Mord nocy letniej - Agatha Christie - ebook + książka

Mord nocy letniej ebook

Agata Christie

4,1
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 285

Data ważności licencji: 12/31/2027

Oceny
4,1 (67 ocen)
26
25
12
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ainai1

Z braku laku…

już te historie gdzieś czytałam a może są tak klasyczne dla Christie że domyślałam się zakończeń. Do czytania w lato może być.
11
takbardzolesna

Nie oderwiesz się od lektury

Agatha Christie zawsze w formie! Wybór opowiadań bardzo różnorodny
00
wiktooriaw

Nie oderwiesz się od lektury

porywająca!
00
Sengatime

Całkiem niezła

Wybór opowiadań średni, większość wyjęta z innych zbiorków.
00
MariMai

Dobrze spędzony czas

Przyjemny zbiór opowiadań, jeśli lubi się Christie. Szkoda, że część tekstów odstaje - są po prostu słabe.
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuMid­sum­mer My­ste­ries
Pro­jekt okładki i kart ty­tu­ło­wychNA­TA­LIA TWARDY
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuPA­TRYK MŁY­NEK
Ko­rekta re­dak­cyjnaIWONA HU­CHLA
Re­dak­cja tech­nicznaKRZYSZ­TOF CHO­DO­ROW­SKI
Mid­sum­mer My­ste­ries Co­py­ri­ght © 2021 Aga­tha Chri­stie Li­mi­ted. All ri­ghts re­se­rved.
AGA­THA CHRI­STIE, PO­IROT, MAR­PLE, TOMMY AND TUP­PENCE and the Aga­tha Chri­stie Si­gna­ture are re­gi­ste­red tra­de­marks of Aga­tha Chri­stie Li­mi­ted in the UK and el­se­where. All ri­ghts re­se­rved.
www.aga­tha­chri­stie.com
Trans­la­tion © co­py­ri­ght by Pró­szyń­ski Me­dia sp. z o.o. (do­ty­czy opo­wia­dań za­czerp­nię­tych ze zbioru Po­irot pro­wa­dzi śledz­two)
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6462-9
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

W KO­LEK­CJI JU­BI­LE­USZO­WEJuka­zały się:

• A.B.C.

• Czarna kawa

• Dom zbrodni

• Dwa­na­ście prac Her­ku­lesa

• En­tli­czek, pen­tli­czek

• I nie było już ni­kogo

• Karty na stół

• Kie­szeń pełna żyta

• Kur­tyna

• Mord nocy let­niej

• Mor­der­stwo na ple­ba­nii

• Mor­der­stwo na polu gol­fo­wym

• Mor­der­stwo od­bę­dzie się...

• Mor­der­stwo w Boże Na­ro­dze­nie

• Mor­der­stwo w Me­zo­po­ta­mii

• Mor­der­stwo w Orient Expres­sie

• Noc w bi­blio­tece

• Pani McGinty nie żyje

• Pięć ma­łych świ­nek

• Ren­dez-vous ze śmier­cią

• Sa­motny Dom

• Strzały w Sto­ny­ga­tes

• Śmierć lorda Ed­gware’a

• Śmierć na Nilu

• Śmierć nad­cho­dzi je­sie­nią

• Ta­jem­nica gwiazd­ko­wego pud­dingu

• Ta­jem­ni­cza hi­sto­ria w Sty­les

• Wielka Czwórka

• Wi­gi­lia Wszyst­kich Świę­tych

• Za­bój­stwo Ro­gera Ac­kroyda

• Za­gadka Błę­kit­nego Eks­presu

• Za­trute pióro

• Zbrod­nie zi­mową porą

• Ze­rwane za­rę­czyny

• Zło czai się wszę­dzie

Frag­ment po­cho­dzi z

Au­to­bio­gra­fii

.

Oj­ciec i Madge wy­pra­wiali się czę­sto na konne prze­jażdżki. Pew­nego dnia na sku­tek mo­ich bła­gań oznaj­miono mi, że na­za­jutrz po­jadę ra­zem z nimi. By­łam nie­zwy­kle pod­nie­cona. Mama ży­wiła pewne wąt­pli­wo­ści, ale oj­ciec szybko je od­rzu­cił.

– Bie­rzemy ze sobą prze­wod­nika – po­wie­dział – a on przy­wykł do dzieci i przy­pil­nuje, żeby nie spa­dła.

Na­za­jutrz rano przy­pro­wa­dzono trzy ko­nie. Wy­ru­szy­li­śmy. Je­cha­li­śmy zyg­za­kami po stro­mych ścież­kach i ogrom­nie mi się po­do­bała jazda na grzbie­cie ol­brzy­miego, moim zda­niem, ko­nia. Prze­wod­nik za­trzy­my­wał go, zry­wał kwiaty i wrę­czał mi bu­kie­ciki, że­bym je so­bie za­ty­kała za wstążkę ka­pe­lu­sza. Wszystko szło świet­nie, ale gdy wje­cha­li­śmy na szczyt i przy­go­to­wy­wa­li­śmy się do lun­chu, prze­wod­nik prze­szedł sam sie­bie. Przy­biegł do nas ze zła­pa­nym oso­bi­ście prze­pięk­nym mo­ty­lem.

– Pour la pe­tite ma­de­mo­iselle![1] – za­wo­łał. Po czym wy­cią­gnął z klapy szpilkę, na­bił na nią mo­tyla i przy­piął go do mo­jego ka­pe­lu­sza.

