Tajemnice Bostonu - Elizabeth Camden - ebook + książka

Tajemnice Bostonu ebook

Elizabeth Camden

4,0

Opis

Artystyczny talent Stelli West uczynił z niej czołową postać londyńskiej bohemy. Kiedy jednak jej ukochana siostra ginie w tajemniczych okolicznościach, kobieta rzuca wszystko i udaje się do Bostonu. Z determinacją walczy o przerwanie zaklętego kręgu milczenia wokół śmierci Gwendolyn. Gdy spotyka Romulusa White'a, wydawcę posiadającego liczne znajomości wśród miejscowych oficjeli, szybko uświadamia sobie, że mógłby on okazać się ważnym sprzymierzeńcem w jej prywatnym śledztwie.

Wcześniej Romulus przez lata przekonywał Stellę, aby zgodziła się pracować dla jego czasopisma. Tworzone przez nią ilustracje mają mu zapewnić szczyty rynkowej popularności. Mężczyzna nie cofnie się zatem przed niczym, byle tylko ściągnąć Stellę do redakcji.

Między bohaterami dość szybko zaczyna iskrzyć, co zresztą niepokoi samego Romulusa – obawia się, że atrakcyjność Stelli może zagrozić jego wywalczonej z trudem niezależności. Widzi w kobiecie pokrewną duszę, zarazem jednak zadaje sobie pytanie, czy warto udzielać jej pomocy w rozwikłaniu zagadki śmierci siostry, jeśli wiązałoby się to z ryzykiem utraty dorobku całego życia?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 446

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (36 ocen)
14
12
8
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Master89wt

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, z elementem kryminału. Doskonale się bawiłam. Polecam.
00

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Elizabeth Camden

Tajemnice Bostonu

tłumaczenie Martyna Żurawska

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

From this Moment

Autor:

Dorothy Mays

Tłumaczenie z języka angielskiego:

Martyna Żurawska

Redakcja:

Lidia Miś-Nowak

Korekta:

Natalia Lechoszest

Brygida Nowak

Skład:

Alicja Malinka

ISBN 978-83-65843-32-6

© 2016 by Dorothy Mays

Bethany House Publisher

© 2017 for the Polish edition by Dreams Wydawnictwo

Cover design by Jennifer Parker

Cover photography by Mike Habermann Photography, LLC

Dreams Wydawnictwo Lidia Miś-Nowak

ul. Unii Lubelskiej 6A, 35-310 Rzeszów

www.dreamswydawnictwo.pl

Rzeszów 2017, wydanie I

Druk: Drukarnia Read Me

Jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie cytaty z Pisma Świętego podano za Biblią Tysiąclecia.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody wydawcy.

I

Boston, Massachusetts

Marzec 1897

Romulus White tkwił nieruchomo w zatłoczonej sali balowej, wpatrując się w kobietę, na której zależało mu niegdyś bardziej niż na własnym oddechu.

Nie było to przyjemne doświadczenie, zwłaszcza że Laura stała u boku ubóstwiającego ją męża. Nawet z pewnej odległości jej miedziane włosy migotały w blasku świec i zdecydowanie wyróżniały ją z tłumu.

Minęło kilka lat, odkąd Romulus widział ją po raz ostatni. Przygotował się na obezwładniającą falę bólu, która niechybnie miała go pochłonąć, ale – niespodziewanie – nic takiego nie nastąpiło. Czekał, wstrzymując oddech, jednak jedynym uczuciem wywołanym przez obecność Laury był strumień słodko-gorzkich wspomnień, niemal przyjemny rodzaj udręki. Czyż to nie dziwne? Ale może taka właśnie jest natura pierwszej wielkiej miłości. Gdyby tak głębokie doświadczenie nie pozostawiło po sobie śladu blizny, byłoby to rozczarowujące.

– Przywitasz się z nią? – Kuzynka Evelyn podeszła do niego, wciskając Romulusowi w dłoń lampkę korzennego cydru.

Wziął łyk napoju, zanim odpowiedział.

– Z kim? – zapytał niedbale, lecz Evelyn posłała mu przenikliwe spojrzenie. Była trzy lata młodsza od trzydziestodwuletniego kuzyna, lecz zdążyła już przyswoić sobie owo pełne dezaprobaty spojrzenie, potrafiące przerazić zwykłego śmiertelnika.

Dorastali razem, wiedziała też wszystko o jego dojmującym ataku rozpaczy po tym, jak dziesięć lat temu Laura zerwała zaręczyny. To nie był moment mogący napawać go dumą. Wolałby myśleć o czymkolwiek – o pladze szarańczy bądź o roli statysty podczas publicznej egzekucji – o czymkolwiek innym niż owe haniebne tygodnie, jakie nastały po odmowie Laury.

– Wiesz, o kim mówię – rzekła Evelyn znacząco. – Dobrze by było, gdybyś zamienił z nią kilka słów i pokazał, że nie czujesz urazy.

– Jestem tu w interesach, nie dla miłej pogawędki z Laurą Rittenhouse.

Wieczorną galę wydano dla uczczenia kolejnej transzy gotówki, która miała na celu sfinansowanie największego projektu inżynieryjnego w historii Bostonu. Zorganizowane w wytwornym podmiejskim klubie nieopodal falującego lasu, było to największe jak dotąd zgromadzenie lokalnych polityków, inżynierów, bankierów i biznesmenów, którzy połączyli siły, aby zbudować pierwsze w kraju metro, mające niedługo ruszyć pod ulicami Bostonu.

Romulus zamierzał uścisnąć tego wieczoru jak największą liczbę dłoni. Jego kariera redaktora i wydawcy Świata Nauki zależała od umiejętności wykorzystywania przyjaźni inżynierów i naukowców, którzy wykuwali nową erę wynalazku. Spędził ponad dekadę na podtrzymywaniu tych relacji i czuł się w tym dobry.

– Gapisz się na nią, odkąd weszła na salę – zauważyła Evelyn.

– Laura nic już dla mnie nie znaczy – odparł, czując ulgę, że nie doświadcza już tamtych gwałtownych emocji, które kiedyś rozłożyły go na łopatki. Z perspektywy czasu rozumiał, że Laura mocno ograniczyłaby jego wolność. On sam byłby z kolei okropnym mężem, i z pewnością postąpiła lepiej, wychodząc za doktora Rittenhouse’a.

Możliwe poza tym, że żaden mężczyzna w Bostonie nie cenił stanu kawalerskiego bardziej niż Romulus M. White. Uwielbiał kobiety i budził wśród nich znaczne zainteresowanie w ciągu ostatniej dekady. Kiedyś się ożeni, ale nieprędko. Kobieta, którą byłby skłonny poślubić, musiałaby być dobrą matką i nieocenioną towarzyszką życia. Jego przyszła żona przyprawiałaby go o uśmiech, ale nigdy o wybuchy śmiechu. Potrafiłaby toczyć z nim inteligentne rozmowy, ale nie wprowadzałaby go w stan transowego zachwytu. Nie zdołałaby także skłonić go do łkania z rozpaczy ani pogrążać w melancholii za każdym razem, gdy przyszłoby jej do głowy wycofać swoje względy. Już raz włożył rękę w ogień i nie miał ochoty więcej tego próbować. Nigdy.

Nie chciał myśleć tego wieczoru o Laurze. Znacznie bardziej fascynująca kobieta właśnie przybyła do Bostonu i zaprzątnęła jego zawodową uwagę. Jak dotąd nigdy nie spotkał Stelli West, ale list do niej wypalał mu dziurę w kieszeni.

Pochylił się, by szepnąć Evelyn do ucha:

– Kiedy skończą się przemówienia, muszę z tobą porozmawiać o interesach.

Evelyn była nie tylko jego kuzynką, ale także partnerką biznesową oraz redaktorem naczelnym Świata Nauki. Dzielili prawo własności magazynu po połowie, był zatem zobowiązany uzyskiwać jej zgodę przed podjęciem każdej ważniejszej decyzji. Choć przeważnie współpracowało im się znakomicie, w ciągu tych wszystkich lat pojawiały się między nimi również napięcia, a koperta w jego kieszeni z pewnością nie zachwyci Evelyn.

– Czyżbyś chciał mi przekazać, że zatwierdziłeś listę artykułów do kwietniowego numeru?

– Zamknąłem ją tuż przed wyjściem, znajduje się na twoim biurku. Możesz się tym zająć od razu w poniedziałek rano. Ale jest coś jeszcze, o czym musimy porozmawiać.

I należało poruszyć ten temat delikatnie. Evelyn prowadziła pismo żelazną ręką i prawdopodobnie będzie z nim walczyć na śmierć i życie po usłyszeniu jego propozycji. Kilka lat temu Świat Nauki stałby się z pewnością niewypłacalny, gdyby kuzynka nie odciągnęła go od kilku zbyt ekstrawaganckich pomysłów, lecz co do tej dzisiejszej kwestii postanowił pozostać stanowczy.

– Czy ty założyłeś na siebie różową kamizelkę? – Głos należał do Michaela Townsenda, prokuratora generalnego stanu Massachusetts i cotygodniowego partnera Romulusa na ringu bokserskim. Ze swoimi szlachetnymi rysami twarzy oraz posiwiałymi przedwcześnie włosami, Michael był przystojnym mężczyzną, nawet mimo braku wyrobienia w kwestii mody męskiej.

– Koralową – poprawił go Romulus. – Noszę ją na cześć wystawy o życiu morskim w Instytucie Smithsona [1]. Napiszemy o niej w kolejnym numerze.

Michael spojrzał sceptycznie na kamizelkę, choć w jego tonie wybrzmiewała nutka humoru.

– Mnie tam wygląda na różową.

Tak jak większość mężczyzn na sali, Michael miał na sobie płaszcz i kamizelkę o bliżej nieokreślonym fasonie. Romulus z kolei pielęgnował własne wyczucie stylu od momentu, gdy stał się wystarczająco dojrzały, aby rozumieć ideę dopełniających się nawzajem schematów kolorystycznych. Wysoki na sześć stóp [2], z ciemnymi włosami oraz twarzą przyciągającą spojrzenia, nigdy nie wzdragał się przed rozmachem w doborze barw, jak również przed skrzącymi się kamieniami szlachetnymi dla ożywienia swojej garderoby.

