definiowalne i możliwe do rozdzielenia oraz mogą mieć rozwiązania, które da się znaleźć”.
Na szczęście dla nas w swoim przełomowym artykule Rittel i Webber zidentyfikowali dziesięć charakterystycznych cech złośliwych problemów, które mogą nam pomóc w uporaniu się ze sposobem, w jaki musimy do nich podchodzić. Przyjrzyjmy się uważnie tym cechom i wpływowi, jaki mają na naszą odporność.
Cecha 1: nie ma niepodważalnej definicji złośliwego problemu.
Co takiego? Nie da się rozwiązać problemu bez jego zrozumienia, a zrozumieć się go nie da, dopóki się go nie rozwiąże. Budujemy ten samolot w trakcie lotu!
Wpływ na naszą odporność: większość technik planowania i rozwiązywania problemów mówi nam, iż najpierw musimy zrozumieć problem, zanim zabierzemy się do jego rozwiązania. Umiejętność radzenia sobie z wieloznacznością polegającą na tym, że usiłujemy rozwikłać problem, tak naprawdę nie wiedząc, w czym on tkwi, jest niewygodna, dezorientująca i psychicznie wyczerpująca!
Cecha 2: złośliwe problemy nie podlegają regule zatrzymania się.
Jak to? Parafrazując Trockiego20, możecie stracić zainteresowanie problemem, ale problem nie przestanie interesować się wami.
Wpływ na naszą odporność: w przeciwieństwie do gry w piłkę nożną, ulubionego serialu Netflixa lub dobrej butelki burbona te rzeczy się nie kończą. W wielu przypadkach musimy albo odmaszerować (spójrzcie na przykład Wietnamu w 1973 roku), albo po prostu ogłosić, że problem zniknął, nawet jeśli tak nie jest (na przykład Irak w 2003 roku – „Misja zakończona”21). Każdy z tych wyborów kłóci się z naszymi z góry przyjętymi wyobrażeniami o sukcesie, czego konsekwencją jest wpływ na nasze własne poczucie skuteczności – oraz odporności – gdy następnym razem przyjdzie nam stanąć wobec podobnych wyzwań.
Cecha 3: rozwiązania złośliwego problemu nie są prawdziwe lub fałszywe, ale dobre lub złe.
Że niby jak? Być może bardziej precyzyjnie – rozwiązania są kiepskie i mniej kiepskie. Perfekcyjne, eleganckie rozwiązanie waszego złośliwego problemu przypomina jednorożca, który jest piękny w teorii, ale nigdy go nie znajdziecie. W jego miejsce lepszy będzie zwykły koń rasy Clydesdale, który upora się z robotą.
Wpływ na naszą odporność: masa ludzi poświęca dużą część swego życia, by nabrać biegłości w rozwiązywaniu problemów – mówimy tu szczególnie o was, edukowanych w nauce, technologii, inżynierii i matematyce! Gdy nie potrafimy znaleźć idealnego rozwiązania złożonego problemu – jak w przypadku relacji z partnerem – możemy odnieść wrażenie, że sytuacja jest beznadziejna i może się zdarzyć, że odmaszerujemy od czegoś, co w przeciwnym razie mogłoby być naprawdę satysfakcjonującą częścią naszego żywota.
Cecha 4: nie ma natychmiastowego i ostatecznego testu na rozwiązanie złośliwego problemu.
Hm? Podczas gdy jesteśmy coraz bardziej rozkochani w szybkich rozwiązaniach i chwytliwych hasełkach, rezultaty interwencji w przypadku złośliwego problemu wymagają czasu – i mogą się nigdy nie pojawić. Jak to (apokryficznie) powiedział Zhou Enlai, chiński dyplomata z połowy XX wieku, zapytany o wpływ rewolucji francuskiej: „Jest za wcześnie, by o tym mówić!”.
Wpływ na naszą odporność: każda próba rozwiązania złośliwego problemu wywoła „fale konsekwencji”, które trwają w zasadzie wiecznie. Musimy wystrzegać się oczekiwań „sukcesu” lub „finalności”, szczególnie tych opartych na spójności retrospektywnej, które są przenoszone na nowe, z pozoru podobne sytuacje. Pamiętajcie o Heraklicie: to już nie jest ta sama rzeka, a wy nie jesteście już tymi samymi osobami.
Cecha 5: każde rozwiązanie złośliwego problemu jest „jednorazową operacją”, ponieważ nie ma możliwości uczenia się metodą prób i błędów; każda próba ma doniosłe znaczenie.
Coo? Życie to nie próba generalna – liczy się każdy strzał (w tym te, których nie oddajecie!).