Och, co za zgroza! Czu­łam, jak biedny mo­tyl trze­po­cze skrzy­dłami, wal­cząc ze szpilką. Od­czu­wa­łam wprost ka­tu­sze, gdy ude­rzał skrzy­deł­kami w ka­pe­lusz. I oczy­wi­ście nie mo­głam ni­czego po­wie­dzieć. W moim umy­śle ko­tło­wało się zbyt wiele sprzecz­nych na­ka­zów lo­jal­no­ści. Z jed­nej strony prze­wod­nik kie­ro­wał się uprzej­mo­ścią – przy­niósł dla mnie mo­tyla. Był to szcze­gólny dar. Jak więc bym mo­gła zra­nić jego uczu­cia, oświad­cza­jąc, że go nie chcę? Jakże go­rąco pra­gnę­łam, żeby go so­bie za­brał! A przez cały czas mo­tyl trze­po­tał skrzy­dłami i umie­rał. Co za okropny trze­pot na moim ka­pe­lu­szu. Dziecko może zro­bić jedną tylko rzecz w ta­kich oko­licz­no­ściach – roz­pła­ka­łam się.

Im bar­dziej wszy­scy za­nie­po­ko­jeni py­tali mnie, co się stało, tym bar­dziej nie mo­głam się zdo­być na wy­ja­śnie­nie.

– O co cho­dzi? – do­py­ty­wał się oj­ciec. – Coś cię boli?

– Może ona się boi jazdy na ko­niu – wtrą­ciła moja sio­stra.

A ja mó­wi­łam „nie” i „nie”. Nie boję się i nic mnie nie boli.

– Jest zmę­czona – orzekł oj­ciec.

– Nie – ode­zwa­łam się.

– No to wo­bec tego: co się stało?

Nie mo­głam po­wie­dzieć. Oczy­wi­ście, że nie mo­głam tego po­wie­dzieć. Stał tam prze­wod­nik i pa­trzył na mnie z uprzejmą i za­kło­po­taną miną.

– Jest za mała – rzekł oj­ciec dość zi­ry­to­wany. – Nie po­win­ni­śmy jej byli za­bie­rać na tę wy­cieczkę.

Pła­ka­łam jesz­cze bar­dziej. Ze­psu­łam chyba dzień ojcu i sio­strze, wie­dzia­łam, że tak jest, ale nie mo­głam prze­stać. Mia­łam tylko na­dzieję (i mo­dli­łam się o to), że on albo choć Madge do­my­ślą się, o co cho­dzi. Na pewno spoj­rzą na tego mo­tyla, zo­ba­czą, co się z nim dzieje, i po­wie­dzą: „Ona może nie chce mieć tego mo­tyla na ka­pe­lu­szu”. A je­śli po­wie­dzą to oni, wszystko bę­dzie w po­rządku. Lecz ja im tego po­wie­dzieć nie mogę. Co za straszny dzień! Od­mó­wi­łam je­dze­nia lun­chu. Sie­dzia­łam tylko i pła­ka­łam, a mo­tyl trze­po­tał skrzy­dłami. W końcu prze­stał. Po­win­nam się wów­czas po­czuć le­piej. Jed­nak by­łam wtedy już tak nie­szczę­śliwa, że nic nie mo­gło mi po­pra­wić sa­mo­po­czu­cia.

Zje­cha­li­śmy znowu na dół, oj­ciec zde­cy­do­wa­nie w złym na­stroju, sio­stra za­nie­po­ko­jona, prze­wod­nik na­dal słodki, grzeczny i za­kło­po­tany. Na szczę­ście nie wpadł na po­mysł, żeby po­da­ro­wać mi na­stęp­nego mo­tyla na roz­we­se­le­nie. Wró­ci­li­śmy do ho­telu z ża­ło­snymi mi­nami i po­szli­śmy do na­szego sa­lonu, gdzie sie­działa mama.

– O Boże! – wy­krzyk­nęła. – Co się stało? Czy Agata się po­tłu­kła?

– Nie mam po­ję­cia – od­parł oj­ciec z iry­ta­cją. – Nie wiem, co jest z tym dziec­kiem. Przy­pusz­czam, że coś ją boli albo coś w tym ro­dzaju. Nie prze­staje pła­kać od lun­chu i w ogóle nic nie ja­dła.

– O co cho­dzi, Agato? – spy­tała matka.

Nie mo­głam jej tego po­wie­dzieć. Tylko pa­trzy­łam na nią w mil­cze­niu, a łzy pły­nęły mi po po­licz­kach. Ob­ser­wo­wała mnie uważ­nie przez kilka mi­nut, po czym za­py­tała:

– Kto jej przy­cze­pił do ka­pe­lu­sza tego mo­tyla?

Madge wy­ja­śniła, że zro­bił to prze­wod­nik.

– Aha – po­wie­działa mama. Po czym zwró­ciła się do mnie: – Nie po­do­bało ci się to, prawda? Mo­tyl był żywy i my­śla­łaś, że to go boli?

