Pięciu i czołg - Piotr Langenfeld - ebook + audiobook + książka

Pięciu i czołg ebook

Piotr Langenfeld

3,9
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

II wojna światowa wchodzi w decydującą fazę. Alianci zbierają siły przed inwazją w Europie i zadaniem ostatecznego ciosu Niemcom. Dywizja generała Maczka intensywnie szkoli się na szkockich poligonach. Wśród pancernych drużyn walczy niezwykła piątka.

Poznajcie przedwojennego czołgistę, ułana, łobuza, spryciarza i chorowitego sybiraka. Tych pięciu pancernych bez psa nieuchronnie zmierza ku swojemu przeznaczeniu w normandzkiej bitwie.

„Napisałem opowieść opartą na tysiącach prawdziwych życiorysów. Losów bardziej przerażających i niesamowitych niż niejedna hollywoodzka produkcja. Historiach ludzi, których wróg pozbawił kraju, domu, rodziny. Amerykanie czy Anglicy mieli przecież po wojnie gdzie wracać. W sytuacji Polaków nic nie było tak proste. Musieli bowiem najpierw przetrwać, nauczyć się żyć na wygnaniu i walczyć. Wyruszyć na żołnierski szlak oraz zwyciężać w wielkich bitwach, toczonych z hitlerowskimi dywizjami, a wszystko w jednym celu ‒ odzyskania Ojczyzny, wolnej Polski. Cześć ich pamięci”.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 606

Oceny
3,9 (64 oceny)
22
22
15
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



PIOTR LANGENFELD

Pięciu i czołg

 

 

© 2018 Piotr Langenfeld

© 2018 WARBOOK Sp. z o.o.

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja: Agnieszka Pawlikowska

Korekta: Karina Stempel-Gancarczyk

 

eBook:Du Châteaux, [email protected]

 

Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek

Projekt okładki: Paweł Gierula

 

 

ISBN 978-83-65904-16-4

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Podziękowania

Wiel­kie po­dzię­ko­wa­nia za po­moc przy tej książ­ce na­le­żą się Ja­ro­sła­wo­wi Nie­dziel­skie­mu, naj­lep­sze­mu moim zda­niem spe­cja­li­ście i wiel­kie­mu pa­sjo­na­to­wi czoł­gu Sher­man, teo­re­ty­ko­wi i prak­ty­ko­wi dzia­ła­nia woj­sko­wych wo­zów gą­sie­ni­co­wych.

Prze­mie­rzy­li­śmy Eu­ro­pę kro­ka­mi cięż­szy­mi niż ołów. Ma­gne­tycz­ne igły jed­ne­go kie­run­ku: po­wro­tu. Łak­ną­cy wśród li­bij­skie­go żaru wła­sne­go domu jak wody. Prze­pa­le­ni mro­zem pół­noc­nych ła­grów. Cze­ka­ją­ce żu­ra­wie po­wrot­ne. (…)

Noc i wiatr, i nie­skoń­czo­na dro­ga mro­ku.

Na mło­de li­ście spa­da deszcz jak szept…

Wiecz­ne od­po­czy­wa­nie racz Im dać Pa­nie, pod pro­stym drew­nia­nym krzy­żem, a świa­tłość Wie­ku­ista nie­chaj Im świe­ci świa­tłem da­le­kiej Oj­czy­zny, i ze­zwól Im uj­rzeć Pol­skę w ro­sach Wol­no­ści naj­czyst­szą…

Ja­cek Stwo­ra

po­rucz­nik 24 Puł­ku Uła­nów,

„1 Dy­wi­zja Pan­cer­na w wal­ce”

Prolog

Upał. Po­wie­trze tań­czy, grza­ne nie­mi­ło­sier­nym słoń­cem. Żad­nej ulgi, naj­słab­sze­go na­wet po­wie­wu czy ko­ją­cej na chwi­lę bry­zy. Se­kun­dy wy­tchnie­nia dla spo­co­nych ciał, okle­jo­nych zbyt gru­by­mi mun­du­ra­mi. I wszę­dzie ten ob­le­pia­ją­cy wszyst­ko kurz.

Wzbi­ja się w górę przy każ­dym kro­ku, przy naj­mniej­szym ru­chu ma­szy­ny, a tych w oko­li­cy mro­wie, po sam ho­ry­zont. Te­raz skry­te tyl­ko z po­zo­ru, pod li­ść­mi tych wszyst­kich ży­wo­pło­tów, la­sków i za­gaj­ni­ków. Ale kryć się nie jest pro­stą spra­wą. Nie tu, nie te­raz, nie dzi­siaj.

Od pół­no­cy nad zie­mią pły­ną le­ni­we żół­te ob­ło­ki. Cze­pia­ją się umyśl­nie tego, co je stwo­rzy­ło: dłu­gich, po­wol­nych ko­lumn, wi­ją­cych się każ­dą dro­gą od mor­skie­go brze­gu na po­łu­dnie.

Wiel­ki or­ga­nizm tęt­nił ży­ciem całą dobę, od brud­nych fal ka­na­łu, przez ska­mie­nia­łe ru­iny miast. Z dru­giej stro­ny mu­sia­ło być po­dob­nie, ale tam ży­cie bu­dzi­ło się no­ca­mi, jak u zwie­rzy­ny, któ­ra wy­cho­dzi szu­kać po­ży­wie­nia, gdy dra­pież­nik nie wi­dzi.

Ten krą­żył, szu­ka­jąc ofiar, i rzu­cał się z nie­skoń­czo­nym ape­ty­tem. Sta­lo­wy wrzask, dud­nie­nie, a po­tem ci­sza, syk pło­mie­ni i czar­ny smo­li­sty dym, idą­cy w nie­bo pro­sty­mi li­nia­mi na bez­wietrz­nym ho­ry­zon­cie. Moc ude­rze­nia z nie­ba była po­twor­na, dru­zgo­cą­ca. Dymy wiły się za ple­ca­mi, gdzie resz­ta dy­wi­zji, gdzie ka­na­dyj­skie dzia­ła. Od pół­no­cy nio­sło gry­zą­cy, do­tkli­wy smród spa­le­ni­zny nie tak da­le­kich, gwał­tow­nych po­ża­rów. Po­mył­ka, przy­pa­dek – trud­no było dojść. Tyl­ko żal i wście­kłość.

Oko­li­ca kie­dyś mu­sia­ła być pięk­na, na pew­no ci­cha i spo­koj­na. W do­lin­kach kil­ka wsi, wznie­sio­nych z ka­mie­nia. Lasy, sady, mo­rze pól, z któ­rych nikt nie zbie­rał tego lata plo­nu. Całe po­ła­cie zbo­ża gi­nę­ły, mie­lo­ne gą­sie­ni­ca­mi albo, tam gdzie rwa­ły się gra­na­ty, od ognia.

Do­oko­ła ru­mor, po­mruk nie­koń­czą­cych się od ty­go­dni zma­gań, któ­re spro­wa­dzi­ły na tę kra­inę nie­opi­sa­ne znisz­cze­nie. Wszę­dzie uno­sił się słod­ki odór. Ty­sią­ce lu­dzi i zwie­rząt pa­dło tego lata tu i w ty­sią­cach po­dob­nych miejsc, a kre­su nie było wi­dać.

Na twa­rzy żół­to­bia­ła ma­ska ku­rzu. Oczy pie­kły, na­bie­ga­ły krwią. W ustach nie­przy­jem­ny, nie­da­ją­cy się spłu­kać po­smak. Spo­co­ne, drżą­ce dło­nie.

Wresz­cie. Tak dłu­go cze­ka­li, a to już. Dziw­nie, nie tak to so­bie wy­obra­ża­li. Nie przy­pusz­cza­li, może nie chcie­li wie­rzyć, że będą się bali tak moc­no. Wszy­scy, tak samo. Bo sce­ne­rię na­szy­ko­wa­no im po­twor­ną.

Ro­ze­szło się po­le­ce­nie. Nie­chęt­nie za­czę­li się wcho­dzić pod na­grza­ne bla­chy. Strach mie­szał się z pod­nie­ce­niem.

Chwi­la ci­szy, po­tem ryk, me­ta­licz­ny, krót­ki grzmot i ob­łok nie­bie­ska­wych spa­lin. Za­nim pój­dą, ostat­nia nie­ma mo­dli­twa i to prze­czu­cie. Że może to ostat­nie lato. Upał. ■

Rozdział 1

Wiel­ka Bry­ta­nia, dwa mie­sią­ce wcze­śniej

Lasy były tu nie­gdyś pięk­ne. Przed laty, kie­dy nad­cho­dzi­ła wio­sna, po­kry­wa­ły się wy­bu­ja­łą zie­le­nią. Prze­ci­na­ne łą­ka­mi na ła­god­nych pa­gór­kach, wiły się po ho­ry­zont, two­rząc uro­kli­wą po­łać, w któ­rą czło­wiek nie in­ge­ro­wał.

