Tajemnica morskiej latarni - Santa Montefiore - ebook + audiobook + książka

Tajemnica morskiej latarni ebook i audiobook

Santa Montefiore

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Powieść autorki światowych bestsellerów Santy Montefiore.

Wciągająca historia poróżnionej rodziny, skrywanej przeszłości i miłości, która nigdy nie umiera.

Ellen Trawton ucieka od swojego płytkiego londyńskiego życia i władczej matki, która rozpaczliwie próbuje ją sobie podporządkować. Czy istnieje lepsza kryjówka niż dom pośród surowej scenerii Connemary, zamieszkany przez skrywaną przed rodziną ciotkę, z którą matka Ellen od lat nie utrzymuje kontaktów?

Jednak dzikość i piękno irlandzkiej ziemi skrywają niewyjawione od lat sekrety i zagadkę z przeszłości, której nikt dotąd nie rozwikłał.

Conor Macausland to nieodgadniony, samotny mężczyzna. Jego żona Caitlin zmarła młodo w tragicznym wypadku w starej latarni morskiej, a jej śmierć doprowadziła go do rozpaczy. Kiedy ścieżki Conora i Ellen krzyżują się, rodzi się między nimi uczucie, jednak niespokojny duch Caitlin gotów jest zrobić wszystko, by Conor już nigdy nikogo nie pokochał.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 537

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 25 min

Lektor: Klaudia Bełcik

Oceny
4,1 (130 ocen)
57
40
23
6
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MarzenaCM

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna lektura, wciągająca od pierwszych zdań. Nie mogłam się oderwać. Bardzo polecam ❤️
10
Asia4010

Nie oderwiesz się od lektury

polecam, MAGIA MIŁOŚCI
10
Magosia06

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna. Polecam
00
justyna_gazda

Nie oderwiesz się od lektury

jak każda jej pozycja wciagająca
00
PatSzo

Dobrze spędzony czas

Raczej ckliwa i przewidywalna opowieść o prawdziwej miłości i ludziach, którzy okazują się dobrzy. to moja druga i ostatnia powieść tej autorki.
00

Popularność




Pro­log

Pro­log

Już jesień, ale zdaje się, że to jesz­cze lato. Słońce mocno przy­grzewa i jaśnieje na przej­rzy­stym, bez­chmur­nym nie­bie. Rybi­twy i siewki har­cują po pia­sku, a psz­czoły zbie­rają nek­tar w fio­le­to­wym wrzo­ścu, korzy­sta­jąc z grze­ją­cych je pro­mieni, szczę­śliwe, że nie ma jesz­cze przy­mroz­ków. Zające szu­kają schro­nie­nia wśród wyso­kich traw, a motyle, które wylę­gły się na sku­tek nie­ty­po­wej dla tej pory roku pogody, fru­wają nad żół­tymi kwia­tami kol­co­li­stu w poszu­ki­wa­niu poży­wie­nia. Tylko cie­nie są już dłuż­sze, a noc, wil­gotna, ciemna i zimna, zapada wcze­śnie.