Wpływ na naszą odporność: musimy zapomnieć o różnicy między „planowaniem” a „realizacją” – te dwa elementy następują jednocześnie. Nasze wypady do prawdziwego świata mają konsekwencje: zmieniają naturę systemu, do którego próbujemy się odnieść, i często mogą wykreować nowe problemy, których wcześniej nawet nie braliśmy pod uwagę.
Cecha 6: złośliwe problemy nie mają enumeratywnego (lub dającego się wyczerpująco opisać) zbioru potencjalnych rozwiązań ani też nie istnieje dobrze opisany zbiór dopuszczalnych działań, które można włączyć do planu.
Huh? Bawimy się w sport, w którym każda drużyna może wystawić tylu zawodników, ilu chce, w którym możesz bronić bramki za pomocą strzelby, strzelać gole na zupełnie innym boisku i w którym nikt nie jest do końca pewny, ile czasu trwa mecz.
Wpływ na naszą odporność: w złożonym systemie nie istnieją „zasady”, ale mamy tendencję do brnięcia przez życie, sądząc, że jednak są – albo powinny być. W konsekwencji jesteśmy zaskoczeni, rozczarowani i zranieni, gdy dzieje się coś „niesprawiedliwego”. Powinniśmy o tym wiedzieć – setki lat temu stoicy (więcej o tych panach później) już to rozgryźli i – mówiąc obrazowo – drukowali naklejki na zderzaki z napisem: „Życie jest niesprawiedliwe”. W ten sam sposób, w jaki nie powinniśmy wierzyć, że istnieją gładkie rozwiązania złośliwych problemów, zgubne dla nas będzie myślenie, iż złożony system rządzi się zasadami.
Cecha 7: każdy złośliwy problem jest zasadniczo unikatowy.
Jak to? Sądzicie, że już to wszystko widzieliście. Nic podobnego.
Wpływ na naszą odporność: ludzie uwielbiają wzorce, ale próba „dopasowania” nowej sytuacji do czegoś, co wydarzyło się wcześniej, może nieść zagrożenie. Jak mówią nam Rittel i Webber, „nigdy nie można być pewnym, iż specyfika problemu nie przeważa nad jego podobieństwami do innych problemów, z którymi już się uporaliśmy”. Nie ma gwarancji, że metoda podrywu, która zadziałała na poprzedniego partnera, okaże się skuteczna w przypadku kolejnego, i tak samo nie możemy być pewni, że model biznesowy oparty na współdzieleniu przejazdów, kwitnący w Wiedniu, osiągnie bodaj próg rentowności w Wientianie22. Musimy być świadomi23 – i czujnie się wystrzegać – tego, co Dietrich Dörner określił mianem „metodyzmu”: „bezrefleksyjnego stosowania sekwencji działań, których kiedyś się nauczyliśmy”.
Cecha 8: każdy złośliwy problem można uznać za symptom innego problemu.
Co? W końcu poradziliście sobie ze swoją sytuacją w pracy, siedząc przez miesiąc do późnej nocy w biurze – tylko po to, by się dowiedzieć, że wasza ważniejsza połówka pakuje walizki, bo nigdy nie ma was w domu.
Wpływ na naszą odporność: nic nie dzieje się w izolacji. Tak jak wasze pełne dobrych intencji próby rozwiązania problemu mogą wywołać „fale konsekwencji”, tak samo złośliwy problem, który usiłujecie rozgryźć, może być uzna ny za konsekwencję innego złośliwego problemu. Tu rządzi wieloskalarność: musimy bezustannie biegać między balkonem a parkietem, co jest wyczerpujące.
Cecha 9: istnienie rozbieżności reprezentującej złośliwy problem można wyjaśnić na wiele sposobów. Wybór wyjaśnienia determinuje charakter rozwiązania problemu.
Co takiego? Facet na rogu ulicy w Toronto sprzedaje środek odstraszający słonie. Podchodzi do niego kobieta i mówi: „W Toronto nie ma słoni!”. Facet odpowiada: „Patrz – to naprawdę działa!”.
Wpływ na naszą odporność: jeśli trudno jest zdefiniować, czym jest złośliwy problem, jeśli możemy wymyślać dowolne zasady i jeśli może istnieć dowolna liczba możliwych rozwiązań (lub żadne!), to prawdopodobnie możemy przekonująco wyjaśnić sytuację w dowolnie wybrany przez nas sposób. Jednak dla naszego własnego dobra musimy się upewnić, że nie mylimy korelacji z przyczynowością. Czy mamy pewność, iż wiodącym czynnikiem było nasze wyjaśnienie jakiegokolwiek pozornego problemu? Czy był to tylko zbieg okoliczności?