Po­śród tych kra­jo­bra­zów kry­ły się ma­low­ni­cze wio­ski, opla­ta­ją­ce nie­wiel­kie skrzy­żo­wa­nia wą­skich dró­żek. Stru­mie­nie od­dzie­la­ły opa­da­ją­ce w do­lin­ki pa­stwi­ska, po­cię­te ka­mien­ny­mi mu­ra­mi.

Go­ście, któ­rzy przy­szli tu wio­sną, wi­dzie­li mnó­stwo ta­kich ob­ra­zów. Mie­li oka­zję, albo ra­czej przy­mus, po­zna­wać te pej­za­że ca­ły­mi mie­sią­ca­mi.

Tam, skąd przy­by­li, na pół­no­cy, po­go­da była o wie­le gor­sza, choć lu­dzie mili i uprzej­mi.

Tu­taj mniej pa­da­ło. Nie było tego do­kucz­li­we­go, drob­ne­go ka­pu­śniacz­ku uprzy­krza­ją­ce­go ży­cie na­wet la­tem.

Na po­łu­dniu słoń­ce pra­ży­ło nie­zgo­rzej, ale cud­na kie­dyś oko­li­ca po­stra­da­ła daw­ną świet­ność. Sta­ło się to za spra­wą lu­dzi, któ­rzy ty­sią­ca­mi we­szli w te lasy, po­mię­dzy wzgó­rza i nad stru­mie­nie.

Roz­ło­ży­li się dzie­siąt­ka­mi obo­zów, aż nie­omal po sam po­łu­dnio­wy brzeg mo­rza. Tłu­my ro­sły od ze­szłej zimy, roz­ple­ni­ły się po mia­stecz­kach i za­gaj­ni­kach. Wznio­sły wła­sne sku­pi­ska, god­ne na­zwa­nia ich mia­sta­mi. Peł­ne na­mio­tów, par­ków ma­szyn wszel­kich ty­pów i ro­dza­jów.

Pod nie­bo pię­trzy­ły się pry­zmy skrzyń z po­ci­ska­mi, czę­ści skła­do­wa­ne rów­no pod li­nij­kę pod zie­lo­ny­mi płach­ta­mi sia­tek, ukry­te przed okiem wro­gich lot­ni­ków. Choć trud­no było uwie­rzyć, że tego wiel­kie­go zgru­po­wa­nia lu­dzi nie da się do­strzec.

Ze­wsząd niósł się nie­usta­ją­cy ha­łas, gang sil­ni­ków, sal­wy dział, krzy­ki roz­ka­zów, a miej­sco­wi tra­ci­li do­bro­dusz­ność i miłe uspo­so­bie­nie wo­bec ko­lej­nych fal przy­by­szów.

Lasy i łąki, ich duma, zmie­ni­ły bar­wy na bru­nat­no-żół­te od ku­rzu i pyłu, cza­sem i czar­ne od wy­zie­wów spa­lin. Dro­gi roz­jeź­dzi­ły sta­lo­we gą­sie­ni­ce, koła cię­ża­ró­wek wo­żą­cych lu­dzi, sprzęt i za­opa­trze­nie. Doba za dobą, ty­go­dnia­mi. Bez prze­rwy, jak­by ten mrów­czy ty­giel już ni­g­dy miał nie opu­ścić wzgórz Yor­ku i in­nych uro­kli­wych nie­gdyś hrabstw.

Pra­wie mie­siąc temu ten tłum jed­nak po­rzu­cił swo­je mia­sta, zor­ga­ni­zo­wa­nym prze­mar­szem prze­mie­ścił się da­lej na po­łu­dnie, ku por­tom, i po­pły­nął ku prze­zna­cze­niu. Na kon­ty­nent. Ale przy­szli ko­lej­ni, zaj­mu­jąc miej­sce po­przed­ni­ków. Ludz­ki po­tok nie wy­sy­chał ani na je­den dzień.

Nowi wi­dy­wa­li jesz­cze śla­dy po­przed­ni­ków. Ozna­cze­nia, cyf­ry, na­zwy puł­ków i dy­wi­zji. Roz­go­ści­li się, umo­ści­li i cze­ka­li nie­cier­pli­wie na swo­ją ko­lej. Ćwi­czy­li, by być go­to­wym, kie­dy przyj­dzie wiel­ki czas.

Znów było peł­no po­jaz­dów, czoł­gów, spa­lin, ku­rzu i huku strza­łów.

Na wą­skich dro­gach, w ma­łych wio­secz­kach nie­wie­le było miej­sca, gdzie moż­na by roz­wi­nąć siły i za­cząć har­ce. Na­cie­rać z całą mocą. Mie­li tyl­ko skra­wek zie­mi, wy­zna­czo­ny na roz­kaz, wy­da­ny przez lo­kal­ne wła­dze jako te­ren ma­new­rów. Ko­lej­nych, waż­kich dla tych, co będą brać udział w wal­ce. Od tego mia­ło za­le­żeć ich ży­cie. Miej­sco­wi tyl­ko sar­ka­li, źli, ale i przy­zwy­cza­je­ni.

Dzie­siąt­ki wo­zów bo­jo­wych prze­to­czy­ły się ko­lum­ną mar­szo­wą, jesz­cze bar­dziej de­mo­lu­jąc ścież­ki i trak­ty, i roz­peł­zły, nik­nąc w rzad­kim le­sie. Pułk stał szwa­dro­na­mi pod ścia­ną drzew, w cie­niu, jak na­ka­zy­wa­ły wsze­la­kie re­gu­la­mi­ny. Cze­ka­no na po­le­ce­nia. Za­ło­gi od przy­by­cia uwi­ja­ły się spraw­nie przy wo­zach. Lu­dzie spraw­dza­li co się dało: od sil­ni­ków po koła, żeby w polu być spo­koj­nym. Szli prze­cież w uda­wa­ny, ale za­wsze bój, na­prze­ciw bry­tyj­skiej dy­wi­zji, i oczy­wi­ste było, że fa­son trze­ba trzy­mać.

Ćwi­czy­li całą bry­ga­dą, i rok temu po­ko­na­li w „za­wo­dach” Ka­na­dyj­czy­ków, ale te­raz mie­li iść w szran­ki z tymi „cho­ler­ny­mi An­go­la­mi”.

To było spo­re, na­wet eks­cy­tu­ją­ce wy­zwa­nie w tym pie­kiel­nym wy­cze­ki­wa­niu, by ru­szać da­lej. Tak na­praw­dę, wresz­cie. W ko­lej­ną część nie­wia­ry­god­nie dłu­giej po­dró­ży do domu.

Czerw­co­we an­giel­skie słoń­ce przy­grze­wa­ło i pręd­ko cała moc i pod­nie­ce­nie za­czę­ły się wy­pa­lać. Czoł­gi­ści w roz­pię­tych kom­bi­ne­zo­nach, w ko­szu­lach z pod­wi­nię­ty­mi rę­ka­wa­mi, spo­ce­ni, w ku­rzu, roz­sie­dli się – prócz czu­jek – w cie­niu, drze­miąc, plot­ku­jąc albo zwy­czaj­nie od­sy­pia­jąc wcze­sną po­bud­kę.

Czoł­gi cze­ka­ły spo­koj­nie, cier­pli­wie, go­to­we pod­dać się woli swo­ich za­łóg, w ci­szy, wto­pio­ne swą oliw­ko­wą bar­wą w szu­mią­ce drze­wa. Wóz w środ­ku plu­to­nu, za­par­ko­wa­ny w skos ku na­giej po­la­nie, jak i resz­ta był przy­go­to­wa­ny. Opo­rzą­dzo­ny jak na­le­ży, z za­pa­sem pa­li­wa i śle­pej amu­ni­cji.

Z boku za­ło­ga z do­wód­cą na cze­le. Ale nie spa­li, nie le­ni­li się. Szef nie z tych, któ­rzy by na to po­zwo­li­li. Cza­su mie­li jesz­cze spo­ro. Wie­dzie­li, że na tej woj­nie głów­nym za­ję­ciem jest cze­ka­nie. I na­wet na od­po­czy­nek mu­sie­li za­pra­co­wać. Pa­dło na naj­młod­sze­go. Był cią­gle na do­tar­ciu, zda­wał nie­koń­czą­cy się spraw­dzian, ale nie na­rze­kał. Au­ten­tycz­nie pa­lił się do wszyst­kie­go, co mu wy­my­śli­li. Nie dał się zła­mać. Nie on. Go­ło­wąs był, chu­chro w ob­szer­nym mun­du­rze, ale ba­gaż do­świad­czeń tar­gał na grzbie­cie już ogrom­ny. Szedł lub czoł­gał się do celu i osią­gnął, co chciał, wbił się pa­zu­ra­mi, go­tów trzy­mać z ca­łych sił.