Och, co za ulga, cu­downa ulga, że ktoś wie, co my­ślisz, i mówi to, uwal­nia­jąc cię w końcu od dłu­go­trwa­łego przy­musu mil­cze­nia. Rzu­ci­łam się ku niej jak sza­lona, ob­ję­łam ją za szyję i wy­ją­ka­łam:

– Tak, tak, tak. On się trze­po­tał. Trze­po­tał. A tam­ten pan był taki uprzejmy i chciał mi spra­wić przy­jem­ność. Ja nie mo­głam nic po­wie­dzieć.

Ro­zu­miała to wszystko i po­kle­pała mnie de­li­kat­nie po ple­cach. Na­gle cała ta sprawa jakby za­częła się od­su­wać w dal.

– Świet­nie ro­zu­miem, co czu­łaś – za­pew­niła mnie moja matka. – Wiem. Ale to już mi­nęło, a za­tem nie bę­dziemy wię­cej o tym mó­wić.

Opo­wia­da­nie po­cho­dzi ze zbioru

Trzy­na­ście za­ga­dek

.

– To dziwne – po­wie­działa Joyce Lem­pri­ère – ale mam pewne opory przed opo­wie­dze­niem wam tej hi­sto­rii. Wy­da­rzyła się dość dawno, do­kład­nie pięć lat temu, ale od tam­tego czasu w pew­nym sen­sie wciąż mnie prze­śla­duje. Ma jakby dwa ob­li­cza. Z wierz­chu jest po­godna, ra­do­sna, ale pod spodem kryje się ma­ka­bra. Dziwne jest też to, że ob­raz, który wtedy na­ma­lo­wa­łam, wy­daje się ska­żony tą samą at­mos­ferą. Na pierw­szy rzut oka to zwy­kły, pro­sty ob­ra­zek stromo pną­cej się pod górę, ską­pa­nej w słońcu korn­wa­lij­skiej uliczki. Je­śli jed­nak przyj­rzeć się uważ­niej, można do­strzec w nim coś zło­wro­giego. Ni­gdy go nie sprze­da­łam i ni­gdy na niego nie pa­trzę. Stoi w rogu stu­dia od­wró­cony do ściany. Miej­sco­wość na­zywa się Ra­thole. To mała ry­backa osada w Korn­wa­lii, bar­dzo ma­low­ni­cza, być może aż za bar­dzo. Ma w so­bie zbyt wiele pocz­tów­ko­wego kli­matu. Są tam skle­piki, w któ­rych przy­strzy­żone na pa­zia dziew­częta w far­tu­chach ka­li­gra­fują na per­ga­mi­nie po­ucza­jące sen­ten­cje. Wszystko jest tam ładne i uro­cze, ale zbyt prze­sło­dzone.

– Wy­obra­żam so­bie – mruk­nął Ray­mond West. – To wszystko przez tu­ry­stów... i dla nich, jak są­dzę.

Joyce przy­tak­nęła ski­nie­niem głową.

– W Ra­thole wła­śnie tak jest. W każ­dym ra­zie wra­ca­jąc do mo­jej hi­sto­rii... Po­je­cha­łam do Korn­wa­lii na dwa ty­go­dnie, żeby tro­chę po­ma­lo­wać w ple­ne­rze. W Ra­thole stoi stara go­spoda Po­lhar­with Arms. Rze­komo to je­dyny bu­dy­nek, który ostał się po tym, jak w ty­siąc pięć­set któ­rymś tam roku wio­skę zrów­nali z zie­mią Hisz­pa­nie.

– Zrów­nali z zie­mią? – wtrą­cił Ray­mond West, marsz­cząc czoło. – Nie fan­ta­zjuj, Joyce.

– W każ­dym ra­zie wy­to­czyli na brzeg działa i ostrze­lali wio­skę, bu­rząc domy. Nie ma to zresztą żad­nego zna­cze­nia. Go­spoda była wie­kowa i cu­downa. Przed wej­ściem znaj­do­wał się ga­nek wsparty na czte­rech fi­la­rach. Zna­la­złam so­bie do­godne miej­sce i wła­śnie za­bie­ra­łam się do pracy, kiedy krętą drogą w dół zbo­cza z wolna nad­je­chał sa­mo­chód. Oczy­wi­ście mu­siał się za­trzy­mać przed go­spodą, aku­rat tam, gdzie mi naj­bar­dziej prze­szka­dzał. Wy­sie­dli z niego ko­bieta i męż­czy­zna. Nie przy­glą­da­łam się im zbyt uważ­nie. Ona miała na so­bie li­liową lnianą su­kienkę i od­po­wied­nio do­brany ka­pe­lusz.

Po chwili męż­czy­zna wró­cił do auta i prze­sta­wił go bli­żej na­brzeża, za co mu by­łam bar­dzo wdzięczna. Wra­ca­jąc do go­spody, prze­szedł koło mnie. W tej sa­mej chwili, jak na złość, za­je­chał ko­lejny sa­mo­chód. Wy­sia­dła z niego ko­bieta ubrana w naj­bar­dziej ja­skrawą per­ka­lową suk­nię, jaką w ży­ciu wi­dzia­łam, dru­ko­waną w szkar­łatne po­in­se­cje, o ile do­brze pa­mię­tam. W do­datku miała na gło­wie je­den z tych wiel­kich et­nicz­nych sło­mia­nych ka­pe­lu­szy, po­cho­dzą­cych chyba z Kuby, ko­loru pło­mien­nej pur­pury.

Męż­czy­zna na jej wi­dok za­wo­łał zdzi­wiony: „Ca­rol, co za nie­spo­dzianka! Że też spo­ty­kamy się aku­rat tu­taj, na tym od­lu­dziu. Nie wi­dzia­łem cię całe lata. Jest ze mną Mar­gery... to zna­czy moja żona. Ko­niecz­nie mu­sisz ją po­znać”.

Roz­ma­wia­jąc, po­ma­sze­ro­wali uliczką ra­mię w ra­mię w kie­runku go­spody. Żona męż­czy­zny wy­szła ze środka i zmie­rzała ku nim z na­prze­ciwka. Kiedy owa Ca­rol mnie mi­jała, zer­k­nę­łam na nią prze­lot­nie. Doj­rza­łam ja­sno upu­dro­wany pod­bró­dek i ogni­ście czer­wone usta. Prze­mknęło mi przez myśl, że Mar­gery nie bę­dzie za­chwy­cona jej wi­do­kiem. Nie wi­dzia­łam jej z bli­ska, ale wy­dała mi się mało atrak­cyjna, z wy­glądu pru­de­ryjna i prze­sad­nie układna.

Oczy­wi­ście nic mi było do tego, cza­sem jed­nak, kiedy wi­dzi się ta­kie oso­bliwe mi­gawki z cu­dzego ży­cia, re­flek­sje na­su­wają się same. Z miej­sca, w któ­rym sta­łam, sły­sza­łam urywki ich roz­mowy. Uma­wiali się na wspólną ką­piel w mo­rzu. Mąż, który naj­wy­raź­niej miał na imię De­nis, za­mie­rzał wy­po­ży­czyć łódkę i po­wio­sło­wać wzdłuż wy­brzeża. Za­pro­po­no­wał zwie­dza­nie słyn­nej groty, od­le­głej o nieco po­nad pół­tora ki­lo­me­tra. Ca­rol też chciała ją zo­ba­czyć, ale za­su­ge­ro­wała, żeby tam dojść ścieżką wzdłuż klifu, od strony lądu. Wy­znała, że nie cierpi łó­dek. Osta­tecz­nie usta­lili, że Ca­rol pój­dzie wzdłuż klifu, a De­nis i Mar­gery do­płyną tam łódką i wszy­scy spo­tkają się przy gro­cie.

Słu­cha­jąc ich, na­bra­łam ochoty na pla­żo­wa­nie. Po­ra­nek był upalny, a mnie ma­lo­wa­nie ja­koś nie szło. Poza tym uzna­łam, że po po­łu­dniu bę­dzie lep­sze świa­tło. Spa­ko­wa­łam się więc i po­ma­sze­ro­wa­łam na małą plażę, którą sama od­kry­łam. Szło się tam w stronę prze­ciwną do tej, gdzie znaj­do­wała się grota. Po ką­pieli czu­łam się fan­ta­stycz­nie. Zja­dłam lunch zło­żony z kon­ser­wo­wych ozor­ków i dwóch po­mi­do­rów, a po po­łu­dniu wró­ci­łam pełna za­pału do pracy twór­czej.

Wy­da­wało się, że całe Ra­thole śpi. Mia­łam ra­cję: po po­łu­dniu świa­tło­cień był znacz­nie bar­dziej wy­ra­zi­sty. Uczy­ni­łam Po­lhar­with Arms mo­ty­wem prze­wod­nim mo­jego ob­razu. Pro­mień słońca pa­dał uko­śnie na bruk, w nie­zwy­kły spo­sób roz­świe­tla­jąc punkt przed wej­ściem do go­spody. Tuż nad nim doj­rza­łam dwa stroje ką­pie­lowe, je­den szkar­łatny, drugi gra­na­towy, wi­szące na bal­ko­nie i su­szące się na słońcu, za­ło­ży­łam więc, że wy­cieczka do groty się udała.

Po­nie­waż ko­niecz­nych było kilka po­pra­wek w rogu ob­razu, na parę chwil schy­li­łam się, by je na­nieść. Kiedy znowu unio­słam głowę, zo­ba­czy­łam męż­czy­znę opie­ra­ją­cego się o je­den z fi­la­rów ganku Po­lhar­with Arms. Do­słow­nie jakby wy­rósł spod ziemi. Jego strój wska­zy­wał, że jest ry­ba­kiem. Miał długą ciemną brodę i gdy­bym szu­kała mo­dela sro­giego ka­pi­tana hisz­pań­skiego ga­le­onu, on nada­wałby się ide­al­nie. Za­czę­łam go­rącz­kowo ry­so­wać. Chcia­łam go uchwy­cić, za­nim odej­dzie, cho­ciaż z przy­bra­nej przez niego pozy można było wnio­sko­wać, że jest go­tów pod­pie­rać ten fi­lar całą wiecz­ność.

W końcu ru­szył się z miej­sca, ale na szczę­ście zdą­ży­łam go na­szki­co­wać. Pod­szedł do mnie i za­gad­nął. Ten fa­cet to miał ga­dane!

„Ra­thole – oświad­czył − było kie­dyś bar­dzo cie­ka­wym miej­scem”.

Od­par­łam, że wiem, ale by­naj­mniej go to nie znie­chę­ciło. Opo­wie­dział mi całą hi­sto­rię o tym, jak Hisz­pa­nie zrów­nali z zie­mią, prze­pra­szam, ostrze­lali wio­skę i że wła­ści­ciel Po­lhar­with Arms zgi­nął tu jako ostatni. Stał na progu go­spody, kiedy zo­stał pchnięty szpadą przez hisz­pań­skiego ka­pi­tana. Bry­znęła krew i przez na­stęp­nych sto lat ni­komu nie udało się jej zmyć z bruku.

Wszystko to do­sko­nale pa­so­wało do na­stroju sen­nego, le­ni­wego po­po­łu­dnia. Męż­czy­zna mó­wił bar­dzo ła­god­nym to­nem, a mimo to w jego gło­sie po­brzmie­wało coś zło­wro­giego. Niby sta­rał mi się przy­po­do­bać, ale czu­łam, że pod tą lu­kro­waną war­stewką kryje się nad wy­raz gwał­towna na­tura. Słu­cha­jąc go, z całą mocą po­ję­łam, ja­kim złem były in­kwi­zy­cja i wszyst­kie te okru­cień­stwa, któ­rych w tam­tych cza­sach do­pusz­czali się Hisz­pa­nie.

Kiedy on mó­wił, ja ma­lo­wa­łam. Na­gle uświa­do­mi­łam so­bie, że pod wpły­wem jego hi­sto­rii do­da­łam do ob­razu coś z wła­snej wy­obraźni. W miej­scu, gdzie przed wej­ściem do Po­lhar­with Arms pro­mień słońca pa­dał na bruk, do­ma­lo­wa­łam czer­wone plamki. Wy­dało mi się zdu­mie­wa­jące, że mój umysł po­trafi ze mną po­gry­wać w taki spo­sób. Kiedy jed­nak spoj­rza­łam w stronę go­spody, prze­ży­łam ko­lejny szok. Moja ręka ma­chi­nal­nie na­ma­lo­wała to, co zo­ba­czyły oczy: kro­ple krwi na ską­pa­nym w słońcu bruku!

Wpa­try­wa­łam się w to miej­sce przez dłuż­szą chwilę. Na­stęp­nie za­ci­snę­łam po­wieki i po­wie­dzia­łam so­bie: „Nie bądź głu­pia, prze­cież tam nie ma żad­nej krwi”. Otwo­rzy­łam oczy, ale plamy wciąż tam były.

Na­gle po­czu­łam, że dłu­żej tego nie zniosę. Prze­rwa­łam ry­ba­kowi jego dy­wa­ga­cje.

„Wzrok mnie chyba za­wo­dzi – ode­zwa­łam się. – Czy te plamy na bruku to krew?”

Po­pa­trzył na mnie z uprzejmą po­błaż­li­wo­ścią.

„Już ich tam dawno nie ma, pro­szę pani. To, o czym opo­wia­dam, wy­da­rzyło się pra­wie pięć­set lat temu”.

„Tak, ro­zu­miem – od­par­łam − ale te­raz, tam na bruku...”

Słowa uwię­zły mi w gar­dle. Wie­dzia­łam, po pro­stu wie­dzia­łam, że nie zo­ba­czy tego, co ja. Wsta­łam i trzę­są­cymi się rę­kami za­czę­łam zbie­rać swoje rze­czy. Wtedy z go­spody wy­szedł ów młody męż­czy­zna, który rano wy­sia­dał z sa­mo­chodu. Ro­zej­rzał się po ulicy z wy­ra­zem kon­ster­na­cji na twa­rzy. Na bal­ko­nie po­ka­zała się jego żona i za­brała stroje ką­pie­lowe. Męż­czy­zna ru­szył w kie­runku sa­mo­chodu, ale na­gle skrę­cił, prze­szedł na drugą stronę uliczki i za­gad­nął ry­baka.

„Po­wiedz­cie, do­bry czło­wieku... Nie wie­cie może, czy ko­bieta, która przy­je­chała tam­tym dru­gim sa­mo­cho­dem, już wró­ciła?”

„Ta w su­kience w kwiaty? Nie, pro­szę pana, nie wi­dzia­łem jej. Po­szła rano wzdłuż klifu w kie­runku groty”.

„Tak, to wiem. Ką­pa­li­śmy się wszy­scy ra­zem w mo­rzu, a po­tem ona udała się na pie­chotę w drogę po­wrotną i od tej pory jej nie wi­dzie­li­śmy. Prze­cież nie mo­gło jej to za­jąć tyle czasu. Tu­tej­sze klify nie są szcze­gól­nie nie­bez­pieczne, prawda?”

„To za­leży, pro­szę, pana, gdzie się pój­dzie. Naj­le­piej za­brać ze sobą ko­goś, kto do­brze zna tę oko­licę”.

Naj­wy­raź­niej miał na my­śli sie­bie i wła­śnie za­czął roz­wi­jać ten te­mat, ale młody męż­czy­zna nie słu­chał go dłu­żej. Po­biegł z po­wro­tem w kie­runku go­spody i za­wo­łał do swo­jej żony na bal­ko­nie:

„Mar­gery, Ca­rol jesz­cze nie wró­ciła! Dziwne, prawda?”

Nie do­sły­sza­łam od­po­wie­dzi żony, ale jej mąż kon­ty­nu­ował:

„Nie mo­żemy dłu­żej cze­kać. Mu­simy je­chać da­lej do Pen­ri­thar. Je­steś go­towa? Pod­sta­wię sa­mo­chód”.