– Ucisz się, czas na przemówienia – powiedział Michael, a łysiejący facet z sumiastym wąsem stanął przed orkiestrą na podium.

Wybrzmiały ostatnie takty muzyki, a brzęk widelców i lampek do szampana uspokoił tłum, skłaniając go do zajęcia miejsc. Henry Whitney był niekwestionowanym bohaterem wieczoru. Jako biznesmen żywo zainteresowany kolejami żelaznymi, Henry został urzeczony wizją budowy kolei, która biegłaby pod ulicą. Dwa lata temu udało mu się wreszcie zebrać potrzebne fundusze, plany techniczne i polityczne poparcie, by ruszyć z budową pierwszego metra w Ameryce.

Natężenie ruchu ulicznego zawsze było nie lada problemem w Bostonie, z jego wąskimi i krętymi arteriami powstałymi w siedemnastym wieku. Obecnie przebywało w mieście ponad pół miliona ludzi, ulice zaś dławiły się przestarzałymi tramwajami, wozami oraz pieszymi, zmuszonymi przeciskać się między dziurami w asfalcie i karetami. W ciągu ostatniego roku sytuacja pogorszyła się znacznie wskutek kopania tuneli pod budowę metra, lecz pierwszą jego linię zamierzano uruchomić już wkrótce.

Gdy oklaski przycichły, Henry zaczął mówić:

– Przyjaciele! To z pewnością nie przypadek, że przedsięwzięcie tak wymagające pod względem technicznym oraz tak ryzykowne z punktu widzenia politycznego, jakim jest budowa metra, po raz pierwszy podejmujemy właśnie w Bostonie. Nasze miasto przecierało nieznane szlaki, odkąd pierwsi osadnicy dotarli do Ameryki. Zbudowaliśmy wspaniałą społeczność pośród głuszy, a teraz nasze fabryki, wydawnictwa i uniwersytety stanowią źródło zazdrości dla całego świata. Nasze szkoły wyższe wspierają badania będące paliwem cywilizacyjnego postępu, który wprowadzi nas w dwudziesty wiek. Nasze statki przybijają do portów na całym świecie, a nasze budynki wznoszą się wysoko ku niebu. Wkrótce weźmiemy w posiadanie zupełnie nowe królestwo, kryjące się pod miastem, aby uruchomić pierwszą podziemną kolej w Ameryce.

Słowa te zostały przyjęte gromkimi oklaskami.

– Londyn mógł być pierwszym miastem świata, w którym zbudowano metro – ciągnął Henry – ale londyńskie metro działa dzięki parze, podczas gdy nasze będzie zasilane cudem energii elektrycznej. To będzie czyste, dobrze oświetlone i posiadające odpowiednią wentylację metro, wzór dla następnych przedsięwzięć tego typu.

Whitney przystąpił teraz do przedstawiania burmistrza, głównych inżynierów, a także bankierów ofiarujących ostatnią część funduszy, które pozwolą wysadzić ziemię na odcinku Tremont Street. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, prace na wysokości Tremont Street zaczną się w ciągu miesiąca, a samo metro będzie oddane do użytku pod koniec roku. Henry nadal dokonywał prezentacji kluczowych graczy bostońskiego metra, podczas gdy Romulus walczył z pokusą ponownego odwrócenia wzroku na Laurę Rittenhouse w odległej części sali. Głos Henry’ego przerwał jednak tę wewnętrzną walkę.

– Wykazałbym się brakiem ogłady, gdybym nie wspomniał o panu Romulusie Whicie, którego czasopismo, Świat Nauki, zrobiło tyle dobrego w kwestii przekonania ludzi do projektu metra.

Romulus poczuł się jakby rażony piorunem. Te słowa były dla niego zupełnie nieoczekiwane i fantastyczne, nie należało jednak podchodzić do nich zbyt lekko.

– Panie Romulusie? Gdzie pan jest? – zapytał Whitney z podium.

– Tutaj, sir! – zawołał gromkim głosem. Otaczający go tłum rozsunął się na tyle, aby znany finansista mógł go dostrzec.

– Mój Boże! – wybuchnął Whitney. – Różowa kamizelka!

Romulus uniósł lampkę.

– Najlepsza na wieczór taki jak ten!

Oklaski zmieszały się ze śmiechem, a wszystkie twarze obróciły się ku niemu.

Gdy śmiech ucichł, Whitney kontynuował spokojnym głosem:

– Nie moglibyśmy rozpocząć naszego projektu bez społecznego poparcia. Świat Nauki zrobił więcej dla łagodzenia obaw o bezpieczeństwo oraz podtrzymywania entuzjazmu dla powstającego metra niż mogłaby zdziałać armia polityków. Jesteśmy panu wdzięczni, sir.

Tym razem aplauz zmieszał się z tupaniem i dobrodusznymi okrzykami. Michael klepnął go w plecy, a Evelyn promieniała.

Przełknął łyk cydru. Och, jak znakomicie. Czy Laura nadal była na sali i wszystko słyszała? Tak, oto ona obok lodowej rzeźby, uprzejmie klaszcząca w dłonie.

Kiwał głową w geście aprobaty, choć tak naprawdę miał ochotę wspiąć się na szczyt góry i drzeć się stamtąd wniebogłosy. Komuś, kto ledwo skończył studia, brnął mozolnie po szczeblach kariery i nosił krzykliwe kamizelki dla zamaskowania wiecznego braku poczucia bezpieczeństwa, takie owacje sprawiały przyjemność. Przez kilka sekund wzbudzał szacunek wszystkich osób znajdujących się na sali.

Ale oni tak naprawdę w ogóle go nie znali. W przeciwieństwie do Laury.

Odsunął od siebie tę myśl. Takie obawy nachodziły go coraz rzadziej, odkąd stanął na czele wpływowego pisma naukowego, promieniującego na cztery strony świata. Zanim zdążył złapać oddech, Whitney przeszedł do składania gratulacji zespołowi geologów, którzy skartografowali tereny Charles River, przez co wydatnie przyczynili się do postępów w pracach nad kolejną odnogą metra.

Odwrócił się w stronę Evelyn i pocałował ją w policzek. Evelyn była atrakcyjną kobietą o lśniących, ciemnych włosach i smukłej figurze – owej atrakcyjności zdawał się jednak przeczyć niezłomny charakter, otwierający przed nią obszary zwykle niedostępne dla kobiet.

– To wszystko nie udałoby się bez ciebie – szepnął, a Evelyn posłała mu pełen wdzięczności uśmiech. To w zasadzie niesprawiedliwe, że Romulus spijał całą śmietankę, choć z drugiej strony od samego początku to właśnie on był twarzą Świata Nauki, podczas gdy Evelyn pracowała cicho za kulisami, by wszystko chodziło jak w zegarku. Byli nierozłączni od dzieciństwa, cud zaś polegał na tym, że potrafili połączyć osobiste talenty i rozpocząć wspólną karierę. Miał jedynie nadzieję, że list w jego kieszeni nie wybuchnie niczym bomba w ich – czasami burzliwych – relacjach.

– Koniec z nudnymi przemowami. – Whitney skinął na orkiestrę. – Ruszajmy w tany!

Romulus nie miał ochoty tańczyć. Musiał koniecznie uzyskać zgodę Evelyn w kwestii listu w jego kieszeni. Wprawnie lawirując w tłumie, poprowadził ją w stronę patio wychodzącego na rozległy trawnik. Marcowy wieczór był chłodny, na zewnątrz znajdowało się zatem niewiele osób, zgromadzonych wokół doniczkowych palm i latarni, które rozpraszały zmierzch ciepłymi kręgami światła. Delikatny śmiech mieszał się z sonatą skrzypcową, a powietrze wypełniała woń kwitnącego nocą jaśminu. Powiódł Evelyn do odosobnionego kąta, w którym z pewnością nikt nie będzie ich podsłuchiwał.

– Stella West przyjechała do Bostonu – rzekł. – Mamy więc ostatni element, którego Świat Nauki potrzebuje dla zdobycia szczytów sławy.

Trudno było mu ukryć podniecenie, jako że Stella należała do artystów o niezwykłym kunszcie. Od dawna marzył, aby ją zatrudnić. Jak dotąd nigdy się nie spotkali, ale już na podstawie samych jej ilustracji mógł stwierdzić, że są pokrewnymi duszami.

Świat Nauki stał się najbardziej prestiżowym pismem naukowym w kraju, ale do tej pory nie byli w stanie zamieszczać kolorowych ilustracji do tych wszystkich niezwykłych tematów, które poruszali. Obecny rozwój litografii sprawił, że szybkie tworzenie kopii kolorowych rysunków stało się możliwe, ale wymagało to znalezienia kogoś o umiejętnościach zarówno artystycznych, jak i technicznych. Stella była właśnie kimś takim. Jej rysunki potrafiły uchwycić świetlistość skrzydeł motyla lub zapierające dech kolory Wielkiego Kanionu. Żadna ziarnista fotografia nie była zdolna w pełni oddać cudów, jakie na niej uwieczniano, natomiast dzieła Stelli zdradzały nieokiełznaną miłość do świata przyrody, która to miłość uwiodła Romulusa już w chwili, gdy po raz pierwszy ujrzał te litografie.

– Myślałam, że mieszka w Anglii – powiedziała Evelyn. – Przecież oznajmiła nam, że jedynie horda barbarzyńców z widłami mogłaby ją zmusić do opuszczenia Londynu.

Wskazał na list.

– To moja ostatnia oferta, w której błagałem, żeby zechciała dla nas pracować. Wysłałem ją na adres jej londyńskiego mieszkania, jednak właściciel lokalu odesłał list pod aktualny adres Stelli, tutaj, w Bostonie.

