Tajne operacje oddziału II - Piotr Langenfeld - ebook

Tajne operacje oddziału II ebook

Piotr Langenfeld

4,2
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Związek Radziecki przegrał wojnę w 1964 roku.  Zwycięscy alianci po krótkim okresie świętowania zdali sobie sprawę, że zapanowanie nad tymi ogromnymi ogromnymi przestrzeniami będzie niezwykle trudne.

Powstałą w wyniku podziału ZSRR mozaikę państewek i autonomii, która ciągnie się od Ukrainy przez Syberię aż po brzegi Pacyfiku, coraz trudniej jest kontrolować. Wojska Zachodu z trudem gaszą kolejne napięcia i wprowadzają wierne sobie władze, siły zbrojne i policyjne.

Zamęt sieją ambitni watażkowie, dostrzegający w chaosie swoje szanse, oraz pogrobowcy starego systemu, którzy nie pogodzili się z klęską. Ale najgroźniejszy przeciwnik właśnie pokonał Amerykanów w Korei.

Czerwone Chiny ruszają na zachód.

Poznajcie losy żołnierzy Kedywu, wywiadu wojskowego („Dwójki”), pilotów, czołgistów i piechociarzy, którzy kolejny raz muszą bronić tego, co z tak wielkim wysiłkiem udało się osiągnąć.

W cyklu CZERWONA OFENSYWA ukazały się:

1. Czerwona ofensywa

2. Kontrrewolucja

3. Plan Andersa

4. Ci szaleni Polacy

5. Ogień sprawiedliwości
6. Tajne operacje oddziału II

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 377

Oceny
4,2 (80 ocen)
39
25
12
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



PIOTR LANGENFELD

Tajne operacje oddziału II

 

 

© 2019 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2019 Piotr Langenfeld

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja: Agnieszka Pawlikowska

Korekta: Zespół redakcyjny

 

Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]

 

Ilustracja na okładce: Jan Jasiński

 

 

ISBN 978-83-65904-33-1

Ustroń 2019

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

 

Wszystkie wydarzenia i osoby przedstawione w książce są fikcyjne, a podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych może być wyłącznie dziełem przypadku. Wszelkie informacje dotyczące funkcjonowania sił zbrojnych, służb specjalnych i policji pochodzą z jawnych źródeł lub są interpretacją zawartych w nich informacji.

Wstęp

„Ogień spra­wie­dli­wo­ści” roz­pa­lił się wio­sną 1964 roku po ca­łym te­ry­to­rium ZSRS. Woj­na wy­da­na So­wie­tom, choć krwa­wa, trwa­ła krót­ko. Jak mó­wi­ły ra­por­ty czer­wo­nych zdraj­ców, ar­mie so­wiec­kie nie były nie­po­ko­na­ne i sil­ne.

Ko­los na gli­nia­nych no­gach, z po­zo­ru po­tęż­ny ZSRS, w mia­rę po­stę­pów sprzy­mie­rzo­nych sił zbroj­nych Pol­ski i USA za­czął chwiać się, aż wresz­cie ru­nął.

Ogrom­ne pań­stwo roz­pa­da­ło się i dzie­li­ło: na mniej­sze kra­je, któ­re je­den po dru­gim wy­ma­wia­ły po­słu­szeń­stwo rzą­do­wi w Mo­skwie. Samo mia­sto stra­ci­ło sta­tus sto­li­cy im­pe­rium. Po­wsta­ły kon­tro­lo­wa­ne przez alian­tów wła­dze, w skład któ­rych we­szli daw­ni bia­li emi­gran­ci i so­wiec­cy ucie­ki­nie­rzy. Mo­zai­ka pań­ste­wek i au­to­no­mii roz­cią­ga­ła się od Ukra­iny po­przez Sy­be­rię aż do brze­gów Pa­cy­fi­ku.

Wszyst­ko to mo­gło przy­po­mi­nać daw­ne cza­sy, za­nim na­ro­dzi­ło się zjed­no­czo­ne pań­stwo ro­syj­skie, za­gra­ża­ją­ce Rze­czy­po­spo­li­tej. Wiel­kie te­ry­to­ria uto­nę­ły w za­mę­cie starć i kon­flik­tów. Na­stał czas cha­osu, po­rów­ny­wal­ny z wiel­ką woj­ną do­mo­wą re­wo­lu­cji bol­sze­wic­kiej. Nowe byty po­li­tycz­ne kształ­to­wa­ły się z tru­dem, w ogniu spo­rów, walk i zdrad.

Sta­bi­li­za­cję nio­sły je­dy­nie woj­ska alianc­kie, ga­szą­ce z wy­sił­kiem ko­lej­ne na­pię­cia i usta­na­wia­ją­ce wier­ne so­bie wła­dze, siły zbroj­ne i po­li­cyj­ne. Jed­no­cze­śnie Po­la­cy i Ame­ry­ka­nie nie mo­gli się śpie­szyć z utrwa­la­niem sa­mo­dziel­nych or­ga­ni­zmów pań­stwo­wych, by te nie roz­po­czę­ły pro­ce­su uni­fi­ka­cji.

W za­mę­cie swój udział mia­ły spraw­ne, sil­ne od­dzia­ły po­gro­bow­ców daw­ne­go sys­te­mu. Nowi wład­cy no­wych re­pu­blik mu­sie­li zwal­czać czer­wo­ną par­ty­zant­kę.

Hi­sto­ria i ży­cie nie zno­szą jed­nak próż­ni. W okre­sie nie­po­rząd­ku po­ja­wił się nowy gracz, któ­ry roz­po­czął marsz po zdo­by­cze. Czer­wo­ne Chi­ny, jed­no z dwóch państw chiń­skich, któ­re mia­ło szan­sę wy­ro­snąć na mo­car­stwo o wie­le po­tęż­niej­sze niż ich nie­ist­nie­ją­cy już pro­tek­tor. ■

Prolog

Terytorium alianckie, Syberia | Je­sień 1964

Je­sień, któ­ra tak pręd­ko ob­ję­ła te oko­li­ce we wła­da­nie, ob­le­wa­jąc bez­kre­sne lasy cu­dow­ny­mi ko­lo­ra­mi, szy­ko­wa­ła się do odej­ścia. Było co­raz zim­niej, dzień ro­bił się krót­szy. Żal było cie­pła, pro­mie­ni słoń­ca.

Nie cho­dzi­ło o wi­do­ki, choć te w od­le­głym za­kąt­ku nie­co po­ma­ga­ły, ko­iły ner­wy. Im, no­wym, jak sie­bie na­zy­wa­li ze­słań­cy. La­tem po pro­stu ła­twiej było eg­zy­sto­wać, żyć w kra­inie, gdzie wła­śnie na­tu­ra ma ostat­nie sło­wo i prze­ga­nia nie­przy­sto­so­wa­nych, sła­bych lu­dzi. A tych bez upo­ru, wy­star­cza­ją­cej siły, w ogó­le tu nie było. Tyl­ko naj­tward­si albo ci, któ­rym nie wol­no było wró­cić.

Kil­ka mia­ste­czek było jak za­le­d­wie punk­ci­ki w bez­kre­snym, pu­stym kra­ju, gdzie dwa mie­sią­ce lata słu­żą tyl­ko temu, by na­szy­ko­wać się na resz­tę roku: sro­gą, okrut­ną zimę, naj­waż­niej­szy spraw­dzian dla se­tek przy­by­szów.

Byli zmę­cze­ni. Bar­dziej może przy­gnę­bie­ni my­śla­mi o tym, co ich cze­ka, jak dłu­go będą tu tkwi­li i wła­ści­wie po co? Wszy­scy, bez wzglę­du na na­ro­do­wość, tę­sk­ni­li. Je­śli nie do ro­dzin, to do domu, do kra­ju, do śla­du cy­wi­li­za­cji, do na­wet głu­pa­wej roz­ryw­ki, do wi­do­ku nor­mal­nej dziew­czy­ny, spor­to­we­go auta czy zwy­kłe­go tro­tu­aru. Bez kniei tak wiel­kich, że po­chła­nia­ły za­gu­bio­nych nie­szczę­śni­ków. Chcie­li być da­lej od za­sa­dzek, pa­tro­li, punk­tów kon­tro­l­nych i co­raz dziw­niej­szych opo­wie­ści, przy­cho­dzą­cych wraz z kon­wo­ja­mi za­opa­trze­nia, ale i od cy­wi­lów, któ­rzy za­sie­dla­li mia­sta na po­gra­ni­czu, a te­raz ucie­ka­li.

Przy­by­sze, skąd­kol­wiek tu do­tar­li, byli sami, za­po­mnia­ni, do­kład­nie po­środ­ku ni­cze­go.

Star­szy sier­żant Bog­dan Ach­ma­tian szedł po de­skach uło­żo­nych w chod­ni­ki. Ten prze­zor­ny za­bieg miał przy­go­to­wać bazę na pierw­sze desz­cze i wiel­kie grzę­za­wi­sko, któ­re spo­wo­du­ją.

Pod­ofi­cer od nie­daw­na no­sił mun­dur i dys­tynk­cje, na­gro­dę za prze­ni­kli­wość i opa­no­wa­nie. Tra­fił tu z koń­cem zimy, po krót­kim, choć do­nio­słym epi­zo­dzie fron­to­wym w za­chod­niej Ro­sji, kie­dy jego pod­od­dział wraz z Dru­gą Dy­wi­zją Pan­cer­ną gro­mił ostat­nie punk­ty opo­ru do­go­ry­wa­ją­cych bol­sze­wi­ków. Ta­tar­skie plu­to­ny do­ce­nio­no jako naj­lep­sze w dzia­ła­niach zwia­dów przy dy­wi­zjach. Jak kie­dyś, jak przed wie­ka­mi. Wte­dy i te­raz, dla Rze­czy­po­spo­li­tej.

Na swo­je dwa­dzie­ścia je­den lat Ach­ma­tian prze­żył spo­ro, i to wszyst­ko od­ci­snę­ło pięt­no na jego kie­dyś gład­kiej, lek­ko owal­nej twa­rzy. Wy­glą­dał na dzie­sięć lat star­sze­go. Ogo­rza­ły, z bruz­da­mi na po­licz­kach, jak u ojca i dziad­ka, ze zbyt dłu­gi­mi wło­sa­mi. Nie­co się gar­bił, sta­wiał małe kro­ki. Czuł się zmę­czo­ny.

Szedł, jak wie­lu in­nych, na je­dy­ną tu­tej­szą roz­ryw­kę, na po­si­łek. Ame­ry­kań­skim zwy­cza­jem sto­łów­kę ulo­ko­wa­no nie­mal w cen­trum, w dłu­gim na­mio­cie, któ­ry po­tem zmie­nio­no w ba­rak ob­sta­wio­ny wor­ka­mi z pia­chem.

Drzwi jesz­cze nie otwo­rzo­no, więc przed wej­ściem utwo­rzył się krę­ty ogo­nek. Aby skró­cić ocze­ki­wa­nie, lu­dzie plot­ko­wa­li, cza­sem żar­to­wa­li.

Bog­dan po­zdro­wił kum­pli z in­nych pod­od­dzia­łów, za­mie­nił z nimi parę słów, ale nie chciał wda­wać się w kon­wer­sa­cje. Oni zresz­tą też nie. Wy­glą­da­li po­dob­nie, jak wy­rwa­ni ze snu, apa­tycz­ni, ner­wo­wo ma­cha­ją­cy me­naż­ka­mi w na­dziei, że ku­cha­rze po­sta­ra­li się, by po­pra­wić na­stro­je.

Tyl­ko jed­na gru­pa spo­śród dwóch ty­się­cy, któ­re zmu­szo­ne były żyć w tej głu­szy, od­sta­wa­ła od resz­ty. Mun­du­ry no­si­li po­dob­ne: zie­lo­ne kurt­ki bez pa­sów, jak u Po­la­ków i jan­ke­sów, po­dob­nie sfa­ty­go­wa­ne, roz­cią­gnię­te. Im jesz­cze było cie­pło, więc okry­cia mie­li roz­pię­te, po­pi­su­jąc się wy­trzy­ma­ło­ścią. Z oczu bił cią­gle opty­mizm.

– Bi­bis – po­wie­dział le­d­wo sły­szal­nym szep­tem Bog­dan i mu­siał przy­gryźć war­gę, żeby się nie ro­ze­śmiać. W prze­ci­wień­stwie do Ame­ry­ka­nów, któ­rzy do­pie­ro uczy­li się tu­tej­szej men­tal­no­ści – co przy­cho­dzi­ło im z tru­dem i nie­do­wie­rza­niem – ro­zu­miał tę gru­pę i ich opty­mizm, po­dej­ście tak róż­ne od ame­ry­kań­skie­go. Ale i tak bar­dzo go to ba­wi­ło. Dla wiel­kiej masy „za­chod­nich”, jak ich tu zwa­li, prze­by­wa­nie w da­le­kich ostę­pach wschod­niej Sy­be­rii sta­no­wi­ło karę. Woj­na trwa­ła, od­no­szo­no ko­lej­ne zwy­cię­stwa, sta­ry po­rzą­dek od­cho­dził w nie­pa­mięć, więc cze­mu, do dia­ska, wy­lą­do­wa­li w głę­bo­kiej taj­dze?

Za to „BB’s” czu­li, że wy­gra­li los na lo­te­rii, jak ty­sią­ce, mi­lio­ny ich ro­da­ków. Do­sta­li wikt, nor­mal­ny, po­rząd­ny i tre­ści­wy, żołd nie­co lep­szy niż u po­przed­nich pa­nów. Po ja­kimś cza­sie uwie­rzy­li, że nie wisi nad nimi miecz wszech­wład­nej par­tii i bez­pie­ki. I je­śli byli w po­przed­nim ży­ciu sza­ra­ka­mi, po­tul­ny­mi po­ta­ki­wa­cza­mi, te­raz mie­li szan­sę coś zbu­do­wać. „BB’s” po­dob­no nie lu­bi­li swo­je­go prze­zwi­ska, jed­nak przy­lgnę­ło. Przy­naj­mniej w po­tocz­nej mo­wie, nie w ofi­cjal­nych do­ku­men­tach i roz­ka­zach.

Za­czę­li Po­la­cy. Na­zwa­li no­wych, wciąż nie­pew­nych so­jusz­ni­ków „by­ły­mi bol­sze­wi­ka­mi”. Okre­śle­nie ro­ze­szło się pio­ru­nem. Ame­ry­ka­nie, któ­rych kil­ka dy­wi­zji i masa lot­nic­twa bra­ły udział w ujarz­mia­niu So­wie­tów i wy­ry­wa­niu im za­chod­nich krań­ców im­pe­rium, mie­li pro­blem z wy­mo­wą, więc uży­wa­li tyl­ko pierw­szych li­ter. Chwy­tli­wy skrót, roz­po­wszech­nio­ny przez jan­ke­sów z mocą naj­lep­szej re­kla­my, przy­jął się le­piej niż pol­skie okre­śle­nie.

Tak oto nowi so­jusz­ni­cy, zwa­ni „BB’s”, wier­ci­li się o każ­dej po­rze po­sił­ku, cze­ka­jąc na je­dze­nie, dla nich ist­ny luk­sus. Wie­lu słu­ży­ło w so­wiec­kiej ar­mii. Na­wet je­śli nie, to w cy­wi­lu też nie opły­wa­li w zbyt­ki. Nie w tym kra­ju.

So­wiec­ki mo­loch za­czął sy­pać się znacz­nie szyb­ciej, niż mógł prze­wi­dzieć to Bog­dan Ach­ma­tian czy kto­kol­wiek inny w jego wie­ku lub ran­dze. Może tam wy­żej wie­dzie­li le­piej i za­czę­li to wszyst­ko, ma­jąc asa w rę­ka­wie. On, ba, cały ta­tar­ski pułk był prze­ko­na­ny, że woj­na ugrzęź­nie, że wy­ry­wa­nie tego, co na­le­ża­ło do Rze­czy­po­spo­li­tej, zaj­mie lata.

Ale czer­wo­ny ko­los sy­pał się siłą in­er­cji. Ko­tło­wa­ni­na na gra­ni­cy przy­nio­sła ofia­ry, ty­ta­nicz­ne zma­ga­nia god­ne wiel­kich fre­sków, któ­re z za­par­tym tchem oglą­da­ją zwie­dza­ją­cy mu­zea. Jed­nak im da­lej we wro­gi te­ren, tym bar­dziej sta­wa­ło się ja­sne, że fale woj­ska bez od­po­wied­nie­go do­wo­dze­nia, z od­cię­tą po­noć gło­wą, o sła­bym mo­ra­le, zmniej­sza­nym jesz­cze siłą i pręd­ko­ścią alianc­kie­go ata­ku, nie po­wstrzy­ma­ją za­gła­dy. Trwa­ły wal­ki na Bia­ło­ru­si, na Ukra­inie, to­czo­no krwa­wy bój o Le­nin­grad, za­chod­nią Ro­sję. Na­raz wszyst­ko się zmie­nia­ło i to chy­ba szyb­ko sta­wa­ło się ja­sne dla mi­lio­nów lu­dzi so­wiec­kich.