Sze­re­go­wy Ja­ro­sław Gra­jew­ski, ułan wła­ści­wie, nie miał pro­ble­mu, by wci­snąć się we właz kie­row­cy czoł­gu. Był szczu­pły, a na­wet wą­tły mimo mie­się­cy sta­rań i po­mo­cy le­ka­rzy. Ale prze­cież pa­so­wał tu ide­al­nie. Znał ten wóz jak wła­sną kie­szeń. Na­uczył się go, choć nikt mu nie ka­zał, i to na dłu­go, za­nim wresz­cie do­stał się do wnę­trza.

Ja­rek Gra­jew­ski za­po­mniał na chwi­lę, że pod kom­bi­ne­zo­nem lepi się od potu. Te­raz był w raju, jak dzie­ciak, któ­re­mu dano na chwi­lę wiel­ką za­baw­kę i cie­szy się każ­dą se­kun­dą. Miał oka­zję po­ka­zać, że robi po­stę­py, i nie za­mie­rzał skre­wić.

Umo­ścił się na sio­deł­ku. Kie­row­ca pod­niósł je tak, żeby mło­de­mu było w mia­rę wy­god­nie. Gra­jew­ski do­się­gnął pe­da­łów i zła­pał drąż­ki. Le­wa­rek skrzy­ni bie­gów miał po pra­wej. Wie­dział, że może mieć z nim pro­ble­my. Sam miał za za­da­nie po­ma­gać kie­row­cy, kie­dy skrzy­nia bie­gów od­ma­wia­ła współ­pra­cy. Ła­pa­li we dwóch i co sił ma­cha­li, szar­pa­li, żeby tyl­ko wóz nie zwol­nił, zwłasz­cza kie­dy trze­ba było pil­no­wać szy­ku.

W swym mnie­ma­niu Ja­rek przy­da­wał się do cze­goś bar­dziej istot­ne­go, bo jego głów­ne­go przy­dzia­łu, kro­pie­nia z Brow­nin­ga, moż­na by prze­cież na­uczyć i małp­kę z cyr­ku. Ale nie na­rze­kał. Chło­nął wie­dzę, pa­trzył, za­pa­mię­ty­wał, i mimo że mie­li go tu za chłop­ca na po­sył­ki, któ­ry nie­wie­le ma do ro­bo­ty, sta­rał się wy­ko­ny­wać wszyst­ko jak na­le­ży.

Sam chciał. Nie miał ła­two, ale wy­cho­dził choć to sta­no­wi­sko. We­dle in­struk­cji dri­ver as­si­stant w ame­ry­kań­skim czoł­gu M4A4. Tu, na Wy­spach, zwa­nym Sher­man V, tak jak i w jego 1 Dy­wi­zji Pan­cer­nej. Pol­skiej jed­no­st­ce czoł­gów da­le­ko, cią­gle bar­dzo da­le­ko od kra­ju.

Dru­gim wła­zem we wnę­trze wsu­nął się inny czoł­gi­sta. Plu­to­no­wy Pio­trek Sta­si­nek był nie­wie­le wyż­szy, ale nie­co bar­dziej kor­pu­lent­ny. Star­szy i wie­kiem, i do­świad­cze­niem. Roz­siadł się na krze­seł­ku, otarł spo­co­ne czo­ło i po­pa­trzył z lek­kim nie­po­ko­jem na dło­nie Jar­ka za­ci­śnię­te na jego waj­chach.

Gdzieś z kie­sze­ni wy­do­był na­raz gru­by klucz na­sad­ko­wy i mach­nął nim jak ja­kąś bu­ła­wą przed ocza­mi uła­na.

– Uszko­dzisz ma­szyn­kę, gnoj­ku, i po­pa­mię­tasz – wy­ce­dził wy­raź­nie, ale ci­cho, chy­ba żeby na ze­wnątrz nie usły­sze­li. Zmru­żył po­wie­ki ja­koś tak groź­nie. Nie pa­so­wa­ło to do jego co­dzien­ne­go spo­so­bu by­cia: sym­pa­tycz­ne­go we­soł­ka, któ­ry na po­zór lu­bił każ­de­go. Ale je­śli szło o ma­szy­nę, tę, po­przed­nią i każ­dą wcześ­niej­szą, jaką dano mu pod opie­kę, zmie­niał się nie­omal w po­two­ra. Dbał o każ­dą część, choć­by i śru­bę, nie go­rzej niż o wła­sną ro­dzi­nę. Ta jed­nak cze­ka­ła da­le­ko i te­raz czołg był mu fa­mi­lią. Ja­rek nie­raz za­sta­na­wiał się, czy Pio­truś był ta­kim or­to­dok­sem, czy dryl, jaki mu wdro­żo­no, jesz­cze kie­dy no­sił inny mun­dur, wy­ci­snął na nim ta­kie pięt­no. A może do­bra­li się z sze­fem. On też nie lu­bił mę­cze­nia wozu i ga­niał wszyst­kich re­pe­ro­wać, spraw­dzać i prze­glą­dać, jak­by to był ostat­ni w świe­cie czołg, na któ­rym cała piąt­ka mia­ła szan­se wró­cić do Pol­ski.

Nie­waż­ne, że skła­dy peł­ne były ma­szyn i czę­ści, któ­re do­star­cza­no przez oce­an. Wóz miał być spraw­ny i go­tów. Sta­ra, przed­wo­jen­na szko­ła.

– Tak jest. – Ja­rek ski­nął, ły­ka­jąc gło­śno śli­nę. Zro­bi­ło mu się chłod­niej, kie­dy klucz świ­snął w po­wie­trzu. Nie raz już pró­bo­wał, uczo­ny przez plu­to­no­we­go, ale te­raz bał się jak przed eg­za­mi­nem. Choć miał ich już kil­ka za sobą, tych for­mal­nych i tych mniej, mu­siał dać z sie­bie wszyst­ko, je­śli mie­li mu za­ufać. Je­śli miał stać się kimś waż­niej­szym dla tej czwór­ki, któ­ra go ła­ska­wie przy­gar­nę­ła, to w ta­kich chwi­lach miał szan­sę.

Mo­tor za­dud­nił. Gaz. Znów, nie­co moc­niej. Sil­ni­ki buch­nę­ły spa­li­na­mi. Cho­dzi­ły chwi­lę mia­ro­wo, jak na­ka­zy­wa­ła sztu­ka. Dla roz­grzew­ki. Rzut oka na ze­ga­ry. Wszyst­ko było w po­rząd­ku. Głę­bo­ki wdech. Opa­no­wa­nie ner­wów. Prze­cież to zwy­kła rzecz. Umiem, co trze­ba, wma­wiał so­bie, zer­ka­jąc na klucz spo­czy­wa­ją­cy na udach me­cha­ni­ka.

Ja­rek wy­su­nął gło­wę po­nad otwar­ty właz. Zmru­żył oczy w ostrym słoń­cu, wy­brał so­bie tra­sę. Miej­sca miał dużo, na­wet jak dla nie­go. Sze­ro­ka łąka mię­dzy zsza­rza­ły­mi drze­wa­mi, gdzie w li­nii par­ko­wa­ły Sher­ma­ny 24 Puł­ku Uła­nów. Puł­ku „Bia­łych Uła­nów”, jak ich zwa­li od ko­lo­ru oto­ków na ro­ga­tyw­kach.

Za­trzę­sło, ale tyl­ko tro­chę. Sta­lo­wy ko­los po­to­czył się w przód kil­ka me­trów. Zwol­nił. Za­raz Ja­rek szarp­nął drąż­ka­mi, i czołg płyn­nie skrę­cił w lewo. Na twa­rzy plu­to­no­we­go Sta­sin­ka za­ry­so­wa­ło się coś na kształt sa­tys­fak­cji. Ale tyl­ko na mo­ment, a może Jar­ko­wi się wy­da­wa­ło. Wró­ci­ło ner­wo­we sku­pie­nie. Prze­brnął kil­ka­na­ście me­trów po an­giel­skiej łące.

Słoń­ce zo­sta­ło z pra­wej. Wzrok nie­co od­po­czął, choć jesz­cze pot spły­wał spod be­re­tu na po­wie­ki. Jed­nak to było nie­waż­ne wo­bec po­czu­cia mocy we wła­snych rę­kach. On, sze­re­go­wy Gra­jew­ski z Po­staw, z krań­ców Rze­czy­po­spo­li­tej, tak od­le­głych, że te­raz aż nie­re­al­nych, w ta­kiej ma­szy­nie.

Wo­kół pa­no­wał spo­kój. Czoł­gi­ści przy wo­zach jesz­cze się krzą­ta­li albo po­le­gi­wa­li w cie­niu, zbie­ra­jąc siły. Nor­mal­ny dzień, nor­mal­na ro­bo­ta. Tym­cza­sem Gra­jew­skie­mu ro­iło się przez chwi­lę, że robi nie wia­do­mo co.

