Kontrrewolucja - Piotr Langenfeld - ebook + książka

Kontrrewolucja ebook

Piotr Langenfeld

4,4
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Śmierć jednego człowieka to śmierć, a śmierć dwóch milionów to tylko statystyka.
Józef Stalin
 
Gdy zostanie nam narzucona wojna, jedyną alternatywą jest zastosowanie wszystkich możliwych środków, by ją doprowadzić do szybkiego końca. W wojnie chodzi o zwycięstwo.
Gen. Douglas MacArthur
 
Wszyscy myśleli, że II Wojna Światowa się skończyła...

Tymczasem Armia Czerwona rusza na zachód, tłamsząc po drodze opór amerykańskich i brytyjskich dywizji. Wydaje się, że nawet bunt Ludowego Wojska Polskiego walczącego teraz ramię w ramię z żołnierzami Andersa nie jest wstanie jej zatrzymać.
 
Patton i Anders bronią południa Europy, lecz muszą poznać plany wroga i skoncentrować swoje siły we właściwym miejscu.
 
Polskich komandosów oraz amerykańską 101 DPD czeka trudne zadanie...


Tom drugi cyklu Czerwona ofensywa.

 W cyklu ukazały się:1. Czerwona ofensywa2. Kontrrewolucja

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 538

Oceny
4,4 (96 ocen)
52
31
10
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
amytis

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
dziadek125

Nie oderwiesz się od lektury

Extra
00
Rallyfan71

Nie oderwiesz się od lektury

dobre warto czytać polecam
00



PIOTR LANGENFELD

KONTRREWOLUCJA

© 2014 Piotr Langenfeld

© 2014 WARBOOK Sp. z o.o.

Redaktor serii: Sławomir Brudny

Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Projekt graficzny, eBook mastering:

Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux, [email protected]

Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek

ISBN 978-83-64523-17-5

Ustroń 2014

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Prolog

17 kwietnia 1945

Naj­pierw był chłód. Du­ża od­mia­na po za­tę­chłym, ale ogrze­wa­nym sa­mo­cho­dzie, któ­rym wo­żo­no go w nie­skoń­czo­ność. Z czar­nym wor­kiem na gło­wie czuł się jak wy­rwa­ny z rze­czy­wi­ste­go świa­ta. Stra­cił po­czu­cie miej­sca i cza­su. Zresz­tą od­kąd wró­cił i za­czę­to nad nim pra­co­wać w ko­lej­nych wię­zie­niach, co­raz go­rzej się orien­to­wał, gdzie jest i co się z nim dzie­je.

Usły­szał trzask za­my­ka­nych drzwi au­ta. Jak mu się zda­wa­ło, fur­go­net­ki. Coś skrzyp­nę­ło, ktoś coś po­wie­dział. Sil­na dłoń pchnę­ła go w przód. Zna­lazł się w ja­kimś zim­nym po­miesz­cze­niu. Przez ma­te­riał na twa­rzy pró­bo­wał zła­pać choć haust śwież­sze­go po­wie­trza. Szedł szyb­ko i ni­czym nie­wi­do­my po­ty­kał się o wła­sne no­gi i nie­rów­ną pod­ło­gę.

Straż­nik z wy­raź­ną po­gar­dą po­py­chał go co chwi­lę, jak­by li­cząc na to, że wię­zień się wy­wró­ci i za ka­rę bę­dzie moż­na wy­mie­rzyć mu kil­ka cio­sów.

Spa­cer był dłu­gi, za dłu­gi, jak na zwy­kłą bu­dow­lę, ale wresz­cie przy­sta­nę­li. Za­chro­bo­tał za­mek w ja­kichś drzwiach. Prze­stą­pił próg i po­czuł nie­co cie­plej­sze po­wie­trze. Dłoń chwy­ci­ła go pod ra­mię i gdzieś po­cią­gnę­ła.

Wpi­ja­ją­ce się w prze­gu­by kaj­dan­ki pu­ści­ły, nie­spo­dzie­wa­nie roz­pię­te. Roz­ma­so­wy­wał z ulgą nad­garst­ki, kie­dy szarp­nię­ciem zdję­to mu z gło­wy wo­rek. Zmru­żył oczy, osła­nia­jąc je dłoń­mi, od­zwy­cza­jo­ny od ja­kie­go­kol­wiek świa­tła. Blask spra­wiał nie­mal fi­zycz­ny ból. Prze­szło mu przez myśl, że to no­wy ro­dzaj tor­tu­ry. Znów ktoś go po­pchnął. Udem ude­rzył o ja­kiś przed­miot. Po­ma­cał go prze­stra­szo­ny. Krze­sło.

– Sia­daj – pa­dło zza je­go ple­ców. Wy­ko­nał po­le­ce­nie szyb­ko, choć nie­po­rad­nie, ca­ły czas na wpół śle­py.

Z każ­dą se­kun­dą ob­raz, ja­ki wi­dział, ro­bił się ostrzej­szy i wy­raź­niej­szy.

Sie­dział w krę­gu ja­sne­go świa­tła, po­za któ­rym nie by­ło nic, zu­peł­na ciem­ność. Trza­snę­ły drzwi. Straż­nik wy­szedł. Coś jed­nak mó­wi­ło więź­nio­wi, że za za­sło­ną z mro­ku, ukry­ty gdzieś za ścia­ną, ktoś go pil­nu­je. Oprócz pro­ste­go krze­sła, któ­re za­jął, przed so­bą miał biur­ko, sta­ry urzęd­ni­czy me­bel, wy­cią­gnię­ty chy­ba z ja­kie­goś ma­ga­zy­nu. Za nim za­siadł ły­sy, tę­ga­wy męż­czy­zna w okrą­głych oku­la­rach, ubra­ny w zie­lo­ny mun­dur. Mil­cząc, uważ­nie mu się przy­glą­dał, pod­parł­szy na rę­kach ru­mia­ną twarz.

Mi­nę­ło kil­ka dłu­gich chwil, za­nim moż­li­wość po­strze­ga­nia wró­ci­ła do nor­my. Świa­tło prze­sta­ło bo­le­śnie ra­zić i wy­da­ło mu się, że skądś zna te­go czło­wie­ka. Ba, zna go bar­dzo do­brze, choć ni­g­dy nie miał oka­zji za­mie­nić z nim ani jed­ne­go sło­wa.

Sku­lił no­gi i wy­prę­żył się ze stra­chu, gdy po­jął, ko­go ma przed so­bą. Po­dob­ni osob­ni­cy, zwłasz­cza w ta­kich oko­licz­no­ściach, na­pa­wa­li go nie­opi­sa­nym lę­kiem.

– Spo­koj­nie – ode­zwał się męż­czy­zna, ca­ły czas pa­trząc na nie­go i ob­da­rza­jąc go jak­by wy­mu­szo­nym uśmie­chem.

Wię­zień nie po­czuł się wca­le le­piej. Wie­dział, że za­wsze tak za­czy­na­li. Choć nie miał po­ję­cia cze­mu. Prze­cież był wier­ny do koń­ca.

Za­czął roz­glą­dać się po po­ko­ju, jak­by szu­kał ra­tun­ku al­bo dro­gi uciecz­ki. Nie po­tra­fił ukryć zde­ner­wo­wa­nia.

Czło­wiek za biur­kiem ci­cho prych­nął, ha­mu­jąc śmiech, i po­ło­żył rę­ce na brzu­chu.

– Jak po­dróż? Mam na­dzie­ję, że do­brze? – spy­tał, opie­ra­jąc się w fo­te­lu, Ław­rien­tij Be­ria.

Wię­zień kiw­nął gło­wą bez sło­wa. „Po co te ce­re­gie­le, bij­cie!” – chciał krzyk­nąć, ale tyl­ko za­ci­snął pal­ce.

– Wy­bacz­cie, to­wa­rzy­szu, ta­kie przy­ję­cie – za­czął spo­koj­nie Gru­zin. – Ale mu­si­my stwa­rzać po­zo­ry do koń­ca. Wróg czu­wa. – Przy­ło­żył pa­lec do ust. – No do­brze – sap­nął. – Stan­dar­ten­füh­rer Ar­nold Mar­tin Lin­fort alias Ba­ry Jurgst i jesz­cze kil­ka na­zwisk. Od osiem­na­ste­go ro­ku w par­tii ko­mu­ni­stycz­nej Nie­miec. W NSDAP od dwu­dzie­ste­go pią­te­go. W SS od dwu­dzie­ste­go ósme­go. Po­tem Głów­ny Urząd Bez­pie­czeń­stwa Rze­szy, SD, po­tem wy­wiad. Czyż nie? – spy­tał re­to­rycz­nie. – Dla nas pra­cu­je­cie od trzy­dzie­ste­go pią­te­go, po od­by­ciu dwu­let­nie­go szko­le­nia. – Po­ki­wał z uzna­niem gło­wą, jak­by da­jąc do zro­zu­mie­nia, że pa­mię­ta ży­cio­ry­sy wszyst­kich swo­ich szpie­gów. – Ka­wał cza­su, to­wa­rzy­szu Lin­fort. Ka­wał cza­su.

Lin­fort mil­czał, marsz­cząc czo­ło. Nie miał po­ję­cia, do cze­go to pro­wa­dzi. Chcie­li, że­by się przy­znał? Że­by wy­szcze­kał, że zdra­dził? Tyl­ko że on był do koń­ca po­słusz­ny. Wy­trzy­mał dwa ty­go­dnie bi­cia i prze­słu­chań, po­tem jesz­cze pięć dni, ale wie­dział, że nie da ra­dy, i w koń­cu za­czął mó­wić, co chcie­li, choć to wszyst­ko by­ło ste­kiem kłamstw. Po­ła­ma­ne że­bra, po któ­rych ska­ka­li, do­pie­ro się zra­sta­ły, pa­znok­cie też miał cią­gle czar­ne. Był wy­cień­czo­ny i oswo­ił się z my­ślą, że kie­dyś wresz­cie go za­strze­lą. Za­bi­ją i wy­rzu­cą na śmiet­nik. Je­go, jed­ne­go z naj­wier­niej­szych. Kie­dy wsa­dzi­li go do au­ta, uznał, że to już ko­niec. Ale po­tem by­ły ko­lej­ne prze­siad­ki i dłu­ga dro­ga. A te­raz on. Naj­strasz­niej­szy po Sta­li­nie czło­wiek na świe­cie.

– Mó­wię wam, wi­taj­cie. – Be­ria po­de­rwał się z krze­sła i pod­szedł z wy­cią­gnię­tą dło­nią i sze­ro­kim uśmie­chem na ustach. Lin­fort pod­sko­czył, aż coś za­kłu­ło go w obo­la­łym bo­ku. Ob­cią­gnął wy­tar­tą, za du­żą sza­rą ma­ry­nar­kę, ja­ką do­stał z oka­zji pla­no­wa­ne­go spo­tka­nia. – Wy­bacz­cie te nie­do­god­no­ści. – Sło­wo „nie­do­god­no­ści” w ustach Be­rii za­brzmia­ło jak mar­ny żart. – Ale mu­sie­li­śmy być pew­ni. – Oczy błysz­cza­ły mu chy­trze. Lin­fort był po pierw­sze Niem­cem i nie­za­leż­nie od te­go, jak wy­da­wał się od­da­ny i jak świet­nie przy­go­to­wa­ny, na­le­ża­ło go spraw­dzić. Po dru­gie, był na Za­cho­dzie, cza­sem bez kon­tro­li, otarł się o ca­ły tam­tej­szy luk­sus, a kto wie, mo­że pró­bo­wał pra­cy na dwie al­bo i trzy stro­ny. – Je­ste­ście do­brym wy­wia­dow­cą. Je­ste­śmy z was dum­ni i ufa­my wam – za­pew­nił Be­ria.

– Dzię­ku­ję – wy­beł­ko­tał stan­dar­ten­füh­rer cią­gle zdzi­wio­ny spo­so­bem po­wi­ta­nia. Tyl­ko to sło­wo przy­szło mu do gło­wy.

– Wiem, wiem – mó­wił Be­ria, ści­ska­jąc dłoń Niem­ca i pa­trząc w twarz na­le­żą­cą do w mia­rę mło­de­go jesz­cze czło­wie­ka, a już po­kry­tą zmarszcz­ka­mi i bli­zna­mi. – Ma­rzy­cie o od­po­czyn­ku, urlo­pie.

Po la­tach prze­słu­chań i tor­tur bez­błęd­nie wy­czu­wał na­stro­je więź­niów i pod­ko­mend­nych. Nie­miec, mi­mo że sta­rał się kon­tro­lo­wać, uśmiech­nął się bez­wied­nie na sa­mą myśl o cie­płym, spo­koj­nym ośrod­ku gdzieś nad Mo­rzem Czar­nym, w któ­rym wy­po­czy­nek nie raz mu obie­cy­wa­no ra­zem z za­szczy­ta­mi.

– Nie­ste­ty! – wes­tchnął gło­śno Be­ria, wy­ry­wa­jąc dłoń z uści­sku. – Cza­su nie ma! – prze­rwał bru­tal­nie przy­jem­ne wi­zje Lin­for­ta. – Sia­daj­cie. – Gru­zin wska­zał uprzej­mie na krze­sło i sam oparł się o rant odra­pa­ne­go biur­ka. – Ma­my dla was jesz­cze jed­no za­da­nie – ob­wie­ścił. Lin­fort tyl­ko kiw­nął smut­no gło­wą. – Pod sam ko­niec ze­szłe­go ro­ku Kal­ten­brun­ner wy­zna­czył was na sze­fa od­dzia­łu no­wej or­ga­ni­za­cji, któ­ra mia­ła zaj­mo­wać się prze­rzu­tem lu­dzi, dy­gni­ta­rzy fa­szy­stow­skich, za gra­ni­cę, czyż nie?

– Tak jest – przy­tak­nął Nie­miec. – Choć mo­im głów­nym za­da­niem by­ło gro­ma­dze­nie fun­du­szy na ten cel ze środ­ków, któ­ry­mi już wte­dy za­rzą­dza­ło SS. Zro­bio­no mnie kimś w ro­dza­ju księ­go­we­go, ale wiem, że by­ło nas wię­cej…

– Wła­śnie, wię­cej. – Be­ria po­dra­pał się po bro­dzie. – Wa­sze kon­tak­ty i du­ży staż w fa­szy­stow­skim bez­pie­czeń­stwie są wa­szym naj­więk­szym atu­tem. Wie­my, że ma­cie wie­lu zna­jo­mych w krę­gach sta­rych dy­gni­ta­rzy, w więk­szo­ści te­raz poj­ma­nych lub zbie­głych do Ame­ry­ka­nów. Ale nie o to cho­dzi. Nas in­te­re­su­ją wa­sze zna­jo­mo­ści w świe­cie. Wie­my, że or­ga­ni­za­cja prze­rzu­ca lu­dzi przez Wa­ty­kan i kil­ka in­nych neu­tral­nych państw do Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej.

– Głów­nie do Ar­gen­ty­ny czy Bo­li­wii – wtrą­cił Nie­miec już nie­co bar­dziej roz­luź­nio­ny, za­kła­da­jąc na­wet, że mo­że prze­ży­je.

– Wła­śnie, do Ar­gen­ty­ny. Fa­szy­ści nie wie­dzą, że ca­ła ich or­ga­ni­za­cja jest nam zna­na i spe­ne­tro­wa­na – uśmiech­nął się trium­fal­nie Gru­zin. – Jed­nak brak tam czło­wie­ka, któ­ry mógł­by po­pro­wa­dzić tych bez­ro­bot­nych na­zi­stów do wal­ki. – Za­wie­sił głos, cze­ka­jąc na re­ak­cję Lin­for­ta. Ten po­chy­lił za­cie­ka­wio­ny gło­wę.

– Do wal­ki? Wy­bacz­cie, to­wa­rzy­szu, ale…

Be­ria uci­szył go ge­stem dło­ni.

– Do­brze usły­sze­li­ście. Do wal­ki. Po­wiem wam w se­kre­cie, że szy­ku­je się wiel­kie dzie­ło, wiel­ki bój. Po­trzeb­ne nam bę­dą zdol­no­ści na­wet na­szych do­tych­cza­so­wych wro­gów. Ty­le że oni te­raz ucie­ka­ją, kry­ją się jak szczu­ry, my­ślą o wła­snym ży­ciu, bo­jąc się spra­wie­dli­wej ka­ry za swo­je zbrod­nie. Kil­ku waż­nych się wy­mknę­ło, wie­lu też za­bi­li­śmy. Ci ze świecz­ni­ka nie pój­dą na współ­pra­cę z na­mi. Bo­ją się, wo­lą Ame­ry­ka­nów i ich pie­nią­dze. Ale co ma­ją po­wie­dzieć ci, któ­rzy by­li o szcze­bel ni­żej, nie ma­ją wiel­kiej wie­dzy, tyl­ko krew na rę­kach i speł­nia­li roz­ka­zy w imię prze­ko­nań? Nie wie­dzą, co ma­ją zro­bić. Wbrew po­zo­rom ich umie­jęt­no­ści mo­gą się przy­dać lep­szej spra­wie. Po­trze­bu­je­my dla nich przy­wód­cy al­bo ko­goś, kto wska­że no­we­go wo­dza i na­kło­ni ich do współ­pra­cy z na­mi. Choć­by pod po­zo­rem wal­ki ze zgni­łym Za­cho­dem, któ­re­mu wy­da­je się, że wy­grał, a któ­ry jest w roz­syp­ce. Ame­ry­ka chce skoń­czyć woj­nę i pła­wić się w luk­su­sie, An­glia to ban­krut, a o resz­cie nie mó­wi­my. Zresz­tą i Hi­tler, i my wy­ro­śli­śmy z jed­ne­go ko­rze­nia so­cja­li­stycz­nych na­uk. Być mo­że to wła­śnie trze­ba im mó­wić. Ale oso­bi­ście uwa­żam, że każ­dy, kto za­pła­ci, bę­dzie dla tej zgrai by­łych es­es­ma­nów no­wym pa­nem. Was wy­bra­no do tej ro­li. – Wska­zał pulch­nym pal­cem w sam śro­dek no­sa Lin­for­ta.