Nowi wład­cy za­ję­li już Sankt Pe­ters­burg, ob­sa­dzi­li Kreml. W re­pu­bli­kach związ­ko­wych pod­no­si­ły się bun­ty i cze­ka­no... tak, cze­ka­no wy­zwo­le­nia. Wszyst­ko za­czę­ło się wa­lić. Bo po cóż lu­dzie mie­li gi­nąć za coś, cze­go nie­na­wi­dzi­li, choć i nie zna­li in­ne­go świa­ta. Od­rzu­ca­li to, co im z ta­kim wy­sił­kiem wpa­ja­no. Opór, miej­sca­mi z po­cząt­ku sil­ny, ja­koś dziw­nie wy­ga­sał. Bro­ni­li się naj­tward­si, któ­rzy mo­gli jesz­cze sma­gać pro­pa­gan­dą. Po­tem bu­dzi­ły się nie do koń­ca stłam­szo­ne od­czu­cia na­ro­do­we i sys­tem pę­kał. Brak było po­par­cia u do­łów, u lu­dzi, któ­rzy pa­mię­ta­li rok czter­dzie­sty pierw­szy.

Za­mie­sza­nie po­tę­go­wa­ło się, idąc ni­czym fala po ude­rze­niu. Po­wsta­wa­ły nowe pań­stwa i re­pu­bli­ki, choć nikt ich nie uzna­wał. Jed­ni gen­se­ko­wie ucie­ka­li, a na ich miej­sce po­ja­wia­li się inni straż­ni­cy pań­stwo­wych tra­dy­cji. Do tego zbroj­ne pod­zie­mie, ban­dy ra­bun­ko­we, wal­ki kla­nów i po­to­ki uchodź­ców, prze­ra­żo­nych lu­dzi, któ­rzy chcie­li na za­chód, już w nic nie wie­rząc.

Po­ra­ża­ją­cy suk­ces prze­ista­czał się w cha­os, wiel­ką go­re­ją­cą woj­nę, w któ­rej każ­dy wal­czył z każ­dym. Do­wódz­twa nie przej­mo­wa­ły się tym sta­nem albo zwy­czaj­nie nie mo­gły temu za­ra­dzić. Wszyst­ko to­czy­ło się bły­ska­wicz­nie. Cier­pie­li głów­nie daw­ni pod­da­ni, nie­no­szą­cy bro­ni, i co­raz gło­śniej mó­wi­ło się o roku 1917 i cha­osie wiel­kiej woj­ny do­mo­wej.

Fala eman­cy­pa­cji ko­lej­nych kra­ików szła przez całe gni­ją­ce im­pe­rium. Ogar­nę­ła Sy­be­rię, gdzie co po­nie­któ­rzy ge­ne­ra­ło­wie stro­ili się w sza­ty wiel­kich de­mo­kra­tów, nim jak są­dzi­li, przyj­dzie po nich za­chod­nia ar­mia. Inni uwa­ża­li, że win­ni są wier­ność nie­ist­nie­ją­ce­mu pań­stwu, i sta­wia­li opór. Trud­no było to okieł­znać, jed­nak Ame­ry­ka­nie byli za­chwy­ce­ni, po­dob­nie pol­ski sztab ge­ne­ral­ny. Nie mu­sia­no tru­dzić się z in­wa­zją, a po pro­stu wy­bie­ra­no so­bie pod­da­ne­go. Zresz­tą nic nie było pew­ne, ża­den rząd, żad­na gra­ni­ca. Lu­dzie nie byli na­ucze­ni, jak ob­cho­dzić się z nową pań­stwo­wo­ścią. Bo ge­ne­ral­nie taki był plan: dzie­lić wszyst­ko jak kie­dyś, za­nim spa­jać to wę­złem stra­chu po­czął chy­ba jesz­cze Iwan Groź­ny.

Ani Ame­ry­ka­nie, ani An­gli­cy, ani zwłasz­cza Po­la­cy nie mie­li sił, żeby ogar­nąć tak ogrom­ne te­ry­to­ria. Przy­chyl­ność miej­sco­wych trze­ba było ku­pić. Wy­ko­rzy­stać ich i prze­ko­nać, że mogą żyć le­piej, je­śli tyl­ko upil­nu­ją swo­ich no­wych gra­nic, spo­ko­ju i bez­pie­czeń­stwa. Ame­ry­ka­nie, Po­la­cy, cała resz­ta mo­gła do­ra­dzać – ofi­cjal­nie. Bo tak na­praw­dę była to nowa for­ma oku­pa­cji. Bez re­stryk­cji, su­ro­wych na­ka­zów, ni­czym w ko­lo­niach.

Miej­sco­wych, któ­rzy po­że­gna­li się ze sta­rym re­żi­mem, ale może jesz­cze nie do koń­ca byli prze­ko­na­ni do no­wych po­rząd­ków, spa­jał z so­jusz­ni­ka­mi lęk przed wspól­nym wro­giem. Z po­zo­ru sła­bym, acz licz­nym, któ­ry zgod­nie z wie­ko­wą mą­dro­ścią po­tra­fił ro­ze­znać się w sy­tu­acji i za­dbać o in­te­re­sy. I je­śli na­wet mą­dre gło­wy w swych ana­li­zach nie wie­rzy­ły w sze­ro­ki kon­flikt, uzna­jąc, że wróg jest sła­by, to pro­ści lu­dzie wie­dzie­li swo­je.

Mie­sza­ne od­dzia­ły alian­tów, zgru­po­wa­ne w Al­lied North Far East Com­mand, ob­sa­dzi­ły bazy na głów­nych szla­kach ko­le­jo­wych, dro­gach, w po­bli­żu miast, w sta­cjach ra­dio­lo­ka­cyj­nych przy kil­ku lot­ni­skach. Te ostat­nie były naj­po­waż­niej­szą me­to­dą pro­jek­cji siły. Lot­nic­two wspar­te si­ła­mi spe­cjal­ny­mi mia­ło trzy­mać w ry­zach nowe, cią­gle nie­sta­bil­ne pań­stwa. Alian­ci wspie­ra­li, szko­li­li, opie­ko­wa­li się spe­cja­li­sta­mi, zwłasz­cza od agro­no­mii, któ­rzy edu­ko­wa­li kra­jan w eko­no­micz­nej go­spo­dar­ce rol­nej. Jed­nak naj­po­waż­niej­szym za­da­niem sta­ło się roz­po­zna­nie i za­bez­pie­cze­nie po­so­wiec­kich ar­se­na­łów. Tu, na tym od­lud­nym skraw­ku zie­mi, było ich mnó­stwo. Pla­ny otrzy­ma­no z góry. Pę­ka­ją­cy sys­tem wy­glą­dał na ła­twy do roz­po­zna­nia. Ofi­cjal­nie.

Bog­dan i jego plu­ton roz­po­znaw­czy, prócz pa­tro­lo­wa­nia szo­sy, szko­le­nia kom­pa­nii Ro­sjan i tu­byl­ców, nie­raz do­zo­ro­wa­li wy­wo­że­nie co nie­bez­piecz­niej­szych „urzą­dzeń”. Tych bli­żej gra­ni­cy, tak, żeby tam­ci nie po­ło­ży­li ręki na ar­se­na­łach. Byli po­kie­re­szo­wa­ni, ale wszy­scy wie­dzie­li, że to tam, na po­łu­dniu kry­ją się ci, któ­rzy umknę­li prze­mia­nom. Po­gro­bow­cy sys­te­mu, nie­zdol­ni pod­dać się lub zmie­nić. Bano się ich! Bano naj­bar­dziej, zwłasz­cza że już krą­ży­ły opo­wie­ści o bu­dzą­cym się ol­brzy­mie, co dość ma bez­czyn­no­ści. Ku­la­wy, nie­zdrów, nad­wy­rę­żo­ny wal­ką, i tak był groź­ny. Zdo­łał ode­rwać już spo­ry kęs te­ry­to­rium.

Wiel­ka po­li­ty­ka do­cie­ra­ła na sam dół. Rze­czy z po­zo­ru bez związ­ku łą­czy­ły się tu­taj, w tym zim­nym za­kąt­ku roz­le­głej, pła­skiej for­ta­li­cji ni­czym z ja­kie­goś we­ster­nu. Bog­dan cza­sem, na służ­bie, kie­dy nu­dzi­ło mu się na któ­rejś z wież, wy­obra­żał so­bie, że za­raz zza li­nii drzew wyj­dą In­dia­nie i za­czną z wy­ciem strze­lać w fort. Tam wiel­cy ukła­da­li mapę świa­ta, a tu­taj całe to bu­do­wa­nie no­wych spo­łe­czeństw spro­wa­dza­ło się do pie­czo­nych ziem­nia­ków i cie­płe­go ko­tle­ta. Do tego, żeby „BB’s” byli na­je­dze­ni, za­do­wo­le­ni i do­sta­wa­li żołd na czas.

Te­raz w ko­lej­ce do sto­łów­ki wszy­scy mie­sza­li się, roz­ma­wia­li. Na­gle coś się zmie­ni­ło. Ha­łas na­ra­stał wol­no, by za­raz wy­buch­nąć hu­kiem sy­ren. Rzad­ko je sły­sze­li, może raz czy dwa, w wy­pad­ku ja­kie­goś po­ża­ru lasu lub prób. Na for­ta­li­cję nikt prze­cież nie na­sta­wał. Te­re­ny były ra­czej przy­ja­zne, a po­dej­ście do bazy do­brze chro­nio­ne. Dro­ga była jed­na, taj­ga i punk­ty ob­ser­wa­cji unie­moż­li­wia­ły po­dej­ście z cięż­kim sprzę­tem.

Ło­skot prze­cią­gał się, słabł na mo­ment i zno­wu ude­rzał. Tłum za­fa­lo­wał, ko­lej­ka roz­sy­pa­ła się w rój za­nie­po­ko­jo­nych lu­dzi. Pa­trzy­li po so­bie albo w górę, zdez­o­rien­to­wa­ni.

– Uwa­ga! Uwa­ga! – roz­le­gło się z gło­śni­ków, jak za­wsze w trzech ję­zy­kach. – To nie ćwi­cze­nia.

Bog­da­na prze­szył dreszcz, nie­po­kój wdarł się w umysł, owład­nął cia­łem. Coś nad­cho­dzi­ło.

– ...pięć po­ste­run­ków oraz dwa lot­ni­ska... – głos cichł, ją­kał się – zna­la­zły się pod... ostrza­łem lub były bom­bar­do­wa­ne...

Po tłu­mie prze­szedł jęk, wy­bu­chły krzy­ki nie­do­wie­rza­nia. Już nikt nie my­ślał o cie­płym obie­dzie. Spo­kój, nuda prze­mie­nia­ły się w trwo­gę.

– Wra­cać do od­dzia­łów! – ktoś ryk­nął przy­tom­nie, chy­ba któ­ryś ofi­cer. Inni pod­chwy­ci­li mo­men­tal­nie, jak na­ka­zy­wał obo­wią­zek. Trze­ba było cze­kać na ja­kieś wy­ja­śnie­nie i przy­go­to­wać się... na co­kol­wiek. Bog­dan wy­rwał bie­giem, ro­biąc dłu­gie susy, za­cho­dząc w gło­wę, co wła­ści­wie się wy­ra­bia.

Inni też po­pę­dzi­li, i na­wet wy­da­wa­ło się, że szok mija, ustę­pu­je nie­ja­kiej eks­cy­ta­cji.

Sier­żant zbli­żył się do zie­lo­nych ba­ra­ków i zwol­nił. „Ale jak?” – przy­szło spo­strze­że­nie. „Je­ste­śmy za da­le­ko. Tu nie mogą... Na pół­noc?” – roz­my­ślał, jak mu się wy­da­wa­ło, przy­tom­nie. Do gra­ni­cy było stąd ze czte­ry­sta ki­lo­me­trów.

Już się nie śpie­szył. Stra­cił za­pał, pew­ny, że to zbio­ro­wa pa­ni­ka, pod­sy­ca­na głu­pią plot­ką. Lu­dzie ro­bi­li się ner­wo­wi, po­dat­ni na baj­ki, stra­chy.

Miał już otwo­rzyć drzwi do ba­ra­ku, kie­dy od po­łu­dnia, da­le­ko za ho­ry­zon­tem, coś syk­nę­ło. Niby nic, ale on po­znał ten dźwięk, sły­szał go kie­dyś na fron­cie. Kie­dy cze­ka­li na wspar­cie wła­sne­go lot­nic­twa albo So­wie­ci bra­li ich na cel.

Ci­sza, i za­raz prze­cią­gły szum. Sier­żant wy­szedł za róg, wy­tę­żył wzrok. Dłu­go nie wi­dział ni­cze­go. Do­pie­ro w ostat­niej chwi­li za­uwa­żył małe świe­cą­ce punk­ci­ki, któ­re pę­dzi­ły po nie­bie.

Włą­czył się in­stynkt.

Bog­dan po­le­ciał na bru­nat­ną zie­mię, na­kry­wa­jąc dłoń­mi gło­wę. Przy­go­to­wał się i cze­kał. Ryk pra­wie roz­darł bę­ben­ki, zro­bi­ło się go­rą­co i zie­mia wrza­snę­ła. Ja­zgot wy­bu­chów zlał się w je­den grzmot. Po­tem nad­cią­gnę­ła chmu­ra ku­rzu, pia­chu, frag­men­tów wszyst­kie­go, co sta­nę­ło na dro­dze eks­plo­zji.

Woj­na, któ­rą to­czy­li, tyl­ko przy­ci­chła. Te­raz wró­ci­ła. ■

Rozdział 1

Jakucja, tereny czerwonych Chin | 12 li­sto­pa­da 1964

Wnę­trze, mimo swo­jej pro­sto­ty, nie­przy­jem­nej su­ro­wo­ści bry­ły i ha­ła­su, jaki je wy­peł­niał, a przede wszyst­kim oko­licz­no­ści, było bez­piecz­ne. Przy­naj­mniej tak so­bie wma­wiał jego zdo­byw­ca. Ten, któ­ry stał w głów­nym po­miesz­cze­niu, prze­stron­nej, be­to­no­wej sali o sza­ro-żół­tych ścia­nach, ską­pa­nej w moc­nym świe­tle. Mimo że bu­rza, któ­ra prze­wa­li­ła się przez jego świat, wy­wró­ci­ła wszyst­ko do góry no­ga­mi, to miej­sce opar­ło się pę­dzą­cej hi­sto­rii.

Czło­wiek otrze­pał kurz ze zwy­kłej, wa­to­wa­nej kurt­ki mun­du­ro­wej, opa­trzo­nej fu­trza­nym koł­nie­rzem. Wła­ści­wie nie wie­dział, po co to robi, sko­ro wszyst­ko wo­kół było brud­ne. No­sił te­raz pro­sty ubiór, dzię­ki któ­re­mu gi­nął w tłu­mie. Wie­dział, że już nie może de­cy­do­wać o wie­lu rze­czach.

Wcią­gnął w płu­ca pach­ną­ce ku­rzem po­wie­trze. Zmo­bi­li­zo­wał się, sku­pił. Miał za­da­nie do wy­ko­na­nia, ko­lej­ne z wie­lu, któ­ry­mi roz­po­czy­nał nowy roz­dział w swo­im ży­ciu. Był znów kimś, choć nie wia­do­mo, na jak dłu­go. Na pew­no póki pra­co­wał jak na­le­ży, on i jemu po­dob­ni.

Prócz nie­go było jesz­cze kil­ku nie-Azja­tów. Daw­ne ide­olo­gie na­ka­zy­wa­ły wy­rzu­cić z gło­wy uprze­dze­nia. Dzia­ła­li obok sie­bie w gru­pie uwi­ja­ją­cej się jak mrów­ki, odzia­nej w zie­lo­no-sza­re mun­du­ry, z au­to­ma­ta­mi na ple­cach, zgra­ni jak je­den or­ga­nizm. A prze­cież pra­co­wa­li do­pie­ro kil­ka­na­ście ty­go­dni. Za to pod do­brym kie­row­nic­twem.

– Szyb­ko, chłop­cy, szyb­ko! – Męż­czy­zna kla­snął w dło­nie, kie­dy czwór­ka lu­dzi wy­pro­wa­dza­ła cięż­ki, że­la­zny wó­zek z ła­dun­kiem.

Ko­lej­na gru­pa spo­so­bi­ła się do wy­jaz­du, inna wra­ca­ła pę­dem, zdy­sza­na.

W po­miesz­cze­niu po­ja­wił się męż­czy­zna, wy­so­ki, szczu­pły, po pięć­dzie­siąt­ce. No­sił po­dob­ny mun­dur, pas, ka­bu­rę, gru­bą czap­kę, któ­rą zdjął te­raz, od­kry­wa­jąc, że pod zie­mią cią­gle jest cie­pło.