Jak po­wie­dział, tak zro­bił, po czym oboje od­je­chali. Tym­cza­sem ja usi­ło­wa­łam prze­ko­nać samą sie­bie, jak nie­do­rzeczne są wy­twory mo­jej wy­obraźni. Kiedy sa­mo­chód od­je­chał, po­de­szłam do bu­dynku go­spody i obej­rza­łam z bli­ska bruk przed wej­ściem. Oczy­wi­ście nie było tam żad­nych plam krwi. A więc po pro­stu je so­bie uro­iłam. Nie­mniej jed­nak ta świa­do­mość spra­wiła, że po­czu­łam się jesz­cze bar­dziej nie­swojo. Tkwiąc na­dal przed go­spodą, usły­sza­łam głos ry­baka:

„Wy­da­wało się pani, że wi­dzi krew, co?”

Kiw­nę­łam głową.

„To dziwne, bar­dzo dziwne. Mamy tu taki prze­sąd, pro­szę pani. Je­śli ktoś zo­ba­czy te plamy krwi...” – Za­wie­sił głos.

„To... co wtedy?” – za­py­ta­łam.

Mó­wił ła­god­nie, z wy­raź­nym korn­wa­lij­skim ak­cen­tem, ale gładko i bez gwa­ro­wych na­le­cia­ło­ści, co ka­zało w nim wi­dzieć czło­wieka wy­kształ­co­nego.

„Mówi się, sza­nowna pani, że je­śli te krwawe plamy ko­muś się ukażą, w ciągu doby za­wita tu śmierć”.

Aż mnie zmro­ziło! Ry­bak znowu się roz­ga­dał:

„W tu­tej­szym ko­ściele jest bar­dzo in­te­re­su­jąca ta­blica na te­mat śmierci...”

„Nie, dzię­kuję” – po­wie­dzia­łam sta­now­czo, od­wró­ci­łam się na pię­cie i po­ma­sze­ro­wa­łam uliczką w kie­runku domu, w któ­rym się za­trzy­ma­łam. Wła­śnie do­tar­łam na miej­sce, kiedy w od­dali do­strze­głam ko­bietę, ową Ca­rol, po­dą­ża­jącą ścieżką wzdłuż klifu. Śpie­szyła się. Na tle sza­rych skał wy­glą­dała jak szkar­łatny kwiat ja­kiejś tru­ją­cej ro­śliny. Jej ka­pe­lusz miał ko­lor krwi...

Znowu mu­sia­łam się otrzą­snąć. Tego dnia wszystko ko­ja­rzyło mi się z krwią.

Póź­niej usły­sza­łam jej sa­mo­chód. By­łam cie­kawa, czy też wy­bie­rała się do Pen­ri­thar, ale skrę­ciła w lewo, w prze­ciw­nym kie­runku. Ob­ser­wo­wa­łam, jak jej sa­mo­chód wspina się krętą drogą po zbo­czu i znika z pola wi­dze­nia. Nie wie­dzieć czemu, ode­tchnę­łam z ulgą. Ra­thole od­zy­skało swój senny kli­mat.

– Je­śli to już wszystko – oświad­czył Ray­mond West, gdy tylko Joyce za­mil­kła – od razu mogę po­dać roz­wią­za­nie tej za­gadki. Nie­straw­ność, plamy przed oczami po po­siłku.

– Nie, to jesz­cze nie wszystko – za­prze­czyła Joyce. – Po­słu­chaj­cie, jaki był dal­szy ciąg tej hi­sto­rii. Dwa dni póź­niej prze­czy­ta­łam w ga­ze­cie no­tatkę pod ty­tu­łem Śmier­telny wy­pa­dek pod­czas ką­pieli. Na­pi­sano, że pani Da­cre, żona ka­pi­tana De­nisa Da­cre’a, uto­nęła w po­ło­żo­nej nieco da­lej za­toczce Lan­deer. Ona i jej mąż miesz­kali w po­bli­skim ho­telu. Tam­tego dnia po­sta­no­wili po­pły­wać w mo­rzu. Kiedy jed­nak ze­rwał się zimny wiatr, ka­pi­tan Da­cre uznał, że na ką­piel jest zbyt chłodno, dla­tego on i parę in­nych osób z ho­telu zde­cy­do­wało się po­grać w golfa. Pani Da­cre uparła się jed­nak, że chce po­pły­wać, i po­szła sama. Gdy nie wró­ciła, za­nie­po­ko­jony mąż w to­wa­rzy­stwie zna­jo­mych udał się na plażę. Tam zna­leźli jej ubra­nia le­żące przy ska­łach, ale ona sama prze­pa­dła bez śladu. Do­piero pra­wie ty­dzień póź­niej mo­rze wy­rzu­ciło jej ciało na brzeg, w pew­nej od­le­gło­ści od miej­sca za­gi­nię­cia. Na gło­wie miała ślad po sil­nym ude­rze­niu, które na­stą­piło przed śmier­cią. Za­ło­żono, że ska­cząc do mo­rza, ude­rzyła głową o skałę. O ile mo­głam się zo­rien­to­wać, jej śmierć na­stą­piła nie­mal do­kład­nie dwa­dzie­ścia cztery go­dziny po tym, jak zo­ba­czy­łam plamy krwi na bruku.

– Pro­te­stuję – po­wie­dział sir Henry. – To nie jest za­gadka, tylko hi­sto­ria o du­chach. A panna Lem­pri­ère musi być me­dium.