Nie­miec wzdry­gnął się i za­ci­snął dło­nie na ko­la­nach. Zro­bi­ło mu się dusz­no i roz­piął kil­ka gu­zi­ków ko­szu­li. Ukła­dał so­bie to wszyst­ko w gło­wie, za­sta­na­wia­jąc się, jak miał­by się do te­go za­brać. Do­pie­ro co wró­cił z woj­ny, wy­ko­nał za­da­nie ży­cia, cu­dem prze­szedł śledz­two NKWD i znów mu­siał za­czy­nać ro­bo­tę? Co praw­da szef miał du­żo ra­cji, bez kra­ju i wła­dzy po­zo­stał spo­ry za­stęp do­świad­czo­nych na­zi­stów, któ­rych po­znał i któ­rych moż­na by­ło pró­bo­wać ku­pić. „Tyl­ko po co? Po co?” – py­tał sam sie­bie.

– Wa­sze znik­nię­cie w mar­cu zo­sta­ło przy­go­to­wa­ne wprost ide­al­nie. Prze­pa­dli­ście pod Lu­ba­niem pod­czas nie­spo­dzie­wa­nej po­tycz­ki, kie­dy peł­ni­li­ście swo­je za­da­nia na Ślą­sku. Dla wie­lu je­ste­ście tru­pem, bo­ha­te­rem, któ­ry po­legł w wal­ce z bol­sze­wi­zmem. Le­gen­da jest do­bra, do­pra­co­wa­na. Prze­ka­za­li­ście nam spo­rą wie­dzę o pro­jek­cie „Ol­brzym” na Ślą­sku i kry­ją­cych się tam róż­nych taj­nych cie­ka­wost­kach. Obec­nie spe­cjal­ne od­dzia­ły Smier­szu szy­ku­ją się, by do­brać się do te­go, co nam wska­za­li­ście. Wiem, że in­ne obiek­ty wy­sy­ła­no da­lej w świat i że wie­dzę o tym ma­ją lu­dzie z or­ga­ni­za­cji fa­szy­stow­skiej.

– Tak jest – znów przy­tak­nął Nie­miec. – Ma­te­ria­ły, pro­jek­ty i bro­nie prze­wo­żo­no, ukry­wa­no, sprze­da­wa­no…

– Wła­śnie! – Be­ria kla­snął w rę­ce. – Do­cho­dzi­my do sed­na. Wa­sza wie­dza, wie­dza tych lu­dzi w po­łą­cze­niu z na­szy­mi roz­bu­do­wa­ny­mi i do­świad­czo­ny­mi siat­ka­mi da­je ogrom­ne, prze­ogrom­ne moż­li­wo­ści! Nie chcę was te­raz wpro­wa­dzać w szcze­gó­ły, ale to wszyst­ko mo­że za­wa­żyć na lo­sach świa­ta. Wa­szym za­da­niem bę­dzie wró­cić do Nie­miec, od­świe­żyć kon­tak­ty i naj­szyb­ciej jak się da uru­cho­mić ma­chi­nę. Ja wiem, że to nie bę­dzie ła­twe, że bę­dą wo­bec was nie­uf­ni, że bę­dą w de­pre­sji po prze­gra­nej. Bę­dzie­cie mu­sie­li uwa­żać, bo nie­któ­rzy po­szli na współ­pra­cę z im­pe­ria­li­sta­mi. Ale znam wa­sze ta­len­ty, wiem, jak wier­nych przy­ja­ciół mie­li­ście. Kosz­ty nie gra­ją ro­li.

Nie­miec wes­tchnął, go­dząc się osta­tecz­nie z fak­tem, że o urlo­pie po tym, co prze­szedł, mo­że za­po­mnieć.

– Kie­dy mam za­czy­nać?

– Da­ję wam dwa, trzy dni na od­po­czy­nek i za­po­zna­nie się z ma­te­ria­ła­mi… Po­tem wra­ca­cie do Nie­miec, na no­wych pa­pie­rach. Wa­szym głów­nym za­da­niem bę­dzie uak­tyw­nie­nie or­ga­ni­za­cji w Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej. Z na­szą po­mo­cą, ma się ro­zu­mieć, i dla na­szych ce­lów. Dla wiel­kiej świa­to­wej re­wo­lu­cji.

Kreml, Moskwa, ZSRR | 16 lip­ca 1945

Lip­co­we po­łu­dnio­we słoń­ce, wi­sząc wy­so­ko nad mu­ra­mi krem­low­skiej twier­dzy, wle­wa­ło się przez ogrom­ne pan­cer­ne szy­by prze­stron­ne­go po­miesz­cze­nia, jed­ne­go z wie­lu miejsc ob­rad so­wiec­kich wład­ców. Mi­mo że był śro­dek upal­ne­go dnia, w prze­stron­nej, obi­tej brą­zo­wą bo­aze­rią sa­li, przy za­mknię­tych oknach i wi­szą­cym opa­rze dy­mu ty­to­nio­we­go, pa­no­wał ko­ją­cy chłód.

Po obu stro­nach la­kie­ro­wa­ne­go, brą­zo­we­go sze­ro­kie­go sto­łu za­sia­dła spo­ra gru­pa ubra­nych w róż­ne ro­dza­je mun­du­rów lu­dzi, przy­wód­ców oj­czy­zny świa­to­we­go pro­le­ta­ria­tu. By­li tu nie­mal wszy­scy człon­ko­wie two­ru na­zwa­ne­go Ra­dą Re­wo­lu­cji, któ­rą ka­zał stwo­rzyć Sta­lin na wzór ra­dy wo­jen­nej z cza­su bo­jów z Niem­ca­mi.

Na roz­kaz wo­dza przy­był Wo­ro­szy­łow, któ­ry wy­li­czał skru­pu­lat­nie klę­ski i stra­ty im­pe­ria­li­stów, pro­ble­my z za­opa­trze­niem i ko­lej­ne bo­ga­te zdo­by­cze w alianc­kich stre­fach.

Tuż przy Sta­li­nie za­sia­dał za­my­ślo­ny, przy­pró­szo­ny si­wi­zną Mo­ło­tow, ba­wią­cy się swym pió­rem. Na­prze­ciw nie­go sie­dział oty­ły Ma­len­kow, któ­re­go czo­ło ro­sił ob­fi­ty pot. Nie­któ­rzy za­sta­na­wia­li się, czy po­ci się tak z upa­łu, czy ze stra­chu, że po­sa­dzo­no go ko­ło Be­rii. Ten, ma­sku­jąc znu­że­nie i cze­ka­jąc na swo­ją ko­lej, dys­kret­nie prze­glą­dał treść mel­dun­ków i spra­woz­dań.

By­ło jesz­cze kil­ku dy­gni­ta­rzy po­mniej­sze­go szcze­bla, na cze­le z Chrusz­czo­wem stro­ją­cym kre­tyń­skie mi­ny przy każ­dym opi­sy­wa­nym suk­ce­sie, ale naj­wię­cej spo­dzie­wa­no się po do­wód­cach fron­tów i ad­mi­ra­le, do­wód­cy Flo­ty Bał­tyc­kiej, któ­rych za­pro­szo­no na­wet ra­zem z ich za­stęp­ca­mi do spraw po­li­tycz­nych. Pu­ga­now usa­dzo­ny zo­stał na koń­cu dłu­gie­go sto­łu, przy sa­mych nie­mal drzwiach. Ob­ser­wo­wał ten ca­ły spęd z mie­sza­ni­ną za­cie­ka­wie­nia i po­twor­ne­go lę­ku. Za­sta­na­wiał się cią­gle, czy miej­sce, któ­re mu wska­za­no, nie mia­ło uła­twić je­go aresz­to­wa­nia. Je­den gest je­go, sa­me­go wo­dza, ge­ne­ra­lis­si­mu­sa Sta­li­na, i by­ło­by po nim. Drzwi się otwie­ra­ją, wcho­dzą cze­ki­ści i już, ko­niec, nie ma jak ucie­kać.

Strasz­na wi­zja na­cho­dzi­ła go upo­rczy­wie za każ­dym ra­zem, kie­dy Jó­zef Wis­sa­rio­no­wicz, sie­dzą­cy, jak przy­sta­ło na wiel­kie­go wo­dza, u szczy­tu sto­łu, pod­no­sił wzrok znad pa­pie­rów lub faj­ki i wle­piał w Pu­ga­no­wa nie­po­ko­ją­co dłu­gie, świ­dru­ją­ce spoj­rze­nie błysz­czą­cych dziw­nie oczu.

Ge­ne­rał wie­dział, że do­no­szą­cy na nie­go przy każ­dej spo­sob­no­ści do Staw­ki i Sta­li­na mar­szał­ko­wie, ale też i po­li­tru­cy, zrzu­ca­li na nie­go od­po­wie­dzial­ność za przej­ścio­we trud­no­ści i oskar­ża­li go o to, że ich nie prze­wi­dział, choć oni, naj­świa­tlej­si ze świa­tłych, ostrze­ga­li. Za­po­mi­na­li przy tym, że przez dwa dłu­gie mie­sią­ce ra­zem z nim szy­ko­wa­li i do­piesz­cza­li plan ata­ku.

Błę­dów wódz nie wy­ba­czał i przez la­ta pa­no­wa­nia i woj­ny wy­ro­bił w so­wiec­kim apa­ra­cie strach przed szu­ka­niem ko­złów ofiar­nych.

Pu­ga­now za każ­dym spoj­rze­niem Sta­li­na po­tul­nie spusz­czał gło­wę, za­ci­skał szczę­kę i cze­kał, cze­kał, co przy­nie­sie mu los.

– …Ty­siąc dzie­więć­set czoł­gów i po­jaz­dów opan­ce­rzo­nych utra­cił prze­ciw­nik. Na­sze lot­nic­two ze­strze­li­ło lub znisz­czy­ło na zie­mi dwa ty­sią­ce trzy­sta szes­na­ście sa­mo­lo­tów wro­ga, róż­nych ty­pów – czy­tał z kart­ki stra­ty alian­tów Wo­ro­szy­łow, od­po­wie­dzial­ny za za­opa­trze­nie sił zbroj­nych, choć stra­ty wła­sne opi­sał po łeb­kach, szyb­ko i spraw­nie. Po­dob­nie zro­bił z opi­sa­mi po­sła­nych na front czoł­gów, ka­ra­bi­nów, bu­tów, onuc i wszel­kie­go ma­te­ria­łu wo­jen­ne­go. Uznał, że in­for­ma­cje o suk­ce­sach są waż­niej­sze i ucie­szą przy­wód­cę Kra­ju Rad. – Woj­ska na­sze prze­chwy­ci­ły po­nad dwa ty­sią­ce po­ci­sków ra­kie­to­wych pro­duk­cji nie­miec­kiej, któ­rych im­pe­ria­li­ści nie zdo­ła­li wy­wieźć. Uda­ło nam się prze­jąć kil­ka ty­się­cy po­jaz­dów me­cha­nicz­nych na­le­żą­cych do daw­ne­go We­hr­mach­tu i sił an­glo-ame­ry­kań­skich. Zdo­by­li­śmy kil­ka­set pa­ro­wo­zów i ty­sią­ce wa­go­nów ko­le­jo­wych. Ewa­ku­uje­my z Nie­miec ko­lej­ne dzie­siąt­ki fa­bryk i mniej­szych za­kła­dów prze­my­sło­wych. Zdo­by­wa­my ogrom­ne ilo­ści ma­te­ria­łów pęd­nych i amu­ni­cji. Si­ły wro­ga słab­ną. Jesz­cze kil­ka dni, kil­ka sil­nych ude­rzeń i stra­cą zdol­ność bo­jo­wą! – za­koń­czył trium­fal­nym to­nem, uśmie­cha­jąc się pod gę­stym wą­sem. Za­mknął sko­ro­szyt, kiw­nął gło­wą i kie­dy Sta­lin ze­zwo­lił, usiadł.

Mar­szał­ko­wie i resz­ta za­ci­snę­li zę­by i spu­ści­li wzrok. Nikt nie od­wa­żył się ode­zwać, choć wszy­scy wie­dzie­li, że da­ne, któ­re wła­śnie sły­sze­li, są prze­sa­dzo­ne. Pod­ko­lo­ry­zo­wa­ne al­bo zwy­czaj­nie nie­praw­dzi­we. Ame­ry­ka­nie i Bry­tyj­czy­cy wraz z kil­ko­ma po­mniej­szy­mi so­jusz­ni­ka­mi po­nie­śli do­tkli­we stra­ty, ale na pew­no nie gro­ził im pa­ra­liż. Przy­naj­mniej nie szyb­ko. Stra­ci­li mnó­stwo czoł­gów, sa­mo­lo­tów i wszel­kie­go że­la­stwa, ale to tyl­ko w pierw­szych dniach nie­spo­dzie­wa­ne­go i pa­ra­li­żu­ją­ce­go ich ude­rze­nia. Du­że ilo­ści sprzę­tu sta­ra­no się ewa­ku­ować pod osło­ną lot­nic­twa, któ­re­go si­ła na kon­ty­nen­cie zo­sta­ła nad­wą­tlo­na, ale im­pe­ria­li­ści szyb­ko przy­sła­li po­sił­ki z An­glii i Włoch. Sa­mo­lo­tów mie­li mro­wie. Do te­go sil­na ar­ty­le­ria, któ­ra moc­no da­wa­ła się we zna­ki, opóź­nia­jąc w kil­ku miej­scach sztur­my so­wiec­kiej pie­cho­ty. Ar­mia Czer­wo­na roz­je­cha­ła wie­le jed­no­stek, wzię­ła do­bre pięt­na­ście–dwa­dzie­ścia ty­się­cy jeń­ców, dru­gie ty­le roz­strze­la­ła, ale sa­ma na głów­nych kie­run­kach po­nio­sła trzy­krot­nie więk­sze stra­ty. Kil­ka punk­tów w za­chod­nich Niem­czech, za­opa­try­wa­nych z po­wie­trza, cią­gle sta­wia­ło opór. Nie­mniej jed­nak by­ło to wiel­kie zwy­cię­stwo. Dojść do Re­nu w nie­speł­na dwa ty­go­dnie, i to gdy plan wiel­kiej ofen­sy­wy nie wszę­dzie uda­ło się re­ali­zo­wać, jak prze­wi­dy­wa­no, to by­ło coś.

W tym suk­ce­sie każ­dy chciał się wy­róż­nić. Każ­dy z mar­szał­ków, ge­ne­ra­łów i niż­szych ofi­ce­rów chciał po­ka­zać, że to on i je­go dziel­ne woj­ska za­da­ły im­pe­ria­li­stom naj­więk­sze stra­ty. Do­pi­sy­wa­li do swych za­sług ko­lum­ny znisz­czo­nych czoł­gów, dy­wi­zjo­ny ze­strze­lo­nych sa­mo­lo­tów i puł­ki zła­pa­nych w po­trzask „Ame­ry­kań­ców”. Za­po­mi­na­jąc, że je­den szturm na po­je­dyn­cze, bro­nio­ne mia­sto koń­czył się ma­sa­krą, o któ­rej za­chod­ni ofi­ce­ro­wie nie po­tra­fi­li­by na­wet my­śleć. Nic dziw­ne­go, że chcąc po­we­to­wać so­bie ta­ką he­ka­tom­bę, so­wiec­kie pod­od­dzia­ły ma­sa­kro­wa­ły pod­da­ją­cych się obroń­ców i prze­ra­żo­nych miesz­kań­ców.

Prze­raź­li­wa ci­sza w sa­li trwa­ła dłuż­szą chwi­lę. Wszy­scy cze­ka­li na to, co po­wie wład­ca. Ten tra­wił wszyst­ko, co usły­szał, co rusz uno­sząc gło­wę i przy­glą­da­jąc się każ­de­mu z ze­bra­nych, a naj­dłu­żej udrę­czo­ne­mu nie­pew­no­ścią Pu­ga­no­wo­wi.