Ale swo­je au­dy­to­rium miał. To naj­waż­niej­sze. Też sta­ło w cie­niu, jak naj­da­lej od pa­lą­ce­go słoń­ca. Jego za­ło­ga. Po­zo­sta­ła trój­ka, któ­rą pod­cho­dził mie­sią­ca­mi, i gdy­by nie do­bry przy­ja­ciel, pew­nie ni­g­dy by mu się nie uda­ło.

Był wśród nich do­wód­ca, wy­so­ki, bar­czy­sty cho­rą­ży o gru­bym kar­ku i ły­sej już pra­wie zu­peł­nie gło­wie. Osiem­na­sto­let­nie­mu Jar­ko­wi To­masz Kło­micz wy­da­wał się sta­ry ze swo­imi nie­omal trzy­dzie­sto­ma wio­sna­mi. Ma­te­usz Je­rzyk, ka­pral, nie­gdyś zwa­ny Mat­thew, chu­dy, przy­gar­bio­ny, z dłu­gą szy­ją, splótł ręce na brzu­chu i z po­zo­ru spo­koj­nie śle­dził czołg, chy­ba jak za­wsze zdzi­wio­ny, co tego dzie­cia­ka cią­gnę­ło do po­zna­wa­nia każ­de­go sta­no­wi­ska w Sher­ma­nie. Jemu star­czy­ło to, co miał i po co go wy­szko­lo­no. Ce­low­ni­czym był nie­zgor­szym, strze­lał z „du­żej pu­kaw­ki”, i w to mu graj.

Ra­fał Chwi­ruk, ka­pral, prze­ży­wał naj­bar­dziej. Szczu­pły, co­raz czę­ściej przy­gar­bio­ny, jak ło­dy­ga kło­sa cią­żą­ce­go ku zie­mi, nie­wie­le wyż­szy od Jar­ka dwu­dzie­sto­la­tek gryzł war­gi przy każ­dym zry­wie, skrę­cie i jęku kon­struk­cji. Bu­jał się i ro­bił krok to w tył, to w przód. Pod­pie­rał ręce o bio­dra, a za chwi­lę sta­wał na bacz­ność, nie bar­dzo wie­dząc, co ma ro­bić.

Czołg zro­bił zwrot. Ostroż­ny, wol­ny. Do­brze. Szar­że to nie dla Jar­ka, nie te­raz. Był na eta­pie spa­ce­ro­wych prze­jaż­dżek. Wię­cej nie było trze­ba. Miał tyl­ko być przy­dat­ny, gdy­by nie daj Bóg Piotr­ko­wi coś się sta­ło.

Sher­man blu­znął nową por­cją spa­lin, wy­rzu­cił w po­wie­trze ob­łok ku­rzu i grud su­chej zie­mi. Nie­co przy­śpie­szył, prze­mknął przez po­la­nę. Znów za­trzy­ma­nie. Za­raz ru­szył zryw­nie, jak­by Jar­ko­wi przy­by­ło fan­ta­zji. Tu­man żół­te­go ku­rzu za­wisł wol­no nad oko­li­cą, za­sła­nia­jąc czołg.

Skręt ku po­wro­to­wi był de­li­kat­ny, jak na­le­ża­ło, i za­raz czołg zno­wu po­pę­dził.

Chu­da, opa­lo­na twarz Gra­jew­skie­go, wi­docz­na nad wy­so­ką przed­nią pły­tą, była sku­pio­na jak rzad­ko kie­dy, ale biła z niej ra­dość.

Ka­pral Chwi­ruk ły­pał na Kło­mi­cza, cze­ka­jąc opi­nii do­wód­cy.

To, że Ja­rek był z nimi, było jego za­słu­gą. Ktoś jesz­cze do­po­mógł w da­le­kiej Szko­cji, ale to Ra­fał pierw­szy na­ma­wiał, żeby wzię­li Gra­jew­skie­go pod pan­cerz. Przy­spo­rzył sze­fo­wi ro­bo­ty, i mło­dy na­wet nie wie­dział ile. Ale za­dzia­ła­ło. Zno­wu było jak kie­dyś. We dwóch, trzy­ma­li się ra­zem.

Czołg zwol­nił. Ja­rek wra­cał na miej­sce, ale przy sa­mej me­cie coś strze­li­ło mu do gło­wy. Przy­śpie­szył z ry­kiem sil­ni­ka. Szarp­nął waj­chę, jed­no­cze­śnie ha­mu­jąc, i cia­snym skrę­tem od­bił w pra­wo, orząc głę­bo­ką bruz­dę w pia­chu i ka­mie­niach. Znów szarp­nę­ło, przód wozu lek­ko się uniósł. Sher­man sko­czył jak mło­dy koń, tak nie­spo­dzie­wa­nie, że cho­rą­ży Kło­micz drgnął i cof­nął się o krok.

Ra­fał zro­bił to samo i za­marł, wpa­trzo­ny w zmie­nia­ją­ce się, nie­co chy­ba bled­sze ob­li­cze do­wód­cy. Gra­jew­skie­mu zrze­dła mina. Ty­łem za­rzu­ci­ło, znów po­ja­wi­ła się bruz­da i góra pia­chu. Czołg sta­nął, py­ka­jąc me­ta­licz­nie.

Ja­rek wy­su­nął się z wła­zu. Wol­no, nie­zgrab­nie. Nie śpie­szy­ło mu się, bo wie­dział, co na­stą­pi. Pierw­szą oce­nę już do­stał. Przy­siadł na pan­ce­rzu, ma­su­jąc bo­lą­ce udo.

Sta­si­nek wy­szedł z wła­zu czer­wo­ny i spo­co­ny, jak­by upał jesz­cze przy­brał na sile.

– Cho­le­ra, cho­le­ra ja­sna! – mam­ro­tał pod no­sem, po­sa­pu­jąc jak wście­kły, szy­ku­ją­cy się do ata­ku byk.

Ze­śli­zgnął się po pan­ce­rzu i za­czął oglą­dać pod­wo­zie. Mu­siał po­czuć te zry­wy ma­szy­ny i ocza­mi wy­obraź­ni wi­dział, co mo­gło się wy­da­rzyć. Sta­nął przy pra­wej gą­sie­ni­cy, po­tem sko­czył ku le­wej bur­cie, w ogó­le nie za­uwa­ża­jąc resz­ty i igno­ru­jąc smut­ny wzrok sze­re­go­we­go, któ­ry wo­dził za nim ocza­mi.

Przy­śpie­szo­ny od­dech Sta­sin­ka zwia­sto­wał nie­chyb­ny wy­buch. Ka­pral sta­nął i zlu­stro­wał fa­cho­wym spoj­rze­niem tra­ki i wóz­ki za­wie­sze­nia. Mię­dzy nimi, po pra­wej zwłasz­cza, usy­pa­ła się hał­da zie­mi, na szczę­ście tyl­ko z po­zo­ru nie­bez­piecz­na dla wraż­li­wych na ta­kie prze­szko­dy gą­sie­nic. Za to z boku ze­bra­ło się nie­co więk­szych gła­zów, a je­den w ostat­niej chwi­li za­trzy­mał się pod ko­łem na­pi­na­ją­cym, za­klesz­czo­ny mię­dzy zę­ba­mi ogniw.

Po­tem spoj­rze­nie ka­pra­la pa­dło da­lej, na po­la­nę po­kry­tą rów­ny­mi śla­da­mi i dół po­wsta­ły, kie­dy mło­dy szo­fer wziął z fan­ta­zją za­kręt.

Pio­trek Sta­si­nek zła­pał się za gło­wę, fuk­nął nie­zro­zu­mia­le, po czym rzu­cił w nie­bo:

– Kur­wa mać! Po Bugu sa­nia­mi po­wo­zić, a nie do ma­szy­ny! W feld­fe­bel czo­chra­ny! – I ob­ró­cił się do mło­de­go. – Po moim tru­pie do kie­ro­wa­nia sią­dziesz – wy­krztu­sił, plu­jąc. – Co się ga­pisz?! – ryk­nął. – Złaź ka­mie­nie wy­dłu­by­wać! Łą­cze­nia spraw­dzać! Co, sam będę grze­bał?!

Oparł się dło­nią o bur­tę, ocie­ra­jąc czo­ło ze sło­nych kro­pli i pró­bu­jąc się wy­ci­szyć.

– Ja­ruś, cie­bie skur­cze ła­pią? Ręka któ­ra sztyw­nie­je? A może siły cią­gle brak? – za­py­tał do­wód­ca, zbie­ra­jąc się do wy­gło­sze­nia za­słu­żo­nej re­pry­men­dy. – A po co my go wła­ści­wie bra­li­śmy? – wes­tchnął niby to żar­tem, ły­piąc przez ra­mię na Chwi­ru­ka. Ale gdy­by mógł, ra­ził­by pio­ru­nem.

