Czerwona ofensywa - Piotr Langenfeld - ebook + książka

Czerwona ofensywa ebook

Piotr Langenfeld

4,5
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wielka Wojna nie kończy się w 1945 roku. Wtedy dopiero się zaczyna.
Po zdobyciu Berlina Armia Czerwona rusza dalej na zachód. Stalin z premedytacją wykrwawia Ludowe Wojsko Polskie walczące w szpicy natarcia.

Kiedy Sowieci po pokonaniu Niemiec zwracają się przeciwko swoim dotychczasowym sojusznikom, zaskoczeni alianci płacą ogromną cenę za swoją łatwowierność. Tylko generałowie Anders i Patton nie dali się zaskoczyć i teraz opracowują śmiały plan...

Jak zachowają się żołnierze LWP, co zrobią stacjonujące we Włoszech oddziały Andersa, czy Patton poderwie podległą mu 3 Armię i uda mu się zatrzymać czerwoną ofensywę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 508

Oceny
4,5 (111 ocen)
66
34
7
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
amytis

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
dziadek125

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00



PIOTR LANGENFELD

CZERWONA OFENSYWA

© 2014 Piotr Langenfeld

© 2014 WARBOOK Sp. z o.o.

Redaktor serii: Sławomir Brudny

Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk

Redakcja techniczna, skład, łamanie, typografia:

Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux, [email protected]

Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek

ISBN 978-83-64523-05-2

Ustroń 2014

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Rodzicom

Od­rzuć­my wszyst­ko, co nas dzie­li, i bierz­my wszyst­ko, co nas łą­czy w pra­cy i w wal­ce o wol­ność i nie­pod­le­głość Pol­ski.

Gen. Wła­dy­sław An­ders

Prolog

Słoń­ce kry­ło się pod za­wie­szo­ną ni­sko war­stwą chmur. Chłod­ny na­wet jak na zi­mę w No­wym Mek­sy­ku wiatr wzbi­jał tu­ma­ny ku­rzu w alej­kach mię­dzy drew­nia­ny­mi ba­ra­ka­mi. W po­wie­trzu czu­ło się nie­przy­jem­ny i draż­nią­cy za­pach pa­lo­ne­go drew­na. Na po­cząt­ku stycz­nia, kie­dy po­ża­ry la­sów nie zda­rza­ły się pra­wie w ogó­le, by­ło to zja­wi­sko nie­zwy­kłe.

Gdzieś z po­łu­dnia nad­la­ty­wa­ły gna­ne wi­chrem po­je­dyn­cze nad­pa­lo­ne li­ście i źdźbła traw, po­ko­nu­jąc, jak się zda­wa­ło, dzie­siąt­ki ki­lo­me­trów.

Drew­nia­ne bu­dow­le wznie­sio­ne w rów­nych od­stę­pach i po­od­dzie­la­ne as­fal­to­wy­mi ulicz­ka­mi, kry­ją­ce la­bo­ra­to­ria ba­daw­cze, sa­le kon­fe­ren­cyj­ne, sto­łów­ki i miesz­ka­nia, by­ły nie­mal pu­ste. Ze wzglę­du na sza­le­ją­cy gdzieś po­żar i brak in­for­ma­cji o kie­run­ku je­go prze­miesz­cza­nia się na je­den dzień prze­rwa­no tak waż­ne dla sił zbroj­nych Sta­nów Zjed­no­czo­nych, Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ka­na­dy pra­ce i eks­pe­ry­men­ty. Roz­wa­ża­no na­wet wy­wie­zie­nie co waż­niej­szych obiek­tów i ewa­ku­ację naj­wy­bit­niej­szych na­ukow­ców.

Tym­cza­sem jed­nak za­pa­no­wa­ły nie­pew­ność i nie­po­kój o bez­pie­czeń­stwo efek­tów cięż­kiej pra­cy ty­się­cy lu­dzi w Sta­nach i Wiel­kiej Bry­ta­nii.

Dwu­dzie­sto­sied­mio­let­ni, ja­sno­wło­sy ka­pi­tan Ge­rard We­dom, ubra­ny jak przy­sta­ło na żan­dar­ma w służ­bie gar­ni­zo­no­wej w bia­ły hełm z czar­ny­mi li­te­ra­mi MP, po­far­bo­wa­ny na bia­ło pas ze skó­rza­ną ka­bu­rą oraz za­wią­za­ny pod szy­ją kra­wat, krą­żył mie­dzy ba­ra­ka­mi o za­ciem­nio­nych oknach sek­cji Y-1, któ­re te­raz je­go lu­dzie za­kry­li pro­wi­zo­rycz­nie pły­ta­mi pil­śnio­wy­mi.

Ofi­cer nie miał po­ję­cia, po co to ro­bią, sko­ro ogień i tak po­chło­nął­by w cią­gu kil­ku go­dzin ca­łe to taj­ne, ukry­te, wy­su­szo­ne mia­stecz­ko. Jed­nak roz­kaz był roz­ka­zem i nie miał za­mia­ru z nim dys­ku­to­wać. Od­po­wie­dzial­ni za bez­pie­czeń­stwo ośrod­ka jak do­tąd do­sko­na­le ra­dzi­li so­bie ze swo­imi obo­wiąz­ka­mi i wszy­scy miesz­kań­cy, po­cząw­szy od zwy­kłe­go war­tow­ni­ka przy pierw­szej z bram kor­do­nu bez­pie­czeń­stwa, po­przez ku­cha­rzy i den­ty­stów, aż po sa­mych wy­bit­nych fi­zy­ków, mo­gli czuć się bez­piecz­nie. Ich pra­cy nie prze­rwał ni­g­dy ża­den po­waż­niej­szy wy­pa­dek czy akt sa­bo­ta­żu.

To jed­nak wkrót­ce mia­ło się zmie­nić. Ka­pi­tan We­dom wie­dział o tym do­sko­na­le.

Ofi­cer ob­szedł dłu­gi na pra­wie dwie­ście me­trów bu­dy­nek, po­zor­nie spraw­dza­jąc ja­kość za­mon­to­wa­nych w oknach osłon. Zro­bił to dość po­bież­nie, bo w ogó­le go to nie ob­cho­dzi­ło. Nie bał się. Po­czuł tyl­ko ucisk w doł­ku i po­tęż­ny, na­tu­ral­ny za­strzyk ad­re­na­li­ny, któ­ra roz­cho­dzi­ła się wol­no po cie­le. Pierw­szy raz miał wy­ko­nać tak po­waż­ne za­da­nie. Prze­ka­zy­wa­nie do­ku­men­tów i prze­pu­stek nie nio­sło ze so­bą ta­kich emo­cji. Te­raz by­ło to coś zu­peł­nie in­ne­go. Dzię­ki jed­ne­mu pro­ste­mu ru­cho­wi miał stać się bo­ga­tym czło­wie­kiem i to, jak uwa­żał, słu­żąc lep­szej spra­wie.

Ja­ko do­wo­dzą­cy nie­peł­ną kom­pa­nią żan­dar­me­rii – jed­ną z kil­ku – strze­gą­cej mia­stecz­ka, mógł po­ru­szać się w po­bli­żu naj­waż­niej­szych bu­dyn­ków w obiek­cie, choć na­wet je­mu nie ze­zwa­la­no do nich wcho­dzić.

– Do­brze, sier­żan­cie – zwró­cił się do mło­de­go żan­dar­ma o pie­go­wa­tej twa­rzy, któ­ry dzię­ko­wał co wie­czór Bo­gu, że tra­fił tu, do te­go dziw­ne­go, choć nud­ne­go miej­sca, za­miast gnić w bło­cie Ar­de­nów. – Ten za­ła­twio­ny. Za­bez­piecz­cie Y-3 – roz­ka­zał.

Sier­żant trą­cił pal­cem brzeg heł­mu.