Ge­ne­ra­lis­si­mus pod­niósł ze sto­łu faj­kę, spraw­dził, czy jest do­brze na­bi­ta, i z kie­sze­ni uni­for­mu za­czął wy­grze­by­wać za­pał­ki. Dłu­go wy­pusz­czał dym, pod­pa­la­jąc ty­toń. Wszy­scy wbi­li w nie­go oczy, nie ro­zu­mie­jąc, co ozna­cza ci­sza. Iry­ta­cję czy nie­wia­ry­god­ny spo­kój.

– Tak – po­wie­dział prze­cią­gle Jó­zef Wis­sa­rio­no­wicz, pusz­cza­jąc du­ży sza­ra­wy ob­ło­czek. – Tak, to­wa­rzy­sze. – Od­su­nął fo­tel i wstał. Mar­szał­ko­wie chcie­li się po­de­rwać, jak za­wsze w ta­kich chwi­lach, a wódz mach­nął rę­ką, by sie­dzie­li.

Lu­bił spa­ce­ro­wać, kie­dy mó­wił i my­ślał.

Pod­szedł do ogrom­nych roz­mia­rów ma­py z za­zna­czo­ny­mi po­zy­cja­mi wojsk w Eu­ro­pie, po­dob­nej do tej, któ­rej uży­wał kie­dyś Pu­ga­now. Kon­tem­plo­wał ją dość dłu­go, ca­ły czas mil­cząc i do­pro­wa­dza­jąc do kre­su wy­trzy­ma­ło­ści i tak nad­wą­tlo­ne ner­wy ze­bra­nych.

– Mó­wi­cie, wróg jest w roz­syp­ce, jest w od­wro­cie – rzu­cił, nie od­wra­ca­jąc gło­wy, do Wo­ro­szy­ło­wa. – No do­brze, do­brze – mam­ro­tał z iro­nią. – Za­nim przej­dzie­my do omó­wie­nia sy­tu­acji woj­sko­wej – od­wró­cił się na pię­cie – za­daj­my so­bie py­ta­nie. Czy nie war­to zmie­nić na­szych ce­lów? Prze­war­to­ścio­wać na­szych moż­li­wo­ści? – Po­pa­trzył po sa­li.

Wo­ro­szy­łow na­dął się i uniósł wzrok, uni­ka­jąc spoj­rze­nia przy­wód­cy. Wie­dział, że Sta­lin nie uwie­rzył w tak ró­żo­wy ob­raz woj­ny. Mi­mo swe­go wie­ku nie da­wał się wpro­wa­dzać w błąd, jak na­iw­ny Hi­tler. Ba, miał za­pew­ne kil­ka in­nych źró­deł in­for­ma­cji, kto wie, mo­że na­wet z dru­giej stro­ny.

– Sko­ro idzie nam tak świet­nie, to dla­cze­go do­cho­dzi do kło­po­tów na nie­któ­rych od­cin­kach? – Sta­lin omiótł wzro­kiem ofi­ce­rów, a Pu­ga­now uznał to za oso­bi­sty przy­tyk. – Je­śli bi­je­my wro­ga tak dziel­nie, to cze­mu trzy­ma się on w kil­ku punk­tach, jak za­uwa­żył to­wa­rzysz Wo­ro­szy­łow? Mi­mo na­szej prze­wa­gi i gro­żą­cej im sro­mot­nej klę­ski im­pe­ria­li­ści trwa­ją w obro­nie. Są tak sza­le­ni? Bo nie od­waż­ni prze­cież? Ich od­wa­gę ne­go­wa­ły przed­wo­jen­ne ana­li­zy i pro­jek­ty. Po­wiem wam, to­wa­rzy­sze! – za­krzyk­nął. – Oni trwa­ją, bo wie­dzą, że mo­gą li­czyć na po­moc, sła­bą i wą­tłą, ale za­wsze. Ich sa­mo­lo­ty do­wo­żą za­opa­trze­nie, bom­bar­du­ją na­sze po­zy­cje. Osiąg­nę­li­śmy suk­ces, to praw­da! – Sta­nął u drzwi za ple­ca­mi Pu­ga­no­wa, tak że ten mógł przy­siąc, iż wzrok Sta­li­na za­czy­na wy­pa­lać mu tył gło­wy. – Za­sko­czy­li­śmy wro­ga! – krzyk­nął wódz, znów ru­sza­jąc przed sie­bie z faj­ką w ustach. – Py­ta­nie brzmi, czy za­sko­cze­nie by­ło zu­peł­ne i czy uda­ło się je osią­gnąć wszę­dzie?

Mar­szał­ko­wie po­pa­trzy­li po so­bie z trud­no ukry­wa­nym lę­kiem. Be­ria uśmiech­nął się pod no­sem, kre­śląc coś w swo­ich pa­pie­rach. Uwiel­biał swąd stra­chu u lu­dzi, zwłasz­cza kie­dy wy­dzie­la­li go naj­waż­niej­si w kra­ju oby­wa­te­le.

– Nie­sie­my ogień wszech­świa­to­wej re­wo­lu­cji. Mie­siąc te­mu za­czę­li­śmy speł­niać wo­lę Le­ni­na. Po­stę­py są im­po­nu­ją­ce, choć kosz­tow­ne. Ale czy trwa­łe? – Wódz sta­nął przy oknie i za­milkł, wpa­tru­jąc się w dzie­dzi­niec, jak­by zbie­rał my­śli.

Lu­bił draż­nić swo­je słu­gi. My­śle­li mo­że w ta­kich mo­men­tach, że mu­si od­sap­nąć, uło­żyć w gło­wie to, co chce po­wie­dzieć, że się sta­rze­je. Nic z tych rze­czy. Od­wró­cił się, wol­no wy­cią­ga­jąc faj­kę spod wą­sa.

– Od mie­sią­ca Staw­ka, sztab ge­ne­ral­ny, Ra­da prze­ko­nu­ją mnie, że spo­wol­nie­nia w mar­szu nie są pro­ble­mem, i obie­cu­ją szyb­kie nad­ro­bie­nie opóź­nie­nia. Jak wie­my, czas na­gli. Tym­cza­sem co? – Roz­ło­żył rę­ce, upusz­cza­jąc nie­co po­pio­łu na gru­by dy­wan. – Kontr­re­wo­lu­cja! – Wska­zał na Pu­ga­no­wa, jak­by był głów­nym wi­no­waj­cą. Zda­wa­ło się, że mar­szał­ko­wie i ich za­stęp­cy wes­tchnę­li na­gle z wiel­kim uczu­ciem ulgi. – Py­tam więc. Czy to, co osią­gnę­li­śmy, nie jest szczy­tem na­szych moż­li­wo­ści, czy nie odło­żyć dal­szych dzia­łań, fa­zy dru­giej, pó­ki nie upo­ra­my się z pro­ble­ma­mi, nie zbie­rze­my wię­cej środ­ków i za­pa­sów? Zwłasz­cza że mie­li­śmy zdo­być ich ta­ką gó­rę – za­drwił z Wo­ro­szy­ło­wa. – Czy wy­star­czą nam Niem­cy? Czy jesz­cze jed­nym wy­sił­kiem ru­szyć da­lej, jak to by­ło przed­sta­wio­ne w pier­wot­nym pla­nie? Wy­zwo­lić Fran­cję, Hisz­pa­nię i ru­szać za Atlan­tyk? Radź­cie, to­wa­rzy­sze – oznaj­mił i sta­nął w ro­gu sa­li, tuż obok ma­py, cze­ka­jąc re­ak­cji. Sam znał już od­po­wiedź, jed­nak uwiel­biał to dro­cze­nie się z ludź­mi. Przyj­mo­wał do­bre ra­dy, ale ba­wił go strach pod­ko­mend­nych, któ­rzy mu­sie­li ich udzie­lać. W ta­kich sy­tu­acjach wi­dać by­ło, kto się boi, a w kim pło­nie jesz­cze re­wo­lu­cyj­ny żar. Kto sła­by, ko­go zo­sta­wić, ko­go od­wo­łać. Kto w ja­kiej frak­cji i prze­ciw­ko ko­mu. Oce­niał to wszyst­ko, ana­li­zo­wał i wy­cią­gał wnio­ski. Dzie­lił i rzą­dził.

– To­wa­rzy­szu prze­wod­ni­czą­cy. – Ni­ko­go nie za­sko­czy­ło, że Be­ria ode­zwał się pierw­szy, ja­ko je­den z bar­dziej za­ufa­nych za­usz­ni­ków. Ko­mi­sarz bez­pie­czeń­stwa, wi­ce­pre­mier, wstał z kart­ką w dło­ni. – Mo­im zda­niem je­ste­śmy w chwi­li prze­ło­mo­wej. Od­wro­tu być nie mo­że. Wnio­sku­ję to z ra­por­tów na­szej agen­tu­ry dzia­ła­ją­cej na ca­łym świe­cie, któ­re są zna­ne nie­któ­rym z to­wa­rzy­szy. Po­krót­ce, je­śli po­zwo­li­cie. – Sta­lin kiw­nął gło­wą. – Wspo­mi­na­łem już o tym na po­przed­nich ze­bra­niach. W Ame­ry­ce, An­glii i za­chod­niej Eu­ro­pie na­sze ude­rze­nie przy­ję­to z nie­do­wie­rza­niem, a na­wet szo­kiem. Na­sze dzia­ła­nia dez­in­for­ma­cyj­ne, zin­ten­sy­fi­ko­wa­ne tuż przed woj­ną, od­nio­sły per­fek­cyj­ny sku­tek. Opi­nia pu­blicz­na Za­cho­du jest po­dzie­lo­na i nie­pew­na. Woj­na z na­mi mi­mo po­waż­nych za­gro­żeń nie ma tak wiel­kie­go po­par­cia jak woj­na z fa­szy­zmem. W Ame­ry­ce, tak jak przed czter­dzie­stym pierw­szym, do gło­su do­cho­dzą licz­ne sto­wa­rzy­sze­nia pra­cow­ni­cze i związ­ko­we, or­ga­ni­zu­jąc straj­ki, ma­ni­fe­sta­cje i sa­bo­taż, w czym sil­nie ich wspie­ra­my. Świat za­chod­ni, zmę­czo­ny woj­ną, nie był przy­go­to­wa­ny na jej kon­ty­nu­owa­nie. Oczy­wi­ście po mie­sią­cu na­stro­je de­fe­ty­stycz­ne nie­co uci­chły, do gło­su do­cho­dzić za­czę­li na­cjo­na­li­ści i agre­syw­na pro­pa­gan­da, ale mi­mo to w dys­ku­sji w pra­sie za­chod­niej sły­chać gło­sy, by od­dać nam Niem­cy, a być mo­że to, cze­go jesz­cze so­bie za­ży­czy­my.

– I wy uwa­ża­cie, że Niem­cy to za ma­ło, że trze­ba iść da­lej? – Sta­lin zmarsz­czył te­atral­nie brwi. – Na ja­kiej pod­sta­wie?

– To­wa­rzy­szu ge­ne­ra­lis­si­mu­sie – mó­wił da­lej Be­ria – uwa­żam, że na­sze trud­no­ści w Cze­cho­sło­wa­cji czy Au­strii są przej­ścio­we, na­to­miast na­sze moż­li­wo­ści ogrom­ne. Za na­mi ru­szył ca­ły uci­ska­ny na świe­cie lud. Do wy­stą­pień do­cho­dzi w Azji, w Afry­ce. Nie moż­na dać od­de­chu im­pe­ria­li­stom, któ­rzy nie są zgod­ni co do te­go, co ma­ją ro­bić. Są skłó­ce­ni i nie­sub­or­dy­no­wa­ni wo­bec swych do­wód­ców. Wie­cie, to­wa­rzy­sze, o tym, że kontr­re­wo­lu­cja w Cze­cho­sło­wa­cji by­ła dzia­ła­niem od­dol­nym, spro­wo­ko­wa­nym przez wro­gą, jak mnie­ma­my, agen­tu­rę, któ­re­go mi­mo wy­sił­ków i kon­tro­li nie da­ło się za­ha­mo­wać. Po­la­ków nie uda­ło się zła­mać. Trud­no. Na­to­miast wspar­cie bun­tow­ni­ków, we­dług mej naj­lep­szej wie­dzy, jest dzia­ła­niem ame­ry­kań­sko-pol­skie­go so­ju­szu, któ­ry zo­stał za­war­ty bez zgo­dy do­wódz­twa sił w Eu­ro­pie. – Sa­lę wy­peł­nił szmer roz­mów. Sta­lin pod­szedł do sto­łu i za­stu­kał faj­ką w blat. Ze­bra­ni umil­kli mo­men­tal­nie.

– Czy­ta­łem te ra­por­ty. Wiem o tym. Wasz re­sort po­dob­nie jak wy­wiad woj­sko­wy wy­ko­nu­ją na­praw­dę so­lid­ną ro­bo­tę. Dzię­ku­ję, to­wa­rzy­szu. – Be­ria ukło­nił się za­do­wo­lo­ny. – Coś jesz­cze? – do­py­ty­wał się Sta­lin, znów pod­pa­la­jąc ty­toń.

– Tak, to­wa­rzy­szu ge­ne­ra­lis­si­mu­sie. Jak mó­wi­łem, wróg jest po­dzie­lo­ny, nie­pew­ny swo­ich sił, choć Ame­ry­ka ma ba­jecz­nie ogrom­ne za­so­by i wiel­ki prze­mysł. Niech pró­bu­ją ude­rzać na na­sze skrzy­dło. Na­sze ko­lum­ny są już w Bel­gii. – Be­ria za­wie­sił głos, wcią­gnął brzuch i na­brał po­wie­trza do płuc, przyj­mu­jąc trium­fal­ną po­zę. – Nie mo­gę zdra­dzić szcze­gó­łów, ale chcę po­wie­dzieć, że za zgo­dą to­wa­rzy­sza Sta­li­na przy­go­to­wu­je­my ude­rze­nie, któ­re osta­tecz­nie zła­mie wo­lę wal­ki im­pe­ria­li­stów. Cios w sa­mo ser­ce wro­ga, gdy uzna­my, że czas osta­tecz­nie go zdep­tać. Zwie­my to dru­gą fa­zą ata­ku. Bę­dzie to ude­rze­nie na wro­ga no­wo­cze­sną bro­nią w sa­mo cen­trum je­go te­ry­to­rium.

Pu­ga­now wy­pro­sto­wał się i za­sko­czo­ny otwo­rzył usta. Te­go nie prze­wi­dy­wał. Na to nie po­zwa­la­ły środ­ki tech­nicz­ne, o ja­kich wie­dział.

Ze­bra­ni znów za­czę­li roz­ma­wiać, pod­nie­ce­ni i za­cie­ka­wie­ni. Kil­ku nad­gor­li­wych po­li­tru­ków za­czę­ło bić bra­wo, ale szyb­ko zga­si­ło ich su­ro­we spoj­rze­nie Sta­li­na. Nie lu­bił li­zu­so­stwa, zwłasz­cza przy po­waż­nych spo­tka­niach.

– Pra­ce trwa­ją od kil­ku mie­się­cy, ty­le mo­gę zdra­dzić – ko­kie­to­wał Be­ria.

– Dzię­ku­ję wam, to­wa­rzy­szu. – Sta­lin był za­do­wo­lo­ny z te­go, co usły­szał. – Kto na­stęp­ny, za­nim przej­dzie­my do re­fe­ra­tu woj­sko­we­go? Mo­ło­tow? – Wska­zał na dy­plo­ma­tę w za­chod­nim gar­ni­tu­rze i oku­la­rach osa­dzo­nych tyl­ko na no­sie.

– To­wa­rzy­sze. Ja też uwa­żam, że za­trzy­mać się nie mo­że­my. – Mo­ło­tow rów­nież do­sko­na­le wy­czu­wał na­stro­je wo­dza. – Mu­si­my przeć do zwy­cię­stwa, in­nej dro­gi nie ma. Na do­wód sła­bo­ści wro­ga, o któ­rej mó­wił to­wa­rzysz Be­ria, po­dam kil­ka in­for­ma­cji. Po pierw­sze – zer­k­nął do tecz­ki le­żą­cej przed nim na sto­le – kil­ka dni te­mu pe­wien ame­ry­kań­ski dy­plo­ma­ta za­ko­mu­ni­ko­wał chęć wy­ba­da­nia moż­li­wo­ści, roz­po­czę­cia roz­mów o, jak to okre­śla­my, roz­mo­wach po­ko­jo­wych. – Sta­lin też o tym wie­dział, ale sło­wa Mo­ło­to­wa mu­sia­ły go bar­dzo cie­szyć, bo uśmiech­nął się, co rzad­ko mu się zda­rza­ło na po­sie­dze­niach róż­nych gre­miów.

Mar­szał­ko­wie i ge­ne­ra­ło­wie, po­chy­le­ni nad sto­łem, nad­sta­wia­li uszu na ko­lej­ne do­bre wie­ści. Przy­po­mi­na­ło im to taj­ne roz­mo­wy hi­tle­row­ców z Ame­ry­ka­na­mi, ja­kie z po­le­ce­nia Him­m­le­ra to­czy­ło SS pod ko­niec po­przed­niej woj­ny.