– Ja umiem… – wy­krztu­sił Gra­jew­ski z nie­po­ję­tą pew­no­ścią. To­masz zmarsz­czył czo­ło, nie ro­zu­mie­jąc chy­ba, co sły­szy.

– Ja­rek – krót­ko rzu­cił Chwi­ruk, prze­ra­żo­ny butą dzie­cia­ka. Na­bie­rał jej, od­kąd do­tarł na Wy­spy. A od cza­su kie­dy tra­fił pod pan­cerz, py­cha się­ga­ła cza­sem roz­mia­rów czoł­gu.

– Ci­sza – prze­rwał dys­ku­sję cho­rą­ży. Spo­sęp­niał, wy­pro­sto­wał się i znać było, że jego po­błaż­li­wość osta­tecz­nie wy­pa­ro­wa­ła. – Może i umiesz jeź­dzić – za­czął ty­ra­dę – ale po co po­pis? Przed kim? Przed nami czy ca­łym puł­kiem? Oj Ja­ruś, Ja­ruś – wy­mó­wił imię tak, że Gra­jew­skie­mu prąd prze­szedł po krę­go­słu­pie. – Tu nie cyrk! – rzu­cił gło­śniej, ale i ła­god­niej. – Wszy­scy je­ste­śmy dru­ży­ną, i ani kro­ku w przód. We­spół się w wal­ce wy­gry­wa. We­spół, pa­no­wie. Z mi­lion razy po­wta­rza­łem i po­wtó­rzę dru­gie tyle! W wal­ce po­le­ga­cie je­den na dru­gim.

Po­wiódł dło­nią w po­wie­trzu, ce­lu­jąc ko­lej­no w każ­de­go z człon­ków za­ło­gi.

– Za­pa­mię­taj­cie, za­pa­mię­taj­cie to, do cho­le­ry, bo naj­waż­niej­szy spraw­dzian już nie­dłu­go. A tam na błę­dy i ich na­pra­wia­nie cza­su nie bę­dzie. Ja wam to mó­wię. Cza­su na błę­dy nie bę­dzie. Jak wam się mo­kro ze stra­chu zro­bi, zo­sta­nie wam w gło­wach tyl­ko roz­kaz i to, co za­pa­mię­ta­cie z na­uki. Nic wię­cej, bo nie­szczę­ście go­to­we. Gów­no dla was, ale i dla in­nych.

Przez chwi­lę jego twarz wy­krzy­wił skurcz ja­kie­goś upior­ne­go wspo­mnie­nia.

– Gra­jew­ski – ton pe­da­go­ga znów zmie­nił się w służ­bo­wy – my­śla­łem, że po­pro­wa­dzisz nas na po­zy­cje, ale… jesz­cze mu­si­my po­ćwi­czyć. – Wy­rok za­brzmiał ła­god­nie. Ja­rek tyl­ko na­brał po­wie­trza i ski­nął gło­wą na znak, że się nań go­dzi. Nie miał prze­cież wyj­ścia.

Od czo­ła ko­lum­ny po­szedł do­no­śny głos. Wach­mistrz puł­ku da­wał roz­kaz – do wo­zów!

– Do wozu! – pod­chwy­cił Kło­micz. Ze­rwa­li się je­den przez dru­gie­go zaj­mo­wać miej­sca. Ja­rek pierw­szy, chy­ba chcąc zma­zać bla­maż.

Kło­micz pod­łą­czył się do ra­dia. Ra­fał spraw­dził czę­sto­tli­wość. Za­raz po­pły­nę­ły ko­lej­ne roz­ka­zy.

– W ko­lum­nę ubez­pie­czo­ną. „Kozy” idą na szpi­cę i boki – re­fe­ro­wał To­masz, mosz­cząc się w sio­deł­ku. – W ugru­po­wa­niu szwa­dro­nu. Za resz­tą – in­stru­ował Piotr­ka.

Czoł­gi w gło­śnym ryku sil­ni­ków, wol­no, ma­je­sta­tycz­nie za­czę­ły wy­peł­zać spod osło­ny drzew. Spraw­nie, jak na taką zgra­ną jed­nost­kę przy­sta­ło. Siwe spa­li­ny za­kry­ły na kil­ka chwil słoń­ce. „Na­przód” – po­szło w eter i gą­sie­ni­ce za­czę­ły mie­lić piach. Pułk, bry­ga­da, dy­wi­zja ru­sza­ły na po­zy­cję wyj­ścio­wą przed ata­kiem, na li­nię fik­cyj­ne­go wro­ga. Znów całą siłą. Żeby uczyć się do ostat­nie­go mo­men­tu, do koń­ca, aż sta­ną przed Niem­ca­mi.

Ja­rek za­czął się wier­cić. Uwiel­biał ta­kie wi­do­ki. Już za­po­mniał, że o mało w bo­jo­wym po­pi­sie nie ze­rwał gą­sie­nic. Stał we wła­zie, ob­ser­wu­jąc, w ku­rzu i upa­le, któ­re nie­wie­le mu prze­szka­dza­ły.

Pio­trek też wy­sta­wał ze swo­je­go otwo­ru, sku­pio­ny na po­prze­dza­ją­cym czoł­gu i cią­gle chy­ba zły, na­wet nie za­mie­rzał spo­zie­rać na mło­de­go. Miał ocho­tę dać mu po­pa­lić, od­uczyć ta­kich har­ców. Kło­micz albo miękł, albo oto­cze­nie nie sprzy­ja­ło ta­kiej so­lid­nej, pan­cer­no-mo­to­ro­wej szko­le, jaką po­tra­fił urzą­dzić jak mało kto. Gdy była oka­zja, to po ta­kiej na­uce ca­łej za­ło­dze głu­po­ty i błę­dy za­raz ula­ty­wa­ły z gło­wy.

Ja­rek Gra­jew­ski też do­stał za swo­je, ale on był tu krót­ko. Mło­dy był, mi­kry i sła­by. Kło­micz mu od­pu­ścił, a może się nad nim li­to­wał? Może sze­re­go­wy ujął go tym za­pa­łem, dro­gą, któ­rą cu­dem prze­szedł. Dłuż­szą niż każ­dy w tym czoł­gu. Je­den dia­beł znał od­po­wiedź.

Ale fakt był bez­sprzecz­ny. Mło­dy przy­szedł póź­no i w ogó­le to­wa­rzy­szy­ło mu wiel­kie szczę­ście. Bo po­cząt­ki miał cięż­kie.

Wiel­ka Bry­ta­nia, je­sień 1942

We wspo­mnie­niu ist­nia­ło świe­że, nie­da­ją­ce się ni­czym za­stą­pić uczu­cie naj­czyst­szej, cu­dow­nej wol­no­ści.

Wte­dy też z Ja­ro­sła­wa Gra­jew­skie­go zro­bio­no żoł­nie­rza. W te pa­mięt­ne dni kon­wój aut wy­peł­nio­nych za­bie­dzo­ny­mi Po­la­ka­mi, któ­rzy już na wy­rost na­zy­wa­li sie­bie woj­skiem, opu­ścił gó­rzy­stą Per­sję.

Cię­ża­rów­ki ar­mii Jego Kró­lew­skiej Mo­ści wje­cha­ły do Ira­ku, któ­ry uka­zał się im jak zie­mia mle­kiem i mio­dem pły­ną­ca. Zie­lo­ne rów­ni­ny wzdłuż rzek. Oazy na pu­sty­niach.

Tam w pia­skach miesz­ka­li ja­kiś czas w bry­tyj­skim pro­tek­to­ra­cie, grze­jąc się w cie­ple, tro­skli­wie pil­no­wa­ni przez le­ka­rzy i ka­drę. Kie­dy mie­li czas, szli na ryby, któ­rych miej­sco­wi o dzi­wo nie ła­pa­li.

Były tam ta­kie cuda, jak wiel­błąd, któ­ry na ko­men­dę pił z bu­tel­ki albo z ma­nier­ki. Nie­omal ma­skot­ka obo­zu, choć na­le­żał do miej­sco­we­go rol­ni­ka, któ­ry do­ra­biał na obec­no­ści woj­ska.

Prócz roz­ry­wek mie­li przede wszyst­kim obo­wiąz­ki. Do­sta­li broń, po­czci­we bry­tyj­skie ka­ra­bi­ny Lee-En­field, nie pierw­szej mło­do­ści, i uczo­no ich, jak się nimi po­słu­gi­wać.

Pierw­sze pa­tro­le były dum­ne, bo­jo­we, ni­czym w ja­kiejś waż­nej ope­ra­cji. I do­pie­ro po­tem ktoś przy­niósł plot­kę, że woj­sko tu po­trzeb­ne, by Niem­cy nie roz­pa­no­szy­li się po naf­to­wych po­lach i nie pod­bu­rza­li Ara­bów.

Z bie­giem cza­su prze­rzu­co­no od­dział Gra­jew­skie­go da­lej, do bry­tyj­skiej Pa­le­sty­ny.