Cecha 10: planista nie ma prawa się mylić.
Hm? Jak wspomniano wcześniej, liczy się każdy strzał. Postarajcie się upewnić, że trafi tam, gdzie celujecie.
Wpływ na naszą odporność: w systemie złożonym nie ma odrzucania kart ani poprawek – wasze działania mogą mieć poważne i niezamierzone konsekwencje. Bądźcie tego świadomi, ale tak samo akceptujcie fakt24, iż żyjemy w chaotycznym świecie, w którym nie istnieje ostateczne dobro ani zło, a „celem nie jest znalezienie prawdy, lecz poprawa niektórych aspektów świata, w którym żyją ludzie”.
Koncepcja 2: szczęście
Szczęście to dziwaczna rzecz. Większość z nas skupia się na pozornie prostym zadaniu wypełnienia nim swojego życia. I dlaczegóż by nie? W porównaniu z alternatywą dążenie do szczęścia wydaje się dość rozsądnym, jeśli nie najważniejszym celem. Problem polega na tym, że sposób, w jakim o nim myślimy, jest całkowicie niewłaściwy. Mamy tendencję do kojarzenia szczęścia z efektami znaczących wysiłków i zapominamy o całej ciężkiej pracy, która do nich doprowadziła. To ma sens: słodki owoc na szczycie drzewa jest godną nagrodą za mozolną wspinaczkę, doskonałą, namacalną manifestacją wszystkiego, co zostało przezwyciężone, by po niego sięgnąć. Problem polega na tym, że owoc jest tylko namiastką szczęścia – korelatem, a nie przyczyną. A jeśli ów fakt nam umyka, jeśli próbujemy obejść ten proces na skróty i zdobyć owoc bez wspinaczki (lub, co gorsza, sprawić, iż zostanie nam podany), jesteśmy zdezorientowani, gdy nie przynosi nam to żadnej prawdziwej radości.
Weźmy taką współczesną sławę. Kiedyś była ona wynikiem dokonania czegoś niesamowitego. Odkrycia nowego kontynentu. Namalowania arcydzieła. Zdobycia mistrzostwa świata. Chwała powiązana z tą formą dokonań była czymś, do czego aspirowali ludzie, i jedynym sposobem na jej zdobycie było osiągnięcie czegoś równie fantastycznego. Sława była produktem ubocznym osiągnięć i rezultatem wysiłku. Wydaje się jednak, że gdzieś po drodze stała się osiągnięciem samym w sobie. Ma się wrażenie, iż dziś pożądamy nagrody bez wysiłku, pragniemy wyniku, ale nie procesu, zwycięstwa, a nie walki. Zapominamy jednak, że bez walki nagroda traci sens. Niemające końca litanie problemów, które wydają się nękać tych, którzy są „sławni z tego, że są sławni”, służą jako anegdotyczne pogłębienie pustki tego rodzaju dążeń.
Jeśli więc obecnie kojarzysz natychmiastową satysfakcję lub zdobycie rzeczy materialnych ze szczęściem, to gotowi jesteśmy się spierać, że hołdujesz niewłaściwej definicji szczęścia. Naszym zdaniem najlepsza definicja szczęścia nie jest nawet napisana w języku angielskim. Eudaimonia to greckie słowo powszechnie tłumaczone jako „szczęście”, ale być może dokładniej jako „rozkwitnięcie”. Geneza tego słowa jest jeszcze bardziej pouczająca. Pochodzi ono od połączenia eu (dobry) i daimon (duch). Być w dobrym nastroju… lub mieć dobrego ducha.
W naszej redefinicji widzimy prawdziwe szczęście jako ten moment, w którym jesteście spełnieni. Kiedy czujecie owe niesamowite poczucie osiągnięcia lub gdy jesteście w najlepszym nastroju. Kiedy „rozkwitacie”.
Przypomnijcie sobie chwilę, w której czuliście się w ten sposób. Gotowi jesteśmy pójść o zakład, że najprawdopodobniej było to pod koniec jakiegoś rodzaju walki, czas po stawieniu czoła prawdziwemu wyzwaniu i pokonaniu go. Sprawdzian fizyczny i psychiczny, zawalone noce, dyskomfort, a może nawet odrobina niewiary w samego siebie i udręki. Aby uświadomić sobie prawdziwy wymiar osiągnięcia, trzeba było pocierpieć. Ten rodzaj szczęścia to z pewnością nie samo słońce i lizaki, ale to fajna sprawa. Skłania do głębszej refleksji nad szczęściem, czyż nie?