– Jak nowe. – Przy­bysz uśmiech­nął się, wska­zu­jąc na ma­ga­zyn pa­pa­chą. Jego ro­syj­ski trzesz­czał, nie­po­zba­wio­ny draż­nią­ce­go, prze­cią­gli­we­go ak­cen­tu.

– Tak jak są­dzi­li­śmy, to­wa­rzy­szu ge­ne­ra­le. – Mel­du­nek był dziar­ski, za­ra­zem za­brzmiał nie­co cheł­pli­wie. Ro­sja­nin był za­do­wo­lo­ny, że jego prze­wi­dy­wa­nia i in­for­ma­cje spraw­dza­ją się jesz­cze le­piej niż w za­ło­że­niach.

Wy­so­ki Chiń­czyk po­stą­pił kil­ka kro­ków i do­bro­tli­wie, wręcz przy­ja­ciel­sko klep­nął Ro­sja­ni­na w ra­mię. Dla tej na­cji był to wy­jąt­ko­wo wy­lew­ny znak po­par­cia i apro­ba­ty.

– Do­sko­na­le! – Wy­da­wa­ło się, że Chiń­czyk wy­gło­si ja­kąś do­nio­słą mowę, ale skoń­czy­ło się na tym jed­nym sło­wie. Przy­bysz był naj­wi­docz­niej zmę­czo­ny, ze­stre­so­wa­ny, nie po­tra­fił ze­brać my­śli. Być może re­to­rycz­ne po­pi­sy nie mie­ści­ły się w jego sty­lu, zna­no go prze­cież ra­czej z ana­li­zy, po­spo­li­te­go knu­cia i two­rze­nia no­wych sce­na­riu­szy. W tym był, jak sły­szał Ro­sja­nin, po­noć do­bry.

Chiń­ski ofi­cer, za­du­ma­ny, od­pro­wa­dzał wzro­kiem ko­lej­ny wó­zek.

– Ile? – Wpił uważ­ne, cie­kaw­skie spoj­rze­nie w Ro­sja­ni­na.

– Po­win­no być dwa­dzie­ścia czte­ry – od­parł tam­ten bez na­my­słu, z pa­mię­ci – zo­sta­ło jed­nak dwa­na­ście.

– Po­ło­wa. – Chiń­czyk od­ru­cho­wo przy­gryzł war­gę, pa­trząc w ścia­nę. My­ślał za­pew­ne, nie­co zdez­o­rien­to­wa­ny, jak przed­sta­wić to gó­rze. Pew­nie się bał. Ro­sja­nin znał i to uczu­cie, te obez­wład­nia­ją­ce wąt­pli­wo­ści. Oby­dwa sys­te­my wy­ro­sły wszak z jed­ne­go ko­rze­nia. Za­do­wo­le­nie „góry” było za­wsze spra­wą naj­waż­niej­szą. Spra­wą być albo nie być.

– Pew­nie tra­fi­ły do in­nych ma­ga­zy­nów albo prze­zbro­jo­no po­ci­ski... – Ro­sja­nin prze­rwał za­my­śle­nie swe­go do­wód­cy. – Jesz­cze przed... – sło­wo „klę­ska” nie chcia­ło przejść przez usta.

Po­czuł prze­szy­wa­ją­ce wręcz spoj­rze­nie sko­śnych oczu. Ge­ne­rał Xian przy­glą­dał mu się te­raz z nie­ja­kim po­li­to­wa­niem. Wy­czuł to wa­ha­nie, wstyd za całą tę ka­ta­stro­fę, któ­ra rzu­ci­ła Ro­sja­ni­na aż tu­taj. Chiń­czy­cy nie oka­zy­wa­li po­bła­ża­nia, zwłasz­cza bia­łym, i żad­ne ko­mu­ni­stycz­ne na­uki o za­cie­ra­niu da­nych zwy­cza­jów nie mo­gły tego zmie­nić.

Ro­sja­nin ru­szył w głąb, prze­cho­dząc obok ostat­nich wóz­ków. Przy­sta­nął przy jed­nym i uśmiech­nął się wy­nio­śle. Chiń­czy­cy mo­gli nim i jego ludź­mi po­ta­jem­nie gar­dzić, wy­kpi­wać, że po­tę­ga, któ­rą stwo­rzy­li, nie była wie­le war­ta, ale po­trze­bo­wa­li go. Wie­dział, wal­czył i nie po­szedł pod prę­gierz, a to sta­no­wi­ło za­le­tę.

Ge­ne­rał przy­kuc­nął i po­ło­żył dłoń w rę­ka­wicz­ce na ob­łym me­ta­lo­wym stoż­ku, wy­so­kim na ja­kieś dwa me­try, po­ma­lo­wa­nym na zie­lo­no.

– Nie po­win­ni­ście się mar­twić – ode­zwał się Ro­sja­nin ci­cho, pa­trząc na, zda­wa­ło się, nie­groź­ną bry­łę. – Skład był nie­tknię­ty przez tam­tych. A dwa­na­ście sztuk tego tu... daje i tak moc nie­wy­obra­żal­ną. Wła­dy­wo­stok, ma­ga­zyn spe­cjal­ny flo­ty Oce­anu Spo­koj­ne­go. Kil­ka in­nych miejsc. Nie by­li­śmy aż tak sła­bi. Je­że­li w in­nych pój­dzie po­dob­nie, uwa­żam, że... – wstał i na­brał po­wie­trza – moż­na być opty­mi­stą. Re­ak­cjo­ni­ści – wy­mó­wił z au­ten­tycz­ną po­gar­dą – do­wie­dzie­li się wie­le o na­szych se­kre­tach, ale wi­dać nie o wszyst­kich. Cha­os woj­ny nie uła­twia tro­pie­nia. Wa­sze... prze­pra­szam, na­sze wy­stą­pie­nia wzbu­dzi­ły jesz­cze więk­sze za­mie­sza­nie.

– Ba­ła­gan jest za­raź­li­wy. Bie­rze­cie od­wet, to­wa­rzy­sze – prze­rwał uszczy­pli­wie Xian. Tak, ten azja­tyc­ki szo­wi­nizm nie da­wał się wy­ple­nić. Ge­ne­rał od­cze­kał, aż gru­pa wy­pro­wa­dzi ko­lej­ną gło­wi­cę. – Wy­ko­rzy­stu­je­my sy­tu­ację. Tę chwi­lę nie­mo­cy... tak jak ka­pi­ta­li­ści ostat­niej wio­sny. – Szy­der­stwo za­go­ści­ło na jego ob­li­czu, ale mu­siał uznać, że prze­sa­dza z do­cin­ka­mi. Zmie­nił ton na po­chleb­ny. – Z wami, ze spe­cja­li­sta­mi ta­kie­go ka­li­bru wie­le moż­na zmie­nić. Przy­naj­mniej sku­tecz­nie się bro­nić.

Ro­sja­nin nie brał do sie­bie ani przy­ty­ków, ani nie­szcze­rych po­chwał. Wie­dział, ile zna­czy dla czer­wo­ne­go pań­stew­ka. Ile może uczy­nić, by te­raz na­praw­dę wy­ro­sło na praw­dzi­we mo­car­stwo, za­stra­sza­jąc nie tyl­ko są­sia­dów, ale i cały świat.

– Zaj­rzy­my jesz­cze w kil­ka za­ka­mar­ków – oznaj­mił bez emo­cji. – Nie wszyst­ko ewa­ku­owa­no. Nie mają siły, środ­ków albo za­ufa­nia do tu­tej­szych. Mie­li tyl­ko kil­ka mie­się­cy. Te­ren ogrom­ny, a wie­le sta­no­wisk pod­le­ga­ło tyl­ko szta­bo­wi ge­ne­ral­ne­mu. Jak wi­dzi­cie – po­wiódł pal­cem po su­fi­cie, gdzie ulo­ko­wa­no rzę­dy ażu­ro­wych grzej­ni­ków – nie wszyst­ko skno­ci­li­śmy...

Ge­ne­rał pu­ścił iro­nię mimo uszu.

– Mie­li­śmy i mamy – twar­do i pew­nie kon­ty­nu­ował Ro­sja­nin – kil­ku na­praw­dę do­brych spe­cja­li­stów. Sys­tem dzia­ła, pod­trzy­mu­je tem­pe­ra­tu­rę, wil­got­ność. Za­baw­ki się nie zmar­no­wa­ły, jak na­ka­za­ła in­struk­cja na woj­nę. Je­śli gdzieś coś pa­dło, nie szko­dzi, nie mi­nę­ło dużo cza­su. Gło­wi­ce wy­trzy­ma­ją, znaj­dzie­my wszyst­ko i bę­dzie dzia­ła­ło.

Xian co praw­da nie uśmiech­nął się, ale wy­raź­nie po­ja­śniał na twa­rzy. Prze­stał na mo­ment ana­li­zo­wać, ob­my­ślać na­stęp­stwa każ­de­go ru­chu. Po­do­ba­ło mu się to, co sły­szał. Wie­dział, że i góra bę­dzie za­do­wo­lo­na.

– Oby tak da­lej. – Skło­nił się z nie­mal szcze­rym en­tu­zja­zmem i wresz­cie na jego twa­rzy za­go­ścił uśmiech. – Jesz­cze was nie po­ko­na­li, a je­śli tak my­ślą, gorz­ko tego po­ża­łu­ją. – Jego głos za­brzmiał w be­to­no­wych ścia­nach z nad­spo­dzie­wa­ną mocą. – Rów­nież... – ski­nął gło­wą, skra­ca­jąc dy­stans – dzię­ki to­bie. Je­ste­śmy wdzięcz­ni. Mamy dług, ale i wiel­kie po­my­sły.

Bia­ły cze­kał na dal­szy ciąg, na ja­kieś kon­kre­ty, przy­pie­czę­to­wa­nie współ­pra­cy, któ­rą roz­po­czy­na­li. Jed­nak Xian za­milkł, znów wpa­trzo­ny w wy­ta­cza­ne z bun­kra gło­wi­ce.

Ro­sja­nin tak­so­wał go wzro­kiem, jak­by chcąc zmu­sić, by ge­ne­rał do­koń­czył, po­twier­dził to, co usta­la­li. Choć po­bież­ne, po­ro­zu­mie­nie zda­wa­ło się szcze­re. Bia­ły speł­nił naj­waż­niej­sze za­da­nie, po­win­no być jak na­le­ży. „Nie, on nie może. Jest za ni­sko” – prze­mknę­ło przez zmę­czo­ny umysł. Fak­tycz­nie, za­stęp­ca sze­fa wy­wia­du woj­sko­we­go Chiń­skiej Re­pu­bli­ki Lu­do­wej mógł nie być in­for­mo­wa­ny o umo­wach z byle re­ne­ga­tem z daw­nej so­jusz­ni­czej ar­mii. Jed­nak coś nie da­wa­ło mu spo­ko­ju, ja­kieś prze­czu­cie za­le­gło cięż­ko w żo­łąd­ku, dziw­nie re­al­ne. „A je­śli nie?” In­stynkt zwy­kle go nie za­wo­dził... Jego świat się wa­lił. Udał więc przed sa­mym sobą, że to non­sens, że wszyst­ko bę­dzie w po­rząd­ku.

– Idzie­my? – z czar­nych my­śli wy­rwał go głos Chiń­czy­ka, któ­ry stał obok, pa­trząc cie­kaw­sko. Znów go czy­tał, pró­bo­wał roz­szy­fro­wać. Albo Ro­sja­nin po­pa­dał w pa­ra­no­ję. Jak rzad­ko kie­dy ostat­ni­mi cza­sy, za­pra­gnął wy­tchnie­nia, urlo­pu.

Zro­bi­ło mu się dusz­no.

– Od­sta­wią nas... – Chiń­czyk znów miał przy­jem­niej­szy wy­raz twa­rzy. – O to się nie mar­tw­cie. Za­bez­pie­czy­my. – Ski­nął gło­wą w stro­nę ła­dun­ków. – Nasi mą­drzy za­czną szy­ko­wać... – Ro­sja­nin już nie słu­chał. Dał się zła­pać za ło­kieć i po­pro­wa­dzić w ko­ry­tarz, do win­dy. Po­tem wy­żej, na mróz, w śnieg, gdzie cze­ka­ły śmi­głow­ce.

Ro­sja­nin uzmy­sła­wiał so­bie, że jed­nak jest go­ściem, że tra­ci kon­tro­lę. Wie­le py­tań ko­tło­wa­ło się w gło­wie i żad­nej od­po­wie­dzi. Jed­no było oczy­wi­ste. Mu­siał wy­po­cząć.

Donbas, Republika Wschodniej Ukrainy | 18 maja 1966

– A je­że­li skre­wi­li? Zno­wu? – to dru­gie py­ta­nie Wło­dek Sar­no­wiec­ki za­dał z więk­szym na­ci­skiem. Le­żał w płyt­kiej ja­mie pod gę­stym krza­kiem, nie­omal wto­pio­ny w jego ko­lor dzię­ki ma­sko­wa­niu. Biał­ka oczu od­ci­na­ły się od brą­zo­wo-zie­lo­nych plam na twa­rzy.

Wszy­scy się oba­wia­li i za­da­wa­li po­dob­ne py­ta­nia po sto razy, ale tyl­ko jemu, star­sze­mu cho­rą­że­mu, wy­rwa­ło się te­raz, w tej chwi­li. Na głos.

Bar­tło­miej Kar­pac­ki zbył to mil­cze­niem. Tyl­ko usta mu drgnę­ły, ale skoń­czy­ło się na dziw­nym tiku. Moc­niej wci­snął lor­net­kę w oczy, lu­stru­jąc te­ren przed po­zy­cją. „A je­że­li skre­wi­li?” – plą­ta­ło mu się w mó­zgu drę­czą­cym echem. Gdy­by nie oko­licz­no­ści, go­tów był­by wy­rzu­cić z sie­bie se­rię prze­kleństw. W cią­gu ostat­nich lat zda­rza­ło mu się to co­raz czę­ściej i do­sad­niej. Ale nie tu, nie te­raz.

Kil­ka głęb­szych od­de­chów po­zwo­li­ło z tru­dem się opa­no­wać.

– Skup się i nie za­da­waj głu­pich py­tań – wy­ce­dził, pra­wie nie otwie­ra­jąc ust. Gdy­by był czas i moż­li­wość, mógł­by się za­sta­no­wić, cze­mu do­świad­cze­ni fa­ce­ci tak głu­pie­ją, dzie­cin­nie­ją.

Od­po­wiedź była oczy­wi­sta. Wszy­scy mie­li dość. Do­cie­ra­li do kre­su, jak on sam, nie mo­gąc już opa­no­wać we­wnętrz­ne­go dy­go­tu. Spra­wa ro­bi­ła się po­waż­na, nie­bez­piecz­na. Nie­wie­le moż­na było zdzia­łać. Mimo na­wa­łu pra­cy ra­czej nie od­sta­wa­li od za­ło­żo­nej nor­my. Prze­ga­niać głu­po­ty i stra­chy jesz­cze więk­szą ilo­ścią ćwi­czeń... to by chy­ba gro­zi­ło bun­tem. Na­wet u nich. Na­wet w Ke­dy­wie.

Zno­wu zro­bi­ło się pra­wie ci­cho. Lek­ki wiatr omia­tał oko­li­cę rześ­ki­mi po­dmu­cha­mi. Szu­mia­ły drze­wa i gę­ste krza­ki, któ­re do­pie­ro co ob­la­ły się wio­sen­ną zie­le­nią. Na­wet mimo póź­nej pory wi­dać było tę wy­ra­zi­stą bar­wę, jak­by na­tu­ra oka­zy­wa­ła ra­dość, że zima wresz­cie ode­szła. Wszyst­ko było zwy­czaj­ne, spo­koj­ne, na swój spo­sób uro­kli­we.

Gru­pa Kar­pac­kie­go mia­ła gdzie się skryć na wiel­kim pust­ko­wiu, po­ła­ciach pól i ste­pów.

La­sów nie było wie­le w tych oko­li­cach. Je­śli już, to moc­no od­da­lo­ne od sie­bie, roz­cią­gnię­te na pła­skich ostę­pach wą­ski­mi pa­sa­mi.

Im się po­szczę­ści­ło. Pre­zent od losu i... od tam­tych, że po­sta­no­wi­li tu roz­ra­biać.

Po­la­cy dzię­ki temu nie mu­sie­li tkwić w słoń­cu, w wy­so­kiej tra­wie, usy­cha­jąc z pra­gnie­nia i drżąc, że mimo ka­mu­fla­żu ktoś ich do­strze­że.

Ten za­gaj­nik po­ra­stał nie­du­ży, wręcz sym­bo­licz­ny pa­gó­rek, ja­kąś ru­inę wsi, zbu­rzo­nej przez jed­ną z wi­chur hi­sto­rii. Tak jak kie­dyś, gdy to wszyst­ko za­czy­na­li, Kar­pac­ki z od­dzia­łem kry­li się w piw­ni­cach nie­ist­nie­ją­cych do­mostw nie­ist­nie­ją­cej osa­dy. Za­raz przed tym, jak wy­strze­lo­ne przez nich po­ci­ski zmie­ni­ły układ sił na świe­cie.