Wie­lu nie znio­sło zmia­ny kli­ma­tu, tych po­dró­ży, go­rą­ca i ja­ło­wej aury i trze­ba było ich po­cho­wać. Znów krę­ci­li się le­ka­rze. Na po­moc sła­no owo­ce, wi­ta­mi­ny. Or­ga­ni­zo­wa­no zwie­dza­nie miejsc, któ­re zna­li z Bi­blii. Gdy­by nie ta woj­na, kto wie, może ni­g­dy by tu nie tra­fi­li. Prze­wrot­ność ludz­kich lo­sów. Szczę­ście w nie­szczę­ściu.

Ad­ap­ta­cja do no­wych wa­run­ków trwa­ła kil­ka ty­go­dni. Tu szko­le­nie na­bie­ra­ło ru­mień­ców. Broń, dużo strze­la­nia i jesz­cze wię­cej musz­try. Pod­ofi­ce­rom chy­ba za­czy­na­ło to wy­glą­dać, jak po­win­no.

Po­tem przy­szły roz­po­rzą­dze­nia, że spo­ra gru­pa woj­ska, ewa­ku­owa­na z So­wie­tów, ma tra­fić do Eu­ro­py. Nici z go­rą­ce­go kli­ma­tu, ko­niec opo­wie­ści we­te­ra­nów, któ­rzy wdy­cha­li li­bij­ski pył, wal­cząc z Niem­ca­mi. Ko­niec ma­rzeń o po­dob­nych wy­pra­wach. Trze­ba było ru­szać da­lej.

Port Said. Egipt. Pi­ra­mi­dy. Sfinks. Na wy­cią­gnię­cie ręki, tuż obok, nie na pocz­tów­ce czy stro­nie ilu­stro­wa­ne­go ma­ga­zy­nu. Ja­rek, Ra­fał, Ziół­kow­ski chło­nę­li to miej­sce wszyst­ki­mi zmy­sła­mi. Wdy­cha­li pu­styn­ny pył i w gło­wie się już mie­sza­ło od hi­sto­rycz­nych miejsc, lu­dzi i wy­da­rzeń.

Wresz­cie za­ła­do­wa­no ich na sta­tek. Wiel­ki, do­stoj­ny. Daw­ny wy­ciecz­ko­wiec, któ­ry za­ka­mu­flo­wa­no przed wzro­kiem nie­miec­kich pod­wod­nia­ków. Tłum woj­ska gnieź­dził się w ka­ju­tach i ła­dow­niach zmie­nio­nych w sale żoł­nier­skie. Łóż­ka sta­ły pod su­fit, z cza­sem i po­wie­trza bra­ko­wa­ło, to­też wszy­scy sie­dzie­li na po­kła­dach. Od­dy­cha­li na za­pas albo i bali się sie­dzieć na dole, kie­dy ude­rzy tor­pe­da.

Jar­ka no­si­ło z tej nudy i bez­czyn­no­ści, więc zgło­sił się do służ­by wy­pa­tru­ją­cej U-Bo­otów. Star­szy An­glik wy­ja­śnił, co ma ro­bić, choć od tego ga­da­nia ręce bo­la­ły. Bo Ja­ruś ze szko­ły pa­mię­tał co nie­co fran­cu­skie­go. Po an­giel­sku znał może ze trzy sło­wa.

Nie było okrę­tów pod­wod­nych, choć mło­dzian upo­rczy­wie szu­kał ich śla­dów na wo­dach Oce­anu In­dyj­skie­go, każ­dej nocy i dnia, kie­dy miał służ­bę.

Tam­tej wio­sny roku 1942 świat stał w ogniu woj­ny. Niem­cy pod­bi­li pra­wie całą Eu­ro­pę. Co praw­da, jak do­wia­dy­wa­li się z opóź­nie­niem tu­ła­cze, do­sta­li łup­nia nad An­glią, gdzie Po­la­cy wnie­śli duży wkład. Ale mimo to Niem­cy byli sil­ni jak ni­g­dy. Za­czy­na­li nową ofen­sy­wę ku po­łu­dnio­wym te­ry­to­riom Związ­ku So­wiec­kie­go i zda­wa­ło się, że Sta­lin znów jest w opa­łach. Alian­ci pom­po­wa­li po­moc i za­opa­trze­nie, od bu­tów po okrę­ty. Sami też mie­li kło­po­ty. Ja­rek i Ra­fał jesz­cze w koł­cho­zie do­wie­dzie­li się, że da­le­ka i zu­peł­nie nie­re­al­na Ame­ry­ka wkra­cza do woj­ny. Ale żeby zo­ba­czy­li jej woj­ska, mu­sia­ło mi­nąć wie­le mie­się­cy.

Ame­ry­ka­nie do­sta­wa­li łup­nia w Azji i do­pie­ro zbie­ra­li siły, by ru­szać na bój z Hi­tle­rem. Bry­tyj­czy­cy jako je­dy­ni na za­cho­dzie sta­wia­li opór III Rze­szy. Z róż­nym skut­kiem trzy­ma­li się Ka­na­łu Su­eskie­go, prze­waż­nie jed­nak bio­rąc cię­gi od Niem­ca na­zwi­skiem Rom­mel. Bro­ni­ła się ma­lut­ka Mal­ta, bom­bar­do­wa­na przez Wło­chów i Niem­ców. Szla­ki do Eu­ro­py były ogrom­nie nie­bez­piecz­ne i tyl­ko bry­tyj­ski Gi­bral­tar trwał na stra­ży, sto­jąc jak za­po­ra dla Wło­chów i Niem­ców.

Na Atlan­ty­ku kon­wo­je dzie­siąt­ko­wa­ły nie­miec­kie „wil­cze sta­da”, gru­py okrę­tów pod­wod­nych, bez li­to­ści to­piąc dzie­siąt­ki jed­no­stek. Było po­dob­no le­piej niż rok, dwa lata temu, ale rej­sy po tym akwe­nie wią­za­ły się z eks­tre­mal­nym nie­bez­pie­czeń­stwem.

Wła­ści­wie świat stał na gra­ni­cy. Nikt nie miał pew­no­ści, jak to wszyst­ko się po­to­czy. Przy­stą­pie­nie Ame­ry­ka­nów do woj­ny znów da­wa­ło na­dzie­ję jak po­nad dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej. Mó­wi­li o tym An­gli­cy i Au­stra­lij­czy­cy, któ­rych Po­la­cy spo­ty­ka­li na swo­im szla­ku. Po­dob­no bom­by le­cia­ły na nie­miec­kie fa­bry­ki i mia­sta, ale prócz do­brych no­win nie­wie­le się dzia­ło. Prze­ło­mu nie było. Wszy­scy cze­ka­li.

Ja­rek i Ra­fał oraz set­ki im po­dob­nych rów­nież. Wy­pa­try­wa­li mo­men­tu, kie­dy ru­szą na wro­ga, a może to oni do­ko­na­ją prze­ło­mu? Dzie­cin­ne ma­rze­nia. Ka­dra nie stu­dzi­ła za­pa­łu, tyl­ko uśmie­cha­ła się krzy­wo. Ci, co mie­li oka­zję wo­jo­wać, nie omiesz­ka­li tłu­ma­czyć, że to żad­na przy­go­da, a strach, zmę­cze­nie, głód i go­rycz.

Sta­tek wraz z ca­łym kon­wo­jem przy­był do Afry­ki. Wi­ta­no ich jak bo­ha­te­rów, jak­by woj­na się już skoń­czy­ła, a oni byli zwy­cięz­ca­mi. Miej­sco­wi Bu­ro­wie, ale i Po­la­cy.

Ka­dra za­bra­ła się za nich po­rząd­nie. Szko­le­nie, musz­tra, tak­ty­ka, wię­cej strze­la­nia i bie­ga­nie. Z tu­ry­sty­ką był ko­niec.

Ale przy­jem­no­ści też się zda­rza­ły. Jar­ka i Ra­fa­ła, jak wie­lu in­nych, przy­gar­nę­li miej­sco­wi Po­la­cy. Go­ści­li iście po kró­lew­sku, aż Gra­jew­skie­mu i Chwi­ru­ko­wi ro­bi­ło się głu­pio. Miesz­ka­li u sza­cow­ne­go przed­się­bior­cy i jego mał­żon­ki. Pan domu trzy­mał się pro­sto i był ele­ganc­ki, za­wsze uśmiech­nię­ty. Go­spo­dy­ni, nie­ska­zi­tel­nie ubra­na, ja­śnia­ła ni­czym gwiaz­da. Pil­no­wa­ła domu, tych wszyst­kich cu­dow­nych la­kie­ro­wa­nych me­bli, bi­be­lo­tów, za­staw, por­ce­la­ny, wa­zo­ni­ków i lu­ster.