Stoję na szczy­cie klifu i wpa­truję się w ocean, który sięga końca świata – tam, gdzie woda zlewa się w jedno z nie­bem, a wiecz­ność jawi się jako woal utkany z bla­do­nie­bie­skiej mgły. Podmuch wia­tru jest lekki jak szept; jest w nim jakaś ponad­cza­so­wość, jakby oddech Boga wzy­wał mnie do domu. Obej­muję wzro­kiem sze­roką linię wybrzeża Con­ne­mary, roz­cią­ga­ją­cego się w lewo i prawo. Bez­ludne plaże, miękki aksa­mit nakra­piany bielą owiec, poszar­pane skały w miej­scu, gdzie ląd kru­szy się, wpa­da­jąc do morza. Patrzę w dal na wyspę Carn­brey, nie­wielki kopiec ziemi i skał odda­lony ode mnie o nie­spełna kilo­metr jak opusz­czony piracki sta­tek z innej epoki. Stara latar­nia mor­ska nosi wyraźne ślady pożaru, który stra­wił ją od środka, pozo­sta­wia­jąc opu­sto­szałą białą sko­rupę w miej­sce potęż­nej, dum­nej budowli, wska­zu­ją­cej żegla­rzom bez­pieczną drogę do lądu. Teraz zapusz­czają się tam tylko mewy, żeby wydzio­by­wać resztki pecho­wych kra­bów i kre­we­tek uwię­zio­nych w skal­nych bajor­kach i sia­dać na kru­chym szkie­le­cie spa­lo­nego drewna, który upior­nie skrzypi i jęczy na wie­trze. Dostrze­gam roman­tyzm w samot­no­ści budynku i stoję jak zahip­no­ty­zo­wana, tęsk­nie przy­wo­łu­jąc wspo­mnie­nie pierw­szego razu, gdy wkrótce po naszym ślu­bie wypły­nę­łam łodzią na zwiady. Już wtedy latar­nia była ruiną, ale tak jak ocze­ki­wa­łam, pły­nęło z niej tajem­ni­cze cie­pło, jak z dzie­cię­cego domku na drze­wie, w któ­rym echo weso­łych zabaw malu­chów roz­brzmiewa długo po tym, jak zebrały rze­czy i poszły do domu. Zagłę­bi­łam się w świe­cie fan­ta­zji, nie­po­mna nasi­la­ją­cego się wia­tru i burzą­cych się groź­nie fal. Gdy czarne chmury zasnuły niebo i wresz­cie zde­cy­do­wa­łam się powio­sło­wać do brzegu, oka­zało się, że jestem uwię­ziona niczym roz­bi­tek z roz­trza­ska­nego okrętu. Ale w prze­ci­wień­stwie do mnie tacy roz­bit­ko­wie zwy­kle nie mają boha­ter­skich mężów, przy­by­wa­ją­cych na ratu­nek w lśnią­cych moto­rów­kach. Do dziś pamię­tam wykrzy­wioną wście­kło­ścią twarz Conora i strach malu­jący się w jego oczach. Na­dal czuję dreszcz emo­cji, jaki prze­szedł mnie na widok jego lęku. „Mówi­łem, żebyś ni­gdy nie wypły­wała tu w poje­dynkę” – wark­nął, ale drże­nie w jego gło­sie szarp­nęło mnie za serce. Przy­ci­snę­łam usta do warg męża, czu­jąc słodki smak jego miło­ści. Latar­nia ni­gdy nie prze­stała mnie przy­cią­gać; opu­sto­szałe, pełne roman­tyzmu miej­sce było bar­dzo fascy­nu­jące. W pew­nym sen­sie odzwier­cie­dlało moją osa­mot­nioną, roman­tyczną duszę.

Teraz mruga do mnie znad fal świa­tłem, któ­rego nie widzi nikt oprócz mnie, i jestem nie­mal prze­ko­nana, że dostrze­gam postać ubra­nego w biel dziecka, bie­gną­cego po tra­wie z wycią­gnię­tymi rącz­kami. Cóż, zawsze mia­łam bujną wyobraź­nię. To pew­nie tylko duża, piku­jąca mewa.

Odwra­cam się nagle – moją uwagę roz­pro­szyli ludzie zmie­rza­jący do sto­ją­cej za mną kaplicy z sza­rego kamie­nia. To kilka minut drogi pod górkę z par­kingu i z zacie­ka­wie­niem obser­wuję, jak ubrani w czerń żałob­nicy pną się na wzgó­rze niczym drep­czące za sobą prze­piórki. Nasz dom znaj­duje się poza gra­ni­cami wio­ski Bal­ly­mal­doon, która może się pochwa­lić o wiele więk­szym kościo­łem. Jed­nak ta tar­gana wia­trem i desz­czem kaplica ma w sobie coś szcze­gól­nego. Stoi oto­czona sta­rymi nagrob­kami, owiana legendą, co zawsze mnie urze­kało. Krążą wie­ści, że w czter­na­stym wieku pewien młody żeglarz wybu­do­wał ją dla zmar­łej żony, aby mogła czu­wać nad nim, gdy wypływa w morze. Teraz kamie­nie nagrobne noszą widoczne ślady nisz­czy­ciel­skich żywio­łów, unie­moż­li­wia­jące odczy­ta­nie wyry­tych na nich napi­sów. Lubię sobie wyobra­żać, że grób na samym końcu, ten naj­bli­żej szu­mią­cych fal, to miej­sce spo­czynku żony żegla­rza. Jasne, że już jej tam nie ma – zostały tylko kości i ubra­nia, w któ­rych zło­żono ją do grobu. To jed­nak uro­cza opo­wieść i nie­raz zasta­na­wia­łam się, jaki los spo­tkał pogrą­żo­nego w roz­pa­czy mary­na­rza. Musiał darzyć żonę wielką miło­ścią, skoro wybu­do­wał ku jej pamięci kaplicę. Czy Conor postawi dla mnie świą­ty­nię?

Kaplica zapeł­nia się ludźmi, ale ja trzy­mam się na ubo­czu. Widzę moją matkę, spiętą i znu­żoną jak mizerna czarna kura, kry­jącą twarz pod sze­ro­kim ron­dem czar­nego kape­lu­sza ozdo­bio­nego stru­simi pió­rami. To nakry­cie głowy jest zde­cy­do­wa­nie zbyt pre­ten­sjo­nalne na taki skromny pogrzeb, ale ona zawsze sta­rała się zgry­wać wielką damę. Jest i ojciec; kro­czy przy niej, wysoki i dys­tyn­go­wany, ubrany w sto­sowny czarny gar­ni­tur. Ma dopiero sześć­dzie­siąt pięć lat, ale smu­tek i żal spra­wiły, że jego włosy stały się mlecz­no­białe, a plecy przy­gar­biły, przez co wydaje się star­szy. Przy­je­chali z Gal­way. Ostat­nią podróż w te strony odbyli z oka­zji mojego ślubu z Cono­rem, ale wtedy cie­szyli się, że się mnie pozby­wają. Żadna z moich sze­ściu sióstr się nie pofa­ty­go­wała. Nie dziwi mnie to – zawsze byłam czarną owcą i już za późno, by coś zmie­niać.

Rodzice zni­kają w kaplicy i zaj­mują miej­sca wśród sta­łych miesz­kań­ców, a ja się zasta­na­wiam, czy czują wstyd w ośle­pia­ją­cym świe­tle miło­ści – tak, tu jestem nią oto­czona. Nawet męż­czy­zna, któ­rego ni­gdy w życiu nie spo­dzie­wa­ła­bym się tu ujrzeć, sie­dzi w mil­cze­niu w ławce, kry­jąc swoją tajem­nicę za kamienną maską. Pod­cho­dzę nie­pew­nie. Roz­brzmie­wa­jąca muzyka przy­ciąga mnie pod same drzwi, jakby wycią­gała nama­calne ramiona, zamie­rza­jąc mnie objąć. To stara irlandzka bal­lada, którą dobrze znam, bo to ulu­biona pieśń Conora Kiedy uśmiechną się irlandz­kie oczy. Na moje usta wypływa smutny uśmiech na wspo­mnie­nie podróży heli­kop­te­rem z Dublina do Con­ne­mary, kiedy wszy­scy śpie­wa­li­śmy na całe gar­dła, prze­krzy­ku­jąc war­kot śmi­gieł. Naszych dwoje małych dzieci sie­działo z wiel­kimi słu­chaw­kami na uszach, sta­ra­jąc się przy­łą­czyć, ale nie mogły nadą­żyć za sło­wami.

Szu­kam schro­nie­nia w prze­szło­ści, ale zostaję z niej nagle wyrwana, prze­no­sząc się znów do teraź­niej­szo­ści, gdzie na ścieżce poja­wia się postawna syl­wetka o roz­wi­chrzo­nych wło­sach – mój mąż. Trzy­letni Fin­bar i pię­cio­let­nia Ida trzy­mają go mocno za ręce. Ich małe stópki poty­kają się co jakiś czas, sta­ra­jąc się dorów­nać dłu­gim kro­kom ojca. Jego ciemne oczy sku­pione są na kaplicy, a na przy­stoj­nej, pocią­głej twa­rzy wid­nieje gry­mas, jak gdyby już odpie­rał oskar­że­nia mam­ro­tane prze­ciw niemu zza dłoni i oparć ławek. Dzieci zdają się oszo­ło­mione. Nie rozu­mieją. Jak mia­łyby to pojąć?

Wtem wzrok Fin­bara pada na mewę o czar­nym grzbie­cie, spa­ce­ru­jącą ścieżką przed nim. Pusz­cza rękę ojca, by pobiec za pta­kiem. Macha ramio­nami i wydaje świsz­czące dźwięki, żeby go prze­stra­szyć, ale ten spo­koj­nie pod­ska­kuje na traw­niku, zacho­wu­jąc jedy­nie bez­pieczną odle­głość. Ida mówi coś do taty, ale Conor jej nie sły­szy. Wbija spoj­rze­nie w kaplicę. Przez chwilę wydaje mi się, że mnie widzi. Patrzy wprost na mnie. Serce bije mi moc­niej. Całe moje jeste­stwo rwie się do niego. Chcę, by wziął mnie w ramiona, tak jak zawsze to robił. Tęsk­nię za jego doty­kiem, tak jak życie pra­gnie miło­ści. Jed­nak wyraz jego twa­rzy nie zmie­nia się, więc wyco­fuję się w cień. Dostrzega tylko cegły i kamień. I wła­sne osa­mot­nie­nie.