Bar­tek odło­żył lor­net­kę i za­ci­snął po­wie­ki, żeby oczy od­po­czę­ły. Zda­ło mu się, że wi­dzi swój dom, mło­de­go, żonę i wszyst­kich, któ­rych zo­sta­wił. Tę­sk­ne ob­ra­zy wdzie­ra­ły się w umysł bez za­po­wie­dzi w każ­dym ułam­ku wol­nej chwi­li. Pró­bo­wał przy­po­mnieć so­bie, jak dłu­go nie wi­dział żony ani syna. Osiem, tak, osiem mie­się­cy, uda­ło mu się w koń­cu po­li­czyć. Po ple­cach prze­szedł mu dreszcz. „Jak mo­głem za­po­mnieć” – zży­mał się sam na sie­bie, wresz­cie uznał, że to w re­ak­cji obron­nej.

Ostat­ni urlop i tak był krót­ki, za krót­ki. Bał się, że je­śli ni­cze­go nie zmie­ni albo ktoś się nie zli­tu­je, za­cznie za­po­mi­nać twa­rze. A je­śli jego za­po­mną?

Uniósł gło­wę, zer­ka­jąc przez ga­łę­zie na nie­bo. Wzrok mu­siał od­po­cząć. Słoń­ce chy­li­ło się ku za­cho­do­wi. Dłu­gi dzień zmie­rzał do koń­ca, a oni nie mo­gli za­czy­nać.

Zno­wu spoj­rzał przez szkła. Kto nie ob­sta­wiał ty­łów, wpa­try­wał się w to, co mie­li przed sobą. Wy­da­wa­ło się, że wszy­scy w du­chu mo­dlą się, by wresz­cie coś się ru­szy­ło. Tam, do­bre czte­ry ki­lo­me­try od nich, na pła­skiej jak gi­gan­tycz­ny stół rów­ni­nie, z wio­secz­ką oko­lo­ną nie­du­żym la­sem.

Miej­sce było nie­wiel­kie, kil­ka do­mostw. Sto­do­ły, drew­nia­ne chle­wi­ki. W tym kra­ju były ty­sią­ce ta­kich dziur. Za­po­mnia­nych, zruj­no­wa­nych, pu­stych po tym, jak woj­na albo bie­da pchnę­ły lu­dzi do szu­ka­nia szczę­ścia gdzie in­dziej.

Nie, ta wieś nie była pu­sta. Miesz­ka­ło tu jesz­cze kil­ku lu­dzi, z po­zo­ru rol­ni­ków, któ­rzy na­praw­dę... pil­no­wa­li cze­goś.

Ta ukry­ta po­śród ste­pów miej­sco­wość była, po­mi­mo swe­go nie­po­zor­ne­go wy­glą­du, miej­scem, na któ­re te­raz zwró­ci­ła się uwa­ga wie­lu waż­nych lu­dzi. Dzie­siąt­ki po­dob­nych miejsc na te­ry­to­riach wa­lą­ce­go się im­pe­rium by­wa­ło ce­la­mi dla żoł­nie­rzy ta­kich jak Bar­tło­miej Kar­pac­ki. Przy­spa­rza­ły wię­cej kło­po­tów, ani­że­li moż­na by­ło­by są­dzić po pierw­szym oglą­dzie. I czę­sto mu­sia­ły znik­nąć z po­wierzch­ni zie­mi. Przez set­ki po­dob­nych ce­lów, grup zbroj­nych, daw­nych to­wa­rzy­szy mo­skiew­skich i roz­bit­ków z te­re­no­wych od­dzia­łów par­tii i gar­ni­zo­nów, przez jesz­cze więk­sze kło­po­ty z czer­wo­ny­mi w Chi­nach, nie­wiel­ki i eli­tar­ny Ke­dyw w kil­ka­na­ście mie­się­cy z sześć­dzie­się­ciu lu­dzi roz­bu­do­wa­no do po­nad trzech se­tek, a to w opi­nii wie­lu cią­gle było zbyt mało.

– Dali dupy, mó­wię wam – z za­my­śle­nia do­wód­cę wy­rwał głos Włod­ka, któ­ry te­raz nie­mal za­wo­dził, da­jąc się po­rwać fru­stra­cji.

– Jak pra­gnę ju­tra do­żyć... – z pra­wej ode­zwał się hu­czą­cy bas cho­rą­że­go Złot­ni­ka. – Przy­mknij się, na Boga.

Wło­dek chciał coś od­szczek­nąć, Bar­tek uci­szyć oby­dwu, ale w su­kurs przy­szedł mu spo­koj­ny jak za­wsze głos ich „dru­ci­ka”.

– Ame­ry­kań­skie pta­ki mó­wią, że dłu­go nie mogą wi­sieć. Py­ta­ją, czy coś wia­do­mo, bo lecą – mó­wił ci­cho, jak­by wo­ko­ło nic się nie szy­ko­wa­ło.

Kar­pac­ki wpa­trzył się w mło­dą, umo­ru­sa­ną twarz łącz­no­ściow­ca. Czę­sto w ta­kich albo i gor­szych mo­men­tach do­pa­da­ło go py­ta­nie, jak ten Le­opold to robi. Szczyl, po­tra­fił być opa­no­wa­ny, choć do­pie­ro do­łą­czył do gru­py i nie miał na kon­cie tylu wy­pa­dów, co cała resz­ta.

– Prze­ka­żesz, żeby wy­trzy­ma­li jesz­cze kwa­drans, i je­śli nie roz­ka­żę ina­czej, le­cie­li na pierw­szy przy­sta­nek. Co, Wło­dziu? – Bar­tek dźwi­gnął się z po­sła­nia. Syk­nął krót­ko, gdy za­kłu­ły zdrę­twia­łe mię­śnie nóg. – Za­do­wo­lo­ny? Bę­dzie­my wra­ca­li... Ot, spa­ce­rek – iro­ni­zo­wał, roz­ma­so­wu­jąc łyd­ki.

Znów czuł, jak w jed­nej krót­kiej chwi­li pod­no­si mu się ci­śnie­nie. Tak, co­raz trud­niej było za­cho­wać opa­no­wa­nie, choć tego wy­ma­ga­ła funk­cja.

– Kur­wa mać – wark­nął, li­cząc, że tam­ci po­my­ślą, że to wszyst­ko z bólu za­sta­łych mię­śni.

Nie był tu od wczo­raj. Bił się na chy­ba już trze­ciej woj­nie, cza­sem już ich nie roz­róż­niał. Zla­ły się w ciąg zda­rzeń, prze­żyć cza­sem tak okrop­nych, że aż sur­re­ali­stycz­nych, nie­kie­dy tyl­ko prze­ry­wa­nych wi­wa­ta­mi suk­ce­sów. Praw­dzi­wych albo po­zor­nych. Wy­da­rze­nia mie­sza­ły się z twa­rza­mi sta­rych przy­ja­ciół i co­raz bled­szym wi­do­kiem buzi syn­ka.

Tkwił tak dłu­go w tym wszyst­kim, że wie­dział, co te­raz na­stą­pi. Naj­pierw dłu­gi marsz przez te­ren, na któ­rym wróg po­czy­na so­bie cał­kiem swo­bod­nie. Miej­sca, gdzie nie wol­no ufać na­wet wła­dzy. Ale to nie bę­dzie naj­gor­sza część. Póź­niej za­cznie się od nowa. Całe to po­lo­wa­nie, szu­ka­nie i niu­cha­nie, wy­kry­wa­nie prze­cie­ku, win­nych. Po­dej­rze­nia ze stro­ny tych, co tu na­sta­li, ca­łej ad­mi­ni­stra­cji i po­li­cji. Ro­bo­ta od zera, krok po kro­ku, i utkną tu aż do zimy.

– Spier­do­li­li – nie wy­trzy­mał. Ostry ton wy­ra­żał wściek­łość na cały świat, na los, na ro­bo­tę. Za­da­nie do­bre dla byle pod­od­dzia­łu zwia­dow­cze­go, nie dla jego gru­py. – Pięt­na­ście mi­nut... – za­rzą­dził.

– Jest ruch – ob­wie­ścił Le­opold, jak zwy­kle spo­koj­nie. Po­pa­trzy­li na nie­go nie­do­wie­rza­ją­co. Ale żar­ty w ta­kiej chwi­li nie były w jego sty­lu. – „Jam­nik” ich wi­dzi. Czte­ry auta, w tym cię­ża­rów­ka. Pół­noc­ny wschód. Idą do celu – mó­wił pręd­ko.

– Wzy­waj ge­ne­ra­łów – wtrą­cił po­śpiesz­nie Bar­tek, czu­jąc, że wra­ca mu opty­mizm. – Niech ich szy­ku­ją. Pta­ki też, jak tam­ci do­trą na miej­sce, tań­czy­my. Wło­dziu... tym ra­zem chy­ba zro­bi­li jak trze­ba. – Mru­gnął do kum­pla. Po­czuł pierw­szy, na ra­zie de­li­kat­ny do­pływ ad­re­na­li­ny.

Sar­no­wiec­ki nie wy­da­wał się prze­ko­na­ny. Wzru­szył ra­mio­na­mi i wpił spoj­rze­nie w punkt na ste­pie.

Po­rucz­nik Kar­pac­ki na po­wrót umo­ścił się w le­go­wi­sku z lor­net­ką przy oczach. Był uważ­niej­szy, zmy­sły pra­co­wa­ły le­piej, jak za­wsze, kie­dy cia­ło do­sta­wa­ło świe­ży strzał eu­fo­rii.

Lu­bił, wręcz ubó­stwiał ten stan. Był jak na haju. Za­po­mi­nał o tych dłu­gich mie­sią­cach, któ­re spę­dził poza do­mem, o wszyst­kim, co prze­szedł. Była ta prze­klę­ta, zwie­rzę­ca przy­jem­ność, któ­rej ani Anna, ani na­wet jego sta­ru­szek, choć swo­je prze­żył – nie mo­gli po­jąć. Dia­bel­ski na­łóg. Dla nie­go wy­bła­gał ra­zem z nie­ma­łą gru­pą zwol­nie­nie ze „stró­żo­wa­nia”. Po­nad pół roku ochra­nia­li waż­ne­go Mo­ska­la, któ­ry pra­co­wał dla War­sza­wy i alian­tów. Za­ję­cie od­po­wie­dzial­ne i waż­ne, ale bra­ko­wa­ło w nim ad­re­na­li­ny. Po­dob­no byli zbyt cen­ni, za wie­le wie­dzie­li o tym, jak za­czę­ła się ta woj­na. To ich nie ob­cho­dzi­ło, cią­gnę­ło ich w pole, jak­by cała ma­ka­bra i strach ule­cia­ły z pa­mię­ci. Mimo wszyst­ko nie po­zwo­lo­no by im, gdy­by zwy­czaj­nie spra­wy nie za­czę­ły się gma­twać.

„Gma­twać” – po­wie­dział w my­śli, wspo­mi­na­jąc cały ba­ła­gan, jaki na­stą­pił po krót­kim okre­sie względ­ne­go spo­ko­ju. Smu­ty, jak opi­sy­wa­li to bol­sze­wi­cy albo ra­czej ci, w któ­rych się prze­obra­zi­li. Ci, z któ­ry­mi przy­szło się ga­niać od Mo­skwy po Po­le­sie.

Nie­wiel­ki kon­wój wy­ło­nił się wresz­cie zza drzew i wje­chał po­mię­dzy za­bu­do­wa­nia. Zde­ze­lo­wa­ne fur­go­net­ki i jed­na cię­ża­rów­ka, wy­glą­da­ją­ca na ka­ma­za. Nic woj­sko­we­go. Po­ru­sza­li się ja­ki­miś tro­fe­ami z roz­sy­pu­ją­cych się koł­cho­zów czy in­nych wiel­kich, pań­stwo­wych firm bu­dow­la­nych.

– Idą na pew­nia­ka... – słusz­nie za­uwa­żył Wło­dek. – Mó­wi­łem, albo miej­sco­wy po­lic­maj­ster ich nie tyka, albo na­praw­dę tacy sil­ni. W kon­wo­ju, z fa­so­nem, ele­ganc­ko... Do­bra... są. Cze­ka­my?

– „Dru­cik” – Bar­tek nie od­wra­cał gło­wy – na­daj, że są w punk­cie. Niech ge­ne­ra­ły lecą. Sie­dzi­my czte­ry ki­lo­me­try na po­łu­dnie. Niech to ban­ko­wo uwzględ­nią, do cho­le­ry, i do­daj uprzej­mie, by tym ra­zem się po­sta­ra­li – za­koń­czył z so­czy­stą iro­nią fru­stra­ta. – A ty nie na­rze­kaj – syk­nął na Włod­ka. – Jadą, bo wszy­scy wie­dzą, żeby ich pusz­czać. Nie pło­szyć.

Wozy wła­śnie się za­trzy­ma­ły, wy­sia­dła grup­ka lu­dzi. Na­wet tu było wi­dać, że są uzbro­je­ni i bar­dzo ostroż­ni. Ktoś dał im roz­kaz i pręd­ko ro­ze­szli się po wsi, osła­nia­jąc pe­ry­metr. Z auta w środ­ku wy­siadł jesz­cze ktoś. Do­pie­ro wte­dy zja­wił się ko­mi­tet po­wi­ta­ny, go­spo­darz z ob­sta­wą. Przy­wi­ta­li się krót­ko. Paru lu­dzi za­czę­ło wy­ła­do­wy­wać coś z cię­ża­rów­ki.

– Pie­przo­ny pik­nik – Bar­tek żach­nął się, rzu­ca­jąc Włod­ko­wi peł­ne uzna­nia spoj­rze­nie.

Kom­pan miał słusz­ność.

Prze­ciw­nik nie wy­glą­dał na za­szczu­te­go. Pa­no­wał tu, a jego przy­wód­ca – czło­wiek z domu – miał być naj­po­tęż­niej­szym wa­taż­ką po tej stro­nie gra­ni­cy.

– Jak to było... – Bar­tek wy­krzy­wił usta w ner­wo­wym uśmie­chu. – Py­cha kro­czy przed upad­kiem?

– Ge­ne­ra­ło­wie w dro­dze – Le­opold ob­wie­ścił nie­co za gło­śno, bar­dzo po­waż­nie.

Bar­tek w pierw­szym od­ru­chu chciał go zga­nić, ale je­dy­na czuj­ka, jaką wy­kry­li w oko­li­cy, daw­no le­ża­ła mar­twa. Poza tym za chwi­lę i tak mia­ło zro­bić się na­praw­dę gło­śno.

– Pół­to­rej mi­nu­ty – „dru­cik” za­czął od­li­cza­nie.

Nie miał po­ję­cia, jak to ma wy­glą­dać, jako że w tego typu „strze­la­niu” uczest­ni­czył po raz pierw­szy. Spo­dzie­wał się jed­nak, że musi to być duże i nie cał­kiem bez­piecz­ne wy­da­rze­nie, bo roz­płasz­czył się w swo­im wy­ko­pie i na­krył gło­wę ra­mie­niem, nie od­ry­wa­jąc słu­chaw­ki od ucha.

– Zno­wu ruch. „Jam­nik” mel­du­je, że od pół­noc­ne­go wscho­du idą jesz­cze dwie gru­py. Chy­ba osło­na... tam­tych. Albo są na spo­tka­nie spóź­nie­ni – mam­ro­tał spod ukry­cia.

– Przy­ją­łem – rzu­cił zwięź­le Bar­tek i wy­chy­lił jesz­cze gło­wę, spraw­dza­jąc, czy przy ich po­zy­cji nie robi się tłocz­no. Zresz­tą nie było to już waż­ne.

– Mi­nu­ta – wy­stę­kał z doł­ka łącz­no­ścio­wiec, co­raz moc­niej wpa­so­wu­jąc się w szcze­li­nę.

– Nie martw się. – Wło­dek uznał, że musi do­po­móc mło­de­mu w jego mę­kach. – Nie bę­dzie tak źle... – Sam przy­tu­lił się do pod­ło­ża i do­dał uszczy­pli­wie: – Je­śli tra­fią, gdzie trze­ba, oczy­wi­ście.

Mło­dy nic nie od­po­wie­dział. Cze­kał na fi­nał jak cała resz­ta.