HIERARCHIA POTRZEB ABRAHAMA MASLOWA
Koncepcja eudajmonii jest bardzo podobna do tego, co znany amerykański psycholog Abraham Maslow nazwał samorealizacją. Stan ten znajduje się na samym szczycie25 jego dobrze znanej hierarchii potrzeb i Maslow opisał go jako „dążenie do tego, by stać się najlepszym”.
Szczęście: niezrównoważone, niebinarne i wielowarstwowe
Ustaliliśmy zatem, iż nie można zaznać prawdziwego szczęścia bez stawienia gdzieś po drodze czoła przeciwnościom, ale musimy jeszcze omówić kilka istotnych kwestii z nim związanych. Po pierwsze, szczęście nie jest trwałe. Nie możemy po prostu osiągnąć szczęścia i pozostać szczęśliwymi. Jasne jest, że nie zawsze jesteśmy w stanie „szczęścia”. W rzeczywistości, z definicji, nie możemy zaznać szczęścia bez smutku – musimy mieć złe czasy w naszym życiu, aby działały jako kontrapunkt dla dobrych czasów (w przeciwnym razie wszystkie byłyby po prostu „czasami”, co oznaczałoby dość nudną egzystencję).
Angielski poeta romantyczny John Keats wpadł na tę koncepcję dwieście lat temu i pięknie uchwycił ją w swojej Odzie do melancholii:
Spowiniętą w zasłonę, nawet i w świątyni
Rozkoszy samej ołtarz najwyższy ma, władczy,
Lecz ujrzy go jedynie, kto z Radości grona
Umie soków wydobyć smaki26.
Nie da się zbudować świątyni rozkoszy bez poświęcenia w niej ołtarza dla melancholii. I tylko poprzez uznanie tej prawdy jesteśmy w stanie zakosztować najlepszego, co życie ma do zaoferowania. Podobnie jak fakt, iż walka jest prekursorem prawdziwego eudajmonistycznego szczęścia, musimy zaakceptować to, iż okazjonalny smutek jest również integralną częścią szczęśliwej egzystencji.
Poza tym musimy sobie uświadomić, że szczęście nie jest zero-jedynkowe. Nie włącza się i wyłącza tak po prostu, lecz funkcjonuje jako kontinuum. Tim Jack Adams, wielki autorytet w dziedzinie zdrowia i dobrego samopoczucia, przedstawił nam piękny sposób myślenia o szczęściu. Proponując swoją definicję, dlaczego nasze szczęście stanowi takie wyzwanie, mówi nam:
Średnio spędzamy mniej czasu na świeżym powietrzu niż więźniowie pod zaostrzonym rygorem i ponad trzy godziny dziennie żyjemy życiem innych ludzi za pośrednictwem telewizji i mediów społecznościowych. Na każdych stu Australijczyków w wieku sześćdziesięciu pięciu lat dwudziestu siedmiu będzie martwych, sześćdziesiąt osiem procent będzie spłukanych, pięćdziesiąt procent doświadczy rozpadu związku, zdrowie psychiczne pięćdziesięciu procent będzie w złym stanie, a osiemdziesiąt dwa procent będzie cierpiało na przewlekłą chorobę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Kalata – tradycyjne afgańskie domostwo (qala), niekiedy z ośmiokątną wieżą z ornamentami rzeźbionymi w ścianach, wykonane z gliny i suszonej cegły. Wyglądem może przypominać fortecę (qalat), stąd nazwa, bardzo podobna w jęz. perskim, arabskim, tureckim itp. (przyp. tłum.). [wróć]
2. Ta winieta została zaadaptowana z Dan Pronk, Abandoning the tribe: the psychology behind why veterans struggle to transition to civilian life, SOFREP, 10 stycznia 2019, (online) https://sofrep.com/news/abandoning-the-tribe/ (dostęp: 05.07.2024). [wróć]
3. Tarcza jest dla wspólnego dobra. [wróć]
4. Antonio Penadés, Bred for battle – understanding Ancient Sparta’s military machine, „National Geographic History Magazine”, listopad–grudzień 2016 [wróć]
5. Prawo Moore’a mówi, że liczba tranzystorów w mikroprocesorze podwaja się mniej więcej co dwa lata, podczas gdy ich koszt spada o połowę. [wróć]
6. Nick Bilton, Part of the daily American diet, 34 gigabytes of data, „New York Times”, 9 grudnia 2009, (online) https://www.nytimes.com/2009/12/10/technology/10data.html (dostęp: 05.07.2024). [wróć]