– Mu­si­my wy­ba­dać, czy jest to ini­cja­ty­wa od­dol­na re­żi­mu wa­szyng­toń­skie­go, czy py­ta­nie od sa­me­go Tru­ma­na – kła­mał Mo­ło­tow. Do­sko­na­le wie­dział, że tan­dem dy­plo­ma­tycz­no-szpie­gow­ski ZSRR wci­snął do rzą­dów wie­lu państw swo­ich lu­dzi, któ­rzy te­raz wy­wie­ra­li na­cisk na prze­ra­żo­nych przy­wód­ców. Tru­man jesz­cze nie wie­dział, że kto­kol­wiek py­ta o co­kol­wiek So­wie­tów, ale w od­po­wied­nim cza­sie miał zo­stać o tym po­in­for­mo­wa­ny i po­sta­wio­ny przed fak­tem do­ko­na­nym. – Przy­go­to­wy­wa­ne dzia­ła­nia, o któ­rych wspo­mniał to­wa­rzysz Be­ria, bę­dą w ra­zie ko­niecz­no­ści do­dat­ko­wą kar­tą prze­tar­go­wą w ewen­tu­al­nych ne­go­cja­cjach. Spra­wa ko­lej­na. – Po­pra­wił oku­la­ry i się­gnął po na­stęp­ną kart­kę. – Po­dob­ne za­py­ta­nie skie­ro­wa­li do nas kil­ka ty­go­dni te­mu Ja­poń­czy­cy. – Sa­la za­mar­ła. To dla woj­sko­wych i so­wiec­kich dy­gni­ta­rzy by­ło za wie­le, jak na je­den raz. Wszy­scy chcie­li się z ni­mi ukła­dać. Wy­da­wa­ło się, że w je­den mie­siąc nie­mal rzu­ci­li na ko­la­na ca­ły świat. – Jak wie­cie, to­wa­rzy­sze, Ja­po­nia jest w sta­nie ago­nal­nym. Po upad­ku Hi­tle­ra zo­sta­ła sa­ma, bez środ­ków do wal­ki. Usta­le­nia z po­cząt­ku te­go ro­ku, ja­kie po­czy­ni­li­śmy z Wa­szyng­to­nem, za­kła­da­ły nasz udział w ata­ku prze­ciw­ko Ja­po­nii. Jed­nak na­sze kra­je do tej po­ry obo­wią­zu­je pakt o nie­agre­sji. Choć Ja­po­nia jest mo­car­stwem fa­szy­stow­skim, i z nim też na­le­ży się kie­dyś roz­pra­wić. Więc cze­mu nie te­raz, nie w tej chwi­li, cze­mu nie upiec dwóch pie­cze­ni przy jed­nym ogniu? Wła­śnie kie­dy pro­po­nu­je się nam so­jusz. Kie­dy Ame­ry­ka, naj­więk­szy śmier­tel­ny wróg Ja­po­nii, do­sta­je cię­gi w Eu­ro­pie, To­kio uzna­je, że jest w sta­nie prze­rzu­cić z Man­dżu­rii sta­cjo­nu­ją­ce tam woj­ska i przy szyb­kich do­sta­wach pod­sta­wo­wych su­row­ców zwią­zać si­ły ame­ry­kań­sko-bry­tyj­skie.

– Wal­ki na dwóch fron­tach na­wet Ame­ry­ka nie znie­sie – wtrą­cił za­do­wo­lo­ny Sta­lin.

– Do­kład­nie tak, to­wa­rzy­szu prze­wod­ni­czą­cy – po­twier­dził pierw­szy dy­plo­ma­ta. – USA mi­mo wiel­kiej po­tę­gi nie po­sia­da­ją źró­deł fi­nan­so­wa­nia woj­ny. Ich ar­mie dzia­ła­ły mię­dzy in­ny­mi dzię­ki sprze­da­ży ob­li­ga­cji, któ­re wy­dre­no­wa­ły ame­ry­kań­skie kie­sze­nie. Ka­pi­ta­li­ści nie da­dzą się zna­cjo­na­li­zo­wać, na­wet w imię lep­szej spra­wy. W kil­ka mie­się­cy gro­zi im ban­kruc­two jak An­gli­kom. To jed­na stro­na me­da­lu. Dru­ga jest ta­ka, że Ja­po­nia li­czy na to, iż ode­pchnie Ame­ry­ka­nów od swych gra­nic i zy­ska tro­chę cza­su, by na­brać sił na woj­nę z na­mi. To­kio, to­wa­rzy­sze, bę­dzie przy na­szym bo­ku sła­bym, z gó­ry ska­za­nym na klę­skę so­jusz­ni­kiem. Uwa­żam, że rzu­ce­nie ich ostat­nich re­zerw prze­ciw­ko im­pe­ria­li­stom, na­wet przy na­szym nie­wiel­kim wspar­ciu, do­pro­wa­dzi do wiel­kich znisz­czeń i po­zba­wi Ja­po­nię resz­tek sił i moż­li­wo­ści. Już te­raz ich prze­mysł jest wspo­mnie­niem. Sa­mu­ra­je dłu­go z Ame­ry­ka­na­mi nie po­wo­ju­ją, bo jak wnio­sku­ję z in­for­ma­cji pły­ną­cych zza Atlan­ty­ku, re­żim wa­szyng­toń­ski zro­bi wszyst­ko, by po­ko­nać Azja­tów. Wal­ka na dwóch fron­tach dla Ame­ry­ka­nów bę­dzie krót­ka, ale dru­zgo­cą­ca i zmu­si ich do per­trak­ta­cji. Pod­su­mo­wu­jąc. To­wa­rzy­sze, ofe­ru­jąc po­moc Ja­po­nii i da­jąc jej za­chę­tę do dal­szej wal­ki z Wa­szyng­to­nem, mo­że­my do­pro­wa­dzić jed­no­cze­śnie do jej cał­ko­wi­tej klę­ski, tym sa­mym eli­mi­nu­jąc przy­szłe za­gro­że­nie w Azji. Sta­ny Zjed­no­czo­ne na­to­miast, na­wet je­śli szyb­ko po­ko­na­ją Ja­poń­czy­ków, utra­cą wie­le sił, któ­rych mo­gły­by użyć w woj­nie w Eu­ro­pie. Ich te­ry­to­rium bę­dzie nie­mal bez­bron­ne przed dru­gą fa­zą na­szych po­su­nięć i jak są­dzę, uży­ciem no­wych środ­ków ata­ku, o któ­rych by­ła tu mo­wa. – Ko­mi­sarz po­pra­wił zsu­wa­ją­ce się z no­sa oku­la­ry. – Co zna­czą­ce i bar­dzo cie­ka­we z po­li­tycz­ne­go punk­tu wi­dze­nia, wiem, że po­dob­ne, acz bar­dziej nie­śmia­łe pro­po­zy­cje so­ju­szu skie­ro­wa­no do Ame­ry­ka­nów, ale ci sta­now­czo je od­rzu­ci­li, wie­dząc, że spo­łe­czeń­stwo, któ­re ma za du­żo do po­wie­dze­nia, nie za­po­mni ha­sła: „Pa­mię­taj­cie o Pe­arl Har­bor”. Spra­wę na­le­ży do­pra­co­wać, ale nasz ci­chy pakt jest bar­dzo re­al­ny… – Nie zdą­żył do­koń­czyć.

– To­wa­rzy­sze. Kto jest za obie­ma przed­sta­wio­ny­mi tu pro­po­zy­cja­mi? – rzu­cił ra­do­śnie Sta­lin. – Za ude­rze­niem na na­szych wro­gów i tak­tycz­nym so­ju­szem z Ja­po­nią? – Nim skoń­czył, pod­niósł rę­kę, uważ­nie przy­glą­da­jąc się swo­im pod­wład­nym.

Wszy­scy unie­śli dło­nie, na­wet Pu­ga­now, któ­ry for­mal­nie nie miał pra­wa gło­su i był tyl­ko go­ściem, po­dob­nie jak po­li­tru­cy.

– Do­brze, to­wa­rzy­sze. Do­brze! – Sta­lin pro­mie­niał. – Dzię­ku­ję wam. Mam od­po­wiedź. Idzie­my da­lej! Te­raz po­pro­szę mar­szał­ka Ma­li­now­skie­go o prze­ka­za­nie naj­śwież­szych wie­ści i pla­nów woj­sko­wych. – Po­pra­wił uni­form i za­siadł w fo­te­lu, prze­krę­ca­jąc się w stro­nę ma­py.

Wy­so­ki, po­tęż­nie zbu­do­wa­ny ofi­cer w brą­zo­wym mun­du­rze o wiel­kich, lśnią­cych zło­tem pa­go­nach i w wy­po­le­ro­wa­nych na glanc bu­tach pod­szedł sprę­ży­stym kro­kiem do ma­py z drew­nia­nym wskaź­ni­kiem w jed­nej rę­ce i skó­rza­ną tecz­ką w dru­giej.

– To­wa­rzy­sze – za­czął tu­bal­nie – jak zo­sta­ło już po­wie­dzia­ne, na­sze czo­ło­we ko­lum­ny Fron­tu Pół­noc­ne­go pod do­wódz­twem mar­szał­ka Żu­ko­wa – ten na­pu­szył się jak naj­dum­niej­szy na świe­cie paw – prze­kro­czy­ły gra­ni­cę Bel­gii. Gru­py dy­wer­syj­ne opa­no­wa­ły kil­ka wę­złów dro­go­wych, śluz i mo­stów. Jed­nak trud­ny gór­ski te­ren spo­wol­nił ruch ko­lumn zme­cha­ni­zo­wa­nych. Czo­ło­we ar­mie prze­szły chwi­lo­wo do obro­ny. Po do­ko­na­niu od­po­wied­nich uzu­peł­nień w sta­nach i za­opa­trze­niu wzno­wią na­tar­cie w kie­run­ku por­tu w An­twer­pii i ode­tną Ho­lan­dię od po­łu­dnia i za­cho­du. Sa­ma Ho­lan­dia nie sta­no­wi pó­ki co szcze­gól­nej war­to­ści stra­te­gicz­nej, jed­nak rzecz ja­sna przy­go­to­wu­je się pla­ny jej za­ję­cia ce­lem osło­nię­cia flan­ki. Do­sta­wy za­opa­trze­nia utrud­nia­ją roz­le­wi­ska rzek po­wsta­łe po wy­sa­dze­niu przez hi­tle­row­ców tam na po­mniej­szych rze­kach, ta­kich jak na przy­kład Ro­er. Jed­nak ze wzglę­du na su­che la­to dy­wi­zje sa­per­skie szyb­ko udraż­nia­ją naj­waż­niej­sze szla­ki. Idąc da­lej na po­łu­dnie – przy­sta­wił wskaź­nik na ma­pie w oko­li­cy środ­ko­we­go Re­nu – ar­mie Fron­tu Cen­tral­ne­go, po więk­szych trud­no­ściach niż są­sie­dzi z pół­no­cy, śmia­łym ma­new­rem oskrzy­dla­ją­cym do­tar­ły do Man­n­he­im i ru­szy­ły na pół­noc, od­ci­na­jąc wie­le jed­no­stek an­glo-ame­ry­kań­skich pró­bu­ją­cych osła­niać od­wrót sił głów­nych, ucie­ka­ją­cych za rze­kę. Jak wi­dać na ma­pie, li­nia fron­tu w tym re­jo­nie jest nie­re­gu­lar­na. Du­ża ilość prze­szkód wod­nych oraz ogrom­na licz­ba miast i wsi spra­wia­ją, że oczysz­cza­nie te­go te­re­nu jest cza­so­chłon­ne. – Przez chwi­lę za­sta­na­wiał się, czy war­to czy­tać ko­lej­ny frag­ment, ale uznał, że Sta­lin i tak wie już wszyst­ko. – Do­cie­ra­ły do nas złe in­for­ma­cje o bra­kach w dys­cy­pli­nie, zwią­za­nych z sza­brow­nic­twem na te­re­nie te­go bo­ga­te­go re­jo­nu, jed­nak dwie dy­wi­zje NKWD uspo­ko­iły sy­tu­ację. – Zer­k­nął na wo­dza, ale ten wy­da­wał się nie­wzru­szo­ny. – Na ty­łach fron­tu – mó­wił więc da­lej – po­zo­sta­je kil­ka sku­pisk opo­ru, za­opa­try­wa­nych głów­nie z po­wie­trza, ale ich zna­cze­nie dla po­wstrzy­ma­nia na­szych po­stę­pów jest żad­ne. Na­sze dy­wi­zje blo­ku­ją te miej­sco­wo­ści i prze­wi­du­je­my, że w cią­gu naj­wy­żej kil­ku ty­go­dni ska­pi­tu­lu­ją. Fron­ty Po­łu­dnio­wy i Al­pej­ski… – Ma­li­now­ski po­czuł, jak stój­ka mun­du­ru za­czy­na go pić w szy­ję. Na tych od­cin­kach by­ło naj­go­rzej. – Jak wie­my już od kil­ku dni, w stre­fie dzia­ła­nia Fron­tu Po­łu­dnio­we­go do­szło do wy­stą­pień… – prze­łknął śli­nę – wśród od­dzia­łów pol­skich. We­dług mel­dun­ków za­rzą­dów roz­po­znaw­czych po­szcze­gól­nych kor­pu­sów fron­tu bunt ogar­nął naj­pierw je­den pułk pie­cho­ty, po czym szyb­ko roz­lał się na dy­wi­zję. Z przy­kro­ścią stwier­dza­my, że blo­ka­da in­for­ma­cyj­na oraz od­cię­cie dróg do­jaz­do­wych do czo­ło­wych od­dzia­łów pol­skich na nie­wie­le się zda­ły. Do kontr­re­wo­lu­cji przy­stą­pi­ły nie­mal wszyst­kie jed­nost­ki ar­mij­ne, z wy­łą­cze­niem kil­ku od­dzia­łów, któ­re uda­ło się wy­izo­lo­wać, a któ­rych świa­do­mość po­li­tycz­na by­ła naj­więk­szej pró­by. Z ca­łą pew­no­ścią mo­że­my stwier­dzić, że po­wo­dem kontr­re­wo­lu­cji by­ło prze­nik­nię­cie do struk­tur pol­skie­go woj­ska agen­tów re­żi­mu lon­dyń­skie­go oraz pro­wo­ka­to­rów An­der­sa i Ame­ry­ka­nów. – Zgod­nie z do­świad­cze­niem mó­wił to, co wódz chciał sły­szeć. Bo prze­cież żad­nych pro­wo­ka­to­rów nie by­ło. – Mi­mo sta­rań w uświa­da­mia­niu po­li­tycz­nym żoł­nie­rzy pol­skich oraz usu­nię­cia z sze­re­gów więk­szo­ści ele­men­tów po­dej­rza­nych, za­rów­no przed wpro­wa­dze­niem ar­mii do wal­ki, jak i po bo­jach pod Bu­dzi­szy­nem, żoł­nierz pol­ski oka­zał się po­dat­ny na pro­pa­gan­dę wro­ga i nie­sta­bil­ny ide­owo. Na­le­ży za­zna­czyć, że przy­go­to­wa­ni ide­olo­gicz­nie żoł­nie­rze ra­dziec­cy nie bio­rą udzia­łu w bun­cie – znów skła­mał, wie­dząc do­sko­na­le, że kil­ka kom­pa­nii z za­chod­nich ru­bie­ży ZSRR do­łą­czy­ło do bun­tow­ni­ków. – Woj­ska ame­ry­kań­skie do­ko­na­ły lo­kal­nych kontr­ata­ków, ro­lu­jąc ob­le­ga­ją­ce Pil­zno jed­nost­ki so­wiec­kie i nie­znacz­nie prze­su­wa­jąc li­nię fron­tu na pół­noc­ny wschód. Idąc da­lej… – kon­ty­nu­ował.

– Cze­kaj­cie – roz­ka­zał Sta­lin, jak­by się do­pie­ro ock­nął. – Wie­cie, co się dzie­je z kontr­re­wo­lu­cjo­ni­sta­mi? Co Staw­ka i wy, to­wa­rzy­sze, pla­nu­je­cie w tej kwe­stii zro­bić?

– To­wa­rzy­szu Sta­lin – ode­zwał się li­zu­sow­sko Żu­kow, sta­jąc na bacz­ność – jest w tej ma­te­rii po­mysł.

– Tak jest – przy­tak­nął Ma­li­now­ski. – Mia­łem o nim mó­wić na koń­cu, ale… – Sta­lin ob­da­rzył go sro­gim spoj­rze­niem, zmu­sza­jąc do przej­ścia do rze­czy. – Jak wi­dzi­cie, po­łu­dnio­wo-za­chod­nie Niem­cy wsku­tek wol­nych po­stę­pów Fron­tu Po­łu­dnio­we­go po­zo­sta­ły w rę­kach wro­ga. Ro­dzi to oba­wę, że bę­dzie on pró­bo­wał ude­rzyć na na­sze pół­noc­ne skrzy­dło. Nie prze­wi­du­je­my, by w tym mo­men­cie im­pe­ria­li­ści mie­li po­trzeb­ne do te­go si­ły, ale na­le­ży być go­to­wym. Pro­po­nu­je­my – pac­nął ki­jem w ma­pę – aby le­wo­skrzy­dło­we ar­mie Fron­tu Cen­tral­ne­go prze­szły do obro­ny w kie­run­ku po­łu­dnio­wym, ko­rzy­sta­jąc z naj­do­god­niej­szych prze­szkód te­re­no­wych. Po­zo­sta­łe od­dzia­ły w tym cza­sie po­win­ny oczy­ścić za­ple­cze i ze­brać si­ły do mar­szu na Bel­gię, Luk­sem­burg i Fran­cję. Jed­no­cze­śnie do wal­ki po­wi­nien zo­stać skie­ro­wa­ny w ca­ło­ści Front Re­zer­wo­wy. Front Re­zer­wo­wy przej­dzie przez Sak­so­nię, skie­ru­je się na po­łu­dnie przez na­sze li­nie w pół­noc­nej Ba­wa­rii i ude­rzy na ar­mie Pat­to­na i je­go pol­skich so­jusz­ni­ków od pół­no­cy i pół­noc­ne­go za­cho­du. Wszyst­ko to przy jed­no­cze­snym współ­dzia­ła­niu Fron­tu Po­łu­dnio­we­go, któ­ry po­no­wi atak od wscho­du. Pro­po­nu­ję zmie­nić na­zwę Fron­tu Re­zer­wo­we­go na Front Ba­war­ski. Te­ren bę­dzie trud­ny, gó­rzy­sty, ale ude­rze­nia po­tęż­nych dwóch fron­tów ar­mia Pat­to­na nie wy­trzy­ma. To wszyst­ko sko­or­dy­nu­je­my z ude­rze­niem ra­kiet zdo­by­tych na fa­szy­stach nie­miec­kich, któ­re od­pa­la­ne bę­dą w cen­trach do­wo­dze­nia i skła­dach za­opa­trze­nia wro­ga. No­wa­tor­ska me­to­da dzia­ła­nia po­win­na przy­nieść po­zy­tyw­ne skut­ki.

Sta­lin pod­sko­czył na rów­ne no­gi, pod­szedł bli­żej i jak­by Ma­li­now­ski stał się nie­wi­dzial­ny, za­czął przy­glą­dać się ma­pie, stu­ka­jąc w nią ust­ni­kiem faj­ki.

– O ile spo­wol­ni to marsz na za­chód? – spy­tał, nie od­wra­ca­jąc gło­wy.

– Uzna­je­my, że woj­ska ame­ry­kań­skie – mar­sza­łek wy­prę­żył się w po­sta­wie za­sad­ni­czej – i pol­skie wy­trzy­ma­ją gó­ra dwa ty­go­dnie. Po­zwo­li to od­po­cząć naj­da­lej wy­su­nię­tym na za­chód kor­pu­som, uzu­peł­nić stra­ty i bra­ki sprzę­to­we przy­naj­mniej w pod­sta­wo­wym stop­niu. Na pod­sta­wie ana­liz wy­wia­dow­czych prze­wi­du­je­my za­ła­ma­nie się mo­ra­le sił im­pe­ria­li­stycz­nych po po­ko­na­niu lub zmu­sze­niu do od­wro­tu sił Pat­to­na i pol­skich ma­rio­ne­tek. Prze­rwa­nie li­nii ame­ry­kań­skich w Cze­cho­sło­wa­cji i Ba­wa­rii po­cią­gnie za so­bą od­wrót na za­chód, a co za tym idzie po­zo­sta­wie­nie bro­nią­cych się w Au­strii, a w szcze­gól­no­ści pod Lin­zem, po­kie­re­szo­wa­nych dy­wi­zji. W ta­kiej sy­tu­acji klę­ska sił im­pe­ria­li­stycz­nych w cen­tral­nej Eu­ro­pie to kwe­stia cza­su. Pod­sta­wo­we za­ło­że­nia Pla­nu Za­chód zo­sta­ną wy­ko­na­ne.

– Co z in­ny­mi pol­ski­mi od­dzia­ła­mi, któ­re wal­czą na pół­no­cy? – Wódz skie­ro­wał wzrok na brzeg Mo­rza Pół­noc­ne­go.

– Pierw­sza Ar­mia WP też ule­gła pew­nym nie­po­ko­jom, głów­nie wsku­tek dzia­łań za­chod­nich ra­dio­sta­cji i ulo­tek zrzu­ca­nych przez sa­mo­lo­ty wro­ga. W tej ar­mii pion ide­owy był do­bry, mniej by­ło po­dej­rza­nych po­li­tycz­nie, a wie­lu zdo­ła­no od­po­wied­nio przy­go­to­wać. Jed­nak i tu do dzia­ła­nia ru­szy­ły wro­gie ele­men­ty, roz­po­wszech­nia­jąc ulu­bio­ną plot­kę o rze­ko­mo wy­so­kich stra­tach i nisz­cze­niu pol­skie­go woj­ska.

Na te sło­wa wódz uśmiech­nął się pod wą­sem. Prze­cież do­kład­nie o to mu cho­dzi­ło, o wy­krwa­wie­nie, od sa­me­go po­cząt­ku, od po­wo­ła­nia ar­mii za­rzą­dza­nej przez je­go ofi­ce­rów, acz zło­żo­nej z przed­sta­wi­cie­li na­ro­du, któ­re­mu nie ufał, na­wet kie­dy nie­licz­ni ko­mu­ni­ści znad Wi­sły ze wszyst­kich sił sta­ra­li się mu przy­po­chle­bić.

– Co z ni­mi? – Był cie­kaw.

– Pierw­szą Ar­mię od­se­pa­ro­wa­no od dzia­łań pierw­szo­rzu­to­wych. Bun­tow­ni­ków aresz­to­wa­no i roz­strze­la­no, zgod­nie z za­rzą­dze­niem Staw­ki o zwal­cza­niu de­fe­ty­zmu. Wy­ro­ków wy­ko­na­no oko­ło ty­sią­ca. Resz­tę jed­no­stek wy­sła­no do za­dań ob­lęż­ni­czych Ham­bur­ga, któ­ry ca­ły czas sta­wia opór. W naj­bliż­szych dniach szy­ku­je­my ich uży­cie w ge­ne­ral­nym sztur­mie. Kontr­re­wo­lu­cja, to­wa­rzy­szu Sta­lin, nie po­krzy­żu­je nam pla­nów. – Ma­li­now­ski skoń­czył, jak­by cy­to­wał pro­pa­gan­do­wą bro­szur­kę, jed­ną z ta­kich, któ­re wódz znał na pa­mięć, bo i sam po­ma­gał je re­da­go­wać.

Sta­lin spoj­rzał wyż­sze­mu o gło­wę mar­szał­ko­wi w oczy i ni­czym do­bry wu­ja­szek po­kle­pał go po ra­mie­niu. Po­do­ba­ło mu się to, co usły­szał, dla­te­go po­zwo­lił so­bie na tę ma­łą po­ufa­łość.

– By­le­by­ście zdą­ży­li przed je­sie­nią – rzu­cił ni­by to żar­tem. – Dal­sze spra­wy – roz­ka­zał.

Mó­wi­li dłu­go. Sta­lin słu­chał. By­ły ra­por­ty z po­szcze­gól­nych fron­tów, opi­sy bi­tew i in­struk­cje, jak przed­sta­wiać te zda­rze­nia żoł­nie­rzom, by ich wo­la wal­ki nie sła­bła. Mi­mo strat mo­ra­le by­ło wy­so­kie. Świat pa­dał pod ba­gne­ta­mi czer­wo­no­ar­mi­stów i wi­dzie­li oni nie­opi­sa­ne bo­gac­two, któ­re­go ma­ły ka­wa­łek mo­gli po­sy­łać do do­mów, do ro­dzin, za­kład­ni­ków pań­stwa, gdy­by mę­żo­wie i oj­co­wie ze­chcie­li się pod­dać.

Mo­ło­tow i Be­ria opi­sy­wa­li po­czy­na­nia, suk­ce­sy i nie­ste­ty co­raz częst­sze po­raż­ki we Wło­szech, Fran­cji, Ira­nie, a na­wet In­diach. Wszę­dzie tam prze­nik­nę­li cho­rą­żo­wie re­wo­lu­cji spod zna­ku NKGB i GRU. Mó­wio­no o dzia­ła­niach pa­cy­fi­ka­cyj­nych w Pol­sce, Cze­cho­sło­wa­cji i na Wę­grzech. Zwłasz­cza w Pol­sce, mi­mo sta­rań i prze­mo­cy, pod­zie­mie znów się ak­ty­wi­zo­wa­ło, wspie­ra­ne przez nie­zbyt czę­ste, ale re­gu­lar­ne zrzu­ty od alian­tów.

Go­dzi­ny mi­ja­ły, ko­lej­ne te­ma­ty zni­ka­ły z po­rząd­ku dzien­ne­go. Wresz­cie gru­bo po osiem­na­stej Sta­lin uznał, że star­czy, że ko­niec. Był za­do­wo­lo­ny.

– Ży­czę wszyst­kim po­wo­dze­nia. Do na­stęp­ne­go spo­tka­nia, to­wa­rzy­sze. My­ślę, że za dwa, trzy ty­go­dnie, kie­dy jak mam na­dzie­ję, za­kła­da­ne suk­ce­sy się zisz­czą i bę­dzie­my mo­gli pra­wić o ry­chłym zwy­cię­stwie.

Wszy­scy wsta­li, kła­nia­jąc się ni­sko. Za­czę­li pa­ko­wać swo­je tecz­ki i tor­by, spo­so­biąc się do wyj­ścia. Więk­szość wy­cho­dzi­ła z ulgą, że znów się uda­ło, i z my­ślą, że czas się z tej oka­zji na­pić. Nie by­ło wszak tak źle, a i zwy­cię­stwo wy­da­wa­ło się na wy­cią­gnię­cie rę­ki.

Pu­ga­now zło­żył swo­je po­mo­ce, ra­por­ty, ob­ser­wa­cje i roz­ka­zy, na pod­sta­wie któ­rych za­mie­rzał bro­nić swej wie­dzy i po­su­nięć w cza­sie pla­no­wa­nia in­wa­zji na Za­chód, gdy­by mar­szał­ko­wie chcie­li mu przy sa­mym Jó­ze­fie Wis­sa­rio­no­wi­czu urzą­dzić sąd. Z ulgą i pew­ną na­iw­no­ścią są­dził, że to ko­niec.

Za­pi­nał za­mek tecz­ki, kie­dy usły­szał sło­wa, któ­rych naj­bar­dziej się oba­wiał.

– Alek­sie­ju Wła­di­mi­ro­wi­czu, mo­że­cie zo­stać jesz­cze chwi­lę? – z ust Sta­li­na pa­dło kur­tu­azyj­ne py­ta­nie i roz­kaz w jed­nym. Nie by­ło to wpraw­dzie „je­ste­ście aresz­to­wa­ni”, ale da­wa­ło do my­śle­nia.

– Oczy­wi­ście – przy­tak­nął ge­ne­rał, że­gna­ny spoj­rze­nia­mi mar­szał­ków. Odło­żył tecz­kę i za­czął ża­ło­wać, że nie za­brał zmia­ny bie­li­zny, tak na wszel­ki wy­pa­dek.

Wódz siadł przy prze­ciw­le­głym koń­cu sto­łu i roz­parł się w wy­god­nym fo­te­lu. Zno­wu wle­pił swo­je by­stre, gru­ziń­skie oczy osa­dzo­ne w ospo­wa­tej twa­rzy w Pu­ga­no­wa. Ge­ne­rał stał nie­ru­cho­mo, wy­my­śla­jąc w pa­ni­ce dzie­siąt­ki słów, któ­ry­mi mógł­by się bro­nić. Sta­lin wol­no czy­ścił faj­kę, by za­raz za­cząć ją na­bi­jać ko­lej­ną por­cją ty­to­niu. Dla Pu­ga­no­wa trwa­ło to wiecz­ność i by­ło wy­raź­nym sy­gna­łem, jak na­praw­dę Sta­lin trak­tu­je je­go i je­mu po­dob­nych.

– Za­sta­na­wia­cie się, to­wa­rzy­szu ge­ne­ra­le, po co was tu we­zwa­li­śmy? – Pło­ną­ca za­pał­ka po­wę­dro­wa­ła do cy­bu­cha, z któ­re­go uniósł się gę­sty dym. – Ty­lu lu­dzi, ta­kie waż­ne i za­słu­żo­ne po­sta­cie, a wam nic do mó­wie­nia nie wy­my­ślo­no. Praw­da?

Pu­ga­now na­brał po­wie­trza, ale tyl­ko kiw­nął gło­wą. Za­schło mu w gar­dle. Ten ni­ski sta­ry czło­wiek bu­dził po­wszech­ne uwiel­bie­nie, ale tyl­ko u tych, któ­rzy wi­dzie­li go na pla­ka­tach. Ci, któ­rzy go zna­li, pa­nicz­nie się go ba­li. Pu­ga­now znał go kil­ka mie­się­cy, od po­cząt­ku czuł re­spekt i czy­nił wszyst­ko, że­by nie po­peł­nić błę­du. Te­raz był jed­nak prze­ra­żo­ny.

– Wi­dzi­cie, to­wa­rzy­szu ge­ne­ra­le. Wasz plan był i jest do­bry, jest prze­ło­mo­wy. – Wódz co rusz się za­cią­gał. – Jed­nak nie wy­zby­li­ście się błę­dów. Przy­znaj­cie.

– Tak jest, to­wa­rzy­szu Sta­lin – wy­bą­kał le­d­wo sły­szal­nie Pu­ga­now.

– Ufa­li­śmy wam i ufa­my na­dal. – Przy­wód­ca wstał wol­no z sie­dzi­ska i ru­szył wzdłuż sto­łu, uda­jąc, że zer­ka za okno na ską­pa­ny we wczes­no­wie­czor­nym słoń­cu plac. – Mó­wi­li­ście, że pol­skie ar­mie pój­dą przo­dem, by się wy­krwa­wić i zdjąć nam pro­blem nie­pew­ne­go so­jusz­ni­ka z bar­ków. – Za­czął krą­żyć wo­kół ge­ne­ra­ła jak osa, któ­ra cze­ka na mo­ment do ata­ku. – Si­ła ude­rze­nia we­dług wa­szych za­ło­żeń mia­ła zgnieść fa­szy­stów w Cze­cho­sło­wa­cji. O ile wa­sze pla­ny pod­bo­ju Nie­miec się spraw­dzi­ły, Cze­cho­sło­wa­cja, Po­la­cy i Au­stria to wa­sze po­raż­ki. Złe roz­pla­no­wa­nie, zbyt du­ża wia­ra w po­sia­da­ne da­ne. Nic to. – Sta­nął przed ge­ne­ra­łem, dmu­cha­jąc mu zło­śli­wie w twarz dy­mem. – Na­szą rze­czą jest da­wać szan­sę na po­pra­wę błę­dów. – Sta­lin uniósł w gó­rę wy­ciąg­nię­ty pa­lec ni­czym na­uczy­ciel stro­fu­ją­cy ucznia.

Pu­ga­no­wo­wi za­czę­ły drżeć no­gi, choć to, co usły­szał, wy­da­wa­ło się od­ro­cze­niem wy­ro­ku.

– Bę­dzie­cie mie­li szan­sę, Pu­ga­now. – Nic, żad­ne drgnie­nie po­wie­ki nie zdra­dza­ło na­stro­ju Sta­li­na. Tym­cza­sem w środ­ku cie­szył się ni­czym dziec­ko, gnę­biąc ko­lej­ne­go nie­szczę­śni­ka, któ­re­go uznał za win­ne­go i prze­zna­czo­ne­go do usu­nię­cia dla pod­trzy­ma­nia ogól­ne­go stra­chu i po­słu­szeń­stwa.

Ra­por­ty i do­no­sy na ge­ne­ra­ła pły­nę­ły do nie­go od po­cząt­ku ro­ku. Mar­szał­ko­wie go nie­na­wi­dzi­li. Pu­ga­now uj­mo­wał im chwa­ły, piął się za szyb­ko, roz­po­wia­da­jąc cza­sem po pi­ja­ne­mu i pi­sząc w li­stach do ro­dzi­ny, że wkrót­ce bę­dzie mar­szał­kiem. Te­go Sta­lin nie cier­piał. Zdu­sił ro­sną­cą chwa­łę Ro­kos­sow­skie­go, usu­wa­jąc go z do­wódz­twa 1 Fron­tu Bia­ło­ru­skie­go po wstrzy­ma­niu ofen­sy­wy na War­sza­wę. Co zresz­tą sam za­rzą­dził. Po­tem usta­wił do pio­nu Żu­ko­wa, gwiaz­dę, ale i mar­ne­go ofi­ce­ra, uwa­ża­ją­ce­go się za fak­tycz­ne­go do­wód­cę sił zbroj­nych, da­jąc mu na no­wej woj­nie je­den front. Pu­ga­now zro­bił swo­je, wy­my­ślił po­chód re­wo­lu­cji. Nie­co przy­pad­kiem, ale za­wsze. Nie był po­trzeb­ny ni­ko­mu, no­wy świa­tły bo­ha­ter, któ­ry przy­ćmił­by je­dy­ne­go nie­omyl­ne­go wo­dza.

– Ge­ne­ra­le Pu­ga­now. Wy, wy oso­bi­ście po­pro­wa­dzi­cie woj­sko do wal­ki z kontr­re­wo­lu­cją.

Ge­ne­rał za­chwiał się, bli­ski hi­ste­rii. Po­czuł, jak wło­sy sta­ją mu dę­ba.

– Do­sta­nie­cie swój kor­pus na Fron­cie Po­łu­dnio­wym pod Pil­znem. Od­po­wied­nio wzmoc­nio­ny. – Sta­lin od­wró­cił się i ru­szył na swo­je miej­sce, znów da­jąc do zro­zu­mie­nia, że ma gdzieś lu­dzi, któ­rych do sie­bie wzy­wa. – Roz­ka­zy już są pod­pi­sa­ne. – Sta­nął przy oknie. – W dwa dni ma­cie tra­fić do Cze­cho­sło­wa­cji. Za­cho­wu­je­cie cią­gle sta­tus spe­cjal­ne­go przed­sta­wi­cie­la Staw­ki, ale idzie­cie na no­wy od­ci­nek. Po­ko­na­cie bunt, po­szu­ka­my wam no­we­go, lep­sze­go sta­no­wi­ska. Po­wo­dze­nia – rzu­cił oschle i nie­ocze­ki­wa­nie.

– Tak jest – od­parł ge­ne­rał, ro­zu­mie­jąc, że ma wyjść. Po­ga­dan­ka skoń­czo­na.

Od­wró­cił się i ru­szył do drzwi na mięk­kich no­gach. Wie­dział do­sko­na­le, co to wszyst­ko ozna­cza. Po­sta­wi­li na nim krzy­żyk. Nie strze­lą mu w tył gło­wy, choć mo­gli­by. Nie, oni zro­bią to tak, że zgi­nie śmier­cią bo­ha­te­ra. Lu­bią ba­wić się ludź­mi.

Za­mknął za so­bą obi­te skó­rą drzwi i ro­zej­rzał się po sze­ro­kim, zdob­nym w kan­de­la­bry ko­ry­ta­rzu. Kil­ku war­tow­ni­ków prze­cha­dza­ło się po gru­bym dy­wa­nie, igno­ru­jąc ge­ne­ra­ła, jak­by był zwy­kłym sze­re­go­wym.

„Mo­że ja już nie ży­ję” – za­sta­no­wił się Pu­ga­now. Da­lej na ław­ce cze­ka­li, naj­wy­raź­niej od wie­lu go­dzin, ko­lej­ni go­ście Sta­li­na. Też nie po­tra­fi­li ukryć zde­ner­wo­wa­nia. Pu­ga­now roz­po­znał Bie­ru­ta, Wan­dę Wa­si­lew­ską, nie­zwy­kle szka­rad­ną ko­bie­tę, i in­nych pol­skich ko­mu­ni­stów, słu­żal­czych jak psy.

Ge­ne­rał ru­szył szyb­ko do mar­mu­ro­wych scho­dów, wznie­sio­nych kie­dyś dla car­skich ge­ne­ra­łów i zna­mie­ni­tych go­ści. Zła­pał za po­ręcz, bo­jąc się, że za­raz ze­mdle­je. Na­brał głę­bo­ko po­wie­trza. Do­pie­ro te­raz po­czuł, że jest ca­ły mo­kry. Wra­ca­ło z wol­na trzeź­we my­śle­nie. „Po­wi­nie­neś to prze­wi­dzieć. Po­wi­nie­neś wie­dzieć” – ru­gał sam sie­bie. „Znasz za­sa­dy, staw­ka błę­dów w tym kra­ju jest bar­dzo wy­so­ka”. Po­ko­nał dwa stop­nie. „Nie, nie, tak ła­two ze mną nie bę­dzie” – nie wia­do­mo skąd przy­szło mu do gło­wy po­cie­sze­nie. „Wy­ko­nam za­da­nie, wy­ko­nam i za­dzi­wię ich wszyst­kich. Je­śli nie, to…” Przy­gryzł war­gi, bo­jąc się te­go, co przy­szło mu na myśl. ■

Rozdział I

Szpital polowy na przedmieściach Pilzna | 17 lip­ca 1945

Bez­chmur­ne nie­bo lśni­ło błę­ki­tem go­rą­ce­go, bez­wietrz­ne­go dnia. Na za­sła­nych ku­rzem dro­gach i uli­cach, mię­dzy ni­ską, za­nie­dba­ną, ale cu­dem nie­na­ru­szo­ną woj­ną za­bu­do­wą za­le­ga­ły to­ny pia­chu i za­schnię­tej gli­ny. Za krę­cą­cy­mi się w tę i we w tę au­ta­mi do­wo­żą­cy­mi ran­nych i cho­rych wzno­sił się żół­ty gry­zą­cy ob­łok, któ­ry nie chciał opa­dać i wi­siał nad oko­li­cą, wi­docz­ny z kil­ku ki­lo­me­trów.

Pię­tro­wy, po­pę­ka­ny ja­sny bu­dy­nek daw­nej szko­ły, o dwóch skrzy­dłach i po­chy­łym, po­kry­tym po­ma­rań­czo­wym gon­tem da­chu, osło­nię­to z każ­dej nie­mal stro­ny wiel­ki­mi płach­ta­mi z sym­bo­lem czer­wo­ne­go krzy­ża. Mi­mo to, mi­mo wy­raź­nych ozna­czeń, już po od­blo­ko­wa­niu mia­sta, co na­stą­pi­ło ku ra­do­ści bro­nią­cych go od­dzia­łów i miej­sco­wych Cze­chów, w po­bli­żu spa­dło kil­ka po­ci­sków i bomb. Tyl­ko w mia­rę gru­be mu­ry daw­nej bu­dow­li c.k. uchro­ni­ły pa­cjen­tów i per­so­nel przed więk­szy­mi ob­ra­że­nia­mi i znisz­cze­nia­mi.

Dzie­dzi­niec szko­ły, po­dob­nie jak bo­isko, za­peł­ni­ły zu­ży­te, brud­ne po­jaz­dy wszel­kich ty­pów, na­le­żą­ce do ar­mii ame­ry­kań­skiej, pol­skiej z za­cho­du i no­wo do­łą­czo­nych do pol­skie­go kor­pu­su zbun­to­wa­nych dy­wi­zji ze wscho­du. Wszyst­kie au­ta, czy to ame­ry­kań­skiej, czy so­wiec­kiej pro­duk­cji, dla unik­nię­cia po­mył­ki ozna­cza­no du­ży­mi bia­ły­mi gwiaz­da­mi na ma­skach i na bo­kach. Tak już wcze­śniej zde­cy­do­wa­no się iden­ty­fi­ko­wać alianc­kie po­jaz­dy.

By­ła tam jed­nak tak­że ukry­ta w cie­niu kil­ku przy­droż­nych drzew nie­wiel­ka ko­lum­na dżi­pów i cię­ża­ró­wek z lu­stru­ją­cy­mi nie­bo, sku­pio­ny­mi za­ło­ga­mi i skie­ro­wa­ny­mi w gó­rę ka­ra­bi­na­mi ma­szy­no­wy­mi.

Ka­pi­tan Jan Wę­gliń­ski prze­je­chał obok ca­łej tej ka­wal­ka­dy, na­wet do­brze się jej nie przy­glą­da­jąc. Wol­no wy­mi­jał krę­cą­cych się wszę­dzie sa­ni­ta­riu­szy, no­szo­wych i le­ka­rzy opa­tru­ją­cych u wej­ścia na dzie­dzi­niec i na sa­mym pla­cu po­szko­do­wa­nych, do­star­czo­nych tu z nie­od­le­głe­go fron­tu i bom­bar­do­wa­ne­go mia­sta. Pchać się da­lej nie by­ło sen­su. Wy­co­fał i z tru­dem zna­lazł miej­sce do za­par­ko­wa­nia swe­go żół­te­go od za­schnię­te­go bło­ta Wil­ly­sa. Usta­wił go w naj­węż­szej szcze­li­nie, mię­dzy dwo­ma Stu­de­ba­ke­ra­mi, sta­ra­jąc się nie ta­ra­so­wać dro­gi wy­jeż­dża­ją­cym co chwi­la sa­ni­tar­kom.

Wy­siadł, prze­ci­ska­jąc się mię­dzy au­ta­mi. Po­pra­wił nie­co po­gnie­cio­ny mun­dur i chwy­cił Thomp­so­na, le­żą­ce­go do­tąd na tyl­nym sie­dze­niu. Gdy tyl­ko za­wie­sił broń na ple­cach, gdzieś od pół­no­cy, a mo­że i na­wet od śród­mie­ścia i Sta­re­go Mia­sta do­szedł go huk wy­bu­cha­ją­cych bomb.

– Chwi­li spo­ko­ju, psie sy­ny – syk­nął do sie­bie i roz­glą­da­jąc się za kimś, kto mógł­by mu po­móc, ru­szył wol­no do szpi­ta­la.

Ca­ła oko­li­ca wy­glą­da­ła go­rzej niż ża­ło­śnie. Każ­dy wol­ny kąt za­sta­wia­ły sze­ro­kie na­mio­ty, w któ­rych do­ko­ny­wa­no mniej skom­pli­ko­wa­nych za­bie­gów al­bo ukry­wa­no ran­nych przed lip­co­wą spie­ko­tą. Z kil­ku na­mio­tów bu­cha­ły kłę­by pa­ry i dy­mu, ozna­cza­jąc miej­sce pro­wi­zo­rycz­nych kuch­ni, któ­re mu­sia­ły za­spo­ko­ić przy­naj­mniej pierw­szy głód tych tłu­mów.

Sa­ni­ta­riu­sze i zmor­do­wa­ni, spo­ce­ni le­ka­rze, w brud­nych od krwi far­tu­chach, dzie­li­li swo­ich pa­cjen­tów zgod­nie z ich sta­nem. Tych, któ­rych moż­na by­ło ra­to­wać, gdy na­de­szła ich ko­lej i je­śli do­cze­ka­li, sła­no do bu­dyn­ku na po­waż­niej­sze ope­ra­cje. Lżej ran­nych zo­sta­wia­no na dzie­dziń­cu i przed bra­mą. Po­jo­no wo­dą, je­śli mo­gli pić, i ob­da­ro­wy­wa­no pa­pie­ro­sa­mi. Tych, któ­rych uzna­no za nie­ro­ku­ją­cych na­dziei, ukła­da­no pod osa­dzo­nym w ni­skim mu­rze pło­tem, w cie­niu, na wy­dep­ta­nej tra­wie, by w ci­szy umie­ra­li.

Wszę­dzie le­ża­ły no­sze z Ame­ry­ka­na­mi, Po­la­ka­mi, cze­ski­mi cy­wi­la­mi. Wo­kół wa­la­ło się mnó­stwo wszel­kie­go śmie­cia, skrzyń, zu­ży­tych opa­ko­wań po le­kach, ja­kichś ban­da­ży. Po­zo­sta­wio­ny sprzęt, broń, heł­my i rze­czy oso­bi­ste, wszyst­ko po­szar­pa­ne i we krwi. Ja­cyś po­nu­rzy, bla­dzi ze zmę­cze­nia czy stra­chu pol­scy sze­re­go­wi ukła­da­li je na spo­ry stos.

Har­mi­der pa­nu­ją­cy w tym po­twor­nym miej­scu, krzy­ki, ję­ki, prze­kleń­stwa i roz­ka­zy wy­mie­sza­ne z ry­kiem krą­żą­cych po­jaz­dów i ich klak­so­nów, za­głu­szał na­wet od­gło­sy bom­bar­do­wań.

Jan wie­dział do­sko­na­le, że w in­nych szpi­ta­lach i punk­tach po­mo­cy w mie­ście jest tak sa­mo. Bra­ko­wa­ło le­ków, le­ka­rzy i po­jaz­dów do ewa­ku­acji. Ci dok­to­rzy, któ­rzy by­li tu­taj w mie­ście i da­lej w la­sach, w pod­ziem­nych schro­nach, ro­bi­li, co mo­gli, by oca­lić jak naj­wię­cej ist­nień. Tych, któ­rych po­skła­da­no ja­ko ta­ko do ku­py, wy­wo­żo­no na­tych­miast jak naj­da­lej, do Ba­wa­rii, bo tu na spo­koj­ną re­kon­wa­le­scen­cję szans nie mie­li.

– Dok­to­rze. – Ka­pi­tan chwy­cił za ra­mię odzia­ne­go w brud­ny far­tuch star­sze­go męż­czy­znę z si­wy­mi, za­cze­sa­ny­mi do ty­łu wło­sa­mi, któ­ry stał po­środ­ku pla­cu, sta­ra­jąc się za­pa­lić pa­pie­ro­sa. Jan do­strzegł, że ma na so­bie mun­dur, choć bia­ły ma­te­riał za­sło­nił dys­tynk­cje. Męż­czy­zna spoj­rzał otę­pia­łym ze zmę­cze­nia wzro­kiem na ofi­ce­ra, chy­ba zły, że prze­ry­wa mu się krót­ką chwi­lę wy­tchnie­nia. Na czo­le per­li­ły mu się kro­ple po­tu, a szczę­kę po­kry­wał kil­ku­dnio­wy za­rost. – Dok­to­rze, czy nie wie pan, gdzie znaj­dę po­rucz­ni­ka Wój­ci­ka z…

– Kie­dy przy­wie­zio­ny? – spy­tał le­karz bez cie­nia emo­cji.

– Ran­ny dzie­wią­te­go lip­ca. Więc coś ko­ło te­go mu­sie­li go tu do­star­czyć…

– W piw­ni­cy, jak już, to w piw­ni­cy – oznaj­mił oschle dok­tor i za­cią­gnął się dy­mem. – Tych w więk­szo­ści ewa­ku­owa­li, ale kil­ku jesz­cze nie wy­do­brza­ło na ty­le, by ich wo­zić. – Rzu­cił się, by po­ma­gać w prze­no­sze­niu ko­lej­nej gru­py ran­nych, ci­ska­jąc pa­pie­ro­sa na zie­mię.

– Dzię­ku­ję. – Jan od­pro­wa­dził wzro­kiem zmar­no­wa­ne­go dok­to­ra, któ­ry już zdą­żył o nim za­po­mnieć. Prze­ci­snął się przez tłu­mek lżej ran­nych i wszedł do wnę­trza bu­dyn­ku.

Ude­rzył go od ra­zu po­twor­ny za­duch, któ­ry pa­no­wał tu mi­mo otwar­tych na oścież lub wy­bi­tych i osło­nię­tych wor­ka­mi z pia­skiem okien. Mu­siał po­cze­kać, pó­ki oczy nie przy­zwy­cza­iły się do ciem­no­ści. Lu­dzie le­że­li ści­śnię­ci ni­czym sar­dyn­ki w pusz­ce, je­den obok dru­gie­go, na ław­kach, łóż­kach i ma­te­ra­cach. Krzą­ta­li się wo­kół nich le­ka­rze, pie­lę­gniar­ki, a no­szo­wi wci­ska­li ko­lej­nych ran­nych, gdzie tyl­ko się da­ło. Mi­mo to, w po­rów­na­niu z cha­osem na dzie­dziń­cu, by­ło tu o wie­le spo­koj­niej.

Ofi­cer za­cze­pił ja­kąś sio­strę, nio­są­cą kar­to­ny z me­dy­ka­men­ta­mi i spra­wia­ją­cą wra­że­nie rów­nie zmę­czo­nej, co dok­tor na ze­wnątrz.

– Piw­ni­ca? – Ta tyl­ko bez sło­wa wska­za­ła gło­wą za sie­bie i ru­szy­ła mię­dzy cho­rych, za­nim Jan zdo­łał za­pro­po­no­wać jej po­moc w prze­nie­sie­niu cię­ża­ru.

Omi­ja­jąc łóż­ka wy­peł­nia­ją­ce szczel­nie ko­ry­ta­rze pro­wa­dzą­ce do sal za­bie­go­wych, do­szedł do wą­skie­go przej­ścia pod scho­da­mi.

– Pro­szę chwi­lę po­cze­kać, pa­nie ka­pi­ta­nie – po­wstrzy­mał go mło­dy war­tow­nik ze Ste­nem w bry­tyj­skim heł­mie przy­ozdo­bio­nym pol­skim orzeł­kiem, sa­lu­tu­jąc dwo­ma pal­ca­mi.

– Ale ja tyl­ko… – pró­bo­wał go prze­ko­nać Jan, zdzi­wio­ny, że wej­ścia do pod­zie­mi po­lo­we­go szpi­ta­la pil­nu­je uzbro­jo­ny war­tow­nik. Miał już do­py­tać, o co cho­dzi, kie­dy z piw­nicz­nych drzwi wy­szedł jesz­cze je­den ro­sły fa­cet z bro­nią, a za nim po­dą­żał, odzia­ny w po­lo­wy mun­dur bez dys­tynk­cji, ge­ne­rał An­ders. Ka­pi­tan uznał naj­pierw, że mu się przy­wi­dzia­ło i że chy­ba zmę­cze­nie da­je mu po­pa­lić. Kom­plet­nie za­sko­czo­ny wi­do­kiem sa­me­go ge­ne­ra­ła, i to w tak nie­ocze­ki­wa­nej chwi­li, wy­prę­żył się jak po­tra­fił naj­le­piej i za­sa­lu­to­wał. Ge­ne­rał, wy­raź­nie roz­trzę­sio­ny, bla­dy, z ocza­mi wle­pio­ny­mi w pod­ło­gę, mi­nął go szyb­ko, na­wet nie za­uwa­ża­jąc. Za do­wód­cą po­pę­dzi­ła grup­ka ofi­ce­rów i za­raz wszy­scy znik­nę­li za za­ło­mem ko­ry­ta­rza.

– Te­raz moż­na – oznaj­mił ła­ska­wie war­tow­nik, za­rzu­ca­jąc broń na ple­cy i na do wi­dze­nia od­da­jąc ho­no­ry.

– To więc stąd ta ko­lum­na przy wjeź­dzie. – Jan przy­po­mniał so­bie za­ma­sko­wa­ne pod drze­wem dżi­py.

Zbiegł szyb­ko po wy­śli­zga­nych schod­kach i tra­fił do rów­nie szczel­nie za­pcha­nej sa­li, co te na gór­nych po­zio­mach. Smród był jed­nak jak­by mniej­szy, a i po­wie­trze wy­da­wa­ło się śwież­sze i mniej na­grza­ne. Na po­sta­wio­nych jed­no obok dru­gie­go po­lo­wych łóż­kach i sta­lo­wych pry­czach le­ża­ło kil­ku­dzie­się­ciu męż­czyzn, któ­rym, jak moż­na by­ło od­nieść wra­że­nie, za­ban­da­żo­wa­no wszyst­ko, co się tyl­ko da­ło. Jed­ni nie mie­li rąk, in­ni nóg. Gdzieś spał uśpio­ny le­ka­mi nie­szczę­śnik z opa­trzo­ną gło­wą. Tro­chę da­lej ję­czał ci­cho mło­dy żoł­nie­rzyk w gip­so­wym gor­se­cie. Przy­tom­na część tej po­kie­re­szo­wa­nej me­na­że­rii dys­ku­to­wa­ła za­ja­dle, ko­men­tu­jąc wi­zy­tę, któ­rej za­szczy­tu do­stą­pi­ła. Mu­sia­ło to być wiel­kie prze­ży­cie w ich nud­nym, nie­mal szczu­rzym ży­ciu w pod­zie­miach.

Nikt nie za­uwa­żył wy­mę­czo­ne­go ofi­ce­ra fron­to­we­go, któ­ry sta­nął w wej­ściu do ce­gla­nej, nie­otyn­ko­wa­nej, a tyl­ko po­bie­lo­nej piw­ni­cy.

– Po­rucz­nik Wój­cik? – Jan za­py­tał pierw­sze­go z brze­gu pa­cjen­ta. Ten jak­by nie ro­zu­miał, tyl­ko po­krę­cił gło­wą i na­krył twarz łok­ciem.

– Pan go zo­sta­wi – ode­zwał się le­żą­cy da­lej wzdłuż ścia­ny nie­mło­dy pa­cjent o gru­bo cio­sa­nej, sze­ro­kiej gło­wie. – Pan go osta­wi, to An­glik – po­wtó­rzył z dziw­nym ak­cen­tem. – Nic nie wie, tyl­ko śpi. – Uśmiech­nął się nie­kom­plet­nym gar­ni­tu­rem żół­tych zę­bów.

– Szu­kam po­rucz­ni­ka… – Wę­gliń­ski nie zdą­żył do­koń­czyć, kie­dy na sa­mym koń­cu dłu­gie­go ko­ry­ta­rza, w ciem­nym ro­gu uj­rzał ma­cha­ją­cą do nie­go, wy­cią­gnię­tą rę­kę.

Uśmiech­nął się sze­ro­ko i za­czął ska­kać nad za­ście­la­ją­cy­mi pod­ło­gę nie­szczę­śni­ka­mi, przy­kry­ty­mi woj­sko­wy­mi ko­ca­mi.

– Cho­ler­nie trud­no cię zna­leźć – rzu­cił z da­le­ka, o ma­ło nie po­ty­ka­jąc się o ja­kie­goś czło­wie­ka.

– Po­wi­tać ko­le­gę z Ita­lii – ro­ze­śmiał się Wój­cik. Sie­dział na łóż­ku opar­ty o dwie po­dusz­ki w ja­snej, nie­co zu­ży­tej pi­ża­mie. Wy­da­wał się strasz­nie chu­dy, co w po­łą­cze­niu z bla­do­ścią da­wa­ło wra­że­nie, jak­by był u kre­su swo­ich sił.

Nad łóż­kiem wi­sia­ła za­cze­pio­na o zwy­kły hak wy­sta­ją­cy ze ścia­ny spo­ra bu­tla z kro­plów­ką, któ­ra są­czy­ła się rur­ką do igły wbi­tej w le­wą dłoń.

– Moż­na? – spy­tał Wę­gliń­ski i wci­snął się na skraj łóż­ka są­sia­da Wój­ci­ka, któ­ry pod­parł za­su­szo­ną gło­wę z dłu­gim no­sem na rę­ce, go­tów z nu­dów słu­chać wie­ści od ko­lej­nych go­ści.

Jan zdjął z ple­ców broń i opie­ra­jąc ją o ścia­nę, pra­wie krzyk­nął.

– Cho­le­ra! – Oczy zro­bi­ły mu się więk­sze. Na pier­si Alo­sia wi­siał krzyż z błę­kit­no-czar­ną wstąż­ką. – Po­gra­tu­lo­wać Vir­tu­ti Mi­li­ta­ri, pa­nie ko­le­go – po­wie­dział prze­ję­ty.

– Sam An­ders go de­ko­ro­wał, pa­nie, sam An­ders – włą­czył się są­siad, pra­wie pisz­cząc z za­do­wo­le­nia, jak­by to do nie­go przy­szedł wódz na­czel­ny.

– Tak, wi­dzia­łem, wi­dzia­łem i je­go or­szak, i je­go sa­me­go na scho­dach – rzu­cił przez ra­mię ka­pi­tan. – No, to do cie­bie spe­cjal­nie je­chał? – pró­bo­wał żar­to­wać, choć ca­ły czas wpa­try­wał się w or­der.

– Czy ja wiem, czy do mnie? – Wój­cik pró­bo­wał pod­nieść się w łóż­ku. – Był w oko­li­cy, chciał spraw­dzić, jak się nam uda­ło w Pilź­nie, to i wpadł.

Jan po­pra­wił ko­le­dze po­dusz­kę, wi­dząc, jak się mę­czy, wspie­ra­jąc się na sła­bych rę­kach.

– Do pa­na przy­je­chał, do pa­na – ode­zwał się znów cie­kaw­ski pa­cjent obok, któ­ry chy­ba my­ślał, że le­żąc tuż przy bo­ha­te­rze, mo­że peł­nić ro­lę je­go rzecz­ni­ka. – Nie bądź pan ta­ki skrom­ny, pa­nie ma­jo­rze. Tak, tak, pa­nie ma­jo­rze – po­wtó­rzył, wi­dząc, jak Wę­gliń­skie­mu opa­da nie­co szczę­ka.

– No, no – za­gwiz­dał Jan z uzna­niem. – Pan ma­jor. Te­go rów­nież gra­tu­lu­ję.

– Daj spo­kój – mach­nął rę­ką Wój­cik. – Pro­sty ze mnie do­wód­ca plu­to­nu, a tu na­gle ma­jor. Kto to wy­my­ślił? – Wi­dać by­ło, że nie słu­żą mu za­szczy­ty, bo lek­ko się za­wsty­dził. Ką­tem oka spo­strzegł, że znów ca­ła sa­la pa­trzy w je­go kie­run­ku, ro­zu­mie­jąc, z kim waż­nym przy­szło im cier­pieć w jed­nym szpi­ta­lu. – To wszyst­ko prze­ze mnie – wy­szep­tał.

– Nie ga­daj bzdur – ob­ru­szył się Jan, po­chy­la­jąc gło­wę, że­by nie sły­szał go są­siad. Ale ten i tak pod­su­nął się bli­żej pod po­zo­rem po­pra­wia­nia ko­ca. – Woj­nę za­czę­li So­wie­ci i wszy­scy o tym wie­my. Prę­dzej czy póź­niej i tak wszy­scy ci – wska­zał za sie­bie kciu­kiem – po­szli­by wal­czyć. Ty­le że gdy­by nie ty, to two­ja dy­wi­zja gi­nę­ła­by za Sta­li­na…

– A te­raz gi­nie za An­der­sa. Do­sta­je ba­ty i tra­ci­my ku­pę chło­pa­ków – wes­tchnął Wój­cik i je­go gło­wa opa­dła cięż­ko na po­dusz­kę. Jan nie miał na to żad­ne­go ar­gu­men­tu. Stra­ty by­ły du­że, a So­wie­tów co­raz wię­cej. – Jesz­cze jed­no pol­skie po­wsta­nie, Ja­nek – od­wró­cił się na bok Aloś – któ­re ład­nie prze­gra­my i bę­dzie­my dzie­ci o tym uczyć, jak to pięk­nie by­ło gi­nąć.

– A nie pieprz pan, pa­nie ma­jo­rze. – Są­siad wal­nął pię­ścią w sta­lo­wą ra­mę wy­rka, aż za­skrzy­pia­ła. – Do­brześ pan zro­bił. Dość tych czer­wo­nych. Ja w puł­ku sa­mo­cho­do­wym jeź­dzi­łem już od czter­dzie­ste­go trze­cie­go i się na­pa­trzy­łem po róż­nych obo­zach i gar­ni­zo­nach. Nie da­łem się prze­ro­bić i jak pan wi­dzi, wie­lu się też nie da­ło. Tyl­ko skur­wie­le u nich po­zo­sta­li. A jak ma­my gi­nąć, to za swo­ich kum­pli, nie za So­wie­tów – pra­wie krzy­czał. Wój­cik uśmiech­nął się lek­ko, pierw­szy raz sły­sząc ta­kie sło­wa od zwy­kłe­go szo­fe­ra­ka, któ­re­go po­ło­ży­li obok kil­ka dni te­mu.

– Trza bić ich i już – do­szło gdzieś z dal­szych łó­żek.

– Tak jest – rzu­cił ktoś in­ny.

– Wi­dzisz pan. Wszy­scy tak my­ślą, nie tyl­ko ja, ciem­ny chłop spod Wrze­śni – za­śmiał się kie­row­ca.

– Co mó­wił An­ders? – zmie­nił te­mat bar­dziej roz­luź­nio­ny ka­pi­tan.

– Że trza ofi­ce­rów, bo są bra­ki. Stąd ten awans o dwa stop­nie – wy­li­czał Aloś. – Że­bym zdro­wiał, bo bę­dzie dla mnie przy­dział, i ty­le.

– I dzię­ko­wał jesz­cze – znów wtrą­cił są­siad. – Żeś pan to za­czął. Wszyst­kim to nam mó­wił, prze­ma­wiał zna­czy się, że to wiel­ka szan­sa. Nie bądź pan ta­ki skrom­ny, mó­wię. – Ob­ró­cił się na ple­cy.

– Do­bra, już skończ­my o tych za­szczy­tach. – Aloj­ze­go to ca­łe ga­da­nie za­czy­na­ło de­ner­wo­wać. – Mów, co tam, co na fron­cie? – Ob­ró­cił się na ma­te­ra­cu na ty­le, na ile mógł.

– Za­raz – kiw­nął pal­cem Jan. – Co z to­bą? Jak no­gi?

– Ee. Mó­wią, że do­brze. Bo­gu dzię­ki ko­ści nie­tknię­te. – Ma­jor wska­zał na koc. – Już tam my­śla­łem, że po no­gach, je­den strzęp. Zresz­tą nie­wie­le pa­mię­tam. Te­raz mó­wią, że po­ha­ra­ta­ne, du­żo odłam­ków wy­cią­gnę­li. Tro­chę do­sta­łem w ła­pę i po że­brach. Dok­tor po­noć ja­kiś Ame­ry­kan, mó­wił, żem osła­bio­ny, że się wol­no goi, ale doj­dę do sie­bie, i to szyb­ko. Bo wiesz…

Są­siad znów pod­niósł gło­wę, otwo­rzył usta, ale Aloś spio­ru­no­wał go cięż­kim spoj­rze­niem. Tam­ten padł na łóż­ko, na­su­nął koc na czo­ło i za­czął uda­wać, że śpi.

– Do­brze już – na­stro­szył się Wój­cik. – Mów, co na fron­cie. Co tu ro­bisz? I bez wy­krę­tów, bo wy­dam ci roz­kaz.

– No ład­nie, ład­nie – skrzy­wił się w uśmiesz­ku Wę­gliń­ski. – Pół go­dzi­ny ma wyż­szą szar­żę i już się za­czy­na. – Wy­pro­sto­wał ple­cy i lek­ko się prze­cią­gnął. – Wte­dy w le­sie, jak cię za­bra­li – ro­zej­rzał się dys­kret­nie po sa­li, ale in­ni pa­cjen­ci za­ję­li się już swo­imi spra­wa­mi – po­wstrzy­ma­li­śmy ich. Nie by­ło ła­two, ale da­li­śmy ra­dę.

– Po­go­ni­li­ście ich? – Aloś wy­raź­nie się oży­wił, aż za­po­mniał o oban­da­żo­wa­nych no­gach i syk­nął z bó­lu.

– Nie, na to sił nie ma­my – po­smut­niał Jan. – Jest ich co­raz wię­cej. – Po­chy­lił gło­wę do ucha ko­le­gi. – Mó­wi się u nas – mach­nął gło­wą, jak­by „u nas” by­ło za ścia­ną – że Ru­skie coś szy­ku­ją, że tej znie­wa­gi nie wy­ba­czą, po­dob­nie jak po­bi­cia ich pod Pil­znem.

– Czy­li nie­do­brze. – Wój­cik przy­gryzł war­gę. – Co Ame­ry­ka­nie na to? Co An­ders?

– A co? Nie ga­da­li­ście o tym? Nie pro­sił cię o po­ra­dę? – za­kpił ka­pi­tan i od ra­zu po­kle­pał w ra­mię Aloj­ze­go, wie­dząc, że prze­sa­dził. – Ame­ry­ka­nie to Pat­ton. Trzy­ma się jesz­cze, pró­bu­je ich ką­sać, ale jest je­den. Resz­ta po­szła w roz­syp­kę nad Re­nem. Cha­os, de­gren­go­la­da. Już na­wet prze­sta­łem czy­tać za­chod­nie ga­ze­ty. Wprost pi­szą, że­by z So­wie­tem się do­ga­dać…

– I co?! – krzyk­nął Wój­cik tak, że co nie­któ­rzy pod­sko­czy­li na łóż­kach. – Znów nas sprze­dać? – wy­sy­czał ci­szej.

– Coś w tym sty­lu, pa­nie ma­jo­rze. Coś w tym sty­lu – za­sę­pił się ka­pi­tan, wpa­tru­jąc w brud­ną ścia­nę.

– Przyj­dzie nam zdech­nąć. Mó­wi­łem. – Ran­ny prze­tarł dło­nią twarz. – Trze­ba się mo­dlić o ja­kiś cud.

Sie­dzie­li dłuż­szą chwi­lę, mil­cząc i ana­li­zu­jąc złe wie­ści. Suk­ces w po­sta­ci od­bi­cia śred­nie­go cze­skie­go mia­sta, ja­kim by­ło Pil­zno, sta­no­wił kro­plę w oce­anie so­wiec­kiej ar­mii, któ­ra par­ła na za­chód, za­własz­cza­jąc ogrom­ne te­ry­to­ria, wpro­wa­dza­jąc ter­ror i pra­ce przy­mu­so­we, a jed­no­cze­śnie sze­rząc bzdu­ry o no­wym lep­szym świe­cie.

Wszy­scy w tym szpi­ta­lu, któ­rzy mo­gli jesz­cze trzeź­wo my­śleć, ro­zu­mie­li al­bo prze­czu­wa­li, że Pat­ton jest za sła­by. Je­śli ugnie się pod na­po­rem i wy­co­fa, oni zgi­ną. II Kor­pus An­der­sa, na­wet z no­wy­mi od­dzia­ła­mi, ja­kie do nie­go do­łą­czy­ły, nie był w sta­nie po­wstrzy­mać So­wie­tów.

– Bę­dę już le­ciał – po­wie­dział Jan, wsta­jąc z łóż­ka. – Mam tro­chę ro­bo­ty w oko­li­cy. – Do­tknął pal­cem no­sa, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że to coś z ga­tun­ku ta­jem­nic. – Bę­dę w mie­ście, w oko­li­cy, to po­sta­ram się wpa­dać. O ile tu bę­dziesz i nie wy­wio­zą cię do Nie­miec.

– Bę­dę, bę­dę – kiw­nął gło­wą ma­jor. – Ge­ne­rał chciał, że­by mnie ewa­ku­owa­li, ale się po­sta­wi­łem. Ku­la­sy się go­ją. – Po­kle­pał się po no­gach. – Są bar­dziej ran­ni, niech oni ja­dą. Mnie mo­gą wy­rzu­cić choć­by do ko­tłow­ni. Dam ra­dę. – Wy­cią­gnął dłoń na po­że­gna­nie.

– Cze­goś ci po­trze­ba?

– Ge­ne­rał nie dał ra­dy, to i ty nie za­ła­twisz. Mam wszyst­ko. Tyl­ko przez ten baj­zel od dwóch mie­się­cy nie sła­łem li­stów do do­mu, do mo­jej Zoś­ki, do ro­dzi­ców. Ale łącz­no­ści nie ma, na­wet dla bo­ha­te­rów – po­wie­dział z iro­nią. – A ja nie wiem, czy po tym, co zro­bi­łem, oni tam jesz­cze… – Za­milkł.

– Bę­dzie do­brze. – Jan sta­rał się być jak naj­bar­dziej prze­ko­nu­ją­cy, choć sam miał wąt­pli­wo­ści, czy z wła­sną ro­dzi­ną bę­dzie mu da­ne się kie­dyś zo­ba­czyć.

Ru­szył do wyj­ścia, kie­dy z da­le­ka do­le­ciał ło­mot wy­bu­chów i głoś­nym echem wy­peł­nił cia­sną piw­ni­cę. Lu­dzie pod­sko­czy­li na łóż­kach, ci, co mo­gli, wsta­li, pa­trząc w kie­run­ku, z któ­re­go do­cho­dził huk, jak­by spo­dzie­wa­li się, że ko­lej­ne po­ci­ski spad­ną nie­chyb­nie na nich.

– Jak mó­wi­łeś? – Jan od­wró­cił się jesz­cze na chwi­lę. – Trze­ba mo­dlić się o cud. Tyl­ko to nas ura­tu­je.

Północny Meksyk | 18 lip­ca 1945

Nie­wiel­kie mia­stecz­ko peł­ne wznie­sio­nych z pia­skow­ca i ob­le­pio­nych cien­kim, wy­pło­wia­łym tyn­kiem do­mów wy­da­wa­ło się opusz­czo­ne. Po­żół­kłe i spa­lo­ne słoń­cem, nie­re­mon­to­wa­ne od daw­na fa­sa­dy bu­dyn­ków pę­ka­ły, a okna po­kry­wa­ła gru­ba war­stwa wszech­obec­ne­go ku­rzu. Mię­dzy ścia­na­mi, na po­dwór­kach i uli­cach za­le­gał na­nie­sio­ny piach i ster­cza­ły wy­schnię­te na wiór krze­wy. Wśród ba­rów, skle­pów i sta­rych do­mostw hu­lał wiatr, tłu­kąc w za­mknię­te na czte­ry spu­sty drzwi i wiel­kie okien­ni­ce, po­kry­te łusz­czą­cą się far­bą. Wszę­dzie do­mi­no­wa­ła po­zor­na pust­ka, jak­by jesz­cze jed­no za­po­mnia­ne przez Bo­ga i lu­dzi mia­sto gi­nę­ło wchła­nia­ne przez pu­sty­nię.

Sta­ry, przy­pró­szo­ny lek­kim pu­styn­nym pia­skiem czar­ny Ford gnał przez uli­ce, cza­sem po­prze­ty­ka­ne reszt­ka­mi dziu­ra­we­go as­fal­tu. Lin­fort, trzy­ma­ją­cy kur­czo­wo kie­row­ni­cę, po­cił się ob­fi­cie w let­nim skwa­rze, w bla­sza­nej pusz­ce, w któ­rej mu­siał do­mknąć wszyst­kie okna. Nie miał za­mia­ru wdy­chać wię­cej gry­zą­ce­go py­łu, któ­ry i tak wdzie­rał się każ­dą naj­drob­niej­szą szcze­li­ną. Tyl­ko do­bry, zmie­nia­ny re­gu­lar­nie filtr i osło­na na chłod­ni­cy da­wa­ły szan­se, że au­to wy­trzy­ma jesz­cze kil­ka dni.

Lin­fort pa­lił na­ło­go­wo, jak­by na no­wo od­kry­wał smak ty­to­niu. Ame­ry­kań­skie­go ty­to­niu. Do­pa­la­ją­cy się pa­pie­ros ster­czał mu z ką­ci­ka ust i wy­peł­niał dy­mem bla­szan­kę. Ni­ko­ty­no­wy smród był lep­szy niż piach w zę­bach.

Kie­dy tyl­ko wje­chał mię­dzy bu­dyn­ki, skrę­cił naj­pierw w le­wo, po­tem, kil­ka ru­in da­lej, w pra­wo, w nie­co szer­szą, le­piej za­cho­wa­ną uli­cę, przy któ­rej sta­ło pa­rę bo­gat­szych wil­li.

Na koń­cu dro­gi w nie­bo wbi­ja­ła się dłu­ga, pro­sto­kąt­na dzwon­ni­ca wie­ko­we­go ko­ściół­ka, po­dob­no wznie­sio­ne­go jesz­cze przez pierw­szych Hisz­pa­nów. Lin­for­ta jed­nak zu­peł­nie nie in­te­re­so­wa­ły hi­sto­rycz­ne i tu­ry­stycz­ne cie­ka­wost­ki. Jak zwy­kle kie­dy tu wjeż­dżał, szu­kał cze­goś in­ne­go.

Roz­glą­dał się dys­kret­nie za pil­nu­ją­cy­mi go ocza­mi. Mia­sto by­ło pu­ste al­bo przy­naj­mniej ta­kie mia­ło się wy­da­wać. Kie­row­ca jed­nak do­brze wie­dział, że od­kąd żół­ty ob­łok ku­rzu po­ja­wił się na ho­ry­zon­cie, je­go każ­dy ruch był do­kład­nie śle­dzo­ny.

Nie bał się. Jak ma­ło kie­dy czuł się bez­piecz­nie. Pró­bo­wał wy­pa­trzyć swo­ich stró­żów, ale do tej po­ry mu się to nie uda­wa­ło.

Do­tarł do pla­cu przed ko­ścio­łem, wy­krę­cił obok sta­rej, nie­czyn­nej fon­tan­ny i wą­ską, piasz­czy­stą alej­ką ob­sa­dzo­ną strze­li­sty­mi drze­wa­mi do­je­chał do cięż­kich wrót w wy­so­kim na ja­kieś trzy me­try mu­rze.

Nie mu­siał trą­bić. Kie­dy tyl­ko za­trzy­mał wóz, w bra­mie jak za do­tknię­ciem różdż­ki otwo­rzy­ła się ma­ła furt­ka i sta­nął w niej ro­sły, opa­lo­ny, wą­sa­ty Mek­sy­ka­nin, z ubio­ru przy­po­mi­na­ją­cy ogrod­ni­ka czy in­ne­go miej­sco­we­go pa­stu­cha, któ­ry mógł­by pra­co­wać w jed­nym z wie­lu pu­ebli w oko­li­cy. Na kil­ka me­trów śmier­dzia­ło od nie­go po­tem i nie­pra­ną chy­ba od wie­ków ko­szu­lą.

– Kto? – spy­tał bez zbęd­nych wstę­pów, choć wpusz­czał już kie­row­cę kil­ka­krot­nie.

– Oswal­do. Oswal­do Ga­lin­dez. – Lin­fort, mi­mo że do­brze przy­go­to­wa­ny, ja­koś nie po­tra­fił przy­wyk­nąć do no­we­go na­zwi­ska. Je­śli już da­ne mu by­ło – a ra­czej na­ka­za­ne – pa­rę ra­zy prze­obra­zić się w in­ne­go czło­wie­ka, to za­wsze w Eu­ro­pej­czy­ka, ni­g­dy La­ty­no­sa. Opa­lił się nie­co, za­pu­ścił su­mia­ste czar­ne wą­sy, jak więk­szość tu­tej­szej mę­skiej po­pu­la­cji, ale sam przed so­bą przy­zna­wał, że to wszyst­ko jesz­cze za ma­ło. We wła­snych oczach wy­glą­dał jak cho­ler­ny za­pusz­czo­ny tu­ry­sta, któ­ry nie mo­że przy­wyk­nąć do kli­ma­tu. Ani tu, w Mek­sy­ku, ani wcze­śniej w Ar­gen­ty­nie i Bo­li­wii. Ale w nie­speł­na trzy mie­sią­ce wię­cej zro­bić się nie da­ło.

Straż­nik przy­glą­dał mu się chwi­lę, jak­by upew­niał się, że nie jest żad­nym prze­bie­rań­cem.

– W po­rząd­ku. – Uśmiech­nął się, szcze­rząc żół­te, ze­psu­te zę­bi­ska. Oto jesz­cze je­den miesz­ka­ją­cy tu grin­go, któ­re­go miał pil­no­wać. – Otwie­rać! – krzyk­nął.

Au­to wto­czy­ło się na spo­re, przy­ozdo­bio­ne li­chy­mi kwia­ta­mi po­dwór­ko do­brze utrzy­ma­ne­go i żół­te­go jak wszyst­ko w tej oko­li­cy do­mu. Ford sta­nął w cie­niu pod po­chy­łym dasz­kiem zbi­tym z de­sek, zbu­do­wa­nym dla osło­ny nie przed słoń­cem, ale ewen­tu­al­nym zwia­dem z po­wie­trza.

Na da­chu do­mu, przy drzwiach i w pa­ru miej­scach na mu­rze sie­dzia­ło kil­ku znu­dzo­nych, ale uważ­nych war­tow­ni­ków. Po­dob­nie jak ten przy bra­mie, ucha­rak­te­ry­zo­wa­ni by­li na rol­ni­ków. Każ­dy z nich miał w za­się­gu rę­ki ukry­ty ka­ra­bin al­bo pi­sto­let ma­szy­no­wy. Ci na gó­rze no­si­li lor­net­ki, przez któ­re co ja­kiś czas zer­ka­li na oko­li­cę, a za uzbro­je­nie mie­li dwa cięż­kie, za­kry­te szczel­nie bre­zen­tem ka­ra­bi­ny ma­szy­no­we. Sta­no­wi­ska na do­mu i mu­rach skon­stru­owa­no tak, by nie rzu­ca­li się w oczy, jak ich com­pa­nie­ros w mia­stecz­ku i naj­waż­niej­szym po­ste­run­ku na ko­ściel­nej wie­ży. Ta peł­ni­ła ro­lę do­sko­na­le za­ma­sko­wa­ne­go punk­tu ob­ser­wa­cyj­ne­go, z któ­re­go we wszyst­kich kie­run­kach roz­ta­czał się wi­dok na wie­le ki­lo­me­trów. Bu­dow­la by­ła też pod­sta­wą pa­ru bar­dzo sil­nych an­ten, z któ­rych prze­kaz do­cie­rał do in­nych te­go ro­dza­ju miejsc w kil­ku kra­jach, ale i na stat­ki, tak zwa­ne łącz­no­ściow­ce, pły­wa­ją­ce po Atlan­ty­ku.

Oswal­do vel Lin­fort wszedł do przy­jem­nie chłod­ne­go do­mu, wy­po­sa­żo­ne­go w ską­pe ume­blo­wa­nie. By­ło tam je­dy­nie kil­ka dy­wa­nów, sto­łów i krze­seł.

– San­chez? – spy­tał krę­cą­ce­go się w środ­ku Mek­sy­ka­ni­na, z ame­ry­kań­skim ka­ra­bin­kiem M1 za­wie­szo­nym na ple­cach.

– Tam. – Męż­czy­zna wska­zał gło­wą za sie­bie. Lin­fort zdu­sił pa­pie­ro­sa w bla­sza­nej po­piel­nicz­ce i za­raz się­gnął do pacz­ki po na­stęp­ne­go.

San­chez, pięć­dzie­się­cio­pię­cio­let­ni, wy­spor­to­wa­ny fa­cet o przy­pró­szo­nych si­wi­zną wło­sach i z moc­no opa­lo­ną, po­cią­głą, in­te­li­gent­ną twa­rzą o twar­dej szczę­ce, sie­dział w fo­te­lu na pa­tio. Za­nu­rzo­ny w lek­tu­rze ja­kichś do­ku­men­tów, miał roz­pię­tą ko­szu­lę, jak­by do­tąd ma­ło mu by­ło słoń­ca. Lin­fort nie ro­zu­miał, jak moż­na wy­trzy­mać w ta­kim skwa­rze, a co do­pie­ro czy­tać i opa­lać się jed­no­cze­śnie. „Ten fa­cet do­sko­na­le wszedł w ro­lę” – po­chwa­lił go w my­ślach. Już w ogó­le nie przy­po­mi­nał Ro­sja­ni­na. „To­wa­rzysz re­zy­dent jest już jak tu­tej­szy” – uśmiech­nął się pod no­sem. Ale za­raz przy­szła in­na, zu­peł­nie in­na kon­sta­ta­cja. Spo­waż­niał i zmru­żył oczy, wpa­tru­jąc się w twarz sze­fa. A je­śli mu od­bi­ło? Je­śli to, co Lin­fort sły­szał w Mo­skwie, by­ło praw­dą? Ja­kaś ak­cja po dru­giej stro­nie gra­ni­cy. Ni­by wzo­ro­wa, ale jed­nak, ku wście­kło­ści wier­chusz­ki, w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku nie­uda­na. Te­raz słyn­ny San­chez cze­ka na nie­chyb­ny wy­rok. Al­bo do­stał ostat­nią szan­sę.

– Wró­ci­łeś? – spy­tał re­to­rycz­nie go­spo­darz, nie pod­no­sząc gło­wy znad lek­tu­ry. – Na­pij się cze­goś, bo pad­niesz. Upał. – Miał to być przy­tyk, bo wie­dział do­brze, że no­wy bar­dzo źle zno­si tu­tej­szy kli­mat.

Ar­nold z przy­jem­no­ścią wy­peł­nił szklan­kę cie­płą już le­mo­nia­dą sto­ją­cą w dzban­ku na nie­wiel­kim sto­li­ku.

– Jak idzie? – San­chez wy­da­wał się znu­dzo­ny i ma­ło za­in­te­re­so­wa­ny. Grał do­sko­na­le. Lin­fort za­nu­rzył w pły­nie spierzch­nię­te, po­pę­ka­ne usta, upił spo­ry łyk i z ulgą wes­tchnął.

– Jest do­brze. Przy­wieź­li wczo­raj ostat­nie, jak to na­zy­wa­ją, mo­du­ły. Tym ra­zem by­ło bez­pro­ble­mo­wo.

– Bez uszko­dzeń? – San­chez wresz­cie pod­niósł gło­wę i zmarsz­czył brą­zo­we czo­ło, jak­by nie­prze­ko­na­ny. „Mo­że jed­nak na­praw­dę boi się ko­lej­nej po­raż­ki” – po­my­ślał Lin­fort.

– Bez pro­ble­mu, po­wie­dzia­łem – na­stro­szył się, za­ci­ska­jąc pię­ści. Nie lu­bił, kie­dy mu nie ufa­no. Był za sta­rym wy­gą w tym fa­chu.

– Do­brze, do­brze – uspo­ko­ił go San­chez. – Da­dzą ra­dę? W ostat­niej chwi­li nie bę­dą mie­li wąt­pli­wo­ści? – Odło­żył pa­pie­ry i wbił dłu­gie spoj­rze­nie w roz­mów­cę. „A że­by cię” – po­my­ślał Lin­fort. „Ta so­wiec­ka wyż­szość, ta cho­ler­na po­dejrz­li­wość zner­wi­co­wa­nych woj­ną ofi­ce­rów. Je­ste­śmy po tej sa­mej stro­nie” – chciał to już po­wie­dzieć na głos, ale uznał, że to zbyt dzie­cin­ne i nie­pro­fe­sjo­nal­ne. Był z po­cho­dze­nia Niem­cem, ale in­ter­na­cjo­na­li­stą, za­wsze wier­nym idei. Ale te­go, rów­nych praw wszyst­kich na­ro­do­wo­ści, nikt w so­wiec­kim wy­wia­dzie nie brał na po­waż­nie. Li­czy­li się Ro­sja­nie, i to oni rzą­dzi­li resz­tą mię­dzy­na­ro­do­wej me­na­że­rii. Ty­mi wszyst­ki­mi Po­la­ka­mi, Ukra­iń­ca­mi, Niem­ca­mi, kil­ko­ma An­gli­ka­mi i wie­lo­ma in­ny­mi. De­ner­wo­wał się okrop­nie, kie­dy ktoś da­wał do zro­zu­mie­nia, że ja­ko Szwab – choć na­wet czer­wo­ny – ma się zbyt­nio nie wy­chy­lać, bo Niem­cy prze­gra­li i ich już nie ma. A prze­cież do po­ko­na­nia swej daw­nej oj­czy­zny nie­co się przy­ło­żył.

– Po co mnie py­ta­cie, to­wa­rzy­szu San­chez? Py­ta­cie mnie o to i py­ta­cie.