Dwaj sze­re­go­wi czu­li się tam nie­swo­jo. Po ta­kim cza­sie w so­wiec­kiej głu­szy, nie­do­stat­ku i zu­peł­nym ode­rwa­niu od wszyst­kie­go, co im bli­skie, a póź­niej wśród woj­ska, tłu­mu ta­kich jak oni, na wpół zdzi­cze­li. Kie­dyś mie­li domy, nie­dziel­ne obia­dy, szko­łę, ład­ne ubra­nia i zwy­cza­je, wy­zna­cza­ją­ce pory dnia. Tu­taj trze­ba było so­bie to wszyst­ko przy­po­mnieć. Wy­uczyć się na nowo jak po ja­kiejś cho­ro­bie czy ura­zie.

I jesz­cze ten obez­wład­nia­ją­cy prze­pych… To nie był dom na pol­skich Kre­sach, pod mia­stecz­kiem po­śród la­sów. Tu było duże, pręż­ne mia­sto. Wszyst­ko to przy­tła­cza­ło mło­dzień­ców.

Naj­trud­niej­szy mo­ment nad­szedł, kie­dy dwóm chłop­com przed­sta­wio­no cór­ki go­spo­da­rzy. Jak­że one wy­da­ły się im pięk­ne… a może inne. Dziew­czyn wi­dy­wa­li spo­ro. W Ka­ap­sta­dzie, w Pa­le­sty­nie, kie­dy wio­zły ich sa­mo­cho­dy, gdy pusz­cza­no ich w mia­sta. Ni­g­dy cza­su nie było się za­zna­ja­miać, choć uśmie­chy i szep­ty dzier­la­tek ku­si­ły.

Póź­niej ża­ło­wa­li. Byli prze­cież wol­ni, sami, nikt im ni­cze­go nie bro­nił. Mo­gli pró­bo­wać.

Wte­dy, w da­le­kiej, nie­zba­da­nej Afry­ce mo­gli się za­po­mnieć. Ja­rek pa­mię­tał te zwiew­ne su­kien­ki, uple­cio­ne fry­zu­ry. Pręd­kie rand­ki, póki ro­dzi­ce dziew­czy­ny nie wi­dzie­li. I to imię spra­wia­ją­ce, że ser­ce przy­śpie­sza­ło – Sara.

Szu­ka­ła chy­ba tego sa­me­go co Ja­rek. Wol­no­ści, do­świad­czeń? Nie opo­no­wał. Kie­dy tra­fia­ły się wol­ne week­en­dy, oka­zji do wyjść było w bród. Ale co pięk­ne, pręd­ko się koń­czy. Mi­nę­ły trzy mie­sią­ce i nad­szedł roz­kaz opusz­cze­nia Afry­ki.

Oby­dwie stro­ny były za­wie­dzio­ne i smut­ne. Ja­rek że­gnał się z Sarą pe­łen go­ry­czy, acz obie­cy­wał, że na­pi­sze, a kie­dyś, gdy woj­na się skoń­czy i Pol­ska znów bę­dzie, przy­je­dzie i po­rwie do kra­ju. Wiel­kie sło­wa, gór­no­lot­ne de­kla­ra­cje roz­ko­cha­nych dzie­cia­ków nie wy­trzy­ma­ły pró­by od­le­gło­ści i woj­ny. Ja­rek i Ra­fał do­ro­śle­li na­wet w ser­co­wych spra­wach. Nie­do­szli te­ścio­wie że­gna­li się wy­lew­nie, ma­cha­li z na­brze­ża, kie­dy trans­por­to­wiec od­cho­dził. I co z tego? Li­sty szły dłu­go, wresz­cie kon­takt się urwał. Sara zna­la­zła ko­goś bli­żej albo za­po­mnia­ła.

Żal trzy­mał krót­ko. Star­si, któ­rzy już wię­cej prze­ży­li, tłu­ma­czy­li, że to była przy­go­da, że Ja­rek mło­dy jesz­cze i wie­le przed nim. No i ro­bić było co. Szy­ko­wa­li ich na żoł­nie­rzy i wie­le my­śleć nie da­wa­li. Je­sie­nią do­tar­li do por­tu Car­diff w Wa­lii.

Wsa­dzo­no woj­sko w po­cią­gi, ta­kie ele­ganc­kie, ład­ne, jak pierw­sza kla­sa w po­rów­na­niu z tym, czym po­dró­żo­wa­ło się w So­wie­tach, i po­wieź­li hen, do Szko­cji. Do obo­zu w Auch­ter­to­ol.

Prze­wie­zio­no ich przez całą bry­tyj­ską wy­spę do zim­nej, po­chmur­nej Szko­cji. W obo­zie były na­mio­ty, w nich pie­ce, nie­wy­raź­ne spoj­rze­nia oby­tych już z tym kra­jem woj­sko­wych i za­lot­ne uśmie­chy mi­ja­nych dziew­czyn, cie­ka­wych no­wych ka­wa­le­rów.

Tam miał na­stą­pić roz­dział tej masy woj­ska do­wie­zio­nej okręż­ną dro­gą z Bli­skie­go Wscho­du. Po­dob­no tu­tej­szy kor­pus cier­piał na spo­re bra­ki. Dzi­wi­ło to Jar­ka, Ra­fa­ła i całą resz­tę, bo prze­cież woj­ska wi­dy­wa­li całe tłu­my, i sły­sza­ło się tyle o tym, że Po­la­cy wo­jo­wa­li we Fran­cji czy nad An­glią. Rze­czy­wi­stość była zgo­ła inna. Więk­szość woj­ska po­zo­sta­ła na wscho­dzie. Bry­tyj­czy­cy pla­no­wa­li, że po­słu­ży do osło­ny pól ro­po­no­śnych i dal­szych dzia­łań w re­jo­nie Mo­rza Śród­ziem­ne­go. Na Wy­spach zna­la­zły się reszt­ki tego, co dało się ewa­ku­ować z po­ko­na­nej Fran­cji. Na do­da­tek wiek wie­lu żoł­nie­rzy i ofi­ce­rów nie po­zwa­lał zro­bić z nich re­gu­lar­ne­go woj­ska. A i jesz­cze po­dob­no kto pod­pa­dał na­czel­ne­mu wo­dzo­wi, tra­fiał do ja­kie­goś obo­zu na od­le­głej wy­sep­ce.

Wła­śnie dla­te­go spro­wa­dzo­no 8 Dy­wi­zję Pie­cho­ty z da­le­kiej Afry­ki.

„Ła­pa­cze”, ofi­ce­ro­wie kil­ku ro­dza­jów sił zbroj­nych, szu­ka­li ochot­ni­ków: ma­ry­na­rzy, lot­ni­ków, pan­cer­nia­ków i spa­do­chro­nia­rzy. Do tych ostat­nich for­ma­cji bra­no ca­ły­mi pod­od­dzia­ła­mi, wy­star­czy­ło być spraw­nym. Do lot­nic­twa szło naj­mniej, bo tam też zdro­wie mu­sia­ło być że­la­zne, a po mie­sią­cach go­ści­ny u „wu­jasz­ka Joe” – jak mó­wi­li An­gli­cy – o to było trud­no.

Le­ka­rze w ko­mi­sji krę­ci­li no­sem, że Ja­rek taki mło­dy i za­bie­dzo­ny. Przez tę jego fi­zycz­ną kru­chość, cią­gle mimo po­rząd­ne­go kar­mie­nia wy­sta­ją­ce że­bra, po­skrę­ca­ne od mro­zów i pra­cy ko­ści nie wie­rzy­li, że jest peł­no­let­ni. Mu­siał przy­się­gać na naj­więk­sze świę­to­ści, opo­wia­dać ży­cio­rys jak naj­le­piej po­tra­fił. Pro­sić i prze­ko­ny­wać. I albo uwie­rzy­li, albo mach­nę­li ręką, bo sta­ny były za małe. Ja­rek Gra­jew­ski do­stał po­zwo­le­nie, by do­łą­czyć do Woj­ska Pol­skie­go w Wiel­kiej Bry­ta­nii.

Pew­ne­go dnia krę­ci­li się z Chwi­ru­kiem po obo­zie.

– Ja­rek. – Ra­fał zła­pał Gra­jew­skie­go za ra­mię. – Czoł­gi. – Po­ka­zał na­miot, przy któ­rym sta­ła zbi­ta z de­sek ta­bli­ca. Wi­sia­ły na niej pla­ka­ty, na któ­rych dum­nie wid­nia­ły ja­kieś kan­cia­ste wozy ze ster­czą­cy­mi lu­fa­mi. Wy­pi­sa­ne na afi­szach ha­sła mia­ły pew­nie za­chę­cać, by wstę­po­wać w sze­re­gi czoł­gi­stów, i tyl­ko nikt nie do­łą­czył tłu­ma­cze­nia.