– Ru­szać się. Sły­sze­li­ście pa­na ka­pi­ta­na. Y-3 i po­tem wol­ne – po­ga­niał dwie dru­ży­ny opa­tu­lo­nych w sza­li­ki i zie­lo­ne kurt­ki żan­dar­mów.

We­dom od­cze­kał kil­ka chwil, za­nim je­go lu­dzie nie skry­li się za za­ło­mem ko­lej­ne­go ba­ra­ku. Upew­nił się, że nikt go nie ob­ser­wu­je ani w alej­ce, ani w któ­rymś z bu­dyn­ków. Wo­kół nie by­ło ży­wej du­szy. Sły­szał tyl­ko gwizd wia­tru i od­głos stu­ka­ją­cych młot­ków w obiek­cie Y-3.

Pod­szedł do ścia­ny. Za­bi­te pły­ta­mi okna nie uła­twia­ły mu za­da­nia, ale tym nie­spe­cjal­nie się przej­mo­wał. Mu­siał dzia­łać szyb­ko i do­kład­nie. Od­piął bia­łą ła­dow­ni­cę do pi­sto­le­tu Colt 1911. Zwy­kle mie­ści­ły się w niej dwa po­dłuż­ne ma­ga­zyn­ki, po sie­dem na­bo­jów każ­dy, scho­wa­ne w dwóch nie­wiel­kich kie­szon­kach.

Urzą­dze­nie, któ­re tam ukrył, by­ło nie­co więk­sze i spo­ro wa­ży­ło. Ca­ły ra­nek pod­trzy­my­wał dys­kret­nie pas dło­nią, że­by nikt nie za­uwa­żył, iż dziw­nie cięż­ka ła­dow­ni­ca cią­gnie go do zie­mi. Przed­miot, któ­ry miał w rę­kach, był pro­sto­kąt­ny, zro­bio­ny z drew­na, a na je­go wierz­chu za­mo­co­wa­no nie­wiel­kie po­krę­tło z mi­nut­ni­kiem.

Licz­by za­czy­na­ły się od dzie­się­ciu, a koń­czy­ły na sześć­dzie­się­ciu. Go­dzi­na. Był to mak­sy­mal­ny czas, po ja­kim de­to­na­tor ini­cjo­wał eks­plo­zję ma­łej bom­by. Ła­du­nek miał nie­wiel­kie roz­mia­ry, wy­da­wał się pro­sty, ale tak na­praw­dę zo­stał nie­zwy­kle pre­cy­zyj­nie wy­ko­na­ny.

We­dom do­stał ten sym­pa­tycz­ny pre­zen­cik pod­czas po­by­tu na lot­ni­sku woj­sko­wym ukry­tym mię­dzy ja­ło­wy­mi wzgó­rza­mi No­we­go Mek­sy­ku. Sam zgło­sił się do tej pra­cy, ale miał za so­bą la­ta za­sto­ju i tyl­ko krót­ki po­byt za Oce­anem. Na sku­tek dłu­gie­go okre­su bez­czyn­no­ści oraz zdaw­ko­wych po­chlebstw i za­pew­nień, że kie­dyś przy­da się swo­im taj­nym mo­co­daw­com, po­pa­dał w ma­razm. Jed­nak kie­dy tra­fił tu, do No­we­go Mek­sy­ku, ktoś w koń­cu go do­ce­nił. Był z te­go po­wo­du bar­dzo za­do­wo­lo­ny, choć nie miał po­ję­cia, że ta­kich jak on jest wię­cej, o wie­le wię­cej.

In­for­ma­cja, ja­ką otrzy­mał w spe­cjal­nie spre­pa­ro­wa­nym li­ście ukry­tym w cza­so­pi­śmie, mó­wi­ła o spe­cjal­nym za­da­niu, któ­re na­le­ży bez­względ­nie wy­ko­nać na po­cząt­ku 1945 ro­ku. Dal­szych in­struk­cji miał się spo­dzie­wać od spe­cjal­ne­go agen­ta, też pra­cu­ją­ce­go dla je­go mo­co­daw­ców.

Ja­kież by­ło za­sko­cze­nie We­do­ma, gdy nie­wiel­ki pa­ku­nek wrę­czył mu je­den ze współ­pra­cow­ni­ków pro­fe­so­ra Klau­sa Fuch­sa, naj­le­piej strze­żo­ne­go i jed­ne­go z naj­zdol­niej­szych na­ukow­ców w mia­stecz­ku. Otrzy­mał „pre­zent”, kie­dy ra­zem ze swo­imi ludź­mi eskor­to­wał owe­go czło­wie­ka z lot­ni­ska do ośrod­ka. Po­my­śla­ne by­ło to nie­zwy­kle pro­sto. Kto spraw­dzał­by ekwi­pu­nek ofi­ce­ra żan­dar­me­rii ochra­nia­ją­ce­go taj­ne mia­stecz­ko od po­nad dwóch lat? Ła­du­nek, ja­ko że przy­po­mi­nał bar­dziej drew­nia­ne pu­de­łecz­ko ani­że­li bom­bę, ukrył w swo­ich oso­bi­stych rze­czach, w przy­słu­gu­ją­cej mu za­my­ka­nej na kłód­kę me­ta­lo­wej skrzy­ni, któ­rej nikt nie kon­tro­lo­wał. We­dom nie spra­wiał kło­po­tów kontr­wy­wia­do­wi, swo­je obo­wiąz­ki peł­nił do­brze lub wręcz wzo­ro­wo i ni­g­dy ni­ko­mu nie wy­dał się po­dej­rza­ny. Był do­brze za­ka­mu­flo­wa­ny, szko­lo­ny na spe­cjal­ne oka­zje jesz­cze przed siód­mym grud­nia czter­dzie­ste­go pierw­sze­go. Na­wet nie wszy­scy je­go mo­co­daw­cy zda­wa­li so­bie spra­wę z je­go ist­nie­nia. Je­go ży­cie i mi­sja by­ły zna­ne nie re­zy­den­tu­rom w No­wym Jor­ku czy Wa­szyng­to­nie, ale w Mek­sy­ku.

Ten sam współ­pra­cow­nik pro­fe­so­ra Fuch­sa, któ­re­go na­zwi­ska We­dom wo­lał nie za­pa­mię­ty­wać – wy­star­czy­ło, że znał ha­sło i miał znak roz­po­znaw­czy – prze­ka­zał mu ty­dzień te­mu opis za­da­nia.

Sy­gna­łem do roz­po­czę­cia ak­cji był po­żar la­su. We­dom uwa­żał to za zły po­mysł, bo wie­le osób mógł zdzi­wić fakt, że w stycz­niu, w tym re­gio­nie, pa­li się ja­kiś las. Co gor­sza, pło­mie­nie nie roz­prze­strze­nia­ły się tak szyb­ko, jak się te­go spo­dzie­wał, i w baj­kę o ogniu prze­no­szą­cym się na ośro­dek moż­na by­ło nie uwie­rzyć. Ofi­cer jed­nak znał swo­je miej­sce w sze­re­gu i do­sko­na­le wie­dział, ja­kie kon­se­kwen­cje gro­zi­ły za nie­wy­ko­na­nie za­da­nia.

Prze­krę­cił czar­ne po­krę­tło mi­nut­ni­ka, usta­wia­jąc na go­dzi­nę, i wci­snął je. Me­cha­nizm za­czął pra­co­wać pra­wie cał­ko­wi­cie bez­dź­więcz­nie.

– Ba­rak Y-1 – po­wie­dział pół­gło­sem. Na­stęp­nie wy­cią­gnął spod kurt­ki spo­ry, nie­co wie­ko­wy nóż, któ­ry nie był ele­men­tem wy­po­sa­że­nia żan­dar­ma, i od­chy­lił do­pie­ro co przy­bi­tą do fra­mu­gi okna pły­tę. Oka­za­ło się to nie­ła­twe, bo je­go lu­dzie nie szczę­dzi­li gwoź­dzi. Przy­trzy­mu­jąc drew­no no­żem, we­pchnął w szpa­rę nie­wiel­ki ła­du­nek. Zno­wu ro­zej­rzał się po oko­li­cy. Nie do­strzegł ni­ko­go. Puk­nął kil­ka ra­zy no­żem w pły­tę, że­by ukryć śla­dy swo­je­go dzie­ła, uda­jąc, że wbi­ja gwóźdź.

Scho­wał nóż za pa­sek spodni pod kurt­ką i ru­szył do swe­go od­dzia­łu.

Te­raz po­zo­sta­ło mu już tyl­ko cze­kać.

***

Słoń­ce zni­ka­ło za ho­ry­zon­tem, nie­śmia­ło ma­lu­jąc ostat­nie czer­wo­ne kre­ski na co­raz rzad­szych chmu­rach. Te­raz, kie­dy dzień do­bie­gał koń­ca, na ska­li­stym par­kin­gu czuć by­ło prze­ni­kli­wy chłód za­po­wia­da­ją­cy mroź­ną pu­styn­ną noc.

Dwaj męż­czyź­ni przy czte­ro­drzwio­wym Pac­kar­dzie w ko­lo­rze zie­lo­ny me­ta­lic po­cie­ra­li zmar­z­nię­te dło­nie. Je­den z nich raz po raz zer­kał na opu­sto­sza­łą dro­gę, na któ­rej od­le­głym koń­cu ja­śnia­ła łu­na po­ża­rów. Dru­gi, ze słu­chaw­ka­mi na uszach, pu­kał w nie­wiel­ki me­ta­lo­wy przed­miot pod­łą­czo­ny do ma­łe­go ra­dia scho­wa­ne­go w ob­szer­nej tyl­nej ka­na­pie wo­zu.

Wy­sy­ła­na wia­do­mość nie by­ła do­kład­na. Czter­dzie­sto­let­ni, szpa­ko­wa­ty męż­czy­zna o dłu­gim or­lim no­sie słał mel­du­nek, opie­ra­jąc się tyl­ko na tym, co wi­dział ze spo­rej od­le­gło­ści, i na tym, co sły­szał od lu­dzi. Po­pra­wił koł­nierz weł­nia­nej kurt­ki w sty­lu ma­ry­nar­skim i skoń­czył nada­wać.

Je­go ko­le­ga, nie­co młod­szy, wy­spor­to­wa­ny, o sze­ro­kich ra­mio­nach i roz­bu­do­wa­nych mię­śniach ud opię­tych nie­co przy­cia­sny­mi spodnia­mi, ca­ły czas pa­trzył na ró­żo­wy blask na ho­ry­zon­cie.

Miej­sco­wi z nie­wiel­kie­go mia­stecz­ka lub ra­czej osa­dy przy dro­dze zwa­nej dum­nie Ca­sa Gran­de za­czę­li kil­ka go­dzin te­mu roz­pra­wiać w pod­nie­ce­niu, że w woj­sko­wej ba­zie, o któ­rej wie­dzia­no tyl­ko ty­le, że ist­nie­je, wy­buchł po­żar.

Obaj zda­wa­li so­bie spra­wę, że ni­cze­go wię­cej nie mo­gą się do­wie­dzieć. Mie­li nad­zo­ro­wać wy­ko­na­nie za­da­nia i pó­ki co wy­glą­da­ło na to, że wszyst­ko szło zgod­nie z pla­nem. Py­ta­nie brzmia­ło tyl­ko: ja­kich przy­spo­rzo­no szkód i czy da się je szyb­ko na­pra­wić. Mie­li cze­kać na sy­gnał od swo­je­go czło­wie­ka, zwa­ne­go „Die­go”, któ­ry pra­co­wał w ośrod­ku. To on wniósł od­po­wied­ni, przy­wie­zio­ny przez nich ła­du­nek na je­go te­ren.

Po­waż­niej­szych kon­se­kwen­cji wi­docz­nej te­raz na sza­rze­ją­cym nie­bie łu­ny mia­no po­szu­ki­wać na o wie­le wyż­szym szcze­blu.

Szpa­ko­wa­ty męż­czy­zna przy­ci­snął do ucha słu­chaw­kę, chwy­cił w dłoń ołó­wek i za­czął no­to­wać. Skro­ba­nie gra­fi­tu o pa­pier na twar­dej, drew­nia­nej pod­kład­ce zwró­ci­ło uwa­gę je­go ko­le­gi.

– Co jest, Ra­mi­rez? – spy­tał znie­cier­pli­wio­ny, choć do­sko­na­le wie­dział, że nie na­le­ży prze­szka­dzać ra­dio­ope­ra­to­ro­wi. Ten pod­niósł dłoń, na­ka­zu­jąc mil­cze­nie.

Upew­nił się, że za­pi­sał wszyst­ko, i wes­tchnął cięż­ko.

– Mon­ter­rey prze­sy­ła gra­tu­la­cje – po­wie­dział zmę­czo­nym gło­sem, nie od­ry­wa­jąc oczu od świst­ka pa­pie­ru i czu­jąc, jak opusz­cza go wcze­śniej­sze na­pię­cie i eks­cy­ta­cja. – Bez wzglę­du na wy­nik obie­cu­ją przed­sta­wić nas do od­zna­cze­nia – za­ko­mu­ni­ko­wał nie­co po­waż­niej­szym to­nem.

Twarz ko­le­gi nie zmie­ni­ła wy­ra­zu. Or­de­rów miał kil­ka, a i tak przy­zna­nych mu za­ocz­nie.

– Co da­lej? – spy­tał, le­d­wo ma­sku­jąc znie­cier­pli­wie­nie. Spę­dził kil­ka lat na tej pla­ców­ce, wy­ko­nu­jąc trud­ne za­da­nia i wie­lo­krot­nie prze­kra­cza­jąc gra­ni­cę. Ten dzi­siej­szy po­żar nad­szarp­nął je­go ner­wy.

– Cze­kać. Naj­star­szy w woj­sku i wy­wia­dzie roz­kaz. Cze­kać na re­zul­ta­ty.

Młod­szy wy­cią­gnął pacz­kę Ca­me­li.

– Cze­kać na co? Tu? – Za­pa­lił, głę­bo­ko się za­cią­ga­jąc.

– Tu – przy­tak­nął Ra­mi­rez i za­czął cho­wać ra­dio. – To zna­czy w Sta­nach. Czy­li krót­ki od­po­czy­nek, re­laks. – Mo­co­wał się z za­ci­na­ją­cym się za­wia­sem przy skła­da­nej pod­pór­ce urzą­dze­nia. – Ro­bo­ta w tej kwe­stii – kiw­nął gło­wą w stro­nę łu­ny po­ża­ru – jest skoń­czo­na. Ni­g­dy wię­cej, bez wzglę­du na to, jak bar­dzo im za­szko­dzi­li­śmy, nie uda się ude­rzyć w Los Ala­mos.

***

Ge­ne­rał puł­kow­nik Alek­siej Pu­ga­now za­piął cięż­ki, ob­szer­ny płaszcz, na­ło­żył czap­kę, ści­snął pod pa­chą wy­peł­nio­ną po brze­gi pa­pie­ra­mi skó­rza­ną tecz­kę i od­dał ho­no­ry war­tow­ni­ko­wi przy wiel­kich drzwiach krem­low­skie­go gma­chu.

Ge­ne­rał wy­cho­dził ja­ko ostat­ni z nie­zwy­kle waż­nej na­ra­dy na naj­wyż­szym szcze­blu kie­row­nic­twa ZSRR. Był w do­sko­na­łym hu­mo­rze. Na­wet gdy­by chciał, nie po­tra­fił ukryć uśmiesz­ku, któ­ry roz­ja­śniał je­go pulch­ną, uzbro­jo­ną w dwa gład­ko ogo­lo­ne pod­bród­ki twarz.

Straż­nik krem­low­skiej gwar­dii, ubra­ny w nie­na­gan­nie od­pra­so­wa­ny mun­dur, nie zdzi­wił się ani tro­chę, wi­dząc sa­lu­tu­ją­ce­go, po­gwiz­du­ją­ce­go ge­ne­ra­ła. Po pierw­sze, funk­cja w spe­cjal­nym puł­ku NKWD na­ka­zy­wa­ła za­cho­wać po­wa­gę, a po dru­gie, dzie­siąt­ki ra­zy wi­dział, jak lu­dzie opusz­cza­ją­cy spo­tka­nie z sa­mym to­wa­rzy­szem Sta­li­nem pro­mie­nie­ją ra­do­ścią, szczę­śli­wi, że mo­gą tym ra­zem wró­cić do do­mu. Ci, któ­rzy po spo­tka­niu nie mie­li po­wo­dów do za­do­wo­le­nia, za­zwy­czaj nie wy­cho­dzi­li głów­ny­mi drzwia­mi.

Pod­ku­te bu­ty za­stu­ka­ły na od­śnie­żo­nym chod­ni­ku. Pa­no­wał strasz­ny mróz i Pu­ga­now mu­siał po­pra­wić sza­lik na pra­wie nie­wi­docz­nej pod zwa­ła­mi tłusz­czu szyi. Cze­kał mo­że dwie mi­nu­ty, kie­dy przed oka­za­łą ko­lum­na­dę jed­ne­go z krem­low­skich pa­ła­ców za­je­cha­ła li­mu­zy­na GAZ. Kie­row­ca chciał otwo­rzyć drzwi pa­sa­że­ro­wi, ale ge­ne­rał mach­nął rę­ką, że­by zo­stał na swo­im miej­scu. Roz­siadł się na nie­co twar­da­wym sie­dze­niu na­grza­ne­go au­ta i za­trza­snął drzwicz­ki.

– Dom – roz­ka­zał gło­śno i zno­wu za­czął gwiz­dać. Lu­bił ta­kie drob­ne luk­su­sy. Mi­mo że nie był mar­szał­kiem Związ­ku Ra­dziec­kie­go, przy­dzie­lo­no mu osob­ne au­to z kie­row­cą. Nie mu­siał tło­czyć się z kil­ko­ma in­ny­mi oso­ba­mi w sa­mo­cho­dach star­szych stop­niem al­bo w spe­cjal­nych au­to­bu­sach, wchła­niać odo­ru nie­prze­tra­wio­ne­go al­ko­ho­lu po noc­nych hu­lan­kach czy słu­chać ofi­ce­rów, któ­rzy od daw­na nu­dzi­li się w przy­fron­to­wych kwa­te­rach, za je­dy­ną roz­ryw­kę ma­jąc wia­nu­szek opa­trzo­nych już mar­szo­wych żon, tref­ny al­ko­hol i cza­sem wy­stęp któ­re­goś z ob­jaz­do­wych ze­spo­łów ar­mij­nych. W Mo­skwie nad­ra­bia­li stra­co­ny na woj­nie czas, trzeź­wie­jąc na­stęp­nie w bły­ska­wicz­nym tem­pie przed wi­zy­tą na Krem­lu.

Au­to mi­nę­ło bra­mę i wje­cha­ło na Plac Czer­wo­ny. Pu­ga­now stu­kał pulch­ny­mi pal­ca­mi po tecz­ce, po­dzi­wia­jąc sza­rą, wy­so­ką za­bu­do­wę cen­trum sto­li­cy.

Do­bry na­strój za­wdzię­czał kil­ku ostat­nim go­dzi­nom. Miał do­pie­ro czter­dzie­ści pięć lat, a już ma­rzył mu się sto­pień mar­szał­ka. Wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że je­go szan­se na ten awans ro­sną z każ­dym ty­go­dniem. Jesz­cze pół­to­ra ro­ku te­mu ja­ko ge­ne­rał lejt­nant był jed­nym z pla­ni­stów przy sze­fie szta­bu na­czel­ne­go do­wódz­twa Staw­ki. Kie­dy ogło­szo­no, że na po­le­ce­nie pań­stwo­we­go ko­mi­te­tu obro­ny na­le­ży opra­co­wać pe­wien teo­re­tycz­ny plan, po­pro­sił o przy­dział do te­go pro­jek­tu, choć nie znał wy­tycz­nych ani żad­nych da­nych, któ­re by­ły taj­ne. Kie­dy za­po­zna­no go z pro­ble­mem, naj­pierw – zna­jąc moż­li­wo­ści i środ­ki Ar­mii Czer­wo­nej – prze­ra­ził się. Po­tem prze­my­ślał spra­wę i uznał, że jed­nak jest to je­go szan­sa. Zresz­tą ta­ki plan mu­siał kie­dyś po­wstać, bo prze­cież był zbież­ny z ogól­nym kie­run­kiem wszech­związ­ko­wej par­tii ko­mu­ni­stycz­nej, czy­li bol­sze­wi­ków i ich mię­dzy­na­ro­do­wych przy­bu­dó­wek. Le­żał u pod­staw idei Mark­sa i Le­ni­na, na re­ali­za­cje któ­rych naj­wy­raź­niej nad­szedł czas.

Nad no­wym za­da­niem pra­co­wał dnia­mi i no­ca­mi. Ro­dzi­na ucier­pia­ła, ale on o tym nie my­ślał. Od kil­ku lat to ka­rie­ra i służ­ba by­ły dla nie­go naj­waż­niej­sze. Je­go żo­na i syn wie­dzie­li, kim jest, i przy­zwy­cza­ili się do te­go, że cza­sem mu­si zo­stać w pra­cy dłu­żej. Zresz­tą trwa­ła woj­na.

Au­to pę­dzi­ło środ­ko­wym pa­sem sze­ro­kich mo­skiew­skich alei. Pu­ga­now ana­li­zo­wał dzi­siej­sze spo­tka­nie.

Plan, ja­ki przed­sta­wił, spodo­bał się wier­chusz­ce; po­sta­no­wio­no omó­wić go wstęp­nie i teo­re­tycz­nie. Jesz­cze je­sie­nią czter­dzie­ste­go czwar­te­go, kie­dy so­wiec­kie czoł­gi sta­ły już nad Wi­słą, a ich ar­mie we­szły na Bał­ka­ny i do Prus Wschod­nich, uszcze­gó­ło­wio­no pierw­sze za­ło­że­nia. Plan był naj­pil­niej strze­żo­ną ta­jem­ni­cą. Ge­ne­ra­ło­wi przy­dzie­lo­no nie­wiel­ką, acz luk­su­so­wą da­czę, dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów na wschód od Mo­skwy, ukry­tą w kom­plek­sie strze­żo­nym przez naj­lep­szych lu­dzi Be­rii. Awan­so­wa­no go też o je­den sto­pień ge­ne­ral­ski.

Ja­ko że więk­szość ofi­ce­rów nie zo­sta­ła do­pusz­czo­na do ta­jem­ni­cy, Pu­ga­now za­opa­try­wa­ny był w po­trzeb­ne da­ne i ma­te­ria­ły po­przez ku­rie­rów, któ­rzy nie wie­dzie­li, co wo­żą. Miał sam do­pra­co­wy­wać swój po­mysł, cze­kać na in­for­ma­cje i szy­ko­wać się na wiel­ki dzień. Ostrze­żo­no go rów­nież, że po­wo­dze­nie re­ali­za­cji te­go, nad czym tak dłu­go pra­co­wał, za­le­żeć bę­dzie od kil­ku – jak to okre­ślo­no – mię­dzy­na­ro­do­wych czyn­ni­ków. Wię­cej nie zdra­dzo­no. Żył więc w ja­ko ta­kim luk­su­sie cza­su woj­ny – dzię­ki do­star­cza­nym mu co ja­kiś czas pa­nien­kom i do­brym ko­nia­kom, za­po­mi­na­jąc na­wet o ro­dzi­nie, z któ­rą te­raz kon­tak­to­wać się nie mógł – nie­po­ko­jąc się, czy „mię­dzy­na­ro­do­we czyn­ni­ki” po­zwo­lą na urze­czy­wist­nie­nie je­go dzie­ła. Do­pie­ścił swój plan do każ­de­go prze­cin­ka i nie­mal na­uczył się go na pa­mięć. W li­sto­pa­dzie do­wie­dział się, że nie­któ­re ele­men­ty opra­co­wa­nia przed­ło­żo­no kil­ku do­wód­com fron­tów oraz ko­mi­sa­rzo­wi do spraw za­opa­trze­nia ar­mii, Mi­ko­ja­no­wi. (O tym, że kon­cep­cję ana­li­zu­ją i szy­ku­ją do jej wdro­że­nia roz­ka­zy i roz­po­rzą­dze­nia NKGB i GRU, in­for­mo­wać go nie za­mie­rza­no). Plan cze­kał na za­opi­nio­wa­nie, choć mia­ła to być czy­sta for­mal­ność. Pu­ga­now zro­zu­miał, że przy­go­to­wa­nia do re­ali­za­cji tez za­war­tych w je­go opra­co­wa­niu roz­po­czę­to już bar­dzo daw­no te­mu.

Dziś, ze­stre­so­wa­ny, acz przy­go­to­wa­ny, sta­nął przed naj­waż­niej­szy­mi ludź­mi w ar­mii, ale i kie­row­nic­twie kra­ju. Przed ta­ki­mi bo­ha­te­ra­mi jak Żu­kow, Ko­niew, Ro­kos­sow­ski, Żda­now i Wo­ro­szy­łow. Ze­brał się ca­ły ko­mi­tet obro­ny. Po­ja­wił się tak­że Be­ria, któ­ry świ­dro­wał go swo­imi dzi­ki­mi ocza­mi. Był też oczy­wi­ście i on. Sam to­wa­rzysz Sta­lin. Ob­ra­dy trwa­ły kil­ka go­dzin. Plan uzna­no za ry­zy­kow­ny, lecz re­al­ny. Omó­wio­no kil­ka kwe­stii. In­ne ka­za­no prze­for­mu­ło­wać lub uszcze­gó­ło­wić. Po­zy­tyw­ne wy­ko­na­nie za­le­żeć mia­ło od współ­pra­cy wszyst­kich re­sor­tów i jesz­cze więk­sze­go za­ci­śnię­cia pa­sa przez si­ły zbroj­ne i ca­ły kraj. Mi­mo ogól­nej przy­chyl­no­ści woj­ska i par­tii – wy­cho­dzą­cej na­prze­ciw ocze­ki­wa­niom wo­dza – ge­ne­rał nie wie­dział na pew­no, czy je­go po­mysł zo­stał za­ak­cep­to­wa­ny. Do­pie­ro pod ko­niec sam Sta­lin oznaj­mił uro­czy­ście, że uwa­run­ko­wa­nia mię­dzy­na­ro­do­we po­zwa­la­ją na roz­po­czę­cie re­ali­za­cji „Pla­nu Za­chód”. Prze­wi­dy­wa­ny ter­min usta­lo­no wstęp­nie na pierw­sze­go czerw­ca. Je­go za­ło­że­nia stra­te­gicz­no-ope­ra­cyj­ne mia­ły być ko­ry­go­wa­ne w za­leż­no­ści od roz­wo­ju sy­tu­acji na fron­tach. Spe­cjal­na ko­mór­ka pla­ni­stycz­na, któ­rej kie­ro­wa­nie po­wie­rzo­no Pu­ga­no­wo­wi, mia­ła na bie­żą­co śle­dzić prze­bieg wy­pad­ków w Eu­ro­pie – ale nie tyl­ko – i na­no­sić ko­rek­ty, by eli­mi­no­wać moż­li­we opóź­nie­nia.

Ge­ne­ra­ła wy­rwał z za­my­śle­nia zna­jo­my wi­dok. Pę­dzą­cy wóz mi­jał wy­so­ką ka­mie­ni­cę, je­go dom. Pu­ga­now o ma­ło nie skrę­cił kar­ku, wpa­tru­jąc się w okna, pó­ki bu­dy­nek nie znik­nął za za­krę­tem. Roz­tkli­wił się na mo­ment. Wes­tchnął ża­ło­śnie, pa­trząc gdzieś w dal. Wró­ci­ły wspo­mnie­nia. Szyb­ko jed­nak je ode­gnał, wy­obra­ża­jąc so­bie, jak po zwy­cię­stwie prze­kra­cza próg swe­go spo­re­go miesz­ka­nia ja­ko mar­sza­łek i wy­prę­ża przed żo­ną i sy­nem Ko­lą pierś peł­ną me­da­li. On, nie­gdyś ran­ny pod Kur­skiem, szta­bo­wiec, te­raz po­wra­ca ja­ko bo­ha­ter so­cja­li­stycz­nej oj­czy­zny na fron­cie wal­ki o ko­mu­nizm. Oczy­wi­ście je­śli „Plan Za­chód” po­wie­dzie się. Je­śli nie, Staw­ka ła­two wska­że win­ne­go. Ge­ne­ra­ła puł­kow­ni­ka Pu­ga­no­wa. Na ta­ką ewen­tu­al­ność mu­siał się ja­koś za­bez­pie­czyć. ■

Rozdział 1

Cze­cho­sło­wa­cja, oko­li­ce Rych­no­va, miej­sce po­sto­ju 7 Dy­wi­zji Pie­cho­ty WP | 21 ma­ja 1945

Maj te­go ro­ku w za­chod­nich Cze­chach był na­praw­dę cie­pły. Słoń­ce świe­ci­ło ja­snym dys­kiem na pięk­nym błę­kit­nym nie­bie, na któ­rym od daw­na nie po­ja­wi­ła się ani jed­na chmur­ka.

Oko­licz­ne ła­god­ne wzgó­rza i po­ra­sta­ją­ce je la­sy po­kry­wa­ła so­czy­sta, in­ten­syw­na, świe­ża zie­leń. Gdzieś da­le­ko, na koń­cu dro­gi ob­sa­dzo­nej po obu stro­nach drze­wa­mi, ma­ja­czy­ły sta­re do­my ja­kiejś wio­ski. Wi­dok był cu­dow­ny mi­mo te­go, że po­bli­ską po­la­nę za­sta­wio­no szczel­nie woj­sko­wy­mi na­mio­ta­mi, oto­czo­ny­mi ogro­dze­niem z dru­tu kol­cza­ste­go i po­ste­run­ka­mi.

Obóz tęt­nił ży­ciem. Za­ku­rzo­ną dro­gą prze­my­kał co ja­kiś czas woj­sko­wy dżip al­bo cię­ża­rów­ki wy­ła­do­wa­ne skrzy­nia­mi. Kil­ku jeń­ców pod ko­men­dą uważ­ne­go straż­ni­ka ko­pa­ło do­ły pod no­we la­try­ny. Gdzieś da­lej ja­kiś pod­ofi­cer musz­tro­wał sto­ją­cych w sze­re­gu żoł­nie­rzy, zmę­czo­nych dłu­gi­mi ćwi­cze­nia­mi i ma­rzą­cych już tyl­ko o obie­dzie, któ­re­go za­pach roz­no­sił się po oko­li­cy.

Sier­żant, do nie­daw­na jesz­cze plu­to­no­wy Bo­lek Za­krzew­ski, zwol­nił swo­ich lu­dzi z za­jęć kwa­drans te­mu. Te­raz, spo­co­ny i zma­cha­ny, sie­dział pod roz­ło­ży­stym dę­bem, wy­ko­rzy­stu­jąc kil­ka chwil spo­ko­ju. Ta­kie mo­men­ty ko­iły je­go ner­wy i po­zwa­la­ły mu od­pę­dzić czar­ne my­śli o nie­pew­nym ju­trze.

Gdzieś na ga­łę­zi usiadł ptak. Jak­by wie­dząc, że trze­ba umi­lić żoł­nie­rzo­wi czas, za­czął gło­śno śpie­wać. Na gru­bo cio­sa­nej, dwu­dzie­sto­let­niej twa­rzy chłop­skie­go sy­na z Pod­la­sia po­ja­wił się uśmiech. Lu­bił przy­ro­dę, znał ją i cie­szył się każ­dą chwi­lą spo­ko­ju w tym bru­tal­nym świe­cie.

Od­pły­nął my­śla­mi gdzieś da­le­ko, do ro­dzin­nych stron, czu­jąc, że do­pa­da go sen­ność. Czuł się na­praw­dę wy­cień­czo­ny. Nie na­le­żał do ułom­ków, był sil­ny, miał krze­pę. Kie­dyś po­tra­fił pra­co­wać na oj­co­wym po­lu od bla­de­go świ­tu do póź­nej no­cy. W wal­ce, w le­sie czy po­tem w bi­twie pod Bu­dzi­szy­nem, ni­g­dy nie da­wał so­bie par­do­nu, sta­no­wiąc przy­kład dla in­nych. Ale te­raz miał do­syć. Woj­na skoń­czy­ła się kil­ka­na­ście dni te­mu, a je­go dy­wi­zja i ca­ła 2 Ar­mia prze­sta­ły wal­czyć je­de­na­ste­go ma­ja. Na­pię­cie pu­ści­ło. Bo­lek nie wie­dział jed­nak, co bę­dzie da­lej. Kie­dy wró­ci do Pol­ski i jak ta Pol­ska bę­dzie wy­glą­da­ła. So­wiec­ka? Pol­sko-so­wiec­ka? Na pew­no ko­mu­ni­stycz­na i to mu się w ogó­le nie uśmie­cha­ło. Na­pa­trzył się na So­wie­tów przez kil­ka­na­ście ostat­nich mie­się­cy i uznał, że wie­le się od Niem­ców nie róż­ni­li al­bo by­li gor­si. Ra­zem z ni­mi przy­szedł ba­ła­gan, pi­jań­stwo i po­gar­da dla ja­kiej­kol­wiek kul­tu­ry. Za­czę­li wpro­wa­dzać swo­je po­rząd­ki, a wcze­śniej roz­bi­li je­go akow­ski od­dział. Ofi­ce­ro­wie znik­nę­li. Sze­re­go­wym da­no do zro­zu­mie­nia: Lu­do­we Woj­sko al­bo jaz­da na wschód. Nie ry­zy­ko­wał. Wstą­pił do ar­mii. Znał się tyl­ko na wo­jacz­ce i go­spo­da­ro­wa­niu.

Już pierw­sze­go dnia je­mu i je­go ko­le­gom ja­kiś Ro­sja­nin po­zry­wał i po­miął w rę­kach orzeł­ki z ko­ro­ną, pysz­nie się przy tym ba­wiąc. Le­piej by­ło sie­dzieć ci­cho, bo tam­ci tyl­ko cze­ka­li na po­wód, że­by się roz­pra­wić z daw­ną re­ak­cją, do któ­rej z bie­giem cza­su i tak za­czę­li się do­bie­rać, na­wet w woj­sku.

Wresz­cie po­bi­li Niem­ców. Je­den wróg z gło­wy. So­wie­ci ofi­cjal­nie dla AK wro­giem nie by­li i na­zy­wać ich na­ka­za­no „so­jusz­ni­ka­mi na­szych so­jusz­ni­ków”. Ty­le że ci so­jusz­ni­cy so­jusz­ni­ków już w trzy­dzie­stym dzie­wią­tym za­bra­li pół kra­ju, a te­raz pod­bi­ja­li resz­tę.

Bo­lek nie miał po­ję­cia, co ro­bić i co cze­ka je­go i je­go lu­dzi, w więk­szo­ści z je­sien­ne­go po­bo­ru, ze wschod­niej, „no­wej” Pol­ski i daw­nych kre­sów. Te­raz ostrze­la­nych żoł­nie­rzy, wie­lu, bar­dzo wie­lu z ba­ga­żem kon­spi­ra­cyj­nym. Ofi­ce­rów pol­skich – jak na le­kar­stwo. To zna­czy by­li, ale w więk­szo­ści ide­ow­cy, ka­rie­ro­wi­cze, za­pa­trze­ni w no­wą wła­dzę, li­czą­cy na to, że do­sta­ną się do kon­fi­tur. Kil­ku za­le­d­wie z ro­do­wo­dem przed­wo­jen­nym, ale tych szyb­ko od­su­wa­no na bocz­ny tor. Więk­szość ka­dry sta­no­wi­li Ro­sja­nie al­bo czer­wo­no­ar­mi­ści, na si­łę na­tu­ra­li­zo­wa­ni na Po­la­ków. Zwy­kle tyl­ko przez na­ło­że­nie od­po­wied­nie­go mun­du­ru.

Woj­na się skoń­czy­ła. Po ko­lej­nym go­rą­cym przed­po­łu­dniu Bo­le­sław Za­krzew­ski przy­go­to­wy­wał się, sie­dząc pod dę­bem gdzieś w Cze­cho­sło­wa­cji, do ćwi­czeń tak­ty­ki pie­cho­ty i na­tar­cia za czoł­ga­mi. Nic z te­go nie ro­zu­miał. Tyl­ko dwa dni na świę­to­wa­nie po­bie­dy i zno­wu fron­to­wy ry­gor. Żad­nych wie­ści o po­wro­cie do Pol­ski, je­dy­nie uzu­peł­nie­nia i plot­ki. Złe plot­ki.

– Po­bud­ka, śpio­chu. – Ktoś trą­cił je­go obu­te w sa­per­ki no­gi. Bo­lek uniósł po­lo­wą ro­ga­tyw­kę, któ­rą osło­nił oczy. Chwi­lę mu­siał po­cze­kać, aż przy­zwy­cza­ją się do świa­tła. Nad nim stał wy­so­ki, ży­la­sty męż­czy­zna o kru­czo­czar­nych wło­sach w po­lo­wym mun­du­rze ofi­cer­skim z nie­odzow­ną ko­ali­cyj­ką i ra­por­tów­ką.

– Nie śpię, nie śpię – od­po­wie­dział żoł­nierz, le­d­wo po­wstrzy­mu­jąc zie­wa­nie.

– Tyl­ko co? – spy­tał ofi­cer, zgry­wa­jąc się na służ­bi­stę.

– My­ślę. – Bo­lek spoj­rzał w oczy ofi­ce­ra. – Pa­nie po­rucz­ni­ku – do­dał wy­raź­nie.

– Oj, Bo­luś. – Po­rucz­nik zdjął z gło­wy czap­kę, otarł czo­ło z po­tu i roz­siadł się obok ko­le­gi. – Sta­re przy­zwy­cza­je­nia się cie­bie trzy­ma­ją. – Wes­tchnął cięż­ko. – „Pa­nie” mi mó­wisz. Woj­na skoń­czo­na i no­we się za­czy­na, a ty mi „pa­nie”. – Uśmiech­nął się.

– Bo ten ich „oby­wa­tel” to mi przez gar­dło le­d­wie prze­ła­zi. – Bo­lek się­gnął do kie­sze­ni po kil­ka skrę­co­nych z ga­ze­ty pa­pie­ro­sów. – Do­bre miej­sce wy­bra­łem, nie, Aloś? – Po­dał jed­ne­go skrę­ta po­rucz­ni­ko­wi Aloj­ze­mu Wój­ci­ko­wi, do­wód­cy dru­gie­go plu­to­nu pie­cho­ty w dru­giej kom­pa­nii 33 Puł­ku. Na­zy­wać Alo­siem swe­go prze­ło­żo­ne­go mógł dzię­ki łą­czą­cej ich dłu­giej zna­jo­mo­ści i przy­jaź­ni jesz­cze z trud­nych cza­sów głod­nych, zim­nych dni i no­cy spę­dza­nych z ca­łym od­dzia­łem w la­sach Pod­la­sia. Wój­cik był wte­dy już ofi­ce­rem, ale za­ta­ił ten fakt przed no­wą wła­dzą, kry­jąc się przed na­gon­ką na je­mu po­dob­nych w no­wym woj­sku. Ja­ko że skoń­czył dwa la­ta stu­diów, uzna­no, że bę­dzie pa­so­wał na ofi­ce­ra, i po­sła­no go na kurs do Lu­bli­na. Stąd te­raz na je­go pa­go­nach, po szko­le i fron­to­wym awan­sie, wi­dać by­ło dwie gwiazd­ki po­rucz­ni­ka.

– Do­bre, do­bre miej­sce, Bo­lek. – Ofi­cer za­cią­gnął się cięż­kim, dra­pią­cym dy­mem. – Nikt nas nie usły­szy.

– Mów, coś się do­wie­dział? – za­py­tał wprost sier­żant, nie po­tra­fiąc ukryć tar­ga­ją­cej nim, od­kąd umó­wi­li się na po­uf­ną po­ga­węd­kę, cie­ka­wo­ści. – Wie­ści z do­mu, pocz­ta, co­kol­wiek…? – do­py­ty­wał.

Ofi­cer uniósł wzrok, szu­ka­jąc ukry­te­go w ko­na­rach pta­ka, któ­ry nie­prze­rwa­nie śpie­wał.

– Jak na ma­jów­ce – wy­szep­tał.

– Mów, Aloś. – Sier­żant sie­dział wpa­trzo­ny sze­ro­ko otwar­ty­mi, nie­wy­spa­ny­mi, nie­spo­koj­ny­mi oczy­ma w swo­je­go przy­ja­cie­la. Krzy­wo pa­lą­cy się skręt tlił się w ką­ci­ku je­go ust.

– Nic. Ze­ro – od­parł pół­gło­sem ofi­cer. – Z kra­ju nic nie ma. Jak już, to sa­ma pro­pa­gan­da o no­wej wła­dzy. Wiem na­to­miast, że coś szy­ku­ją. Nie wiem gdzie, po co. Żad­nych szcze­gó­łów.

– Wi­dzia­łeś au­ta z amu­ni­cją?

Sier­żant pra­wie nie­zau­wa­żal­nie kiw­nął gło­wą.

– Trze­ba być głu­pim, że­by nie wi­dzieć, że coś się kroi i do do­mu szyb­ko nie wró­ci­my.

– Do­bra. Ale co się kroi? Prze­ciw­ko ko­mu? – Bo­lek szarp­nął rę­kaw ofi­ce­ra. – Prze­ciw Cze­chom? Bo Niem­cy po­bi­ci. Le­żą i na­wet już nie kwi­czą.

– Bo­lek! – prze­rwał ostro ofi­cer. – Mów ci­szej, bo tu na­wet pta­ki ma­ją uszy. – Wska­zał pal­cem na naj­bliż­szą ga­łąź. – Nie mam po­ję­cia, prze­ciw­ko ko­mu. Mo­gę tyl­ko przy­pusz­czać. – Za­cią­gnął się dy­mem.– Mó­wi­li­śmy już o tym. Od dwóch mie­się­cy za­czę­li szcze­kać na tych z Za­cho­du, jak­by się Ru­skim od­mie­ni­ło i prze­sta­li być im po­trzeb­ni.

Sier­żant aż osu­nął się na zie­mię i otwo­rzył oczy jesz­cze sze­rzej.

– Fakt. Za du­żo so­bie z nich dwo­ru­ją i pa­pla­ją, że wcho­dzi­li w so­ju­sze z Niem­ca­mi. Bo­że, chcesz po­wie­dzieć…

– Ja nic nie chcę. Sam so­bie od­po­wie­dzia­łeś – za­sę­pił się Aloj­zy.

– Ale my na nich? Le­d­wo jed­na woj­na skoń­czo­na. Co my ma­my do nich… Ame­ry­ka­nie, An­gli­cy? To po­tę­ga!

– W woj­sku je­steś i jak roz­kaz do­sta­niesz….

Za­mil­kli obaj. Sły­chać by­ło tyl­ko śpiew pta­ka i war­kot prze­jeż­dża­ją­cych w chmu­rze ku­rzu ko­lej­nych cię­ża­ró­wek. Sie­dzie­li tak kil­ka mi­nut, ukła­da­jąc w gło­wach moż­li­we sce­na­riu­sze i pa­trząc na ota­cza­ją­cy ich zmi­li­ta­ry­zo­wa­ny świat. Wy­glą­da­ło to na krót­ką prze­rwę. Na­bra­nie od­de­chu, uzu­peł­nie­nie strat, pod­re­pe­ro­wa­nie sprzę­tu. Tak by­wa­ło przed Ny­są i wcze­śniej, przed wy­mar­szem na front.

„Zno­wu się za­cznie i pta­ki zno­wu za­milk­ną” – po­my­ślał Bo­lek.

– Co bę­dzie z chło­pa­ka­mi? – ode­zwał się w koń­cu, kie­dy do­pa­lił pa­pie­ro­sa. – Po tym, co prze­szli, po ata­kach czoł­gów, wal­kach w oto­cze­niu, ma­sa­krach… – Za­krzew­ski wy­li­czał po­nu­ro wspo­mnie­nia z walk z gru­pą Sho­er­ne­ra pod Dre­znem i jed­ną z naj­krwaw­szych w hi­sto­rii pol­skie­go orę­ża bi­twę. – Tam trze­ba – wska­zał gdzieś za sie­bie – kraj od­bu­do­wać. Czer­wo­ni w do­mu, a my…

– Wiem, do cho­le­ry! – nie­mal krzyk­nął Aloj­zy i ci­snął pe­tem w tra­wę. – Też mi się to nie po­do­ba, ale wiesz, co cze­ka nas i na­sze ro­dzi­ny, jak się po­sta­wi­my. – Scho­wał gło­wę w dło­nie. – Nie wiem, nie wiem, co to bę­dzie – mam­ro­tał.

– Ja z ni­mi wal­czyć nie mam za­mia­ru – po­wie­dział pew­nie Bo­lek w na­głym wy­bu­chu wzbie­ra­ją­cej w nim zło­ści. – Z So­wie­ta­mi ma­my się pa­ko­wać w no­we woj­ny? Z ty­mi, co nas na­pa­dli i cu­dem tyl­ko ja­kimś z Hi­tle­rem wzię­li się za łby? Nie­do­cze­ka­nie. – Ze­rwał się na rów­ne no­gi i za­czął krę­cić w miej­scu, nie wie­dząc, co ma ro­bić da­lej. Uświa­do­mił so­bie, że jest je­den, a przed nim ca­ła ar­mia.

– Sia­daj, wa­ria­cie. – Ofi­cer ścią­gnął go na zie­mię. – Sam pój­dziesz? Osza­la­łeś? I co, my­ślisz, że ci In­for­ma­cja i ca­ła ta so­wiec­ka wier­chusz­ka po­wie: a idź se pan do do­mu?

– Nie, tak nie my­ślę. – Bo­lek przy­gryzł war­gi z bez­sil­no­ści. – To­bie tyl­ko mó­wię. Bo ci ufam.

– A ja to­bie. – Aloj­zy po­kle­pał sier­żan­ta po ra­mie­niu, za­kło­po­ta­ny wy­ra­żo­nym gło­śno za­ufa­niem. – Chciał­bym tak, jak i ty. Rzu­cić to i wra­cać do swo­ich. Ale co po­ra­dzisz… Jesz­cze my, ten 33 Pułk. Pułk pod spe­cjal­nym nad­zo­rem…

– Tak. Sze­ściu­set zwia­ło jesz­cze w ze­szłym ro­ku. – Za­krzew­ski za­to­pił się we wspo­mnie­niach o naj­więk­szej de­zer­cji w do­tych­cza­so­wej hi­sto­rii lu­do­wej ar­mii. – Po­patrz, sta­ry. – Oży­wił się nie­spo­dzie­wa­nie. – Nie są­dzisz, że oni nam nie ufa­ją…? Nam, to zna­czy Po­la­kom?

– Pew­nie, że nie ufa­ją – prych­nął ofi­cer. – Jak­by Sta­lin chciał, to­by­śmy mie­li ca­ły front dla sie­bie, ale nie po­zwo­lił. Sil­ne woj­sko w Pol­sce, ja­ka by nie by­ła, to dla nie­go kło­pot i nie­bez­pie­czeń­stwo…

– Wła­śnie. – Bo­lek pod­wi­nął no­gi i usiadł po tu­rec­ku. – Za­wsze nie­do­po­sa­że­ni, po­jaz­dy star­sze, żar­cie i za­opa­trze­nie za na­mi. Pod Dre­znem o ma­ło nas nie wy­tłu­kli, jak wszy, a po­tem jesz­cze Ru­skie ka­za­li iść tu, na Pra­gę.

Ofi­cer za­śmiał się ci­cho, za­do­wo­lo­ny, że je­go kom­pan umie ob­ser­wo­wać i wy­cią­gać wnio­ski.

– A po­wiedz, po cho­le­rę sła­li na­szych na Ko­ło­brzeg? By­ło go blo­ko­wać, a nie zdo­by­wać i tra­cić lu­dzi. My nie tchó­rze, ale So­wie­ci, jak wi­dzia­łeś, ma­ją strasz­ną tak­ty­kę, bo im lu­dzi nie szko­da. A jak jesz­cze moż­na ob­cych w bój słać… – Bo­lek mach­nął rę­ką. – To mo­że, je­śli to praw­da bę­dzie, i tu zro­bią z nas mię­so ar­mat­nie? – zno­wu się za­my­ślił.

– Nie zdzi­wię się, nie zdzi­wię.

– Kur­wa! – krzyk­nął pod­ofi­cer i stuk­nął kol­bą swej Pe­pe­szy o wy­sta­ją­cy ko­rzeń. – Co ro­bić? Ma­my mieć wiecz­nie prze­sra­ne? – Po­czer­wie­niał ze zło­ści i za­czął okle­py­wać kie­sze­nie w po­szu­ki­wa­niu pa­pie­ro­sów, jak­by za­po­mniał, gdzie je przed chwi­lą scho­wał.

– Nic, Bo­luś, sta­ry dru­hu – po­wie­dział smut­no po­rucz­nik. Zda­wa­ło mu się, że po krzy­kach ko­le­gi gwar w obo­zie nie­co przy­cichł. Trze­ba by­ło koń­czyć po­ga­węd­ki, za­nim ktoś się ni­mi za­in­te­re­su­je. – Mu­si­my cze­kać, co nam szy­ku­je do­bry Bóg. – Wstał i otrze­pał spodnie. – Od tej swo­ło­czy szta­bo­wej gów­no się do­wie­my. Na­dzie­ja w ta­kich jak my. – Wes­tchnął i po­pra­wił czap­kę.

– Tyl­ko jak z ta­ki­mi ga­dać…? Wszę­dzie ma­ją swo­ich szpic­li, jak nie z In­for­ma­cji, to nie­far­bo­wa­nych cze­ki­stów. – Wpa­trzo­ny w dal Bo­lek za­czął się ki­wać w przód i w tył, ści­ska­jąc lu­fę pi­sto­le­tu. Wy­glą­dał, jak­by wpa­dał w ja­kiś trans.

Wój­cik po­chy­lił się nad ko­le­gą, chwy­cił go za ra­mio­na i po­trzą­snął moc­no. Bo­lek nie za­re­ago­wał i cią­gle wpa­try­wał się w zie­lo­ne wzgó­rza na ho­ry­zon­cie.

– Po­słu­chaj: są jesz­cze do­brzy lu­dzie w tym baj­zlu. Wierz mi. Za­krzew­ski pod­niósł oczy.

– Wie­rzę – pa­dła ci­cha od­po­wiedź.

– Ga­da­łem z kil­ko­ma młod­szy­mi ofi­ce­ra­mi, też są prze­ra­że­ni. Woj­sko tak­że ga­da, ale to pew­no wiesz sam. Ka­za­łem koń­czyć ta­kie dys­ku­sje, że­by nie by­ło kło­po­tów. Bo­lek – po­trzą­snął sier­żan­tem moc­niej – rób swo­je, a po­tem…

– A po­tem przyj­dzie nam pięk­nie po­lec. – Za­krzew­ski ode­pchnął ofi­ce­ra i opie­ra­jąc się na kol­bie bro­ni, wstał. Po je­go chwi­li spo­ko­ju te­go wio­sen­ne­go dnia nie by­ło już śla­du. – Nie wiem tyl­ko, za co bę­dzie­my gi­nąć. Za So­wie­tów? Czy za udział w bun­cie, któ­ry i tak zdu­szą? – Otarł szklą­ce się oczy i ru­szył do swo­je­go na­mio­tu.

Po­rucz­nik Wój­cik stał jesz­cze kil­ka mi­nut, a w uszach dzwo­ni­ło mu jed­no tyl­ko sło­wo, któ­re po­wie­dział je­go przy­ja­ciel: bunt.

Bo­lek był pro­stym chło­pem, ale je­go lu­do­wa mą­drość by­ła wię­cej war­ta niż wie­dza zdo­by­wa­na na uni­wer­sy­te­tach. Spo­ro też w ży­ciu wi­dział i ro­zu­miał, że Po­la­cy od kil­ku­set lat za­wsze do­sta­wa­li po tył­ku, jak by się nie usta­wi­li. Bunt. Prze­szło mu to przez myśl, ale ja­ko osta­tecz­ność. Zresz­tą ani w Pol­sce, ani tu nie by­ło na to szans. Wiel­ka prze­wa­ga So­wie­tów, du­żo szpic­li i jesz­cze strach o ro­dzi­ny, po­zo­sta­wio­ne tam, na wscho­dzie. Strach, że­by nie wy­wieź­li ich jesz­cze da­lej.

Gdy­by jed­nak So­wie­ci na­praw­dę coś szy­ko­wa­li? Gdy­by w ja­kimś sza­lo­nym zwi­dzie wpa­dli na po­mysł, że­by iść na za­chód i zro­bić z Po­la­ków spi­sa­ną na stra­ty for­pocz­tę re­wo­lu­cji, za któ­rą pój­dą ro­syj­skie czoł­gi? Za­trzy­ma­ją się na Re­nie al­bo jesz­cze da­lej. „Nie”. – Wój­cik za­ci­snął pię­ści. „Na to ma­ło kto się zgo­dzi. Choć ci ocza­ro­wa­ni al­bo po­rząd­nie otu­ma­nie­ni zro­bią, co im się ka­że. Ale ta­cy jak ja? Nie bę­dzie­my słu­żyć tej ban­dzie”.

Tak. Bo­lek miał ra­cję. W każ­dym przy­pad­ku gro­zi­ła im za­gła­da. Po­rucz­nik po­pra­wił pas i ob­cią­gnął blu­zę. Z dwoj­ga złe­go wo­lał wal­czyć z praw­dzi­wym wro­giem i zgi­nąć z ho­no­rem. To je­dy­ne, co mu po­zo­sta­ło.

Wło­chy, Bo­lo­nia