Czas zwol­nił rap­tow­nie i to wy­cze­ki­wa­nie zda­wa­ło się być ca­łym ży­ciem. Bart­ko­wi ser­ce przy­śpie­szy­ło, trze­po­cząc w pier­si nie­bez­piecz­nie, ale i pod­nie­ca­ją­co. Dla tego mo­men­tu, tego spa­zmu lęku i eks­cy­ta­cji, trwał na tym pust­ko­wiu. Za­ci­snął pię­ści, na­piął każ­dy cen­ty­metr cia­ła. Wo­ko­ło szu­miał wiatr, niby nic się nie dzia­ło. Zwy­kły ukra­iń­ski wie­czór, któ­ry dzię­ki wy­sił­ko­wi set­ki lu­dzi, a tak­że dzię­ki jemu sa­me­mu miał prze­mie­nić się w coś dia­me­tral­nie in­ne­go w jed­ną se­kun­dę. I tyl­ko z pierw­szym od­leg­łym dźwię­kiem, sil­niej­szym niż po­dmuch w ga­łę­ziach, przy­szła in­stynk­tow­na oba­wa, czy się uda. Mu­siał na­uczyć się ra­dzić so­bie z tym szep­tem skry­te­go w nim tchó­rza. Sku­pił się na na­ra­sta­ją­cym szme­rze i chciał mieć na­dzie­ję, że tam­ci go nie sły­szą.

Gruch­nę­ło moc­niej, prę­dzej. Ostat­ni, naj­gor­szy skurcz ser­ca. Dłu­gi roz­my­ty kształt, któ­re­go nie spo­sób było wcze­śniej do­strzec, po­mknął pio­no­wo ku zie­mi. Ob­ja­wił się na se­kun­dę.

Dłu­gi cień wbił się w grunt, z po­zo­ru mięk­ko. W tej sa­mej chwi­li bły­snę­ło, go­re­ją­ca kula bla­sku ro­ze­szła się w bok i do góry. Dźwięk ni­czym na­gła i bli­ska sal­wa stu dział, wdzie­ra­ją­ca się w bę­ben­ki, nie­przy­jem­nie po­ra­ża­ją­ca cia­ło. Bart­ka pod­rzu­ci­ło w górę w jego le­go­wi­sku i wy­da­wa­ło mu się, że wszyst­ko wo­ko­ło idzie pod nie­bio­sa, każ­de drze­wo i każ­dy liść.

– Je­zus – stęk­nął pe­wien, że po­cisk padł za bli­sko, że to już ko­niec. Jak na po­twier­dze­nie z ca­łej siły dmuch­nę­ło go­rą­cą falą ude­rze­nio­wą.

Szum w ko­na­rach prze­szedł w gło­śny świst. Ga­łę­zie za­czę­ły pę­kać z ta­kim ło­sko­tem, jak­by mia­ło oba­lić cały las. W po­wie­trze unio­sła się chmu­ra pia­chu i pyłu, któ­ra prze­szła z ol­brzy­mią pręd­ko­ścią po­nad kry­jów­ką, ale za­nim kto­kol­wiek zdo­łał zer­k­nąć, co się wy­da­rzy­ło, dru­gi wy­buch przy­ci­snął lu­dzi do zie­mi.

Roz­błysk, chmu­ra i jęk ka­le­czo­nej zie­mi. Dud­nią­ce echo wiel­kie­go wy­bu­chu roz­cho­dzi­ło się wol­no, ustę­pu­jąc miej­sca ab­so­lut­nej ci­szy.

Bar­tek po­de­rwał się na ko­la­na. Oczy pie­kły od opa­da­ją­ce­go ku­rzu i dymu. Lor­net­ka była zbęd­na. Wszyst­ko wo­ko­ło za­kry­wa­ła sza­ro­bru­nat­na chmu­ra. Wy­żej w nie­bo bił do­stoj­ny, prze­ra­ża­ją­cy grzyb dymu. Cią­gle sły­chać było spa­da­ją­ce odłam­ki, wy­nie­sio­ne przez po­cisk ba­li­stycz­ny, na cześć ame­ry­kań­skie­go ge­ne­ra­ła na­zwa­ny Per­shing I.

– Ży­je­cie?! – krzyk­nął Kar­pac­ki, zo­rien­to­waw­szy się, że za dłu­go po­dzi­wia wi­do­ki.

– Je­stem! Okej! – zgła­sza­li się ko­lej­no, cała szóst­ka. W gło­sach sły­chać było drże­nie, na­pię­cie. Nie lu­bi­li tak bli­skich fa­jer­wer­ków.

Bar­tek po­dłu­bał w uszach, ale cią­gle nie sły­szał do­brze.

– „Dru­cik”! – Pod­sko­czył do mło­de­go.

Le­opold wła­śnie wy­do­sta­wał się spod ga­łę­zi, któ­ra spa­dła opo­dal jego doł­ka.

– Po­twierdź, że po­ci­ski w celu – roz­ka­zał Kar­pac­ki. – Wo­łaj pta­ki – do­dał za­raz. – Tro­chę im zaj­mie, za­nim się zbie­rze­my. „Jam­nik” niech idzie pierw­szy i spraw­dzi miej­sce... – Rzu­cił okiem na da­le­ką wio­skę, a ra­czej to, co z niej po­zo­sta­ło.

Przez gło­wę prze­mknę­ła mu krót­ka myśl, że po­dob­nie kie­dyś za­czy­na­li. „Tak­ty­ka do­pra­co­wa­na, i tyl­ko ska­la więk­sza” – pra­wie się ro­ze­śmiał, cho­ciaż nic we­so­łe­go w tym nie było. Kie­dyś uży­li ma­łej prze­ciw­pan­cer­nej ra­kie­ty, dziś po­tęż­ne­go po­ci­sku za set­ki ty­się­cy do­la­rów, ale efekt był pew­ny. Wszyst­ko na po­kaz i oczy­wi­ście by mi­ni­ma­li­zo­wać stra­ty.

– Po­daj na­szą po­zy­cję – in­stru­ował da­lej. – Skąd idzie­my i ilu nas, żeby się la­ta­ją­cy chłop­cy nie pod­nie­ci­li, że zna­leź­li ban­dzio­rów na otwar­tej prze­strze­ni.

Wstał, zła­pał za ka­ra­bi­nek.

– Do­bra, pa­no­wie! – Nogi się na­raz splą­ta­ły i w gło­wie coś za­wi­ro­wa­ło. Tak, ten cały cyrk, całe na­pię­cie mia­ły wpływ na jego cia­ło. Dwa szyb­kie wde­chy i wy­de­chy. – Mamy ład­ny spa­cer przed sobą. Trans­port w dro­dze, po­tem do domu... Ru­sza­my się!

*

Da­le­ko od dy­mią­cych ruin wsi las był znacz­nie gęst­szy. Lu­dzie z od­dzia­łu ukry­li się do­brze, choć ani oni, ani ich do­wód­ca, ka­pi­tan „Szasz­ka”, nie byli do koń­ca pew­ni, czy ma­szy­ny wro­ga, któ­re po­ja­wi­ły się nad oko­li­cą, albo ja­kaś gru­pa zwia­du, nie od­kry­ły ich obec­no­ści.

Do­wód­ca, do­bie­ga­ją­cy trzy­dzie­ste­go pią­te­go roku ży­cia, wy­chu­dzo­ny od cią­głych mar­szów i przy­pró­szo­ny już ob­fi­cie si­wi­zną, przy­warł do drze­wa, ob­ser­wu­jąc to, co mie­li przed sobą. Ka­zał resz­cie sie­dzieć nie­ru­cho­mo. Na­wet pi­snąć nie mo­gli, póki to się wszyst­ko nie skoń­czy albo nie za­pad­nie zu­peł­na ciem­ność, któ­ra po­zwo­li wy­mknąć się nie­zau­wa­że­nie.

Lu­dzie słu­cha­li. Bali się. Nie­spo­dzie­wa­ny atak, jego moc ro­bi­ły wra­że­nie. Więk­szość z bli­sko pięć­dzie­się­ciu boj­ców była nowa. Nie­wie­le wie­dzie­li o wo­jacz­ce i no­wo­cze­snej woj­nie.

Wy­ko­ny­wa­li więc po­le­ce­nie, jak naj­le­piej po­tra­fi­li. Roz­ło­ży­li się w za­ro­ślach, oko­pa­li i pa­trzy­li w ab­so­lut­nym mil­cze­niu, jak za­hip­no­ty­zo­wa­ni, na­wet ci, któ­rzy już bili się w du­żych bi­twach.

Trzy pary cięż­ko­zbroj­nych śmi­głow­ców roz­pierz­chły się nad oko­li­cą ni­czym bo­jo­we waż­ki, szu­ka­jąc ce­lów. Ktoś mu­siał je na­pro­wa­dzić, ale za­ło­gi same wy­bie­ra­ły miej­sca ata­ków.

Pierw­sza dwój­ka omio­tła sal­wa­mi ra­kiet pło­ną­ce do­mo­stwa, mię­dzy któ­ry­mi wa­la­ły się po­skrę­ca­ne wra­ki aut. Zie­mia nio­sła ło­skot krót­kich, wy­raź­nych eks­plo­zji. Póź­niej echo dźwię­cza­ło mia­ro­wy­mi se­ria­mi ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych, prze­bi­ja­ją­cy­mi się przez gło­śny ter­kot wir­ni­ków, wy­peł­nia­ją­cy oko­li­cę.

„Szasz­ka” wo­dził ocza­mi za parą UH-1, krą­żą­cych ze zwa­rio­wa­ną pręd­ko­ścią nad są­sied­nim kwar­ta­łem lasu. Bał się ich, bał po­twor­nie.

Pi­lo­ci ro­bi­li, co mo­gli, żeby uła­twić ce­lo­wa­nie, pro­wo­ku­jąc tych na zie­mi, ale nikt na­wet nie pró­bo­wał po­dej­mo­wać rę­ka­wi­cy.

Mimo to lot­nic­two wie­dzia­ło, gdzie ma bić. Chrzęst od­pa­la­nych po­ci­sków, sznu­ry bia­łe­go dymu i po­mię­dzy drze­wa­mi wy­ra­sta­ły czer­wo­no-czar­ne kule ognia i dy­mów. Ogień z nie­ba był cel­ny.

Dwa ko­lej­ne Bel­le prze­mknę­ły nie­spo­dzie­wa­nie ni­sko po­nad czę­ścią lasu, gdzie ma­sko­wał się od­dział ka­pi­ta­na „Szasz­ki”. Nad­le­cia­ły od pół­no­cy, tuż nad drze­wa­mi, jak­by pło­szy­ły zwie­rzy­nę.

Śmi­głow­ce po­de­rwa­ły się wy­żej i za­czę­ły na­wrót. Da­lej, gdzieś na ciem­nie­ją­cym bor­do­wym nie­bo­skło­nie, wi­dać było więk­sze ma­szy­ny. Zbli­ża­ły się pręd­ko. Na­wet stąd moż­na było do­strzec, że to do­brze zna­ne Mi-8.

– Idą pod­jąć tam­tych – oce­niał na głos ofi­cer.

– Psia­mać... – rzu­cił ktoś z tyłu, z nie­ja­kim za­wo­dem, że nic nie mogą za­ra­dzić. – Zna­czy się Ame­ry­ka­nie albo... nasi.

Lejt­nant „Sie­wier” pod­szedł bli­żej do­wód­cy. Były ofi­cer spec­na­zu ukra­iń­skie­go okrę­gu woj­sko­we­go był po­tęż­nym męż­czy­zną. Dwa lata wcze­śniej wo­jo­wał na wschód od Lwo­wa.

Te­raz splu­nął z obrzy­dze­niem.

– Nasi? – fuk­nął. Ta ide­owość, albo ra­czej za­wzię­tość, na­wet po tylu la­tach im­po­no­wa­ła do­wód­cy i dzi­wi­ła za­ra­zem.

– Nie­waż­ne kto... – ka­pi­tan uciął czczą dys­ku­sję. – Idź sprawdź, czy damy radę od­sko­czyć... Czy ja­kaś inna ob­ła­wa nie idzie.

„Sie­wier” nie od­po­wie­dział, tyl­ko za­czął co­fać się ci­cho i spraw­nie, ni­czym wiel­ki, mu­sku­lar­ny kot, wpa­trzo­ny w pło­ną­cą wieś.

– „Dniepr”. – Ka­pi­tan wzro­kiem od­szu­kał in­ne­go ofi­ce­ra, nie­co tyl­ko młod­sze­go niż on. – Bli­sko są... Nie mo­że­my ry­zy­ko­wać.

– Od­wrót? – upew­nił się tam­ten.

– Tak – od­parł ka­pi­tan. – Niech ra­dio da sy­gnał do resz­ty. Bę­dzie­my od­cho­dzić.

Baza „Kamieniec II”, sprzymierzona Republika Dalekowschodnia | 19 maja 1966

Gry­zą­cy, cuch­ną­cy słod­ko dym wdzie­rał się każ­dą moż­li­wą szcze­li­ną. Przez krzyk ran­nych prze­bi­jał się gwał­tow­ny syk pło­mie­nia, któ­ry obej­mo­wał kon­struk­cję.

Pod­puł­kow­nik Sta­ni­sław Grom­ko z tru­dem dźwi­gał się z pod­ło­gi. Nikt nie za­uwa­żył, że znik­nął pod ster­tą po­ła­ma­nych me­bli i wszel­kie­go wy­po­sa­że­nia szta­bu.

Wresz­cie wy­grze­bał się spod zgliszcz. Krew są­czy­ła mu się z czo­ła i uszu. Dud­ni­ło w gło­wie i z tru­dem po­tra­fił za­cho­wać rów­no­wa­gę. Ma­ja­czy­ły mu ob­ra­zy żony, do­ra­sta­ją­cych już sy­nów, i chciał dzię­ko­wać Stwór­cy, że prze­żył. Nie wie­dział, że to do­pie­ro po­czą­tek.

Dziw­ny szum wy­peł­niał mu czasz­kę. Pod­puł­kow­nik po­czuł chłód. „Mu­sie­li roz­bić strop” – uzmy­sło­wił so­bie. Do­tar­ło do nie­go, że stoi w po­szar­pa­nym po­lo­wym mun­du­rze, opar­ty o ścia­nę, wpa­tru­jąc się pół­przy­tom­nym wzro­kiem w za­dy­mio­ną salę. Na pod­ło­dze wi­dział nie­ru­cho­me cia­ła. Kil­ku ofi­ce­rów pró­bo­wa­ło od­gru­zo­wać wyj­ście. Ktoś ga­sił pło­mień, inni opa­try­wa­li ko­le­gów albo sami zwi­ja­li się z bólu, brud­ni od krwi.

– Pa­nie puł­kow­ni­ku... – ktoś ode­zwał się zza ple­ców Grom­ki.

Do­wód­ca obej­rzał się. Znał ten głos, ale nie roz­po­zna­wał twa­rzy. Wresz­cie sko­ja­rzył, po­znał po spoj­rze­niu wiel­kich ze stra­chu oczu, osa­dzo­nych w czar­nym te­raz od sa­dzy i po­pa­rzeń ob­li­czu. Ma­jor Boh­da.

– Ca­łyś? – za­py­tał wprost, pręd­ko tak­su­jąc do­wód­cę, naj­wy­raź­niej szu­ka­jąc ob­ra­żeń. – Trze­ba prze­nieść się na sta­no­wi­sko ba­ta­lio­nu... – mó­wił po­śpiesz­nie, nie cze­ka­jąc na re­ak­cję. – Dasz radę...? Po­trze­bu­jesz le­ka­rza?

Grom­ko ze­brał siły. Czuł się okrop­nie, ale nie mógł stra­cić twa­rzy. Na­piął ko­lej­ne mię­śnie. Było po­dob­nie jak kie­dyś, daw­no, gdy obe­rwał w Ita­lii so­lid­ny cios w gło­wę.

– Prze­ży­ję – chrząk­nął i prze­tarł twarz.

Ro­zej­rzał się do­oko­ła.

– Wal­nę­li w dzie­siąt­kę. – Prze­łknął śli­nę, gdy zro­zu­miał, że le­d­wo unik­nął śmier­ci. Nie wszy­scy mie­li to szczę­ście. Do­oko­ła le­ża­ły cia­ła.

Po­zo­sta­li po­wo­li ci­chli, gro­ma­dzi­li się wo­kół Grom­ki, cze­ka­jąc na roz­ka­zy. Byli do­brzy, do­świad­cze­ni, mniej lub bar­dziej, ale to tu­taj... wy­wró­ci­ło ich świat. Od­wy­kli od nie­przy­ja­cie­la, któ­ry po­tra­fił za­da­wać ta­kie cio­sy.

– Kto na si­łach, za­bie­ra się do ba­ta­lio­nu! – pod­puł­kow­nik wy­mu­sił na so­bie po­zo­ry wi­go­ru. – Niech nam zro­bią miej­sce. Tych... – głos mu się pra­wie za­ła­mał, kie­dy wska­zał na mar­twe cia­ła – okryj­cie czymś...

Sta­ra­jąc się nie my­śleć o za­bi­tych to­wa­rzy­szach bro­ni, sam ru­szył od­wa­lać de­ski i wor­ki z pia­skiem.