W tej kwe­stii bol­sze­wi­cy mie­li prze­wa­gę. Tam, w da­le­kich So­wie­tach, Gra­jew­ski i Chwi­ruk wi­dzie­li taki czołg z bli­ska. Te naj­wcze­śniej­sze do­świad­cze­nia z tan­ka­mi cho­wa­li w naj­głęb­sze za­ka­mar­ki pa­mię­ci. Jak naj­gor­szą hań­bę, któ­ra spa­dła na nich wbrew woli, wiel­kim pla­nom i so­len­nym za­pew­nie­niom. Ja­rek ucie­kał przed nimi, zu­peł­nie bez­rad­ny, za­ła­ma­ny, kie­dy plu­ga­wi­ły to, co ko­chał.

Na Bli­skim Wscho­dzie nie było oka­zji wi­dzieć ta­kich ma­szyn, przy­naj­mniej z bli­ska. Cza­sem, gdzieś da­le­ko na polu ćwi­czeń, w tu­ma­nie ku­rzu. Te wszyst­kie do­świad­cze­nia w pod­świa­do­mo­ści łą­czy­ły się w skry­tą, na­ra­sta­ją­cą fa­scy­na­cję i cie­ka­wość. Bez wzglę­du na oko­licz­no­ści, na­wet przy­kre i osza­ła­mia­ją­ce, wia­ło od tego orę­ża no­wo­cze­sno­ścią i nie­zby­wal­ną mocą.

Tu­taj był tyl­ko na­nie­sio­ną na pa­pier ilu­stra­cją. Nic nad­zwy­czaj­ne­go, ale cho­ciaż po­bu­dzał wy­obraź­nię, przy­wo­ły­wał wspo­mnie­nia.

– To ma­szy­na. – Chwi­ruk za­tarł ręce i pod­szedł bli­żej, wpa­tru­jąc się z uwa­gą. Bry­tyj­ski Cru­sa­der, czołg szyb­ki, był ni­ski, smu­kły i dzi­wacz­nie nie­fo­rem­ny.

– Pa­mię­tasz tam­te u So­wie­tów… – Ja­rek też pod­szedł pod sztych, chy­ba chcąc go oży­wić wspo­mnie­niem. – Tam­te więk­sze ja­kieś były i dużo… – Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– E tam – star­szy mach­nął ręką – An­gli­ki też dużo mają pew­nie. Z Ame­ry­ki do­sta­ją, żeby Fran­cję od­bić…

– Chy­ba na zdję­ciach. Wi­dzisz tu ja­kie­go? – dą­sał się nie­po­cie­szo­ny Gra­jew­ski.

– Ja­rek? – Chwi­ruk wy­pro­sto­wał się i za­stygł za­my­ślo­ny. – A jak­by­śmy…? – Nie mu­siał koń­czyć. Ro­zu­mie­li się bez słów. Po­jazd, ten w pa­mię­ci i ten na pla­ka­cie, był ka­wa­łem so­lid­nej ma­szy­ny. Może i przy­cia­snej, ale bez­piecz­nej, a i służ­ba wy­glą­da­ła na prost­szą i czyst­szą, gdy przy­po­mnie­li so­bie le­ją­cy się po ple­cach pot przy mar­szach i za­ję­ciach w polu. I były jesz­cze opo­wie­ści, jak to nie­miec­kie za­go­ny bez tru­du ła­ma­ły pol­ską obro­nę albo i so­wiec­kie szań­ce. Po­tę­ga, siła i na­iw­na wia­ra w nie­zwy­cię­żo­ność.

Mu­sie­li spró­bo­wać. De­cy­zja za­pa­dła i za­raz oby­dwaj sta­li w od­po­wied­nim ogon­ku. Wer­sja była usta­lo­na. Nie bar­dzo da­le­ka od praw­dy, ale je­dy­nie nie­co dla efek­tu pod­ko­lo­ry­zo­wa­na.

Ra­fał po­szedł pierw­szy. Wró­cił za­do­wo­lo­ny, z uśmie­chem od ucha do ucha. Uda­ny pierw­szy krok do­da­wał wia­ry, że mogą osią­gnąć, co za­pla­nu­ją.

– Wal, bra­cie, śmia­ło. – Klep­nął do­bro­tli­wie mło­de­go w ra­mię. – Cze­kam na ze­wnątrz. – Od­ma­sze­ro­wał raź­nym, sprę­ży­stym kro­kiem, ści­ska­jąc ja­kieś pa­pie­ry.

Ja­rek Gra­jew­ski sta­nął przed ko­mi­sją.

Cie­pło. W rogu piec. Go­dło.

Ofi­ce­ro­wie jak świe­ce wy­pro­sto­wa­ni, acz nie wszy­scy naj­młod­si. Było czte­rech plus ja­kiś pi­sarz. Na pier­siach od­zna­ki puł­ków, cza­sem ba­ret­ka or­de­ru. Po­waż­nie, pra­wie do­stoj­nie.

Ja­rek za­mel­do­wał się jak naj­le­piej po­tra­fił i sta­nął wy­prę­żo­ny, sta­ra­jąc się do­dać so­bie wzro­stu, po­wa­gi i męż­no­ści.

Mło­dy był, ale dużo prze­żył, nie­je­den apel i po­ga­dan­kę, jed­nak te­raz de­ner­wo­wał się jak sztu­bak. W ustach za­schło, dło­nie lek­ko drża­ły. Prze­cież to był pierw­szy eg­za­min w jego ży­ciu.

Po­dał pa­pie­ry.

Ofi­ce­ro­wie chwi­lę oglą­da­li tecz­kę. Coś mam­ro­ta­li, po­da­jąc so­bie do­ku­men­ty i opi­nię le­ka­rza.

Wresz­cie ka­pi­tan, albo ra­czej rot­mistrz, uniósł gło­wę i z wyż­szo­ścią, jak su­ro­wy na­uczy­ciel, huk­nął:

– Chce­cie sze­re­go­wy do czoł­gów, co?

– Tak jest! – dziar­sko od­parł Ja­rek.

Ko­mi­sja za­mil­kła, cze­ka­jąc na ja­kieś uza­sad­nie­nie. Ciem­no­wło­sy po­rucz­nik ski­nął, żeby mło­dy prze­mó­wił.

– Ja… ja z ko­le­gą w Ro­sji… Ze­sła­li nas. Po­tem dali z ła­gru do koł­cho­zu. Ucie­kli­śmy, ja­ke­śmy się do­wie­dzie­li, że woj­sko się or­ga­ni­zu­je. Ucie­kli­śmy, bo pusz­czać nie chcie­li. Strach był, ale… – mó­wił Ja­rek szyb­ko, nie­skład­nie. – My z da­le­ka, pa­no­wie ofi­ce­ro­wie. Ze środ­ko­wej Sy­be­rii, z pół­no­cy. Póź­no wie­ści do­szły i kie­dy­śmy je­cha­li, to woj­sko szło już na po­łu­dnie…

– Sze­re­go­wy – po­rucz­nik uśmiech­nął się pół­ofi­cjal­nie i ode­zwał cał­kiem miło, choć z oczu wy­zie­ra­ło lek­kie nie­do­wie­rza­nie – co wie­cie o tech­ni­ce, o czoł­gach? – spy­tał wprost, ja­koś nie­cie­ka­wy bo­ha­ter­skich opo­wie­ści.

– O tech­ni­ce? – Ja­rek prze­łknął, aż za­fa­lo­wa­ła chu­da grdy­ka. – W koł­cho­zie był trak­tor. Cią­gnik. Duży, na gą­sie­ni­cach. Ko­le­ga… To zna­czy my dwaj jeź­dzi­li­śmy. Ja po­ma­ga­łem, na­pra­wia­łem i…

– Na­pra­wia­li­ście – ka­pi­tan ni to py­tał, ni to stwier­dzał. Wbił w Gra­jew­skie­go uważ­ne spoj­rze­nie spod si­wych brwi i oparł się w fo­te­lu, krzy­żu­jąc ręce na pier­si. Miał swo­je lata, prze­świe­tlał ba­ja­rzy w ułam­ku se­kun­dy.

Ja­rek zmiękł na­tych­miast. Nie po­tra­fił sta­wić opo­ru sta­re­mu wy­dze albo zwy­czaj­nie się prze­stra­szył, że je­śli bę­dzie łgał, ka­pi­tan to doj­rzy i za­cznie wy­cią­gać wszyst­ko po ka­wał­ku.

– Po­ma­ga­łem… cza­sem… po­ma­ga­łem – wy­ja­śnił po­kor­nie zgro­mio­ny ko­lej­nym spoj­rze­niem. Cała hi­sto­ria sy­pa­ła się. Gra­jew­ski z tech­ni­ki znał tyl­ko to­pór, któ­rym pra­co­wał w koł­cho­zie.

Za­drżał w oba­wie, że za­raz pad­ną py­ta­nia o ja­kieś szcze­gó­ły, czę­ści, bu­do­wę i ta­kie tam, a wte­dy…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej