Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
Klimat starej angielskiej posiadłości, rodzinne niesnaski i skandale, spalony testament i wiele mylnych tropów. Kto z domowników miał motyw, by otruć właścicielkę rezydencji Styles Court? Czy zbrodnię popełniono z namiętności, czy z chciwości?
Nad rozwikłaniem zagadki po raz pierwszy razem pracują – kapitan Hastings, marzący o tym, żeby być Sherlockiem Holmesem, i Herkules Poirot, który nie musi o tym marzyć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 231
Ostatnio przygasło nieco zainteresowanie opinii publicznej sprawą nazwaną w swoim czasie „tajemniczą historią w Styles”. Jednakże z racji jej światowego rozgłosu mój przyjaciel Poirot oraz członkowie rodziny Cavendishów prosili mnie, abym opisał przebieg wydarzeń, co, jak się spodziewam, położy wreszcie kres krążącym jeszcze plotkom.
Rozpocznę od zwięzłego naszkicowania okoliczności, które uwikłały mnie w całą sprawę.
Jako inwalida zostałem odesłany z frontu do kraju[1] i po kilku miesiącach w ponurym Domu Ozdrowieńców otrzymałem urlop zdrowotny. Nie miałem bliskich krewnych ani przyjaciół, więc zastanawiałem się, co robić, gdy spotkałem przypadkiem Johna Cavendisha. Od lat widywałem go bardzo rzadko, a prawdę mówiąc, nigdy nie znałem go bliżej. Był starszy ode mnie o dobre piętnaście lat, chociaż nie wyglądał na swoje czterdzieści pięć. Ale w szkolnych czasach często odwiedzałem Styles w hrabstwie Essex – wiejską posiadłość matki Johna. Przyjemną pogawędkę o dawnych czasach zakończyła propozycja, abym urlop spędził w Styles.
– Mamę ucieszy to spotkanie. Po tylu latach!
– A matka czuje się dobrze? – zapytałem.
– O tak! Wiesz pewnie, że niedawno wyszła za mąż?
Obawiam się, że zbyt jawnie okazałem zdziwienie. Panią Cavendish, która w swoim czasie poślubiła ojca Johna – wdowca z dwoma synami – pamiętałem jako przystojną osobę w średnim wieku. Obecnie musiała mieć co najmniej siedemdziesiątkę. Zawsze robiła na mnie wrażenie nieprzeciętnej, władczej indywidualności, damy interesującej się żywo działalnością charytatywną i życiem towarzyskim, która przepada za otwieraniem kiermaszy i rolą szczodrobliwej wielkiej pani. Odznaczała się hojnością i miała pokaźny majątek osobisty.
Rezydencję wiejską – Styles Court – pan Cavendish nabył w początkowym okresie drugiego małżeństwa. Wpływom żony ulegał tak dalece, że umierając, zostawił jej w dożywocie zarówno majętność, jak i lwią część rocznych dochodów, co niewątpliwie krzywdziło synów. Ale macocha odnosiła się do nich życzliwie i nie szczędziła niczego chłopcom, którzy w chwili powtórnego ślubu ojca byli tak mali, że przywykli uważać panią Cavendish za własną matkę.
Młodszy z nich, Lawrence, był delikatny i wrażliwy. Ukończył medycynę, rychło jednak zniechęcił się do lekarskiego fachu i mieszkał w domu, folgując zamiłowaniom literackim. Jednakże jego wiersze nie osiągnęły nigdy powodzenia.
John zajmował się przez czas pewien praktyką adwokacką, ostatecznie jednak wybrał spokojniejszy żywot osiadłego na wsi ziemianina. Przed dwoma laty ożenił się i sprowadził żonę do Styles. Podejrzewałem jednak, że rad byłby skłonić macochę do zapewnienia mu większych dochodów, dzięki czemu mógłby założyć własny dom. Nic z tego! Stara pani Cavendish lubiła decydować sama i uważała, że wszyscy winni ulegać jej woli, a w każdym razie mocno ściskała sakiewkę. John spostrzegł, że zaskoczyła mnie wiadomość o ponownym małżeństwie jego matki. Uśmiechnął się niewesoło.
– Taki łajdaczyna małego kalibru! – burknął gniewnie. – Rozumiesz, Hastings, jak to nam wszystkim skomplikowało życie. A jeżeli chodzi o Evie... Pamiętasz Evie, prawda?
– Nie pamiętam.
– Widocznie pojawiła się później. To dama do towarzystwa mamy, jej totumfacka, powiernica. Poczciwa, zacna Evie! Ani ładna, ani młoda, ale prawdziwy skarb w domu.
– Chciałeś mi coś powiedzieć... – wtrąciłem dyskretnie.
– Aha. O tym facecie. Wziął się nie wiadomo skąd, pod pozorem, że jest kuzynem czy czymś tam Evie, chociaż ona niechętnie przyznaje się do pokrewieństwa. Istny cudak! Ma czarną brodę i bez względu na pogodę chodzi w lakierkach. Ale mamie przypadł do serca. Z miejsca przyjęła go na sekretarza. Wiesz, matka ma zawsze na głowie setki towarzystw dobroczynnych.
– Wiem.
– Widzisz, wojna zmieniła setki w tysiące. Facet był istotnie przydatny. Ale wyobrażasz sobie nasze miny, kiedy przed trzema miesiącami mama oznajmiła o swoich zaręczynach z Alfredem. Jest od niej młodszy o dobre dwadzieścia lat! Rozumiesz? To łowca posagów pierwszej wody! Co było robić? Mama jest panią własnej woli, więc ślub się odbył.
– Trudną macie sytuację – wtrąciłem.
– Trudną?! – obruszył się John. – Raczej nieznośną!
W trzy dni później wysiadłem z pociągu na małej, zagubionej stacyjce Styles, która bez widocznej racji tkwi samotnie pośród zielonych pól i labiryntu wiejskich dróżek. John Cavendish czekał na peronie i zaraz poprowadził mnie do samochodu.
– Mam jeszcze trochę benzyny – powiedział. – Zawdzięczam ją głównie społecznej pracy mamy.
Osadę Styles dzieliły od przystanku dwie mile, a Styles Court, siedziba Cavendishów, leżała jeszcze o milę dalej. Był spokojny, ciepły dzień na początku lipca. Pośród rozległych równin Essexu, drzemiących w blasku południowego słońca, nie chciało się wierzyć, że niezbyt daleko wielka, okrutna wojna sunie wytkniętym szlakiem. Miałem wrażenie, że zabłądziłem nagle do innego świata. Kiedy skręciliśmy ku bramie Styles Court, John powiedział:
– Pewnie wyda ci się tutaj diabelnie cicho i spokojnie.
– Mój drogi! Niczego bardziej nie pragnę! – zawołałem.
– Ha, można urządzić się u nas przyjemnie i beztrosko. Dwa razy tygodniowo odbywam ćwiczenia z ochotnikami. Trochę gospodaruję. Moja żona zaciągnęła się do Pomocniczej Służby Rolnej. Co dzień wstaje o piątej rano. Doi krowy i haruje do południa. Ogólnie biorąc, życie byłoby znośne, gdyby nie ten przeklęty Alfred Inglethorp. – Zahamował gwałtownie, spojrzał na zegarek. – Myślałem, że zdążymy wstąpić po Cyntię. Ale nie. Na pewno wyjechała już ze szpitala.
– Kto to jest Cyntia? Twoja żona?
– Nie. Protegowana mamy. Córka jej koleżanki szkolnej, która wydała się za jakiegoś adwokacinę spod ciemnej gwiazdy. Ojciec zbankrutował i gdzieś przepadł, matka umarła. Dziewczyna została sierotą bez pensa. Moja matka przyszła jej z pomocą, i Cyntia mieszka u nas od dwu lat. Pracuje w Szpitalu Czerwonego Krzyża w Tadminster, siedem mil stąd.
Zajechaliśmy przed piękny stary dom. Kobieta w spódnicy z grubego tweedu, pochylona dotąd nad grządką kwiatów, wyprostowała się na nasz widok.
– Dzień dobry, Evie! – zawołał John. – Oto nasz ranny bohater. Pan Hastings, panna Howard – dokończył prezentacji.
Poczułem mocny, prawie bolesny uścisk dłoni i przede wszystkim spostrzegłem niebieskie oczy – bardzo jasne na tle ogorzałej twarzy. Panna Howard była osobą mniej więcej czterdziestoletnią, o miłej powierzchowności i głębokim, stentorowym głosie, niemal męskim w najniższych rejestrach. Krzepkiej budowie jej ciała odpowiadały duże stopy, obute w solidne trzewiki. Wkrótce miałem sposobność zauważyć, że rozmowę zwykła prowadzić w telegraficznym stylu.
– Chwasty jak choroba. Nie daję rady. Proszę uważać. Mogę zapędzić pana do roboty.
– Z całą przyjemnością będę służył pomocą – odpowiedziałem uprzejmie.
– Nic z tego. Obiecanki cacanki. Już ja się na tym znam.
– Weredyczka z ciebie, Evie – roześmiał się John. – Gdzie dziś herbata? W domu czy na świeżym powietrzu?
– Na dworze. Za ładny dzień, żeby się dusić w domu.
– Chodźmy. Starczy na dziś dłubaniny. Ogrodniczka zarobiła dniówkę. Chodźmy. Musisz się pokrzepić.
– Niech będzie! – panna Howard ściągnęła brezentowe rękawice. – Co racja, to racja.
Spiesząc za nią, przeszliśmy na tyły domu, gdzie pod rozłożystym starym platanem nakryto stół do podwieczorku. Na nasz widok z wiklinowego fotela wstała młoda kobieta i postąpiła kilka kroków.
– Moja żona, Hastings – szepnął John.
Nigdy nie zapomnę pierwszego spotkania z Mary Cavendish. Wysoka, smukła postać zarysowana na tle jasnego nieba; utajony ogień, który znajduje wyraz tylko w tych cudownych piwnych oczach – niezwykłych i tak bardzo różnych od kobiecych oczu, jakie dotąd widywałem. Bezmierny spokój Mary Cavendish był mimo wszystko wyrazem szaleńczego, nieposkromionego ducha uwięzionego w doskonale ukształtowanym cywilizowanym ciele. Wszystko to wryło się głęboko w moją pamięć i pozostanie tam utrwalone na zawsze.
Usłyszałem kilka miłych słów powitania, wypowiedzianych niskim, dźwięcznym głosem, i zapadłem w wiklinowy fotel z uczuciem głębokiego zadowolenia, że skorzystałem z zaprosin Johna. Pani Cavendish podała mi herbatę, a początek zdawkowej rozmowy potwierdził moje pierwsze wrażenie, że to kobieta naprawdę fascynująca. Pilny słuchacz stanowi zawsze czynnik pobudzający, więc udało mi się opowiedzieć o paru wydarzeniach z Domu Ozdrowieńców w sposób żartobliwy, który, jak sobie pochlebiam, szczerze ubawił młodą panią domu. John to oczywiście zacny przyjaciel, lecz człowiek, któremu trudno przypisać błyskotliwe zalety towarzyskie.
W pewnym momencie za uchylonymi oszklonymi drzwiami tarasu zabrzmiał znajomy głos.
– Ty, Alfredzie, napiszesz do księżniczki zaraz po podwieczorku, dobrze? Ja wystosuję list do lady Tadminster w sprawie otwarcia kiermaszu w drugim dniu. A może lepiej zaczekać na odpowiedź księżniczki? W razie odmowy lady Tadminster wystąpi pierwszego dnia, a pani Grosbie drugiego. Starej księżnie można pozostawić uroczystość w szkole. Jak sądzisz?
Męski głos odpowiedział coś niedosłyszalnie i pani Inglethorp podjęła znów głośniej:
– Oczywiście. Zdążysz, mój drogi, po herbacie. Jak ty o wszystkim pamiętasz, najdroższy Alfredzie!
Drzwi na taras otwarły się szerzej i na trawnik weszła przystojna, siwowłosa dama w podeszłym wieku i o bardzo stanowczym wyrazie twarzy. Za nią pojawił się mężczyzna, którego postawa i ruchy świadczyły o pełnej szacunku serdeczności.
Pani Inglethorp powitała mnie wylewnie.
– Jakże mi miło zobaczyć cię po tylu latach. To pan Hastings, kochany Alfredzie. Mój mąż.
Z nietajoną ciekawością spojrzałem na „kochanego Alfreda”. Bez wątpienia stanowił tutaj dysonans. Nie zdziwiła mnie odraza Johna do jego brody – jednej z najdłuższych i najczarniejszych, jakie miałem okazję widzieć w życiu. Jegomość nosił okulary w złotej oprawie i miał twarz o zdumiewająco biernym wyrazie. Przyszło mi na myśl, że wyglądałby naturalnie na scenie i że w realnym życiu zdaje się dziwnie nie na miejscu. Głos miał niski, pełen namaszczenia, a dłoń, którą poczułem w swojej ręce, sprawiała wrażenie drewnianej.
– Miło mi pana poznać – powiedział i zwrócił się do żony: – Ta poduszka, najdroższa Emilio, jest chyba trochę wilgotna.
„Najdroższa Emilia” rozpromieniła się i tkliwie spoglądała na męża, gdy ów zmieniał poduszkę na fotelu, nie szczędząc oznak głębokiej troski. Co za szczególne zadurzenie u kobiety tak trzeźwej i rozumnej!
Obecność pana Inglethorpa narzuciła towarzystwu niejakie skrępowanie i nastrój tłumionej niechęci. Widoczne to było zwłaszcza u panny Howard, która nie próbowała nawet maskować uczuć. Jednakże starsza dama zdawała się nie dostrzegać nic osobliwego. Nie straciła na wymowności w ciągu minionych lat, toteż swobodnie podtrzymywała konwersację, przede wszystkim na temat organizowanego przez siebie kiermaszu, który miał się odbyć w najbliższych dniach. Raz po raz pytała męża o rozmaite szczegóły, a uniżone, pełne troski maniery brodacza przez cały czas nie uległy zmianie. Przyznaję, że z miejsca poczułem doń żywą, głęboką niechęć, a pochlebiam sobie, że moje pierwsze wrażenia bywają zazwyczaj trafne.
Niebawem pani Inglethorp zwróciła się do panny Howard, aby wydać jej polecenie w sprawie jakichś listów. Tymczasem małżonek jął mnie indagować swoim matowym głosem:
– Czy jest pan zawodowym wojskowym?
– Nie. Przed wojną pracowałem u Lloyda.
– I wróci pan tam po wojnie?
– Nie wiem. Może wystartuję jakoś od nowa.
Mary Cavendish pochyliła się ku mnie.
– Jaki obrałby pan zawód, gdyby w grę wchodziło wyłącznie zamiłowanie?
– Hm... To zależy.
– Nie ma pan skrytego hobby? – podjęła. – Proszę się przyznać. Z pewnością jest coś, co pana pociąga. Każdy pielęgnuje jakieś pragnienia, często całkiem bezsensowne!
– Może wydam się pani komiczny... – bąknąłem.
– Może... – odpowiedziała z uśmiechem.
– Otóż w skrytości serca marzę od dawna, żeby zostać detektywem.
– Prawdziwym detektywem? Takim ze Scotland Yardu czy raczej Sherlockiem Holmesem?
– Oczywiście Sherlockiem Holmesem. Mówię poważnie. To pociągało mnie zawsze i pociąga. Na domiar złego w Belgii poznałem słynnego detektywa. Ten dopiero rozognił moje pragnienia. Cudowny człowiek! Twierdzi uparcie, że dobra robota w jego fachu polega tylko na właściwej metodzie. Wyszedłem z tego założenia i oczywiście posunąłem się nieco dalej. To zdumiewająco inteligentny jegomość, chociaż trochę zabawny. Wie pani, taki elegant bardzo małego wzrostu.
– Lubię dobre kryminały – wtrąciła nagle panna Howard. – Ale przeważnie to brednie. Sprawca ujawnia się w ostatnim rozdziale. Wszyscy są ślepi. Co innego prawdziwa zbrodnia. Wtedy od razu wiadomo.
– Bardzo wielu zbrodni nie wykryto – zaoponowałem.
– Nie mówię o policji. Chodzi mi o osoby zainteresowane, krewnych. Tych niepodobna oszukać. I tak będą wiedzieli.
– Czy to ma znaczyć – podjąłem nie bez ironii – że gdyby pani została uwikłana w zbrodnię, dajmy na to w morderstwo, bez wahania potrafiłaby pani wskazać sprawcę?
– Naturalnie. Może nie zdołałabym dowieść tego wobec gromady prawników. Ale wiedziałabym swoje. Gdyby taki zbliżył się do mnie, poczułabym przez skórę.
– Mogłaby to być „taka” – wtrąciłem.
– Mogłaby. Ale morderstwo jest aktem gwałtownym. Kojarzy się raczej z mężczyzną.
– Ale trucizna to broń kobiet – zdziwił mnie rzeczowy ton głosu pani Cavendish. – Doktor Bauerstein mówił mi wczoraj, że lekarze nie mają na ogół pojęcia o działaniu mniej rozpowszechnionych trucizn. Dlatego niejedna zbrodnia mogła nawet nie obudzić podejrzeń.
– Daj spokój, Mary – powiedziała pani Inglethorp. – Zimno się robi przy takiej makabrycznej rozmowie. O! Jest Cyntia!
Młoda dziewczyna w mundurze Służby Sanitarnej nadeszła lekkim krokiem.
– Czemu tak późno, Cyntio? Pan Hastings, panna Murdoch.
Nowo przybyła wyglądała ładnie i świeżo. Sprawiała wrażenie istoty pełnej temperamentu i życia. Energicznym ruchem zrzuciła z głowy małą furażerkę. Zdumiała mnie obfitość jej lśniących rudawych włosów i biel drobnej dłoni, którą wyciągnęła po herbatę. Byłaby pięknością, gdyby miała ciemne oczy i rzęsy. Zajęła miejsce na murawie obok Johna; uśmiechnęła się do mnie, kiedy podałem jej talerz z kanapkami.
– Czemu nie siądzie pan na trawie, jak ja? – zapytała. – To o wiele przyjemniej.
Posłusznie zastosowałem się do dobrej rady i zagaiłem rozmowę.
– Pracuje pani w Tadminster?
– Nie wiem, za jakie grzechy.
– Dają tam pani szkołę? – podchwyciłem z uśmiechem.
– Niechby spróbowali! – zawołała groźnie.
– Mam kuzynkę pielęgniarkę – podjąłem. – Okropnie boi się „sióstr”.
– Wcale jej się nie dziwię. Siostry to... jak by tu powiedzieć... No, siostry. Rozumie pan? Ale ja, dzięki Bogu, nie jestem pielęgniarką. Pracuję w szpitalnej aptece.
– Ile osób pani otruła? – zapytałem z uśmiechem.
Uśmiechnęła się również.
– Ile? Setki!
– Cyntio – odezwała się pani Inglethorp – czy będziesz mogła mi pomóc? Chodzi o kilka krótkich listów.
– Naturalnie, ciociu Emilio.
Panna Murdoch podniosła się żywo. W całym jej zachowaniu było coś, co świadczyło, że zajmuje w domu pozycję wątpliwą, a pani Inglethorp, mimo swojej dobroci, dyryguje nią i nie pozwala swej protegowanej o tym zapomnieć.
Tymczasem starsza dama zwróciła się do mnie:
– John wskaże ci drogę do pokoju gościnnego. Kolacja jest o wpół do ósmej. Ostatnio zrezygnowaliśmy z późnego obiadu. Tak samo lady Tadminster, żona naszego deputowanego do parlamentu. Wiesz, to córka świętej pamięci lorda Abbotsbury. Lady Tadminster zgodziła się ze mną, że należy osobiście dawać przykład oszczędności. My prowadzimy naprawdę wojenne gospodarstwo. Nic się nie marnuje. Zbieramy nawet makulaturę do ostatniego świstka i odsyłamy w workach, gdzie należy.
Dałem wyraz uznaniu dla chwalebnego stanowiska i John poprowadził mnie na szerokie schody, które rozwidlały się w połowie, wiodąc do dwu skrzydeł obszernej budowli. Mój pokój, z widokiem na park, znajdował się w lewym.
[...]