*

Cha­os wy­rwa­ny z pod­zie­mi roz­no­sił się po oko­li­cy, do tej pory spo­koj­nej, nie­omal nie­tknię­tej woj­ną. Na po­wierzch­ni przy­naj­mniej było moż­na ła­twiej od­dy­chać, choć i tu wszyst­ko przy­kry­wał ca­łun ciem­ne­go, tłu­ste­go dymu.

Nie­sły­szal­ny w ka­za­ma­tach sta­no­wi­ska do­wo­dze­nia ha­łas bi­twy wdzie­rał się w gło­wę pod­puł­kow­ni­ka. Baza była ogrom­na. Wiel­ki, wy­kar­czo­wa­ny ob­szar, skry­ty mię­dzy pła­ski­mi, za­le­sio­ny­mi wzgó­rza­mi. Praw­dzi­we uli­ce, ba­ra­ki, sta­no­wi­ska ar­ty­le­rii, skła­dy i ma­ga­zy­ny. Schro­ny bo­jo­we wy­drą­żo­ne w zie­mi, szań­ce god­ne daw­nych mi­strzów for­ty­fi­ka­cji. Jak pod Psko­wem czy Smo­leń­skiem. I jak wte­dy, jak przed wie­ka­mi, zbli­ża­ła się do umoc­nień wiel­ka bi­twa. Dud­ni­ło od wscho­du raz za ra­zem. Naj­pierw był je­den wiel­ki po­mruk, któ­ry po kil­ku chwi­lach za­czął wy­brzmie­wać po­je­dyn­czy­mi sal­wa­mi. Po­tem do­la­ty­wał ło­skot rwą­cych się po­ci­sków, gra­na­tów, ra­kiet czy cze­go­kol­wiek, co spa­da­ło na bazę. Z ma­ga­zy­nów pa­liw bu­cha­ło czer­wo­nym słu­pem ognia. Grom­ko skrzy­wił się, wi­dząc cel­ność nie­przy­ja­cie­la. Wie­dział, co to może ozna­czać. Ru­szył pręd­ko, na­kła­da­jąc hełm.

Rzu­cił okiem przez ra­mię. Bu­dy­nek szta­bu, kie­dyś so­lid­ny be­to­no­wy schron pod ma­sko­wa­niem, za­padł się, stra­sząc wiel­ką dziu­rą na sa­mym skra­ju stro­pu. Ob­ska­ki­wa­li go sa­ni­ta­riu­sze i żoł­nie­rze, z praw­dzi­wym za­pa­łem wy­do­by­wa­ją­cy ran­nych. Maszt ra­dio­wy ster­czał w nie­bo, cu­dem nie­tknię­ty, tak jak i ta­lerz no­wo­cze­snej łącz­no­ści sa­te­li­tar­nej.

– Może mamy fart – z ci­chą na­dzie­ją po­wie­dział puł­kow­nik, stu­ka­jąc ma­jo­ra ra­mie­niem.

Wsie­dli do sa­mo­cho­dów, dwóch PzInż 55. W trze­cim je­cha­ła eskor­ta. Do no­we­go miej­sca był ki­lo­metr, za da­le­ko, by prze­dzie­rać się pie­szo, zwłasz­cza w ta­kich wa­run­kach.

Chło­pak z prze­no­śnym ra­diem za­siadł za sze­fem, cią­gle wsłu­cha­ny w to, co brzmia­ło w ete­rze.

– Na pła­sko­wy­żu mel­du­ją o czoł­gach! – krzyk­nął, kie­dy wóz ru­szał. Grom­ko nie od­po­wie­dział. Nie, że nie wie­rzył, po pro­stu nie miał po­my­słu, co wła­ści­wie ma zro­bić. Gło­wa za­bo­la­ła te­raz do­pie­ro po­rząd­nie. Zmru­żył oczy, trąc na­sa­dę nosa.

Jego umysł wy­peł­nił się cha­osem my­śli i roz­wa­żań. Puł­kow­nik nie mógł się sku­pić. W na­tło­ku prze­bi­ja­ło się jed­no: świa­do­mość, prze­czu­cie, że oskar­żą jego. Że wię­cej nie bę­dzie do­wo­dził... Przez chwi­lę od­czuł ir­ra­cjo­nal­ne za­do­wo­le­nie. „Niech kto inny na­pra­wia ten bur­del” – wy­stra­szył sam sie­bie tą de­fe­ty­stycz­ną my­ślą. Po bli­sko roku w tej głu­szy osłabł, roz­le­ni­wił się, zgu­bił gdzieś hart du­cha, po­czu­cie obo­wiąz­ku.

Od przed­po­la, da­le­ko pod wzgó­rza­mi wiatr przy­niósł huk wy­bu­chu, po­tem na­stęp­ny i jesz­cze je­den. Sta­ry żoł­nierz wie­dział, co się dzie­je. To ar­ty­le­ria przy­go­to­wy­wa­ła się, za­czy­na­ła swój kon­cert.

Tak, te­raz jesz­cze bar­dziej nie­na­wi­dził tego miej­sca.

Auta pę­dzi­ły, zwal­nia­jąc tyl­ko, by wy­mi­nąć wra­ki cię­ża­ró­wek i ster­ty skrzyń, ta­ra­su­ją­ce dro­gi. Wie­le ba­ra­ków, schro­nów pło­nę­ło. Lu­dzi nie było wi­dać, nie krę­ci­li się bez celu, naj­wi­docz­niej już daw­no zdą­ży­li się ukryć.

W dali, na błot­ni­stym po­let­ku za­kry­tym me­ta­lo­wy­mi płach­ta­mi lą­do­wisk, go­rza­ły wra­ki śmi­głow­ców. Całe tu­tej­sze lot­nic­two, Bel­le UH-1, wiel­kie Chi­no­oki i po­so­wiec­kie Mi-8. Tyl­ko kil­ka ucie­kło, ra­to­wa­nych przez zło­gi.

Pło­mie­nie gła­ska­ły ka­dłu­by, łusz­cząc far­bę i pod­grze­wa­jąc pa­li­wo, któ­re ula­ty­wa­ło w nie­bo wiel­ki­mi ku­la­mi ognia.

Nie­du­ży kon­wój mknął przez la­bi­rynt po­trza­ska­nej jed­nost­ki. Wy­da­wa­ło się, że wszyst­ko, co tu było, każ­dy od­dział każ­dej z przy­sła­nych tu ar­mii, so­lid­nie obe­rwa­ło. „Go­spo­dar­stwo” Grom­ki roz­la­ty­wa­ło się na ka­wał­ki.

Z pra­wej, gdzie na ho­ry­zon­cie roz­cią­ga­ły się ła­god­ne wzgó­rza, stęk­nę­ło prze­cią­gle, po­tem roz­legł się świst, na któ­ry wszy­scy pod­nie­śli gło­wy. Po­ci­ski rwa­ły się mia­ro­wo za­raz za li­nia­mi pierw­szych za­sie­ków, pól mi­no­wych. Grzy­by zie­mi i dymu roz­cią­gnę­ły się sze­re­giem na wiel­kiej prze­strze­ni, do­li­nę wy­peł­ni­ła ko­lej­na por­cja ha­ła­su.

Ale i alianc­ka ar­ty­le­ria wresz­cie wy­rwa­ła się z le­tar­gu, z szo­ku.

Zza pło­ną­ce­go lą­do­wi­ska, gdzie za be­to­no­wy­mi sta­no­wi­ska­mi umiesz­czo­no hau­bi­ce, na­gle huk­nę­ło i po­ci­ski z tym dia­bel­nym od­gło­sem po­mknę­ły gdzieś, gdzie krył się nie­wi­dzial­ny wróg.

Pod­puł­kow­nik miał do­bre prze­czu­cie. Wy­glą­da­ło na to, że lu­dzie wzię­li się w garść i od­pła­ca­li wro­go­wi pięk­nym za na­dob­ne. Za­no­si­ło się na po­je­dy­nek gi­gan­tów, bo ich ar­ty­le­ria była cał­kiem so­lid­na i naj­wy­raź­niej ostrzał jej nie za­szko­dził.

– Kręć w pra­wo! – moc­ny głos, któ­ry wy­do­był się z jego ust, za­dzi­wił sa­me­go Grom­kę. Puł­kow­nik do­szedł do sie­bie, ból ja­koś się ulot­nił. – Sły­szysz?! – Trą­cił łok­ciem zdzi­wio­ne­go i prze­ra­żo­ne­go szo­fe­ra.

– Tam? – Chło­pak wy­cią­gnął gło­wę.

– Tam, na li­nie! – Do­wód­ca na­bie­rał we­rwy. – Mel­duj­cie resz­cie... że prze­no­si­my się na li­nie – roz­ka­zał ra­diow­co­wi, prze­łknął, przez uła­mek se­kun­dy wa­ha­jąc się, czy mą­drze robi. Znów uj­rzał ro­dzi­nę, gdzieś tam, da­le­ko, w domu, w ogro­dzie, kie­dy grze­je słoń­ce.

Je­śli chciał ich jesz­cze zo­ba­czyć w rze­czy­wi­sto­ści, mu­siał prze­ła­mać strach. Ze­brać się i dać przy­kład opa­no­wa­nia w tym cha­osie.

*

Blok­hau­zy głów­nej li­nii obro­ny nie ucier­pia­ły moc­no. Przy­naj­mniej nie tak, jak wy­su­nię­te po­ste­run­ki. Drew­nia­no-be­to­no­we punk­ty, po­łą­czo­ne tran­sze­ja­mi, mia­ły ro­bić wra­że­nie, łań­cu­chem oka­lać bazę sił alianc­kich, któ­re „do­ra­dza­ły” i „sta­bi­li­zo­wa­ły” Re­pu­bli­kę Da­le­ko­wschod­nią. Kie­dyś już ist­nia­ło ta­kie pań­stwo, Re­pu­bli­ka Da­le­kie­go Wscho­du, tuż po re­wo­lu­cji. Obej­mo­wa­ło skra­wek wschod­niej Sy­be­rii, je­den z kil­ku two­rów, na któ­re dzie­lił się so­wiec­ki ko­los. Te­raz z za­ło­że­nia re­pu­bli­ka mia­ła być wol­na od so­wiec­kiej tra­dy­cji, jed­nak pro­ce­sem jej po­wsta­wa­nia za­chwia­ła nowa woj­na.

Dym z pło­ną­cych sta­no­wisk, roz­bi­tych po­jaz­dów osnu­wał oko­py i for­ty­fi­ka­cje. Pół go­dzi­ny po pierw­szym ude­rze­niu, po przej­ściu fu­rii ostrza­łów ra­kie­to­wych i ar­ty­le­rii, w oko­li­cy pa­da­ły tyl­ko po­je­dyn­cze gra­na­ty. Krót­kie pla­śnię­cia, chmu­ry zie­mi draż­ni­ły mniej do­świad­czo­nych żoł­nie­rzy. Spo­kój, choć ostat­ni­mi mie­sią­ca­mi pod­szy­ty zde­ner­wo­wa­niem i wy­cze­ki­wa­niem, skoń­czył się tego po­ran­ka.

– Co­fa­ją się... – ka­pi­tan Tar­czyń­ski, mło­dy ofi­cer dru­giej kom­pa­nii, wy­da­wał się opa­no­wa­ny albo i na­wet nie­co obo­jęt­ny. Jego opa­lo­na, su­cha twarz nie zdra­dza­ła naj­mniej­sze­go zde­ner­wo­wa­nia. Grom­ko po­dej­rze­wał, że to za­cho­wa­nie to rów­nież wy­nik jego, pod­puł­kow­ni­ka, nie­spo­dzie­wa­nej obec­no­ści. Ka­pi­tan od­gry­wał twar­de­go, za­zna­jo­mio­ne­go z ta­ki­mi sy­tu­acja­mi.

Jed­nak do­wo­dzą­cy po pro­stu chciał być na li­nii, bez wzglę­du na to, czy to po­czą­tek, czy ko­niec, i nie za­mie­rzał oce­niać do­wód­cy od­cin­ka.

Grom­ko chwy­cił lor­net­kę i pod­szedł do wą­skiej szcze­li­ny ob­ser­wa­cyj­nej.

– Wy­szu­ki­wać wspar­cie z po­wie­trza... – rzu­cił gło­śno. – Nie chcę sły­szeć, że są opóź­nie­nia... – uprze­dził pro­test ra­diow­ca, któ­ry mu­siał wy­słu­chi­wać prze­kleństw pły­ną­cych z ete­ru w od­po­wie­dzi na ta­kie po­na­gle­nia. Nie tyl­ko oni zna­leź­li się w kło­po­tach. Za­miast po­mo­cy do­cho­dzi­ły ko­lej­ne za­py­ta­nia od sa­mej góry, któ­ra chcia­ła ra­por­tów.

Od czo­ła, od za­ora­ne­go pasa wol­nej prze­strze­ni wy­rwa­nej dzi­kim la­som, od stro­ny wzgórz, je­dy­ną dro­gą wlo­kła się ko­lum­na. Auta, cię­ża­rów­ki, mnó­stwo po­jaz­dów, oto­czo­nych wia­nusz­kiem po­bi­te­go woj­ska. Szli Po­la­cy, Ame­ry­ka­nie i dzie­siąt­ki tu­tej­szych „by­łych bol­sze­wi­ków”.

Dreszcz prze­szedł po krę­go­słu­pie puł­kow­ni­ka, wie­le kosz­to­wa­ło go za­cho­wa­nie spo­ko­ju. Wi­dok przy­po­mniał mu każ­dy od­wrót, jaki miał nie­szczę­ście prze­ży­wać, w każ­dej woj­nie, w ja­kiej brał udział. Nie po­tra­fił zro­zu­mieć, co wła­ści­wie się wy­pra­wia i jak mógł do tego do­pu­ścić.

To był prze­cież spo­koj­ny od­ci­nek, choć przy nie­obli­czal­nym są­sie­dzie. Ale wy­wiad nie da­wał pod­staw do obaw, jesz­cze nie te­raz. A może po pro­stu nie znał tych tam, Azja­tów?

Grom­ko wie­dział też, jak skrom­ne mają tu siły. Tu i w dzie­siąt­kach po­dob­nych obo­zów, roz­sia­nych na ogrom­nej prze­strze­ni tego pół­dzi­kie­go te­ry­to­rium.

Dys­po­no­wał je­dy­nym ba­ta­lio­nem z bry­ga­dy zme­cha­ni­zo­wa­nej z cią­gle świe­żej Dwu­dzie­stej Dy­wi­zji. Je­den, przy­sy­ła­ny ro­ta­cyj­nie. Resz­ta bry­gad tej jed­nost­ki, we­spół z Ósmą Dy­wi­zją, ob­sa­dza­ła ogrom­ny te­ren. Do tego dwie kom­pa­nie czoł­gów, gru­pa Ke­dy­wu, plu­ton z Pierw­sze­go Puł­ku Ko­man­do­sów, dru­ży­na Ta­ta­rów do pro­wa­dze­nia roz­po­zna­nia. Dwie kom­pa­nie Ame­ry­ka­nów, kil­ku­dzie­się­ciu żoł­nie­rzy z Dzie­sią­tej Gru­py Sił Spe­cjal­nych i trzy ty­sią­ce Ro­sjan – czy kogo tam bra­li do „no­wych Ru­skich”. Tak, tych było naj­wię­cej.

Grom­ko wy­ostrzył ob­raz w lor­net­ce. Wi­dział ich, jak wpły­wa­ją przez głów­ne wro­ta, zmar­no­wa­ni i mil­czą­cy. Ta­kie­go spraw­dzia­nu jesz­cze nie prze­cho­dzi­li. A nowe wła­dze naj­wy­raź­niej nie umia­ły po­ra­dzić so­bie z kry­zy­sem.

Znów po­czuł dreszcz na ple­cach, w gło­wie po­ja­wi­ły się okrop­ne wi­zje tego, czym może to się skoń­czyć.

– Lot­nic­two?! – krzyk­nął, tra­cąc opa­no­wa­nie.

Mło­dy przy ra­dio­sta­cji na­brał po­wie­trza.

– Obe­rwa­ły lot­ni­ska... w Czy­cie, lą­do­wi­sko w Gor­nyj, a na­wet Ir­kuck, ale po­dob­no nie za bar­dzo cel­nie. Po­szło na pięć in­nych baz, ale to nas wzię­li na wi­de­lec... Tu pew­nie pró­bu­ją prze­bi­jać się przez kor­don...

– Żoł­nie­rzu – burk­nął pod­puł­kow­nik, któ­ry chciał usły­szeć zu­peł­nie co in­ne­go – nie wy tu bę­dzie­cie oce­niać sy­tu­ację... – Za­ci­snął szczę­kę i po­stą­pił krok. Dy­szał gło­śno, wcią­ga­jąc no­sem po­wie­trze. Wszyst­ko na­raz jak­by uci­chło. Resz­ta nie­wiel­kie­go szta­bu za­mar­ła, wpa­trzo­na w sta­re­go ofi­ce­ra.

Pod­puł­kow­nik wziął się w garść.

– Trud­ny dzień... – wy­du­sił za­miast prze­pro­sin.

Wró­cił do szcze­li­ny. Gdzieś za wzgó­rza­mi arier­gar­dy co­fa­ją­cych się pod­od­dzia­łów albo okrą­żo­ne po­ste­run­ki zno­wu po­pa­dły w ta­ra­pa­ty i we­zwa­ły na po­moc cięż­kie hau­bi­ce.

Dwie­ście­trój­ki i sto­pięć­dzie­siąt­ki­piąt­ki znów się ode­zwa­ły. Cięż­kie gra­na­ty za­czę­ły mknąć po­nad bun­kra­mi gdzieś nie­da­le­ko, na wscho­dzie. Pod­puł­kow­nik mil­czał, szu­ka­jąc w my­śli cze­goś, co po­mo­że mu ogar­nąć sy­tu­ację i po­ka­zać, że jesz­cze nad nią pa­nu­je.

– Za­mel­do­wać do­wódz­twu pół­noc­ne­go da­le­kie­go wscho­du, że to coś gru­be­go. Nie tyl­ko roz­po­zna­nie wal­ką... – Przy­gryzł war­gę, nie od­wra­ca­jąc gło­wy. – Chcą nas po­ciąć, od­se­pa­ro­wać po­ste­run­ki, od­ciąć od za­opa­trze­nia. Będą tak ro­bić... To po­czą­tek!

Pod­szedł do ra­dio­ope­ra­to­ra i po­chy­lił gło­wę.

– Chcę wspar­cia lot­ni­cze­go! Kogo się da! Jak nie będą chcie­li przy­słać, to dasz mi ra­dio... Je­śli idzie o tam­tych, na przed­po­lu – po­słał każ­de­mu dłu­gie, uważ­ne spoj­rze­nie – oto­czo­nych... na­le­ży kontr­ata­ko­wać. Je­śli od­da­my choć skra­wek bez wal­ki, to Chiń­czy­cy nas zje­dzą... Ma­cie się po­zbie­rać i szy­ko­wać do bi­twy.

Choć się bał, uda­ło mu się nic po so­bie nie po­ka­zać.

Warszawa, Polska | 19 maja 1966

Po­po­łu­dnie było sło­necz­ne i bar­dzo cie­płe, na­wet jak na maj. Po­go­da za­po­wia­da­ła nie­chyb­nie go­rą­ce lato. Na pla­cu, ską­pa­nym w scho­dzą­cym ku zie­mi słoń­cu, fa­lo­wał tłum. Lu­dzie trwa­li, zno­sząc nie­wy­go­dę, ścisk i upał.

Chło­nę­li każ­de sło­wo, ja­kie spły­wa­ło do nich z po­dium usta­wio­ne­go opo­dal Ko­lum­ny Zyg­mun­ta. Na­gra­dza­li bra­wa­mi pło­mien­ne zda­nia o bu­do­wie sil­ne­go kra­ju, prze­wod­ni­ka na­ro­dów, no­wej Eu­ro­py. Po­gra­ni­cza. Chcie­li to sły­szeć. Star­si czu­li dumę i spo­kój, choć woj­na nie mia­ła koń­ca. Nie mu­sie­li wal­czyć, a kon­flikt był da­le­ko, ni­czym w daw­nych wie­kach. Pol­ska nada­wa­ła ton, wresz­cie sta­ła się kra­jem, któ­ry po­ko­nał wro­gów. Mło­dzi zaś, choć co­raz mniej za­do­wo­le­ni, go­to­wi to oka­zy­wać, cze­ka­li na ko­goś sil­ne­go. Chcie­li na­dziei i wo­dza.

Ten się ob­ja­wił. We­te­ran, ofi­cer, ofi­cjal­nie je­den z twór­ców wie­ko­pom­ne­go zwy­cię­stwa na wscho­dzie. Był tam. Te­raz w gar­ni­tu­rze, nie w mun­du­rze, ale cią­gle wy­pro­sto­wa­ny i dum­ny. Po­tra­fił prze­ma­wiać, choć każ­de wy­stą­pie­nie kosz­to­wa­ło go wie­le ner­wów.

Te­raz z każ­dą chwi­lą czuł się le­piej, chło­nął po­słuch lu­dzi u swo­ich stóp i za­po­mi­nał o tre­mie. Tłum koił ner­wy. Na­wet ten, kto nie pod­da­wał się at­mos­fe­rze, nie mógł od­mó­wić zdol­no­ści ge­ne­ra­ło­wi.

Prze­mó­wie­nie się skoń­czy­ło. Sta­re Mia­sto za­dud­ni­ło bu­rzą okla­sków. Ge­ne­rał ma­chał, uśmie­chał się do ka­mer i roz­da­wał uści­ski dło­ni.

Z pod­wyż­sze­nia zszedł do­pie­ro, przy­wo­ła­ny nie­dwu­znacz­nym spoj­rze­niem jed­ne­go ze swo­ich lu­dzi. Te­raz też uda­ją­ce­go po­spo­li­te­go po­li­ty­ka.

Oto­czo­ny ochro­ną Pa­weł Prze­szło-Stęp­nia­kow­ski zstą­pił po schod­kach i wszedł pod po­dium.

– Słu­cham – rzu­cił krót­ko. Sta­ry szpieg wie­dział, jak czy­tać w ludz­kich twa­rzach. Mło­dy ma­jor był wy­raź­nie prze­ję­ty.

– Kło­po­ty na wscho­dzie, pa­nie... – za­wa­hał się, jak ty­tu­ło­wać pryn­cy­pa­ła – ge­ne­ra­le – wy­gra­ło przy­zwy­cza­je­nie. Po­dał Stęp­nia­kow­skie­mu zło­żo­ną kart­kę.

Reszt­ki ra­do­sne­go na­stro­ju scho­dzi­ły z twa­rzy Paw­ła z każ­dą ko­lej­ną li­nij­ką tek­stu. Do­bre no­wi­ny zmył po­tok de­pesz o nie­omal ka­ta­stro­fie.

Ge­ne­rał skoń­czył czy­tać i po­gła­dził się po bro­dzie. Mil­czał dość dłu­go, mru­żąc oczy.

– Do­brze – oży­wił się po chwi­li. – Do pa­ła­cu Sa­skie­go – roz­ka­zał i grup­ka przy­bocz­nych ru­szy­ła pręd­kim kro­kiem do aut. Rola po­li­ty­ka, kan­dy­da­ta na urząd Pre­zy­den­ta, znów mu­sia­ła ustą­pić pola nie­do­koń­czo­nej woj­nie.

20 km na północny wschód od bazy „Kamieniec II”, sprzymierzona Republika Dalekowschodnia | 20 maja 1966

Tych czoł­gów cią­gle mie­li mało, a wie­lu ma­rzy­ły się ich całe za­stę­py. TP-42 zwa­ny „Macz­kiem” był tym, cze­go po­trze­bo­wa­li na no­wo­cze­sną woj­nę. Ide­al­nie spraw­dził­by się w wiel­kich star­ciach pan­cer­nych. Nie był jed­nak pro­duk­tem ma­so­wym, a prze­my­śla­ną, wy­cy­ze­lo­wa­ną kon­struk­cją, któ­rej twór­cy czer­pa­li z do­świad­czeń chy­ba wszyst­kich naj­więk­szych ar­mii po­przed­nich wo­jen.

Wóz, na­pę­dza­ny po­tęż­nym sil­ni­kiem, dźwi­gał roz­bu­do­wa­ną, po­chy­łą od czo­ła wie­żę i dłu­gą, stu­dwu­dzie­sto­mi­li­me­tro­wą ar­ma­tę, je­den z naj­więk­szych ka­li­brów czoł­go­we­go orę­ża na świe­cie. Moc­na kon­struk­cja opie­ra­ła się na bocz­nych, gru­bych far­tu­chach pan­ce­rza, osła­nia­ją­cych koła i boki. Siat­ka ma­sku­ją­ca na ka­dłu­bie, wy­po­sa­że­nie optycz­ne, nok­to­wi­zor czy­ni­ły z po­jaz­du ma­szy­nę bar­dzo no­wo­cze­sną.

Wozy tego typu dały się po­znać jako do­sko­na­li za­bój­cy so­wiec­kich T-55, ale i T-62, po­lu­jąc na nie z ogrom­nych od­le­gło­ści i ra­dząc so­bie bez więk­szych pro­ble­mów.

Nie unik­nę­ły strat, choć te były nie­du­że i po­wo­do­wa­ne głów­nie przez za­sadz­ki oraz ostrzał prze­ciw­pan­cer­nych po­ci­sków kie­ro­wa­nych. Ta rzad­ka na szczę­ście, ale no­wo­cze­sna broń po­tra­fi­ła ni­we­lo­wać prze­wa­gę pan­ce­rza nad pie­cho­tą.

Tu­taj, po­śród wzgórz Sy­be­rii, star­szy sier­żant Ga­weł Czer­wie­niak, do­wo­dzą­cy jed­nym z tych po­two­rów, bał się wła­śnie ta­kich nie­spo­dzia­nek.

Czołg był ide­al­ny do wal­ki na wiel­kie dy­stan­se. Pra­żył wy­kry­te tan­ki, bun­kry czy inne cele. Jed­nak do „Ka­mień­ca II” przy­dzie­lo­no tyl­ko plu­ton, pięć dro­go­cen­nych wo­zów. Resz­tę sta­no­wi­ły ame­ry­kań­skie M-60 i Su­per Sher­ma­ny, wspar­te bia­ło­ro­syj­ski­mi T-55, któ­rych nie bra­ko­wa­ło po obu stro­nach kon­flik­tu.

Na szczę­ście szum sil­ni­ka, ja­zgot roz­mów w ete­rze sku­tecz­nie uprzy­krza­ły zło­wro­gim wi­zjom opa­no­wa­nie jaź­ni chło­pa­ka. Miał ro­bo­tę, lu­dzi, za któ­rych od­po­wia­dał, i to było naj­waż­niej­sze.

Dzie­więt­na­sto­let­ni blon­dyn pod­ska­ki­wał na swo­im sta­no­wi­sku pod wła­zem unie­sio­nym tak, żeby moż­na było ob­ser­wo­wać przed­po­le bez oba­wy, że coś spad­nie na gło­wę.

Za­sta­na­wiał się cza­sem, jak to było kie­dyś, czy inni, co szli do wal­ki w pa­mięt­nym sześć­dzie­sią­tym czwar­tym, też tak bar­dzo się bali. Wte­dy ru­szy­li jak wa­ria­ci na całą masę so­wiec­kich tan­ków. Jego obec­na dy­wi­zja nie­wie­le wo­jo­wa­ła, od­pie­ra­jąc kontr­ata­ki gdzieś za Lwo­wem, i my­ślał, że tak po­zo­sta­nie, że pój­dzie od­słu­żyć swo­je – mimo że dia­bel­nie da­le­ko od domu – w ja­kim ta­kim spo­ko­ju, choć pod no­sem czer­wo­nych Chin, któ­re po­ło­ży­ły łapę na ogrom­nym te­ry­to­rium, kie­dy na za­cho­dzie, na gra­ni­cach się ko­tło­wa­ło.

Trud­no ja­koś przy­cho­dzi­ło go­dzić się z oczy­wi­sto­ścią, że pe­cho­wy los i jemu przy­go­to­wał spraw­dzian, jak za daw­nych wo­jen. Praw­dzi­wą „cho­ler­ną bi­tew­kę”, jak ma­wiał w iry­ta­cji. Choć może prze­sa­dzał? Nie wie­dział do­kład­nie, ile czoł­gów na nich po­szło, a wie­le z nich mi­ja­li te­raz. Czar­ne, cza­sem dy­mią­ce, oto­czo­ne cia­ła­mi swo­ich za­ło­gan­tów.

– Trzy­maj pręd­kość... – Ga­weł po­wtó­rzył to, co usły­szał od do­wód­cy plu­to­nu. – Pod górę, Krzy­siu, pod górę – mó­wił wy­raź­nie i spo­koj­nie.

– Pie­przo­na oko­li­ca – do­le­cia­ło spod nóg, gdzie miał ce­low­ni­cze­go.

– Też ra­cja – sap­nął do­wód­ca. Po­krę­cił gło­wą.

Oko­li­ca była mar­na dla czoł­gów. To zna­czy nada­wa­ła się do jaz­dy, roz­wi­ja­nia szy­ków, ale to do­bre na po­li­go­nach albo w so­wiec­kiej tak­ty­ce z daw­nych cza­sów. Sztu­ką było się kryć i za­sło­nić ma­newr przed wzro­kiem wro­ga.

Głów­na dro­ga, któ­ra bie­gła od „Ka­mień­ca II” ku po­ste­run­ko­wi zwa­ne­mu „Ja­star­nia” – niby ta­kie cu­dow­ne wcza­sy, jak kpi­ły za­ło­gi – była dość sze­ro­ka. Po oby­dwu jej stro­nach cią­gnę­ła się ka­mie­ni­sta rów­ni­na, po­prze­ra­sta­na przez sa­mo­siej­ki. Po­tem wzgó­rza, ni­skie, pła­skie jak więk­szość tu­taj. Na nich rzad­kie lasy, któ­re sta­no­wi­ły je­dy­ną kry­jów­kę dla ko­lum­ny czoł­gów ma­ją­cej na­cie­rać na wschód. Szli obej­mo­wać we wła­da­nie na­stęp­ne wy­so­czy­zny, tak żeby Chiń­czy­cy mie­li gor­sze po­zy­cje wyj­ścio­we do ko­lej­nych ma­new­rów.

Ga­weł się bał. Co z tego, że przed nim ska­kał plu­ton Wal­ker Bul­l­do­gów i AMX-13, je­śli da­lej na wzgó­rzu, któ­re mie­li za­jąć, mo­gło cze­kać peł­no Chiń­czy­ków, ukry­tych z gra­nat­ni­ka­mi. Pie­cho­ta na trans­por­te­rach idą­ca za nimi mia­ła czy­ścić do­li­nę i szo­sę, wraz ze wspar­ciem M-60 i czoł­gów „bi­bi­sów”. Ci zresz­tą osła­nia­li flan­ki da­le­ko, po le­wej i pra­wej, gdy­by czer­wo­ni chcie­li znów ata­ko­wać „Ja­star­nię”, zde­mo­lo­wa­ny obóz dwóch nie­peł­nych kom­pa­nii, któ­ry zdo­by­to ze­szłe­go po­po­łu­dnia.

„Co, cho­le­ra, da­lej?” – Ga­weł do­pie­ro po chwi­li spo­strzegł, że przy­gry­za pa­zno­kieć kciu­ka. Za­hu­cza­ło znów gło­śniej, kie­dy sil­nik mo­co­wał się ze wznie­sie­niem i jego ło­skot mie­szał się z ja­kąś da­le­ką łu­pa­ni­ną.

Szli po śla­dach lżej­szych wo­zów, któ­re spryt­nie ob­cho­dząc co bar­dziej po­dej­rza­ne miej­sca, peł­zły w dal. I to ob­cho­dze­nie mar­twi­ło sier­żan­ta i jego prze­ło­żo­nych. Kępy mło­dych świer­ków, roz­ra­sta­ją­ce się do­oko­ła, mo­gły kryć za­sadz­kę.

Po bo­kach mie­li po­czer­nia­łe leje, po­trza­ska­ne pnie, spa­lo­ne po­ła­cie pól, łąk, cza­sem wi­dzie­li ja­kieś zwło­ki. Czoł­gi­sta nie wia­do­mo któ­ry raz upew­nił się, że ma na ko­la­nach PM-1, a w kie­sze­ni spodni kom­bi­ne­zo­nu do­dat­ko­we ma­ga­zyn­ki i gra­na­ty. Cią­ży­ły, ale do­da­wa­ły otu­chy.

– Po­pra­co­wa­li nasi... – po­wie­dział do mi­kro­fo­nu na wi­dok ota­cza­ją­ce­go ich roz­gar­dia­szu, któ­ry uspo­ka­jał.

Od le­wej, gdzieś w dole, za po­zo­sta­ły­mi ma­szy­na­mi, za­go­to­wa­ło się od wy­strza­łów.

– Wy­pa­trzy­li nas? – rzu­cił w in­ter­kom ła­dow­ni­czy. Do­wód­ca nie od­po­wie­dział. Wsłu­chi­wał się w plą­ta­ni­nę roz­mów.

Od za­cho­du za­gra­ła ar­ty­le­ria. Wol­no, mia­ro­wo, jak roz­pę­dza­ją­cy się po­ciąg. Raz za ra­zem, hu­kiem, po­wta­rza­nym echem. A po­tem wa­go­ny po­mknę­ły w dal, z ło­sko­tem tnąc nie­bo.

Ha­łas owład­nął po­lem bi­twy. Naj­pierw gdzieś z przo­du, od czo­ła jęk­nę­ły strza­ły. Gwał­tow­ne, dłu­gie, z ar­mat i ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych. Jesz­cze trwa­ły, kie­dy zwiad za­mel­do­wał, że od­cho­dzi. Póź­niej, w do­li­nie, któ­rą TP-42 zo­sta­wia­ły z le­wej, za drze­wa­mi, roz­le­gły się se­rie.

– Da­dzą wspar­cie, wspar­cie! – za­krzyk­nął Czer­wie­niak z za­pa­łem, pod­ska­ku­jąc na swo­im miej­scu tak, że o mało nie ude­rzył o właz. – Pie­cho­ta doj­dzie – prze­ka­zy­wał wie­ści, już od razu pa­trząc w tył, chcąc uj­rzeć trans­por­te­ry.

Czoł­gi wto­czy­ły się na wzgó­rze. Na­gle roz­le­gły się głu­che ude­rze­nia, trzask ła­ma­ne­go drew­na i w noz­drza wpadł smród. Kto strze­lał, skąd?

– Ter­ror ognio­wy – roz­ka­zał Ga­weł, kie­dy tyl­ko do­stał ko­men­dę. Ulży­ło mu, wresz­cie mo­gli coś zro­bić, nie tyl­ko cze­kać.

Roz­po­zna­nie opu­ści­ło rzad­ki las.

Mo­men­tal­nie za­szcze­kał ka­ra­bin przy ar­ma­cie. Inni też wa­li­li z cze­go po­pa­dło. Czer­wo­ne li­nie jak pa­ję­czy­na roz­la­ły się na prze­dzie. Cię­ły po pniach, po zie­mi, gdzie tyl­ko ob­ró­ci­ła się wie­ża.

Cała ka­no­na­da zbi­ja­ła się w je­den tu­mult, okra­szo­ny gry­zą­cym smro­dem.

– Ech, a miał Nie­men grać, i Bryl­ska mia­ła przy­je­chać – chło­pak przy zam­ku ję­czał roz­ża­lo­ny, że to wszyst­ko wy­wró­ci­ło plan choć­by i kil­ku chwil nor­mal­nej roz­ryw­ki na tym pust­ko­wiu.

– Nie­men? – sap­nął do­wód­ca, cią­gle wpa­trzo­ny w oko­li­cę. – Ma­jecz­ka... – roz­ma­rzył się na­raz, chy­ba wi­dząc przed oczy­ma po­wa­by jed­nej z pol­skich play­ma­tes z ame­ry­kań­skie­go „Play­boya”. Syk ja­kie­goś szrap­ne­la albo in­ne­go orę­ża roz­wiał ten pięk­ny mi­raż.

Wcho­dzi­li w las, młó­cąc pa­da­ją­ce drze­wa, pru­jąc se­ria­mi po każ­dej dziu­rze, po każ­dym za­ło­mie.

Od le­wej buch­nę­ło dy­mem, w słu­chaw­kach roz­le­gło się krót­kie:

– Gra­nat­nik!

Snop iskier prze­szedł po pan­ce­rzu, usły­sze­li wy­buch. Nie zdą­ży­li się na­wet prze­stra­szyć – byli cali. Przed­ni pan­cerz na­praw­dę był so­lid­ny.

Wie­ża są­sia­da po­szła w bok. Ma­szy­na zwol­ni­ła. Roz­legł się huk ar­ma­ty, uniósł się ob­łok ku­rzu, igli­wia.

Tam gdzie krył się strze­lec, w tej sa­mej se­kun­dzie bły­snę­ło ogniem i ja­kieś drze­wo po­szło w drza­zgi.

Ga­weł mu­siał prze­stać przy­glą­dać się wi­do­wi­sku, bo i jego kaem łup­nął dłu­żej niż za­wsze. Ce­low­ni­czy nie spał. On tak. Prze­tarł twarz, otrzą­snął się.

– Do­bra ro­bo­ta – po­chwa­lił.

Po le­wej, w dole po po­ci­sku, do­strzegł strzęp sza­re­go mun­du­ru.

– Boże... ilu ich tu... – prze­ra­ził się.

Klin czoł­gów pełzł da­lej, bi­jąc z upo­rem, co raz śląc po­ci­ski odłam­ko­wo-bu­rzą­ce na tak bli­skie dy­stan­se, że aż krew mro­zi­ło. Jak pięć zie­ją­cych ogniem smo­ków, wiel­kich, nie­znisz­czal­nych stwo­rów, drą­cych darń, mie­lą­cych zie­mię, miaż­dżą­cych wszyst­ko, co sta­ło im na dro­dze.

W dole ostrzał na­ra­stał, ktoś się z kimś po­je­dyn­ko­wał. Za rów­ni­ną, gdzie roz­cią­ga­ły się na­stęp­ne pa­sma za­ro­śli, ktoś się bro­nił albo ata­ko­wał.

Na skrzy­dłach też hu­cza­ło. Bój roz­ra­stał się jak po­żar su­che­go lasu, tak jak po­przed­nie­go po­ran­ka.

Na nie­bie za­dud­ni­ło echo sil­ni­ków. Sa­mo­lo­ty pę­dzi­ły szu­kać ce­lów tam na wscho­dzie, gdzie też wy­ra­sta­ły lasy. Ło­skot od­rzu­tow­ców nik­nął, a po­tem na­stą­pi­ło łu­pa­nie rwą­cych się bomb albo ra­kiet.

– Czoł­gi – sier­żant, jak pa­pu­ga, po­wta­rzał po do­wód­cy – za rów­ni­ną... Walą po pie­cho­cie, może będą pró­bo­wa­li ob­cho­dzić. Jak ich znam – do­dał od sie­bie, bar­dzo na wy­rost, bo wie­le wal­ki nie wi­dział – pój­dą ławą. Nie mają cza­su flan­ko­wać. Mamy umo­ścić się na skra­ju lasu, nad gra­nią i wy­łu­ski­wać gnoj­ków!

Do­tar­li na wy­zna­czo­ną po­zy­cję, rą­biąc bez li­to­ści po za­ro­ślach, póki nie zbli­ży­li się do gra­ni­cy cie­nia wy­so­kich drzew. W dole przed sobą wi­dzie­li ciem­ne pla­my wra­ków, któ­re po­przed­nie­go dnia do­pa­dło lot­nic­two. Roz­bi­te tan­ki sta­ły z lu­fa­mi opusz­czo­ny­mi ża­ło­śnie ku zie­mi, obok trans­por­te­ry, cię­ża­rów­ki, któ­re utkwi­ły na szo­sie, na ka­mie­ni­stym po­bo­czu.

Wła­sne woj­ska roz­wi­ja­ły się na sze­ro­kiej rów­ni­nie, ści­ga­ne słu­pa­mi dy­mów zna­czą­cych miej­sca upad­ków po­ci­sków. Czoł­gi­ście ukry­te­mu pod gru­bym pan­ce­rzem zro­bi­ło się ja­koś nie­swo­jo, żal zwy­czaj­nie tam­tych w dole. Nie wi­dział do­kład­nie, tyl­ko skra­wek ob­ra­zu, ale i tak su­peł za­ci­skał mu się w żo­łąd­ku.

Trans­por­te­ry M-113, na­wet opan­ce­rzo­ne do­dat­ko­wo pły­ta­mi sta­li, jak i czoł­gi M-60, je­śli tyl­ko za dłu­go po­zo­sta­ły w bez­ru­chu, ścią­ga­ły jak ma­gnes wro­gi ostrzał. Kil­ka już pa­li­ło się ży­wym pło­mie­niem, do­słow­nie to­piąc z go­rą­ca. Pie­cho­ta roz­peł­zła się wo­ko­ło, szu­ka­jąc schro­nie­nia, tasz­cząc ran­nych, po­śród wy­kwi­tów zie­mi i ob­łocz­ków wskrze­sza­nych odłam­ka­mi i se­ria­mi kul.

Czoł­gi la­wi­ro­wa­ły, cią­gnąc za sobą wia­nu­szek lu­dzi, któ­rzy roz­pacz­li­wie kry­li się za pan­ce­rzem albo, przy­ci­ska­ni, mu­sie­li cho­wać się za na­sy­pem szo­sy i ko­pać ile sił, żeby schro­nić się przed odłam­ka­mi.

Mię­dzy drze­wa­mi mi­gnę­ło, jak na urwa­nym uję­ciu, kil­ka po­jaz­dów mkną­cych na pół­noc, gdzie był na­stęp­ny pa­sek zie­le­ni, chy­ba z my­ślą, że uda im się obejść z boku. Ale i ten ma­newr na ta­kiej pu­sty­ni nie miał pra­wa przejść nie­zau­wa­żo­ny.

„Bi­twę wy­my­śli­li” – wście­kał się w my­ślach mło­dy czoł­gi­sta, choć sam nie miał po­ję­cia, pod czy­im ad­re­sem. Do­wódz­twa pół­noc­no-da­le­ko­wschod­nie­go czy tu­tej­szych waż­nia­ków?

– Trój­ka, śpisz, do cho­le­ry! – przez po­tok ner­wo­wych my­śli przedarł się głos do­wód­cy. – Szu­kaj ce­lów, bo ich tam... – Ga­weł zro­zu­miał tyl­ko pierw­szą część.

Pod­peł­zli bli­żej opa­da­ją­cej, po­ry­tej po­la­ny.

– Stój – roz­ka­zał Czer­wie­niak, jak do­wód­cy in­nych wo­zów. Zła­pał pe­ry­skop. Sprzęt był moc­ny, opan­ce­rzo­na szkla­na gło­wi­ca mia­ła ol­brzy­mie przy­bli­że­nie. Do­rów­ny­wa­ła ce­low­ni­ko­wi strzel­ca i Ga­weł mógł wi­dzieć przez nią w sze­ro­kim ką­cie.

Las, da­le­ko, ki­lo­metr albo wię­cej. Bił z nie­go dym, od­le­gły pło­mień. Ostrzał mu­siał pod­pa­lić drze­wa. Tym Czer­wie­niak się nie przej­mo­wał, bo wi­dział coś jesz­cze. Ukry­te za wio­sen­ną zie­le­nią bia­łe ob­ło­ki wy­strza­łów. Ar­ma­ty, czoł­gi? – nie po­tra­fił oce­nić. Tłu­kli po alianc­kiej ma­sie na wprost, za­miast cze­kać na ar­ty­le­rię.

– Da­le­ko, kur­wa – ce­low­ni­czy za­klął, ude­rzył w pan­cerz wściek­ły, że nie bę­dzie pew­ne­go strza­łu. Przy­naj­mniej nie od razu, nie na ten dy­stans. A tyl­ko zdra­dzą swo­ją po­zy­cję. Czoł­gów było je­dy­nie pięć.

M-60 omio­tły bez kom­plek­sów kry­jów­kę czer­wo­nych, za­le­wa­jąc li­zje­rę nie­zgrab­nym ostrza­łem. Po nie­bie po­szły jesz­cze dwie pary my­śliw­ców i wte­dy pa­skud­ny los po­sta­no­wił się uśmiech­nąć.

– Są! – Strze­lec pod­sko­czył, aż trą­cił nogi do­wód­cy.

Byli, rze­czy­wi­ście. Chiń­ski do­wód­ca mu­siał uznać, że na­roz­ra­biał aż nad­to i pol­sko-ame­ry­kań­ska ko­lum­na pęk­nie i da się od­go­nić.

Za­dy­mio­ne wzgó­rze na­prze­ciw­ko na­gle oży­ło. Z le­we­go skrzy­dła wy­peł­zły pierw­sze wozy. Za­ma­sko­wa­ne, okry­te dłu­gi­mi ga­łę­zia­mi, scho­dzi­ły w dół zbo­cza, na pola, tam gdzie szło oskrzy­dle­nie. Star­sze­go sier­żan­ta ogar­nę­ło wra­że­nie, że ten cały ma­newr to przy­nę­ta, żeby wy­wa­bić czoł­gi czer­wo­nych. Może i tak było, bo gdy tyl­ko T-55 wy­szły z ukry­cia, oto­czy­ły je świet­liki wy­strze­li­wa­nych od stro­ny pól po­ci­sków kie­ro­wa­nych.

– Łow­czy, łow­czy się za­sa­dzi­li! – wy­krzyk­nął Po­lak, ob­ser­wu­jąc, jak rwą się ła­dun­ki. Chiń­skie czoł­gi zwol­ni­ły, jak­by za­ło­gi nie spo­dzie­wa­ły się ta­kie­go ognia. Po­szła sal­wa. Gdzie pa­dła, Ga­weł nie pa­trzył. Sku­pił się na od­li­cza­niu i pil­no­wa­niu kie­run­ku.

Zna­ne mu kształ­ty naj­po­pu­lar­niej­sze­go w świe­cie czoł­gu zro­bi­ły się wy­raź­niej­sze. Ma­szyn po­ja­wia­ło się co­raz wię­cej.

– Uwa­żać na pod­stęp – syk­nął do­wód­ca w słu­chaw­ce.

Po­ło­wa mo­gła iść w przód, resz­ta cze­kać, ale dla za­ło­gi nie mia­ło to zna­cze­nia. Za­sięg ar­ma­ty mie­li ogrom­ny.

– Cel, czołg, go­dzi­na je­de­na­sta, ty­siąc me­trów... Śro­dek li­nii – na­ka­zał cał­kiem spo­koj­nie Czer­wie­niak. Dy­stans był duży. Ce­low­ni­czy za­żą­dał po­ci­sku. Roz­legł się chro­bot i prze­ciw­pan­cer­ny wy­lą­do­wał w zam­ku.

Pierw­szy strze­lił do­wód­ca. Po­cisk, ja­śnie­ją­cy punkt, po­mknął przed sie­bie. Se­kun­da, dwie i wpadł w ka­mie­nie, sy­piąc odłam­ka­mi. Za­raz do­łą­czy­ła resz­ta, szu­ka­jąc szczę­ścia.

Grzmo­ty wy­bu­chów roz­nio­sły się po oko­li­cy albo tyl­ko tak się zda­wa­ło za­pa­lo­nym w wal­ce lu­dziom. Nie było suk­ce­su, ale tam­ci szyb­ko zro­zu­mie­li, że ktoś nowy ma ich na ce­low­ni­ku. Kil­ka chwil klu­czy­li mię­dzy wra­ka­mi, wresz­cie od­po­wie­dzie­li nie­skład­nym ogniem, jak­by nie byli wy­szko­le­ni na ta­kie sy­tu­acje albo bra­ko­wa­ło im do­świad­cze­nia.

Czer­wie­niak tyl­ko na to cze­kał.

– Wy­bie­raj cele – po­le­cił strzel­co­wi.

– Tak jest – od­parł tam­ten we­so­ło.

Blu­znę­ła jed­na sal­wa, po­tem na­stęp­na. I wresz­cie mię­dzy T-55 strze­lił pło­mień. Z po­cząt­ku ni­kły, za­raz zmie­nił się w słup. Tam­ci stra­ci­li reszt­ki opa­no­wa­nia. Nie­skład­na już wcze­śniej for­ma­cja zbi­ła się w cia­sny rój. Wte­dy i ci, któ­rzy do tej pory cier­pie­li pod ostrza­łem w do­li­nie, mo­gli brać od­wet. Po­ci­ski po­mknę­ły z obu stron.

Alian­ci, choć nie­wie­le bar­dziej do­świad­cze­ni w swej ma­sie, nie od­da­li pola. Chiń­czy­cy pró­bo­wa­li się od­gry­zać, ale po kil­ku mi­nu­tach pło­nę­ły już na­stęp­ne wozy. Wresz­cie ktoś naj­wy­raź­niej wy­dał roz­kaz i wy­szły szar­żą lub czymś, co szar­żę przy­po­mi­na­ło. Nie­skład­ny, ostroż­ny marsz jak na ścię­cie.

– Wal! – Ga­weł za­czy­nał się zbyt­nio eks­cy­to­wać.

Dzia­ło huk­nę­ło i dym za­snuł wie­żę. Da­le­ki błysk i wy­kwit iskier świad­czy­ły o tym, że po­ra­zi­ło amu­ni­cję. Jesz­cze je­den wro­gi wóz sta­nął i z otwar­tych eks­plo­zją wła­zów try­snął pło­mień. Po­ci­ski prze­sta­ły pra­wie pa­dać na tę stro­nę do­li­ny. Alian­ci bili jak do tar­czy, za­ra­zem roz­pie­ra­ni za­do­wo­le­niem, jak i nie do­wie­rza­jąc.

Po­nad ja­zgo­czą­ce sta­lo­wym ha­ła­sem pole bi­twy, ską­pa­ne w og­niu i dy­mie, cią­gnę­ły ko­lej­ne za­stę­py sa­mo­lo­tów. Spa­da­ły w for­ma­cjach, po­zby­wa­ły się ła­dun­ku i od­cho­dzi­ły znad pło­mie­ni, ro­biąc miej­sce resz­cie. Świat na­wet tu, na koń­cu świa­ta, zwa­rio­wał.

*

Ka­pi­tan pi­lot Jo­na­than Clar­ke miał…

.

.

.

…(frag­ment)…

Ca­łość do­stęp­na w wer­sji peł­nej