Pan Pe­the­rick od­kaszl­nął na znak, że chciałby za­brać głos.

– Jedna rzecz nie daje mi spo­koju – wy­znał. – Ten ślad po cio­sie w głowę. Oba­wiam się, że nie mo­żemy wy­klu­czyć prze­stęp­stwa. Nie mamy jed­nak dość in­for­ma­cji, żeby roz­wi­nąć tę teo­rię. Ha­lu­cy­na­cja albo wi­zja panny Lem­pri­ère jest nie­wąt­pli­wie in­try­gu­jąca, ale nie bar­dzo ro­zu­miem, na czym mie­li­by­śmy się oprzeć w na­szych roz­wa­ża­niach.

– Nie­straw­ność i zbieg oko­licz­no­ści – za­wy­ro­ko­wał Ray­mond. – Prze­cież nie mo­żesz być pewna, czy to byli ci sami lu­dzie. Poza tym ta klą­twa, czy co­kol­wiek to było, do­ty­czy­łaby je­dy­nie sta­łych miesz­kań­ców Ra­thole.

– Coś mi mówi – stwier­dził sir Henry – że ten ta­jem­ni­czy ry­bak jest w ja­kiś spo­sób uwi­kłany w tę hi­sto­rię. Zga­dzam się jed­nak z pa­nem Pe­the­ric­kiem, że panna Lem­pri­ère po­dała nam za mało in­for­ma­cji.

Joyce po­pa­trzyła na dok­tora Pen­dera, ale on z uśmie­chem po­krę­cił głową.

– To bar­dzo in­te­re­su­jąca hi­sto­ria – przy­znał – ale oba­wiam się, że sir Henry i pan Pe­the­rick mają ra­cję. Zbyt mało wiemy, żeby po­ku­sić się o ja­ką­kol­wiek kon­klu­zję.

Joyce spoj­rzała ba­daw­czo na pannę Mar­ple, która uśmiech­nęła się do niej.

– Ja też uwa­żam, moja droga, że to tro­chę nie fair z two­jej strony – stwier­dziła. – Jed­nak aku­rat mnie to nie prze­szka­dza. Chcę przez to po­wie­dzieć, że jako ko­bieta od razu zwró­ci­łam uwagę na wą­tek ubrań. W związku z tym są­dzę, że to nie jest za­gadka dla męż­czyzn. Swoją drogą mu­siała na­prawdę szybko się prze­bie­rać. Cóż za podła ko­bieta! A ten męż­czy­zna... jesz­cze więk­szy nik­czem­nik!

Joyce nie mo­gła ode­rwać wzroku od star­szej pani.

– Cio­ciu Jane – po­wie­działa. – To zna­czy, panno Mar­ple... My­ślę, że pani już zna prawdę.

– No cóż, moja droga – od­rze­kła panna Mar­ple – to dużo ła­twiej­sze dla mnie, sie­dzą­cej tu so­bie spo­koj­nie, niż to było dla cie­bie. Poza tym je­steś ar­tystką, więc ła­two udziela ci się at­mos­fera, prawda? Kiedy jed­nak sie­dzi się we wła­snym fo­telu i robi na dru­tach, wi­dzi się same fakty. Plamy krwi ka­pią­cej na bruk ze stroju ką­pie­lo­wego, który wi­siał na bal­ko­nie. Strój był czer­wony, więc ci zbrod­nia­rze nie za­uwa­żyli, że na­siąkł krwią. Biedna dziew­czyna!

– Pani wy­ba­czy, panno Mar­ple – wtrą­cił sir Henry – ale nie na­dą­żam. Pani i panna Lem­pri­ère naj­wy­raź­niej roz­pra­wia­cie o czymś, co nam, męż­czy­znom, zu­peł­nie umyka.

– Opo­wiem wam te­raz, jak skoń­czyła się ta hi­sto­ria – oznaj­miła Joyce. – Było to rok póź­niej. Prze­by­wa­łam w ma­łym nad­mor­skim ku­ror­cie na wschod­nim wy­brzeżu. Wła­śnie ma­lo­wa­łam, kiedy na­gle do­zna­łam tego dziw­nego uczu­cia, że do­świad­czam cze­goś, co zda­rzyło się już wcze­śniej. Zo­ba­czy­łam dwoje lu­dzi, męż­czy­znę i ko­bietę, wi­ta­ją­cych się z trze­cią osobą: ko­bietą ubraną w per­ka­lową suk­nię w szkar­łatne po­in­se­cje.

„Ca­rol, co za nie­spo­dzianka! Mi­nęło tyle lat! Nie znasz mo­jej żony, prawda? Joan, po­zwól, że ci przed­sta­wię... Panna Har­ding, moja zna­joma z daw­nych lat”.