Evelyn zmarszczyła brwi.

– Więc skąd go masz?

Romulus uśmiechnął się szeroko.

– Na poczcie ktoś się pomylił i zwrócono list mnie zamiast dostarczyć go Stelli. I dlatego wiem, gdzie teraz mieszka. Chciałbym cię prosić o osiem tysięcy dolców, żeby złożyć jej kuszącą ofertę finansową.

Evelyn omal się nie zakrztusiła.

– Nie, nie, nie – zaczęła bełkotać. – Nieee.

Jej głos stał się czymś na kształt wibrującej odmowy, jednak Romulus zawczasu przewidział opór i jego twarz zastygła, przypominając przyjemną dla oka maskę.

– Zawsze podziwiałem twoją umiejętność zamykania całego kalejdoskopu niezadowolenia w jednym słowie. Skoro mamy to już za sobą, zajmijmy się wynagrodzeniem panny West.

– Nie. Absolutnie nie. Pracujemy z dobrym zespołem ilustratorów.

– Nie potrzebujemy dobrego zespołu; potrzebujemy najlepszego.

Na jej skórze barwy kości słoniowej pojawiły się dwa kolorowe punkty. Odkąd byli dziećmi, porcelanowa cera Evelyn zdradzała ją w chwilach zdenerwowania, dokładnie takich jak ta, gdy znaki widocznego podniecenia przezierały zza żelaznej samokontroli kuzynki.

– Nie stać nas na nią, a poza tym zdążyła już odrzucić wszystkie oferty, jakie jej składałeś. W sposób malowniczy i niezmienny.

Była to prawda, ale jeszcze nie zamierzał dać za wygraną. Po tym, jak zobaczył prace Stelli na wystawie w jakiejś galerii, od razu wiedział, że dziewczyna musi zostać pozyskana dla jego pisma. Przejrzał wszystkie materiały na jej temat, jakie tylko mógł znaleźć. Była Amerykanką, córką nowojorskiego lekarza, i studiowała na Uniwersytecie Cornell. Przerwała naukę, gdy porwał ją londyński światek artystyczny, i od tamtego czasu jej sława rosła.

On i Stella West prowadzili przez lata żywą korespondencję. Była dosadna, zabawna i pełna dowcipu, ale jedna rzecz pozostawała niezmienna: nie chciała opuszczać Londynu.

Ten właśnie fakt podsycał jego ciekawość co do powodów, dla których zdecydowała się właśnie teraz wrócić do Stanów. Zresztą nieważne – zawładnął nim dreszcz polowania. Stella West przyjechała do jego miasta, on zaś gotów był popędzić za nią lotem błyskawicy.

– Muszę się tylko dowiedzieć, czego ona właściwie chce, a później zaoferować jej to – stwierdził. – Perły z oceanicznych głębin, rubiny z Dalekiego Wschodu, cokolwiek. Chcę ją mieć w zespole.

– Jak długo starałeś się ją ściągnąć do Świata Nauki? – spytała Evelyn.

– Trzy lata. Co oznacza, że wydaliśmy trzydzieści sześć numerów bez pomocy najlepszej ilustratorki, jaka mogłaby brylować na naszych łamach. Nie każ mi znosić tego po raz trzydziesty siódmy. – Wyrwał kopertę z dłoni Evelyn.

– Stella West to luksus, na który nas nie stać. – Już zamierzała popaść w swoją zwykłą tyradę, lecz przerwała, gdyż grupka pań wyszła na patio podziwiać jaśminy. Evelyn skinęła uprzejmie, później zaś z powrotem zwróciła się w kierunku kuzyna i zaczęła mówić spokojniejszym tonem. – Nie stać nas – powtórzyła. – W pierwszej kolejności pokryłabym do końca koszty remontu. I tak nieprzyzwoicie przepłaciliśmy za biuro.

Evelyn nadal nie mogła przeboleć parkietu, który Romulus zlecił położyć w redakcyjnym skrzydle budynku. Sam zaprojektował ów parkiet, opierając się na geometrycznym wzorze zapożyczonym ze struktur kryształów kwarcu. Podobieństwo dostrzegali tylko nieliczni, ale ostatecznie ich pismo zostało ufundowane na naukowym zdumieniu, i jeżeli miał ochotę wydać fortunę na parkiet imitujący kryształ kwarcu, mógł to zrobić. To samo tyczyło się szaty graficznej magazynu.

– Sztuka potrafi poruszyć ludzi bardziej niż jakiekolwiek słowa – rzekł. – Chcę dostarczać wiedzy i inspiracji każdemu, kto kiedykolwiek wyzwolił się dzięki marzeniom z okowów swojego codziennego życia. Nie widzisz tego, Evelyn? Nasze pismo dociera do krytych darnią domów w Kansas, do mroźnych wiosek leżących nad rzeką Jukon [3]. Właśnie zyskaliśmy pierwszego prenumeratora w Mongolii. Ci ludzie nigdy nie zobaczą Wielkiego Kanionu ani nawet muzeum, ale przeglądają nasz magazyn i to właśnie on otwiera przed nimi świat.

Nie mógł zatrudnić nowej artystki, dopóki Evelyn nie otworzy sakiewki, zatem starannie dobierał słowa.

– Stella West jest jedną z nas – powiedział, niezbyt umiejętnie maskując przypływ pasji w głosie. – Mogę to stwierdzić na podstawie samych jej rysunków. Udaje się jej uchwycić blask i głębię Boskiego stworzenia. Potrafi ją unieśmiertelnić za pomocą cudnych barw. Jeśli ściągniemy ją do zespołu, słupki prenumeraty poszybują w górę.

Evelyn nadal zerkała sceptycznie. Rzadko podejmowała decyzję bez trzykrotnego przemyślenia każdej ewentualności, ale on tym razem wiedział, że ma rację.

– Zobaczę, co da się zrobić – powiedziała niechętnie. Odetchnął z ulgą. Pismo stanowiło dla niego najcenniejszą rzecz w życiu. Wyobrażał sobie, że nawet na łożu śmierci będzie obmyślał sposoby na uatrakcyjnienie zawartości magazynu, rekrutację lepszych autorów, poprawę sprzedaży...

– Witaj, Romulusie – zaszemrał miękki głos.

Zesztywniał. Laura musiała stać tuż za nim, bo rozpoznałby ten słodki głos wszędzie. Z kolei przed nim nadal stała Evelyn, która drgnęła i posłała mu współczujący uśmiech. To nie będzie aż takie straszne, prawda? Tak czy inaczej, wyglądało na to, że wszystkie drogi ucieczki zostały odcięte. Przybrał pełną godności minę i odwrócił się, aby pozdrowić Laurę.

– Pani Rittenhouse – powiedział z lekkim skinieniem głowy. – Wygląda pani cudownie, jak zawsze zresztą.

Odpowiedziała grzecznie i przedstawiła swojego męża. Rzecz jasna, spotykał się już wielokrotnie z doktorem Rittenhouse’em. W interesie Romulusa leżało uczestniczenie w konferencjach naukowych organizowanych w całej Nowej Anglii, aby pozostawać na bieżąco z branżowymi nowinkami. Doktor Rittenhouse stał na czele koncernu farmaceutycznego, który produkował szczepionkę przeciw tężcowi. To była prawdziwa praca. Nie jak w przypadku Romulusa...

Laura zaczęła gawędzić z Evelyn o swoim domu w Beacon Hill. Widocznie ludzie nieźle płacili za przeciwtężcowy lek doktora, bo domy w Beacon Hill nie należały do tanich. Prawdopodobnie nawet nie spojrzałaby na pokój hotelowy, w którym on mieszkał, ale po co mu dom z prawdziwego zdarzenia, skoro traktowałby go jak noclegownię? Pokój w hotelu całkowicie mu wystarczał.

Evelyn trąciła go łokciem i zdał sobie sprawę, że Laura właśnie zwróciła się wprost do niego z pytaniem.

– Przepraszam. Możesz powtórzyć?

– Stado gąsek stało przy dzbanie z ponczem i zastanawiało się, gdzie zniknąłeś – powiedziała Laura. – Podejrzewam, że miały ochotę zatańczyć. Szczególnie Greta Fitch była zainteresowana walcem z tobą.

Czyżby Laura bawiła się w swatkę? Nie było to konieczne, jako że przebywał w towarzystwie kobiet nawet częściej niż należało. A Greta Fitch powoli stawała się dla niego problemem. Flirtował z nią trochę ubiegłego lata, ale za dużo sobie po tym obiecywała i teraz starał się jej unikać. Była miłą kobietą, może wręcz zbyt dobrą dla niego, ale jej pogoń zaczynała przybierać nieco żenujące rozmiary.

– Wolałbym zostać tutaj i wdychać nocne powietrze – powiedział.

– Dlaczego? – spytała Evelyn. – Greta jest bardzo inteligentna i autentycznie interesują ją nauki przyrodnicze. Myślę, że moglibyście spróbować być razem.

– Uważasz się za specjalistkę od szczęścia małżeńskiego?

Evelyn uniosła podbródek i wbiła w niego lodowate spojrzenie.

– Nie bądź małostkowy – ostrzegła.

Ale na tym akurat polu był małostkowy. I wkurzony, i rozczarowany postawą Evelyn.

Evelyn to jego najlepsza przyjaciółka. Niby byli tylko kuzynami, ale zawsze łączyła ich więź przypominająca relację brata i siostry. Mieli za sobą wiele trudnych momentów, jednak wspólnymi siłami powołali do życia światowej klasy pismo naukowe, a ich przyjaźń stanowiła fundament całego świata mężczyzny.

Z jednym wszakże wyjątkiem. Dziesięć lat temu Evelyn wyszła za mąż za Clyde’a Brixtona, najlepszego kompana, jakiego kiedykolwiek miał Romulus, lecz to małżeństwo rozpadło się zaledwie po kilku latach. Evelyn zaczęła nawet na powrót używać swojego panieńskiego nazwiska na okładce pisma, co – zdaniem Romulusa – było zarówno małostkowe, jak i nietrafne. Nie mógł jednak w tym względzie niczego na niej wymusić. Evelyn i Clyde pozostawali w separacji przez sześć ostatnich lat, i wątpił, aby kiedykolwiek zdołali zasypać dzielącą ich przepaść.

Stanowiło to pewien istotny problem, ponieważ wieść niosła, że Clyde znowu jest w Bostonie. Cokolwiek miałoby się wydarzyć, Romulus zamierzał trzymać się z dala od linii ognia, na który Clyde powinien się przygotować w razie kolejnej próby nakłonienia Evelyn do powrotu. Były czasy, gdy Romulus usiłował wziąć na siebie rolę mediatora, ale w końcu poddał się w poczuciu całkowitej klęski. Rozpad małżeństwa Clyde’a i Evelyn potwierdził jedynie obawy Romulusa wobec romantycznej miłości. Nie chciał mieć z nią już nigdy do czynienia.

– Zanadto cenię sobie towarzystwo kobiet, żeby wybrać na stałe wyłącznie jedną z nich – stwierdził. – Greta jest urocza i inteligentna, ale gdybym ją poślubił, szybko przeobraziłaby się w kamień u mojej szyi. Zwyczajnie nie jestem stworzony do małżeństwa.

– Dzięki, Romulusie. Znakomicie to ująłeś.

Greta Fitch stała na drugim końcu patio, z rękami na biodrach i ogniem w oczach.

Zamarł, przerażony tym, co właśnie udało jej się podsłuchać.

– Wybacz, Greto. Nie to chciałem powiedzieć...

– Oczywiście, że właśnie to chciałeś powiedzieć! – krzyknęła, a w jej głosie były salwy artylerii.

Zmierzała w ich stronę drobnymi krokami. Laura i jej mąż taktownie usunęli się nieco w cień, ale sytuację i tak obserwowało całe patio. Wszyscy słuchali. Tuzin par oczu patrzyło, jak Greta posuwa się w kierunku Romulusa, ona z kolei nie zawracała sobie głowy zniżaniem głosu, gdy ciskała w niego gromy:

– Pewnie tak bardzo obawiasz się prawdziwych uczuć, że uciekasz przed każdą kobietą, która zanadto się do ciebie zbliży – powiedziała. – Powinieneś się ograniczyć do roli króla w tym swoim cudownym pisemku, bo to pozwala ci się schować za spisami prenumeratorów i jękami wazeliniarzy. Ten magazyn to tylko sterta kartek! A ty składasz całe swoje życie na jego ołtarzu!

Spróbował raz jeszcze.

– Greto, przecież powiedziałem, że jest mi...

– Przykro? Jasne, że tak! Nie martw się, Romulusie! Nie zamierzam zabierać ci czasu ani negować świętości tego twojego wspaniałego pisma. Wiem, jak mocno łechce ono twoją próżność. Mam tylko nadzieję, że kiedyś jakaś kobieta zrani cię tak bardzo, że sam poczujesz smak upokorzeń, jakie przez tyle lat serwowałeś innym. Mam nadzieję, że zerwie ci z twarzy maskę, którą wiecznie nosisz, choć podejrzewam, że niewiele pod nią znajdzie.

Greta uciekła do środka, zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć. Drzwi zatrzasnęły się za nią tak gwałtownie, że wszyscy na patio aż drgnęli. Grobowa cisza zaległa w nocnym powietrzu. Cóż, stwierdził, że zasłużył na to, żeby dostać w zęby. Był z Gretą szczery od samego początku, ale ona ignorowała wszelkie jego ostrzeżenia.

Wszyscy obecni, którym na widok całego zajścia opadły szczęki, z wolna powracali do swoich wymuszonych rozmów, ale nadal wyczuwał ich ukradkowe zainteresowanie.

Ukradkiem spojrzał na Evelyn. Nie dostrzegł w jej oczach zbyt wiele współczucia. Co za ironia losu! Sama ledwo wyszła cało z nędznego pożycia, więc dlaczego popychała go w stronę identycznego małżeńskiego piekła?

– Kiedy mogę zatem oczekiwać, że przedstawisz jakąś propozycję dla Stelli West? – spytał.

– Romulusie! Nie porozmawiamy o tym, co się stało?

– Sądzę, że Greta powiedziała już wszystko na ten temat.

W dodatku całkiem bez sensu. Podszedł bliżej i zniżył głos, aby nikt inny nie zdołał usłyszeć:

– Nie pójdę do ołtarza tylko dlatego, że Greta Fitch ma akurat okres godowy. Jedyna kobieta, do której chce mi się teraz zalecać, to Stella West. Szczerze mówiąc, chciałbym, żeby miała twarz jak drzwi od stodoły i osobowość pytona, bo nie potrzebuję więcej kłopotów z rozhisteryzowanymi samicami.

Zupełnie się dla niego nie liczyło, jak Stella wygląda. Zaimponowała mu od pierwszej chwili, kiedy zobaczył jej prace, i poruszyłby góry, aby tylko sprowadzić ją do Świata Nauki.

II

Jeszcze cztery miesiące temu Stella West wiodła życie pełne uroku.

Jako noworodek została powitana na świecie przez własnego ojca lekarza, który uwielbiał swoją żonę, a obie córki obsypywał niekończącymi się wyrazami miłości i wsparcia. Stella została także obdarowana fizycznym pięknem, talentem artystycznym oraz bystrym umysłem. Rodzice zapewnili jej dzieciństwo pełne słońca, pogoni za motylami, lekcji fortepianu, świata dobrych książek, ale przede wszystkim stworzyli dla niej szczęśliwy dom, który kochała całym sercem.

Rodzice Stelli należeli także do ludzi postępowych, wysłali więc obie córki na studia. Ona i jej siostra, Gwendolyn, dzieliły pokój w akademiku uniwersytetu Cornell, flirtowały z tymi samymi młodymi mężczyznami i beztrosko spędzały czas wolny na skąpanych w słońcu łąkach. Stella odziedziczyła po ojcu miłość do nauk ścisłych, ale także skandynawskie blond włosy, błękitne oczy oraz odwagę Wikingów, każącą iść przed siebie i podbijać świat.

To właśnie na uniwersytecie Stella opanowała sztukę litografii, skomplikowany proces wymagający zmysłu artystycznego, dbałości o szczegóły i zdolności technicznych. Wykonywane przez nią kolorowe wydruki litograficzne brały udział w konkursach na całym świecie. Jej prawdziwe nazwisko, Westergaard, trudno było wymówić, podpisywała zatem swoje prace krótkim West. Nazwisko West uznała za chwytliwe i łatwe do zapamiętania, tak że przybrała je na stałe dla potrzeb zawodowych. Wkrótce zyskała międzynarodową sławę oraz kontrakty ze znanymi wydawnictwami.

Wszystko to uczyniło życie Stelli interesującym, lecz jeszcze nie uroczym. O absolutnej wyjątkowości jej egzystencji zadecydowała seria wydarzeń mających swe źródło w miłości dziewczyny do sztuki i nauki, które to wydarzenia umożliwiły jej wyjazd do Londynu i znalezienie się na szczycie sukcesu twórczego. Ile młodych Amerykanek mogło pochwalić się tym, że toast na ich cześć wznosił książę Walii? Albo tym, że widziały własne prace na wystawie w Luwrze? Że otrzymują niebotyczne honoraria od najbardziej wpływowych wydawnictw świata, w zamian za licencję na wykorzystywanie ilustracji?

Jeszcze cztery miesiące temu Stella miała to wszystko, a nawet więcej.

Być może słuszne jest powiedzenie, że ci, którzy wzbili się zbyt blisko słońca, ryzykują spłonięciem w jego żarze, lecz ona nie zdawała sobie sprawy, jakie to bolesne, dopóki nie doświadczyła tego na własnej skórze.

Świat Stelli zawalił się pewnego mroźnego grudniowego poranka, gdy do jej mieszkania w Londynie dotarł telegram. Jedyne, czego Stella mogła być teraz pewna, to fakt, iż po tym telegramie życie na zawsze straci dla niej znaczną część swoich barw.

Odepchnęła od siebie wspomnienia, wlokąc się w dół po stopniach bostońskiego ratusza. Szyja ją bolała od całodziennego nachylania się nad maszyną stenograficzną, jej oczy były zmęczone transkrypcją tekstu, a w tej bezbarwnej sukience czuła się jak koczkodan. Zależało jej na wtopieniu się w tłum urzędniczek w ratuszu, zatem tuż po przybyciu do Bostonu zaopatrzyła się w kilka prostych sukienek w odcieniach brązu i beżu.

Ruszyła w stronę oddalonego o pół mili pensjonatu, w którym aktualnie mieszkała, zauważając z ulgą, jak krążenie powraca do zdrętwiałych kończyn. Jej aktualny wygląd oraz nuda nowej pracy nie miały znaczenia. Przybyła do Bostonu z określonego powodu, a jedynym sposobem na osiągnięcie celu było zmieszanie się z tłumem. Nosiła więc byle jakie ubrania i odwracała głowę, ilekroć ktokolwiek próbował nawiązać rozmowę. Okazała się całkiem niezła w odgrywaniu skromnej introwertyczki.

Lecz tak naprawdę nigdy nie przestawała słuchać i obserwować. Jej świat skurczył się do jednej aktywności, której uczepiła się całą sobą. Każdego ranka budziła ją potrzeba natychmiastowego działania, każąca niestrudzenie zbierać informacje w żmudnym śledztwie, mającym wykazać, kto zabił jej siostrę.

W życiu Stelli nie było już miejsca na sztukę, randki czy modne ciuchy. Zadrzewione ulice Bostonu wyglądały pięknie, a samo miasto tętniło życiem, jednak dziewczyna nie pozwalała, by cokolwiek przecisnęło się przez skorupę, w której się ukryła.

Stella wkroczyła do pensjonatu na ciężkich nogach. Była niesamowicie wdzięczna losowi, że udało jej się znaleźć przyzwoity pokój w pobliżu ratusza, nawet jeśli oznaczało to codzienne wdrapywanie się na czwarte piętro. Pokoje wynajmowali zwykle samotni mężczyźni, ale pan Zhekova pozwolił jej się wprowadzić po tym, jak zadeklarowała płatność za trzy miesiące z góry.

Podeszła do rzędu mosiężnych skrzynek na listy, znajdującego się na końcu źle oświetlonego holu na pierwszym piętrze. Sprawdzała pocztę codziennie, zawsze spragniona wieści z domu. Krucha psychika mamy zaczynała znów szwankować, a jeśli jej stan pogorszy się jeszcze bardziej, Stella będzie zmuszona do powrotu – i to pomimo błagań ojca, by na razie trzymała się z daleka. Rodzice brodzili w nieszczęściu po omacku, a ona nie miała pojęcia, czy pozostawienie ich z tym samych to rozsądna decyzja.

Wepchnęła kluczyk do zamka i otworzyła swoją skrzynkę, aby ujrzeć wewnątrz jeden list ze stemplem. Sięgnęła po niego.

– Auuu! – krzyknęła, gwałtownie cofając rękę i upuszczając list na kafelki podłogi. Ciche bzyczenie dobiegało ze skrzynki i – ku jej przerażeniu – z wnętrza zaczęła się wyłaniać pszczoła. Drugie użądlenie przeszyło jej kciuk. Pszczoły obsiadły całą rękę! Jeszcze więcej owadów wylało się ze skrzynki, zanim zdążyła ją zatrzasnąć. Nerwowo potrząsnęła dłonią, zbiegając w panice po schodach.

Rój pszczół nadal ją ścigał, a kolejne żądło przeszyło jej nadgarstek. Chwyciwszy leżącą na kuchennym stole gazetę, próbowała je odganiać.

Wtem usłyszała za plecami potok obcobrzmiących słów i pan Zhekova wszedł do pokoju z wyrazem zaskoczenia na okrągłej, brodatej twarzy. Stella kręciła się w kółko i wrzeszczała, podczas gdy pszczoły bzyczały tuż nad nią. Pan Zhekova chwycił inny kawałek gazety, by za jego pomocą również podjąć walkę z owadami.

Westchnęła z ulgą, kiedy gospodarz zatłukł ostatnią pszczołę, miażdżąc ją następnie swoim potężnym buciorem.

– Dziękuję panu – wysapała. Czterokrotnie użądlona, jej dłoń pulsowała bólem. – Były w mojej skrzynce na listy – wyjaśniła, mogąc wreszcie złapać oddech.

– Dlaczego trzymałaś pszczoły w skrzynce...? – spytał pan Zhekova.

Gdyby nie była taka przybita, parsknęłaby śmiechem.

– To nie ja je tam włożyłam. Nie wiem, skąd się wzięły, ale lepiej sprawdźmy pozostałe skrzynki. Skoro zalęgły się w mojej, w innych też mogą być.

Stella podążyła za gospodarzem przez klatkę schodową. Pan Zhekova, wysoki na sześć stóp i nader tęgi, zmierzał w stronę skrzynek pocztowych, lekko się zataczając. List Stelli leżał tam, gdzie go upuściła, a jakaś ocalała pszczoła nadal krążyła po pomieszczeniu. Pan Zhekova pacnął ją gazetą, a później zgniótł butem. Skierował się do pokoiku ukrytego za rzędem skrzynek, aby dokonać ich oględzin od drugiej strony.

– Ha! – krzyknął. – W twojej skrzynce jest gniazdo pszczół. W innych nie.

Powinna poczuć ulgę na myśl, że żaden z lokatorów nie znajdzie się w położeniu równie rozpaczliwym jak ona, lecz pan Zhekova wyglądał na wzburzonego, gdy wrócił.

– Co takiego wsadziłaś do skrzynki, że pszczoły się tym zainteresowały? – zapytał z silniejszym niż zwykle bułgarskim akcentem. – Trzymałaś tam jedzenie?

– Oczywiście, że nie!

Kto trzymałby jedzenie w skrzynce na listy? Ale gospodarz jeszcze nie skończył.

– Jesteś kobietą – zaczął narzekać. – Używasz perfum?

– Czasami.

W rzeczywistości używała ich codziennie. Przed wyjazdem z Londynu kupiła na zapas trzy buteleczki swoich ulubionych perfum o zapachu kwiatu pomarańczy, sprowadzanych z Paryża i sprzedawanych po zawrotnych cenach. Ów zatrważająco drogi zapach to jedyny luksus, na który nadal sobie pozwalała.

– W takim razie to te twoje perfumy przyciągnęły pszczoły – zawyrokował pan Zhekova.

Było to najbardziej niedorzeczne oskarżenie, jakie kiedykolwiek usłyszała. Sprawdzała skrzynkę raz dziennie, wkładając do niej rękę na sekundę bądź dwie. To zdecydowanie za mało czasu, by mosiądz zdążył przesiąknąć kwiatowym zapachem – przyjmując nawet, iż ten ostatni rzeczywiście posiadał moc zwabiania pszczół spoza budynku i kierowania ich przez całą klatkę schodową, wprost do jej skrzynki na listy.

To zresztą nie pierwszy raz, kiedy spotykało ją tutaj coś dziwnego. Dwie doby wcześniej ktoś wrzucił jej przez okno piłeczkę do gry w baseball. Było już po dziesiątej i żadne dzieciaki z pewnością nie bawiły się na ulicy. Poza tym mieszkała na czwartym piętrze, trzeba więc było silnego ramienia, aby piłka mogła dosięgnąć jej okna. Trudno tutaj uwierzyć w przypadek.

O incydencie poinformowała pana Zhekovę następnego ranka. Jeszcze tego samego dnia, przed jej powrotem z pracy, okno zostało na nowo wstawione. Był to ze strony gospodarza niezwykle uprzejmy gest, ale teraz mężczyzna spoglądał na nią z głęboką dezaprobatą.

– Cóż, przestań używać perfum i może wtedy pozbędziemy się problemu pszczół.

– Dobra – wymamrotała. Ręka bolała ją za bardzo, żeby mogła się kłócić, a nogi niemal odmawiały dziewczynie posłuszeństwa, kiedy schyliła się po swój list. Nie zrobiła absolutnie nic, by sprowadzić pszczoły – to samo dotyczyło zresztą tamtej piłki do baseballu. Może komuś w pensjonacie nie podobał się fakt, że w hotelu dla mężczyzn nagle zamieszkała kobieta? Taką miała nadzieję, bo inne wyjaśnienie wydawało się nazbyt straszne, aby je w ogóle rozważać. Kroczyła w Bostonie po wysoko zawieszonej linie, lecz była zdania, że tak długo, jak nie zwraca niczyjej uwagi, ma prawo czuć się bezpieczna.

Rzut oka na list wystarczył, by skonstatowała, że nie pochodził od rodziców, a zatem nie mógł być niczym pilnym. Schowała go do torby i powlokła się po schodach w stronę swojego pokoju.

Sam pokój wyglądał skromnie, znajdowało się w nim wyłącznie łóżko oraz szafa na sukienki. Jedyne okno wychodziło na ulicę i oferowało dość przygnębiający widok na budynek z cegły, który stał naprzeciwko.

Ale nie przyjechała do Bostonu dla widoków. Pojawiła się tutaj, żeby ocalić to, co pozostało z jej rodziny. Jednakże, z każdym mijającym dniem, wszystkie złote, delikatne wspomnienia wydawały się coraz bardziej odległe.

Materac zatrzeszczał, kiedy usiadła. Miała problem z otwarciem listu jedną ręką, lecz pęcherze na prawej dłoni skutecznie uniemożliwiały jej wykonywanie jakichkolwiek manewrów. Przytrzymując kopertę łokciem na kolanach, rozdarła ją lewą dłonią, a następnie wydobyła kartkę. Zmarszczyła brew na widok podpisu.

Jak Romulus White dowiedział się o jej pobycie w Bostonie? Niedobrze. Nigdy się z nim nie spotkała, ale ścigał ją od lat i wydawał się w tym niestrudzony.

Po raz kolejny proponował jej pracę w Świecie Nauki. Były czasy, kiedy bawiły ją te płomienne listy od niego, przepełnione takim entuzjazmem, iż tylko z najwyższym trudem potrafiła go nieco przyhamować. Podziwiała ludzi wykonujących własną pracę z pasją, a jego listy tryskały inteligencją oraz czystą radością dzielenia się nauką i techniką ze światem.

Owe listy nawet nie próbowały brzmieć racjonalnie czy skromnie, i właśnie dlatego uważała je za zabawne. Ich korespondencja skrzyła się dowcipem i zawodową rywalizacją, której szczęk dało się słyszeć nawet pomimo dzielącej ich odległości trzech tysięcy mil. Cieszyły ją same listy, ale nie rozważała na poważnie przeprowadzki, stale rozchwytywana przez wydawnictwa londyńskie. Nie śmiała kusić losu rezygnacją z sielskiego życia w Anglii na rzecz pracy dla mężczyzny, którego nieokiełznana pasja zdolna była konkurować z jej własną. Dlatego albo dogadywaliby się świetnie, albo w mgnieniu oka doszłoby do rękoczynów.

Obecnie to wszystko należało już do przeszłości. Jej artystyczna kariera przestała istnieć; z największym trudem wykonywała obowiązki urzędniczki w ratuszu. Nawet bazgranie po marginesach urzędowych notatek wywoływało w Stelli poczucie winy. Najlepiej będzie w ogóle nie odpowiadać na pismo Romulusa, bo dzięki temu zyskałby tylko potwierdzenie, że faktycznie zatrzymała się w Bostonie. A przecież im mniej osób o tym wie, tym lepiej.

Coś ścisnęło ją za serce, gdy składała list i chowała go z powrotem do koperty. Romulus White i jego nęcące propozycje należały do przeszłości. Nie przewidywała dlań miejsca w swoim nowym, ponurym świecie.