7. John Hawkes, How has the human brain evolved?, „Scientific American”, 1 lipca 2013, (online) https://www.scientificamerican.com/article/how-has-human-brain-evolved/ (dostęp: 5.07.2024). [wróć]
8. David Robson, A brief history of the brain, „New Scientist”, 21 września 2011, (online) https://www.newscientist.com/article/mg21128311-800-a-brief-history-of-the-brain/ (dostęp: 5.07.2024). [wróć]
9. James R. Flynn, Are We Getting Smarter? Rising IQ in the Twenty-first Century, Cambridge University Press, Cambridge 2012. [wróć]
10. Gerald Crabtree, Our fragile intellect. Part 1, „Trends in Genetics” 2013, t. 29, nr 1, s. 1. [wróć]
11. Ta dyskusja na temat złożonych i skomplikowanych systemów opiera się na analogii przedstawionej w: David J. Snowden, Mary E. Boone, A leader’s framework for decision making, „Harvard Business Review”, listopad 2007, (online) https://hbr.org/2007/11/ a-leaders-framework-for-decision-making (dostęp: 5.07.2024). [wróć]
12. Anne-Marie Grisogono, Synthesis Report: conceptual framework for adaptation, JSA Action Group 14, Complex Adaptive Systems for Defence, Institute for Defense Analyses, Alexandria, VA 2010, s. 4. [wróć]
13. George Orwell, Shooting an elephant, „New Writing”, t. 2, jesień 1936, Orwell Foundation, (online) https://www.orwellfoundation.com/the-orwell-foundation/orwell/essays-and-other-works/shooting-an-elephant/ (dostęp: 5.07.2024). [wróć]
14. Carl von Clausewitz, On War, tłum. Michael Howard, Peter Paret, Princeton University Press, Princeton 1984, s. 119. [wróć]
15. Obowiązkiem obecnych lub byłych oficerów armii jest umieszczenie cytatu Clausewitza w każdej pracy pisemnej. Ten przypis jest wypełnieniem tego obowiązku w niniejszej książce. [wróć]
16. Alex Ryan, The foundation for an adaptive approach: insights from the science of complex systems, „Australian Army Journal” 2009, t. 6, nr 3, s. 77. [wróć]
17. Nigel Turvey, Everyone agreed: cane toads would be a winner for Australia, The Conversation, listopad 2013, (online) [ttps://theconversation.com/everyone-agreed-cane-toads-would-be-a-winner-for-australia-19881 (dostęp: 5.07.2024). [wróć]
18. Retrospektywna spójność wyjaśnia naszą zdolność do spojrzenia wstecz na wydarzenia i zidentyfikowania powiązań przyczynowo-skutkowych, które doprowadziły do ostatecznych rezultatów. Szkopuł tkwi w tym, że owe powiązania często wydają się bardzo oczywiste z perspektywy czasu i możemy albo biczować się, iż ich nie dostrzegliśmy, gdy była na to pora, albo wpoić sobie błędną wiarę, że możemy je przewidzieć w przyszłości. [wróć]
19. Horst W.J. Rittel, Melvin M. Webber, Dilemmas in a general theory of planning, „Policy Sciences” 1973, t. 4, nr 2, s. 160. [wróć]
20. Przyjmuje się, że rosyjski rewolucjonista Lew Trocki wypowiedział słynną sentencję: „Możesz nie interesować się wojną, ale wojna jest zainteresowana tobą”. [wróć]
21. Nawiązanie do sloganu propagandowego użytego przez prezydenta Busha podczas przemówienia, w którym obwieszczał o sukcesie misji w Iraku. Slogan zawędrował nawet na oficjalne bannery Białego Domu. Dziś jest synonimem sromotnej porażki (przyp. tłum.). [wróć]
22. Stolica Laosu (przyp. tłum.). [wróć]
23. Dietrich Dörner, The Logic of Failure: Recognising and Avoiding Error in Complex Situations, tłum. Rita i Robert Kimberowie, Metropolitan Books, New York 1996, s. 80. [wróć]
24. Dörner, The Logic of Failure…, op. cit., s. 167. [wróć]
25. Abraham Maslow, A theory of human motivation, „Psychological Review” 1943, t. 50, nr 4, s. 370–396. [wróć]
26. John Keats, Ode on Melancholy, w: idem, The Complete Poems, red. John Barnard, Penguin, Harmondsworth 1978 (wiersz opublikowany po raz pierwszy w 1820 r.). Przekład Gustawa Wolffa (przyp. tłum.). [wróć]