Od razu roz­po­zna­łam tego męż­czy­znę. To był ten sam De­nis, któ­rego wi­dzia­łam w Ra­thole. Miał inną żonę, Joan za­miast Mar­gery, ale w tym sa­mym ty­pie: młodą, mało atrak­cyjną i bar­dzo nie­po­zorną. Przez chwilę my­śla­łam, że po­stra­da­łam zmy­sły. Za­częli uma­wiać się na wspólną ką­piel w mo­rzu. A te­raz po­wiem wam, co zro­bi­łam. Od razu po­szłam pro­sto na po­ste­ru­nek po­li­cji. Spo­dzie­wa­łam się, że we­zmą mnie za wa­riatkę, ale wcale się tym nie przej­mo­wa­łam. Oka­zało się, że mia­łam nosa. Na po­ste­runku za­sta­łam czło­wieka ze Sco­tland Yardu, który przy­je­chał wła­śnie w tej spra­wie. Oka­zało się, aż trudno mi o tym mó­wić, że po­li­cja po­dej­rzewa De­nisa Da­cre’a o kilka zbrodni! Zresztą to nie było jego praw­dziwe na­zwi­sko, uży­wał róż­nych, za każ­dym ra­zem in­nego. Po­zna­wał dziew­częta, zwy­kle wła­śnie ta­kie ci­che i nie­po­zorne, które nie miały wielu krew­nych ani przy­ja­ciół, na­stęp­nie że­nił się z nimi, ubez­pie­czał je na duże kwoty i wtedy... och, to po­tworne!

De­nis miał już jedną żonę i była nią wła­śnie Ca­rol. Dzia­łali ra­zem, za­wsze we­dług tego sa­mego planu. To dla­tego w końcu wpa­dli. To­wa­rzy­stwa ubez­pie­cze­niowe na­brały po­dej­rzeń. Za każ­dym ra­zem De­nis za­bie­rał swoją nowo po­ślu­bioną żonę w ja­kieś za­ciszne miej­sce na wy­brzeżu. Wkrótce zja­wiała się tam ta druga ko­bieta i wszy­scy ra­zem szli po­pły­wać w mo­rzu. Nowa żona De­nisa pa­dała ofiarą tych dwojga, po czym Ca­rol prze­bie­rała się w jej rze­czy i wra­cała z De­ni­sem łódką. Roz­py­taw­szy się wśród miesz­kań­ców o ich rze­komo za­gi­nioną przy­ja­ciółkę, opusz­czali miej­sco­wość. Wów­czas praw­dziwa Ca­rol po­śpiesz­nie prze­bie­rała się w swój krzy­kliwy strój, ro­biła so­bie wy­ra­zi­sty ma­ki­jaż i wra­cała po drugi sa­mo­chód. Zbrod­nia­rze uprzed­nio do­wia­dy­wali się, jaki kie­ru­nek ma w da­nym miej­scu prąd mor­ski, i aran­żo­wali śmierć ko­biety tam, do­kąd w przy­bli­że­niu mo­gło zdry­fo­wać jej ciało. Rolę mło­dej żony od­gry­wała Ca­rol. Wy­bie­rała od­ludną plażę przy ska­łach i zo­sta­wiała tam ubra­nie ofiary, na­stęp­nie od­da­lała się w swej kwie­ci­stej per­ka­lo­wej sukni i spo­koj­nie cze­kała, aż do­łą­czy do niej De­nis.

Po­dej­rze­wam, że gdy mor­do­wali biedną Mar­gery, jej krew mu­siała bry­znąć na strój ką­pie­lowy Ca­rol, a że był on czer­wony, nikt tego nie za­uwa­żył. Kiedy jed­nak strój zo­stał wy­wie­szony na bal­ko­nie, krew z niego za­częła ska­py­wać na ulicę. Co za kosz­mar! – Joyce się wzdry­gnęła. – Wciąż mam to przed oczami.

– Oczy­wi­ście – przy­znał sir Henry – te­raz już pa­mię­tam. Ten męż­czy­zna na­prawdę na­zy­wał się Da­vis. Umknęło mi z pa­mięci, że po­słu­gi­wał się też na­zwi­skiem Da­cre. To była nie­zwy­kle prze­bie­gła para. Za­wsze zdu­mie­wało mnie, że nikt nie za­uwa­żył za­miany toż­sa­mo­ści. Za­pewne jest tak, jak mówi panna Mar­ple: ubra­nia ła­twiej za­pa­mię­tać niż twa­rze. Tak czy ina­czej, to był bar­dzo chy­try plan. Cho­ciaż po­dej­rze­wa­li­śmy Da­visa, nie mo­gli­śmy mu ni­czego udo­wod­nić, bo za­wsze miał nie­pod­wa­żalne alibi.

– Cio­ciu Jane – ode­zwał się Ray­mond, spo­glą­da­jąc na nią z pewną kon­ster­na­cją – jak ty to ro­bisz? Wie­dziesz ta­kie spo­kojne ży­cie, a mimo to od­no­szę wra­że­nie, że nic nie jest w sta­nie cię za­sko­czyć.

– Wy­daje mi się, że każda rzecz na tym świe­cie jest do cze­goś po­dobna – od­po­wie­działa panna Mar­ple. – Swego czasu gło­śno było o nie­ja­kiej pani Green. Po­cho­wała pię­cioro dzieci, przy czym każde z nich było ubez­pie­czone na ży­cie. No cóż, oczy­wi­ście wzbu­dziło to po­dej­rze­nia. – Po­krę­ciła głową. – Na pro­win­cji dzieje się wiele zła. Mam na­dzieję, że wy, mło­dzi, ni­gdy nie bę­dzie­cie mu­sieli się prze­ko­nać, jak bar­dzo podły jest ten świat.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1]Pour la pe­tite ma­de­mo­iselle! (fr.) – Dla ma­łej pa­nienki!