Wrzuciła list do kosza. Nie zamierzała więcej o nim myśleć.

Następnego ranka dłoń Stelli bolała jeszcze bardziej. Pisanie na maszynie z ręką pokrytą pęcherzami okazało się szalenie trudne i miała nadzieję, że nikt w biurze nie obserwuje jej nieporadnych prób stukania w klawisze. Stella pracowała w pokoju z sześcioma innymi stenografistkami, a ich biurka dzielił niezwykle mały odstęp, co wykluczało oczywiście jakąkolwiek prywatność.

– Co ci się stało w rękę? – spytała Nellie Carlyle, siedząca przy sąsiednim stanowisku.

– Pszczoła mnie użądliła – odparła Stella, ale nie podniosła głowy znad maszyny i nie udzieliła dalszych wyjaśnień. Nie miała zamiaru nawiązywać tu przyjaźni. Nie ufała nikomu w ratuszu, a im bardziej była anonimowa, tym łatwiejsze okazywało się krążenie po budynku i zbieranie informacji. Wszyscy tutejsi pracownicy znali jej siostrę i Stella nie mogła sobie pozwolić na powiedzenie czegokolwiek, co zdradziłoby jej pokrewieństwo z Gwendolyn Westergaard.

Biedna, tak nagle pozbawiona życia Gwendolyn. Rzecz jasna, nikt w Bostonie nie wierzył, że to było morderstwo. Zarówno policja, jak i koroner stwierdzili zwykły wypadek, jednak Stella uważała inaczej.

I przyjechała tutaj, żeby zdobyć dowód.

Starając się o tę pracę, używała swojego zawodowego pseudonimu, Stella West. Była wdzięczna losowi za ten pseudonim, bo podejrzewała, iż dzięki niemu nikt nie dopatrzy się związków między nią a tragicznie zmarłą Gwendolyn Westergaard.

– To musiało być dużo pszczół – zauważyła Nellie. – Wyobrażam sobie, że możesz nieco zwolnić tempo pracy.

– Poradzę sobie – ucięła Stella, choć nie dało się ukryć, że była tu najgorszą stenografistką, mającą problemy z nadążaniem za gwałtownymi dyskusjami w trakcie ratuszowych spotkań. Co prawda na studiach ona i Gwendolyn opanowały stenografię, sztukę tworzenia skrótowych zapisów ważnych zebrań, ale było to osiem lat temu, a jej kompetencje w tym zakresie mocno zardzewiały. Skoro tylko dotarła do Bostonu, kupiła własną maszynę i trenowała w zaciszu swojego pokoju. Przywołując z pamięci dawną praktykę z czasów uniwersyteckich, Stella usiłowała odnaleźć w sobie umiejętność stenografii i pisania na klawiaturze. Kupiła książki instruktażowe, podręczniki z ćwiczeniami i wertowała je w świetle lampy o wczesnych godzinach rannych. Zawiązywała sobie oczy, by zmusić się do uderzania w klawisze bez patrzenia na nie. W momencie, gdy zgłosiła swoją kandydaturę na to stanowisko, umiała już sobie jako tako radzić.

Siedziała przy tym samym biurku, które zajmowała wcześniej Gwendolyn. Spotykała także tych samych ludzi, których znała Gwendolyn. A podczas owej nudnej, paraliżującej umysł roboty miała nadzieję odkryć, kto zamordował jej siostrę.

Pracowała tu od sześciu tygodni, lecz nawet w swoich najlepszych okresach miewała kłopoty z nadążeniem za potokami słów, jakie musiała zapisywać, a teraz pęcherze po pszczołach jeszcze bardziej osłabiły jej tempo. Nie mogła sobie pozwolić na utratę tej pracy, jako że stanowiła ona świetny punkt wyjścia dla obserwacji wszystkich, których Gwendolyn znała w ostatnich miesiącach przed swą tajemniczą śmiercią.

– Cóż, jeśli się nie pośpieszysz, powinno to zostać zgłoszone kierownictwu. Musimy podtrzymywać naszą dobrą reputację.

Brzęk maszyn nie ustawał, choć było jasne, że inne urzędniczki podsłuchują. W tym akurat biurze, gdzie wartość kobiety mierzono szybkością, z jaką stuka w klawisze, Stella nie czuła się zaskoczona, iż pada ofiarą drwin.

– Nie sącz jadu – powiedziała Janet Davis. Janet była najmłodszą i jedyną przyjaźnie nastawioną stenografistką w pokoju. – Stella na pewno stara się najlepiej jak umie.

– Powinna się bardziej starać – oceniła Nellie. – Potrafiłam pisać szybciej po tygodniu pracy.

– Masz rację – zgodziła się Stella. – Chciałabym być w tym tak dobra jak ty, Nellie. Mogę pracować przez lata, dziesięciolecia... do cholery, mogę pracować przez całą erę geologiczną, a i tak wątpię, żebym choć zbliżyła się do tego rewelacyjnego poziomu, jaki ty prezentujesz. – Stella puściła do Nellie oko, czego nikt inny w biurze nie był w stanie zauważyć, Nellie zaś wykrzywiła twarz w grymasie złości.

Z powrotem skupiła uwagę na maszynie. Nie miało znaczenia, co na jej temat sądzą inne urzędniczki. Nie posiadały one przecież żadnej władzy, aby wyrzucić ją z pracy – w przeciwieństwie do ludzi, którym miała asystować podczas kolejnego spotkania. Pracownicy Bostońskiej Komisji Transportowej odbywali narady w przestronnej auli, aby mogli w nich uczestniczyć także zwykli obywatele, bo projekt metra budził powszechne zainteresowanie. I faktycznie, na owe posiedzenia przychodziły często setki ludzi wykłócających się o źródła finansowania, korki uliczne albo trasy metra.

Nie rzuciła Nellie kolejnego spojrzenia, gdy wychodziła na spotkanie. Członkowie Komisji Transportowej siedzieli już przy stole konferencyjnym, u stóp zebranego audytorium. Stella zajęła swoje miejsce przy znacznie mniejszym, bocznym stoliku, gdzie mogła posłusznie notować każde wypowiedziane słowo. Stanowiska dla widzów okazały się już niemal w komplecie pozajmowane, zapowiadało się zatem niezwykle huczne zebranie.

Boston był pierwszym miastem w Ameryce, w którym zamierzano wybudować metro, co posiadało wiele konsekwencji dla właścicieli nieruchomości w całej metropolii. Ponieważ ulice miały zostać przekopane na potrzeby podziemnej kolei, władze musiały czasowo odłączyć bieżącą wodę, kanały ściekowe oraz linie gazowe, a następnie zainstalować je na nowo. Przekopywano zatem arterie, przekierowywano ruch, a handel walczył o przetrwanie w warunkach, kiedy klienci mieli problem z dotarciem do sklepów. Jednak mimo politycznego i gospodarczego zamętu, budowa metra posuwała się naprzód w zdumiewającym tempie.

Jeszcze nie tak dawno rejestrowanie tych posiedzeń należało do obowiązków Gwendolyn. Teraz robiła to Stella.

Pracując tutaj, Gwendolyn dowiedziała się czegoś niebezpiecznego. Przez te wszystkie lata, gdy Stella mieszkała w Londynie, siostry prowadziły ożywioną korespondencję. Na kilka miesięcy przed śmiercią Gwendolyn napisała, iż projekt metra jest przeżarty przez korupcję. Przyznawała ponadto, że musiała niemal zatykać nos, przebywając podczas posiedzeń w jednym pomieszczeniu z niektórymi skorumpowanymi politykami. Jak przypuszczała Stella, chodziło o tych samych bezwzględnych przedstawicieli samorządu, którzy skazali Gwendolyn na śmierć.

W trakcie każdego zebrania dokładnie lustrowała wzrokiem wszystkich obecnych. Czy korupcję można wyczytać z ludzkiej twarzy? Wielcy artyści zawsze naznaczali czarne charaktery fizycznymi śladami niegodziwości. Być może osiągali ten efekt przy pomocy ich spojrzenia, które zdradzało hulaszczy tryb życia. Żałowała, że rzeczywistości nie da się interpretować tak łatwo, jak wielkiej sztuki – uczestniczący w zebraniach biznesmeni i inżynierowie sprawiali wrażenie kompetentnych, nie zdradzali najmniejszych choćby oznak skorumpowania.

Spotkanie zostało rozpoczęte, a jej palce wędrowały po klawiaturze maszyny stenograficznej, wystukując fonetyczny kod, za pomocą którego miała później stworzyć transkrypcję wszystkich wypowiedzi. Pęcherze sprawiały, że każde uderzenie w klawisz było bolesne, lecz nie mogła się pomylić, nie mogła zwolnić. Te zebrania zawsze okazywały się gwarne, burzliwe i zbyt szybkie dla niej, ale stanowiły jedyną szansę na wytropienie korupcji, którą odkryła Gwendolyn.

Przedstawiciel komisji wstał, by przedstawić raport na temat wciąż rosnącego niezadowolenia z obecności tak zwanych wiertaczy – pracowników wynajmowanych do kopania tuneli. Wielu z nich było Włochami, co nie podobało się członkom irlandzkich związków zawodowych. Kiedy komisarz podkreślił, że Włosi nadal będą zatrudniani, ze strony audytorium popędził w jego stronę pomidor. Komisarz zdążył w porę odskoczyć, a pomidor rozprysnął się o tablicę stojącą za nim, pozostawiając mokrą plamę.

Pomidor wywołał falę gwizdów, zrywając na równe nogi większość obecnych na sali Włochów i Irlandczyków. Podczas ratuszowych zebrań kłótnie były na porządku dziennym, ale Stella po raz pierwszy widziała latające warzywa.

– Proszę o wyprowadzenie protestujących – zarządził przewodniczący posiedzenia.

Sala zaroiła się nagle od policjantów. Dobrą chwilę trwało wyprowadzanie bojowo usposobionych widzów, jako że niektórzy z nich bynajmniej nie zamierzali opuszczać miejsc i trzeba ich było wyrzucać siłą.

Stella skorzystała z ogólnego zamieszania, aby dać trochę odpocząć zranionej dłoni. Ręka aż pulsowała wskutek intensywnego pisania przez ostatnie pół godziny, więc dziewczyna napawała się chwilowym zastojem. Po usunięciu chuliganów w auli pozostało około dwunastu osób, lecz tylko jeden człowiek przykuł uwagę Stelli.

Patrzył wprost na nią. Wysoki, ciemnowłosy, o silnej szczęce i pięknie wyrzeźbionej twarzy, był wręcz skandalicznie przystojnym mężczyzną. Z kolei sposób, w jaki rozłożył się na swoim krześle, z jedną ręką niedbale rzuconą na oparcie sąsiedniego siedzenia, sugerował spokojną pewność siebie kogoś, kto został stworzony do sprawowania władzy. Pod czarnym garniturem nosił lawendową kamizelkę z jedwabiu, przetykaną złotymi nićmi. Jedynie ktoś o niezwykle wysokim poczuciu własnej wartości mógł mieć na sobie ubranie w takim kolorze, a jednocześnie nadal pozostawać najbardziej męskim osobnikiem na sali. Półuśmiech, z jakim na nią patrzył, sprawiał wyjątkowo niepokojące wrażenie.

Stella była już przyzwyczajona do męskiego zainteresowania, lecz ten badawczy wzrok wywołał w niej dyskomfort. Sposób, w jaki się jej przyglądał... czy mógł ją znać z Londynu? Zawsze brała pod uwagę, że publiczne narady wiązały się dla niej z ryzykiem rozpoznania, jednak artystyczne dekoracje otaczające ją w Londynie nie posiadały nic wspólnego z zebraniami bostońskiego samorządu. Nie mówiąc już, że beznadziejna sukienka, jaką miała na sobie, w niczym nie przypominała wspaniałych kreacji, w których paradowała po ulicach brytyjskiej stolicy.

Rzuciła kolejne ukradkowe spojrzenie na mężczyznę. Nadal na nią patrzył.

Nigdy wcześniej się nie spotkali, była tego całkowicie pewna. Zapamiętałaby przecież kogoś o tak intrygującym guście.

Młotek uderzył o blat stołu i zebranie rozpoczęło się na nowo. Komisarz powrócił na swoje miejsce na podium, nieco przestraszony całym incydentem.

– Jeśli nie ma już więcej uwag na temat zatrudniania Włochów przy projekcie... – urzędnik zawiesił głos z nadzieją w oczach. Podniosła się jedna ręka, którą spostrzegł z widoczną niechęcią. Należała do mężczyzny w lawendowej kamizelce.

– Pańskie nazwisko, sir?

– Romulus White ze Świata Nauki.

Stella aż jęknęła, co odbiło się echem w wypełnionej zaledwie połowicznie sali. Garstka ludzi spojrzała na nią ze zdumieniem, lecz ona pokryła gafę udawanym atakiem kaszlu. Zakryła usta dłonią i odwróciła twarz.

Czy jego obecność tutaj to jedynie zbieg okoliczności, czy pojawił się specjalnie w celu wytropienia jej? Wydawało się to nieprawdopodobne, ale skoro namierzył ją w pensjonacie, zapewne mógł odnaleźć ją także w ratuszu.

A to byłaby katastrofa. Zaschło jej w ustach i wstrzymała oddech w oczekiwaniu na jego pytanie. Jeżeli powie cokolwiek na temat artystycznej kariery Stelli, dziewczyna nie znajdzie żadnego przekonującego wytłumaczenia swojej obecności tutaj.

Romulus wstał.

– Berlin zamierza stworzyć własny podziemny system komunikacyjny – powiedział. – Ich plan opiera się na pokryciu miasta liniami odchodzącymi promieniście od centrum, co wydaje się znacznie bardziej efektywne niż nasz pomysł odwzorowywania istniejącego układu ulic. Czy rozmawiali państwo z berlińskimi inżynierami?

Stella wydała z siebie ciche westchnienie ulgi. Widocznie jego obecność na zebraniu była zupełnie przypadkowa, jako że nowoczesne projekty inżynieryjne należały do stałych tematów na łamach Świata Nauki. Rozmowa ciągnęła się przez niemal godzinę, a Stella robiła, co w jej mocy, aby notować każde słowo. Stuk maszyny stenograficznej dzielnie dotrzymywał kroku toczącej się dyskusji.

Po zebraniu garstka widzów zmieszała się z członkami Komisji Transportowej. Stella schowała maszynę do skórzanej torby, nadal mając się na baczności przed Romulusem White’em, który gawędził z jednym z inżynierów. Ciągle czuła na sobie jego spojrzenie. Patrzył na nią zapewne dlatego, że była jedyną kobietą w pomieszczeniu. Ostatecznie nie mógł przecież znać jej tożsamości.

A może go nie doceniła. Gdy opuszczała salę, Romulus był tuż za nią i ewidentnie zmierzał w jej kierunku. Na korytarzu panował spory ścisk, szum głosów i kroków odbijał się echem od marmurowych sklepień sufitu. Jeżeli uda jej się złapać windę przed nim, będzie mogła uciec do swojego biura na trzecim piętrze, gdzie nie wpuszcza się ludzi z zewnątrz. Znajdowała się już niemal u celu, gdy wtem usłyszała za sobą jego głos.

– Panno West!

Serce jej załomotało. Oto niezbity dowód, że on wie, kim jest. Nie mogła pozwolić, by ją dogonił. Jeśli przypuszczenia Stelli okażą się słuszne, każdy człowiek zaangażowany w budowę metra może mieć związek ze śmiercią Gwendolyn. To z kolei oznacza, że musi za wszelką cenę unikać zwracania na siebie uwagi.

– Panno West... Stello, zaczekaj!

Wbiegła do zatłoczonej windy, której mosiężne drzwi zamknęły się, zanim zdążył ją dopaść.

Westchnęła z ulgą. Zdołała uciec.

Stella pracowała ciężko przez całe popołudnie, dokonując transkrypcji stenogramu, która następnie miała być złożona w oficjalnym rejestrze w archiwum. Dokładnie piętnaście minut przed zakończeniem pracy podniosła wzrok i rozejrzała się po pokoju.

– Idę z dokumentami do archiwum. Czy któraś z was chce, żebym zabrała też jej papiery?

Tak jak przewidywała, wszystkie kobiety przystały na tę propozycję. Zaczęły sięgać po zapisane kartki, wkładać je do teczek i wypisywać datę na etykietach. Stella czekała cierpliwie, aż sześć koleżanek złoży przed nią owoc całodziennej pracy.

– Nie rozumiem, jak możesz znosić tego faceta – powiedziała Janet. – Pan Palmer jest strasznie dziwny. Niezależnie od moich starań, nie potrafię być dla niego miła, więc dzięki. – Wręczyła Stelli swoje notatki ze spotkania władz szkoły.

Stella kiwnęła głową i bez słowa zeszła z teczkami do archiwum, gdzie miała je oddać Ernestowi Palmerowi, miejskiemu archiwiście.

Ernest Palmer był obiektem kpin całego ratusza, ale Stella i tak go lubiła. Podejrzewała, że ludzie dokuczali mu głównie z powodu wytrzeszczonych oczu, dodatkowo powiększonych wskutek noszenia grubych szkieł. Ernest całymi dniami pracował w piwnicznych archiwach, a któż nie byłby dziwny, nie oglądając nigdy światła słonecznego? Pachniał kamforą, ciągle poprawiał na nosie swoje wielkie okulary i obsypywał gradem słów każdego, kto zajrzał do archiwum. Przeważnie rozprawiał na temat historii typografii, która stanowiła jego największą pasję. Mógł godzinami trajkotać o pięknie czcionki Garamond albo o wyzwaniach stojących przed kursywą. Pan Palmer ponad wszystko lubił rozmawiać ze stenografistkami, które – jak mniemał – podzielały jego admirację dla słowa drukowanego.

Stella zawsze wyśmienicie się bawiła podczas tych pogaduszek z Ernestem. Co prawda niespecjalnie ciekawiły ją dogłębne wykłady o typografii, ale lubiła ludzi posiadających w życiu jakieś zainteresowania, nawet jeśli dotyczyły one kroju pisma. Ekscentryczny pan Palmer świetnie wkomponowałby się w jej poprzednie życie w Londynie, jako że artyści posiadają sporą tolerancję dla niekonwencjonalnych ludzi.

Zbiegła do piwnicy najszybciej, jak się dało, stukając obcasami po marmurowych stopniach. Wraz z wybiciem piątej ludzie zaczną się wysypywać ze swoich biur, pozostawiając jej niewiele czasu na wykonanie najważniejszego zadania w całym dniu: przejrzenia notatek współpracownic.

Zatrzymała się w pustym korytarzu prowadzącym do archiwum, otworzyła teczkę Nellie i rzuciła okiem na staranny stenopis z zebrania rady podatkowej. Nazwiska uczestników zawsze znajdowały się u góry strony, Stella przejrzała je zatem błyskawicznie, ale nie znalazła tam nic ciekawego. Zamknęła teczkę i skupiła się na następnej.

Propozycja odnoszenia przez nią notatek nie była podyktowana uprzejmością. Czynność ta pozwalała Stelli zorientować się, kto i w jakiej sprawie odwiedził ratusz danego dnia. Codziennie przeglądała papiery koleżanek w poszukiwaniu nazwiska człowieka, który mógłby jej pomóc rozwiązać zagadkę śmierci Gwendolyn.

W swoich listach siostra wspominała o jednym zaledwie mężczyźnie, którego uważała za całkowicie godnego zaufania. Podawała tylko jego inicjały: P.G. Właśnie on stał się adresatem zwierzeń Gwendolyn, gdy odkryła dowody łapówkarstwa w ratuszu.

Dziękuję Bogu, że udało mi się znaleźć sprzymierzeńca, któremu mogę się zwierzyć ze śladów korupcji, na jakie trafiłam – pisała Gwendolyn. – To cudowny człowiek, być może najodważniejszy, jakiego w życiu poznałam. Dokładnie wiedział, co zrobić z przedstawionymi przeze mnie faktami.

Dalej Gwendolyn pisała, że człowiek ów piastował wysokie stanowisko, i z tego właśnie powodu nie chciała podawać jego prawdziwych danych, ograniczając się do inicjałów. Podkreślała, iż posiada on naturę idealisty rozczarowanego szerzącą się w mieście korupcją oraz że wspólnie przygotowują w tajemnicy akcję, która powinna ukrócić owe praktyki.

Stella miała niemal całkowitą pewność, że P.G. pracuje w ratuszu, gdyż Gwendolyn dobrze go znała i ufała mu bezgranicznie. Jej pochwały były tak gorące, że Stella podejrzewała wręcz, iż siostra podkochiwała się potajemnie w zagadkowym mężczyźnie.

Denerwowało ją, że Gwendolyn nie wyjawiła jego nazwiska. Było to nader osobliwe, zważywszy na pełen zachwytu ton, jakim się o nim wypowiadała. Portretowała go niemal jak idącego na krucjatę archanioła z dawnych opowieści.

Kocham czuć się potrzebną - pisała Gwendolyn. – P.G. i ja jesteśmy zgranym zespołem i udało nam się już doprowadzić do postawienia kilku osobom zarzutów. Dzięki nam Boston zmieni się na lepsze.

W miarę upływu czasu Gwendolyn zaczęła podejrzewać, że ta działalność może się stać dla niej niebezpieczna. W ostatnim liście donosiła Stelli, że zaczyna się bać o własne życie. Pisała to z silnym zakłopotaniem.

Mam nadzieję, że nie zabrzmi to melodramatycznie, ale gdyby przytrafiło mi się coś dziwnego, nie traktuj tego w kategoriach przypadku.

Okoliczność, że kobieta potrafiąca pływać tak świetnie jak Gwendolyn utopiła się w wodzie o wysokości pięciu stóp, śmiało można określić mianem dziwnej. To samo dotyczyło zresztą muru milczenia, na który natrafiła Stella, gdy próbowała wyciągnąć więcej informacji od koronera bądź bostońskiej policji.

Głównym celem pracy Stelli było odkrycie tożsamości mężczyzny określanego przez siostrę jako P.G. Kiedy tylko odnajdzie tajemniczego wspólnika Gwendolyn, ten z pewnością zdradzi jej, czego dowiedziała się zmarła siostra, oraz wyrazi własną opinię w kwestii ponurego końca, jaki spotkał Gwendolyn tamtej zimnej grudniowej nocy.

Z takich właśnie pobudek Stella przeglądała notatki z każdego zebrania odbywającego się w ratuszu. Otworzyła kolejny zestaw dokumentów, a jej oczy rozszerzyły się nagle wskutek nieoczekiwanej przyjemności. Peter Gaines, dyrektor Wydziału Parków Miejskich, był dzisiaj w budynku.

Tak, to mógł być on. Dyrektor Wydziału Parków to ważna figura. Trzymał kontrolę nad wielkimi połaciami ziemi i z pewnością brał udział w wyznaczaniu przyszłych tras metra. Był także osobą, którą Gwendolyn mogła spotkać w trakcie wykonywania służbowych obowiązków. A jego szlachetne zaangażowanie w pracę niewątpliwie zdołałoby przypaść siostrze do gustu.

Jak dotąd znalazła czternastu mężczyzn powiązanych z ratuszem, których inicjałami były litery P.G. Zapisywała nazwiska na kawałku papieru ukrytym w szufladzie biurka. Wkrótce rozpocznie nowy etap śledztwa, mający ocenić, kto z tych ludzi mógł współpracować z Gwendolyn.

Rzuciwszy okiem na resztę notatek, zrozumiała, że nie znajdzie w nich już więcej osób o interesujących ją inicjałach, otworzyła zatem drzwi archiwum, by złożyć dokumenty.

– Dzień dobry, panie Palmer!

Archiwista siedział przy stole, zgarbiony nad gazetą, i ledwie spojrzał w jej stronę, gdy weszła. To było dość dziwne. Zwykle rzucał się na nią już przy samych drzwiach i zaczynał monolog na temat dowolnej kwestii, jaką był owładnięty danego dnia. Położyła stertę papierów na ladzie, lecz on nadal nie podnosił głowy. Cokolwiek było w tej gazecie, studiował to z takim przejęciem, że jego czoło pokryły bruzdy. Zaczęła się o niego niepokoić.

– Wszystko w porządku? – zapytała.

Skrzywił się i wstał.

– W Filadelfii odbędzie się aukcja starych pras drukarskich. Notka podaje, że to największa kolekcja zabytkowego sprzętu, jaką wystawiono na sprzedaż w ostatnim dziesięcioleciu.

– Ależ to cudownie... prawda?

Pokręcił głową.

– Aukcję zaplanowano na przyszły miesiąc. Nie wiem, czy powinienem tam pojechać. Nie stać mnie na taką maszynę, a widok prasy wynoszonej przez kogoś innego okazałby się dla mnie nie do wytrzymania.

Koleżanki z góry pewnie parsknęłyby śmiechem, słysząc rozpacz w jego głosie, ale Stella ją rozumiała.

– Powinien pan pojechać – rzekła. – To będzie jak zwiedzanie Luwru. Nie można kupić żadnego z eksponatów, ale podziwianie ich stanowi radość samą w sobie, nie uważa pan?

Linie na czole pana Palmera nieco się wygładziły.

– Będzie można zobaczyć między innymi wszystkie warianty czcionki Caslon. Z wersją hebrajską i grecką włącznie. Wyobraża pani sobie, jaką wspaniałą pracą musiało być dla Williama Caslona stworzenie czcionek w trzech różnych alfabetach? Nigdy nie widziałem kompletnego zestawu tych czcionek, są ażtak rzadkie.

Rozpoczął bezładną opowieść o osiemnastowiecznym rusznikarzu, który porzucił swe zajęcie, by opracować nowy typ czcionki. Stella ze wszystkich sił starała się słuchać, choć śpieszno jej było wrócić na górę i zapisać nazwisko Petera Gainesa na ukrytym wewnątrz biurka skrawku papieru. Wyczuwała jednak, że pan Palmer nie ma prócz niej nikogo, z kim mógłby podzielić się swoją pasją, i wydawał się okropnie samotny w tym podziemnym archiwum. Słuchała zatem jego tyrady o dzielnym rusznikarzu, który odważył się wejść do groźnego świata czcionek drukarskich, wiedziony jedynie wewnętrzną potrzebą stworzenia pięknego tekstu. Wbrew swojej woli, Stella zaczęła odczuwać coś w rodzaju podziwu dla nieugiętego bojownika typografii.

Ernest raptownie przerwał.

– Hej, dzisiaj wtorek! Nie zadzwoni pani do rodziców?

Stella zerknęła na telefon stojący w rogu pomieszczenia. Ernest okazał się tak wspaniałomyślny, że pozwalał jej każdego wtorkowego popołudnia korzystać z telefonu, aby mogła porozmawiać z rodzicami. Było to o niebo lepsze niż próba nawiązania połączenia w zatłoczonej aptece czy hotelowej poczekalni, gdzie zawsze panował taki gwar, że usłyszenie czegokolwiek graniczyło z cudem. Ilekroć Stella dzwoniła do domu, słuchała uważnie tonu mamy, aby wyczytać z niego wskazówki co do jej aktualnego stanu. Urywany głos, zmiana jego rytmu... wszystko to stanowiło sygnał, że z mamą znów dzieje się coś niedobrego.

– Nie dzisiaj – odparła. – Mam wieczorem ważne spotkanie, na które nie powinnam się spóźnić. Czy mogłabym zadzwonić do nich jutro?

– Jasna sprawa – zgodził się Ernest, po czym wrócił do swojej gazety.

Zmierzając w stronę biura, myślała o tym, że pan Palmer naprawdę powinien pojechać na aukcję. Życie jest zbyt krótkie, aby zabraniać sobie czystej rozkoszy, jaką daje realizacja marzeń.

Ironia tkwiła oczywiście w fakcie, iż sama Stella wiodła obecnie żywot całkowicie pozbawiony pasji, sztuki i wszystkiego innego, co niegdyś kochała. Ale to było w porządku. Dopóki nie dowie się, kto stoi za śmiercią Gwendolyn, jej egzystencja musi trwać w zawieszeniu. Dopiero po ujawnieniu mordercy podejmie próbę posklejania własnego ja oraz uczynienia zeń czegoś pięknego i wartościowego.

Dowlokła się z powrotem na górę i zanotowała kolejne nazwisko na papierze przyklejonym wewnątrz szuflady biurka.

Teraz nadchodziła najtrudniejsza część dnia. Po wielotygodniowych próbach nawiązania kontaktu, wybierała się wreszcie na spotkanie z Freddiem McNeillem. Perspektywa owego spotkania przyprawiała ją o ciarki na plecach, gdyż Freddie zawodowo pływał łódką i był tą osobą, która znalazła ciało Gwendolyn w rzece.

Posiadał zatem potrzebne Stelli informacje.

Przypisy

[1] Instytut Smithsona (ang. Smithsonian Institute) – największy na świecie kompleks muzeów, utworzony w 1848 roku i mieszczący się głównie w Waszyngtonie. W jego skład wchodzi 19 muzeów i galerii, a misja ośrodka polega nie tylko na przechowywaniu i udostępnianiu eksponatów, lecz również na działalności badawczo-edukacyjnej. (Jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

[2] Stopa (ang. foot, ft) – angielska jednostka miary, odpowiadająca ok. 30 cm.

[3] Jukon – największa rzeka w północno-zachodniej części Ameryki Północnej. Płynie przez należącą do USA Alaskę, a także przez kanadyjskie Terytorium Jukon; temu ostatniemu zawdzięcza swoją nazwę.