Pra­gnie­nie, by przy­gar­nąć do piersi moje dzieci, pali mnie, jak­bym była w pie­kle, i rap­tem zdaję sobie sprawę, czym ono jest. To nie kra­ina ognia i cier­pie­nia wewnątrz kuli ziem­skiej, ale pło­mieni i tor­tur w środku ludz­kiej duszy. Moja tęsk­nota jest cią­gła i nie do znie­sie­nia. Nie mogę uca­ło­wać ślicz­nych czó­łek moich malusz­ków, musnąć war­gami ich skóry, szep­nąć do uszu słów miło­ści. Jestem pewna, że ich ser­duszka dozna­łyby uko­je­nia, gdyby wie­działy, że jestem bli­sko. A jed­nak nie mogę dać im znać. Jestem tu uwię­ziona i tylko bez­rad­nie obser­wuję, jak mijają mnie w dro­dze do kaplicy, kro­cząc przed trumną nie­sioną przez sze­ściu mil­czą­cych żałob­ni­ków. Trumną, która w swym dębo­wym wnę­trzu kryje naj­strasz­niej­sze kłam­stwo.

Jesz­cze chwilę stoję na zewnątrz. Z kaplicy dobiega śpiew. Wiatr nie­sie woń lilii. Sły­szę prze­ni­kliwy głos eks­cen­trycz­nej matki Conora, Daphne, wzbi­ja­jący się ponad zgodny chór pozo­sta­łych żałob­ni­ków, ale nie czuję roz­ba­wie­nia, któ­rego zwy­kle bym doznała. Zamiast tego budzi się we mnie furia, gotu­jąca się, wrząca gdzieś w brzu­chu, bo to Daphne jest tu, by napra­wiać roz­sy­pane kawałki życia i leczyć pęk­nięte serce syna, nie ja. Patrzę na Fin­bara i Idę oraz trumnę, która spo­czywa przed nimi, i zasta­na­wiam się, co czują, sta­jąc ze śmier­cią twa­rzą w twarz po raz pierw­szy w swoim mło­dym życiu.

Muszę zna­leźć spo­sób, żeby ich powia­do­mić. Z pew­no­ścią mogę zro­bić coś, by dowie­dzieli się prawdy.

Zbie­ram się na odwagę jak wojow­nik przy­go­to­wu­jący oręż. Nie podej­rze­wa­łam, że będzie mi aż tak trudno. Sądzi­łam, że na tym eta­pie wszystko okaże się o wiele łatwiej­sze. Jed­nak sama jestem sobie winna, więc dziel­nie zniosę ból. W końcu zna­la­złam się tu z wła­snego wyboru.

Ale teraz się boję. W mil­cze­niu prze­kra­czam próg kaplicy. Śpiew ustał. Ojciec Michael zaj­muje miej­sce na mów­nicy i jego smętny głos pły­nie mono­ton­nie; wie­rzę, że czuje auten­tyczny smu­tek, nie udaje. Zebrani sie­dzą czuj­nie, ani drgną. Na chwilę roz­pra­szają mnie ogromne deko­ra­cje z lilii o dłu­gich łody­gach, usta­wione po obu stro­nach ołta­rza. Wyglą­dają jak piękne białe trąby wycią­ga­jące się bez­gło­śnie ku niebu. Wibruje w nich wyż­sza ener­gia, która mnie do nich przy­ciąga, i muszę zebrać całą siłę woli, by im nie ulec. Jestem niczym strużka dymu ula­tu­jąca przez otwarte okno. Sku­piam się na swoim celu i bez­gło­śnie zmie­rzam ku trum­nie. Stoi ską­pana w pro­mie­niach słońca wpa­da­ją­cych przez zaku­rzone okna, spra­wia­ją­cych wra­że­nie reflek­to­rów na sce­nie. Ni­gdy nie zosta­łam sławną aktorką, choć nie­gdyś o tym marzy­łam. Ale oto wresz­cie docze­ka­łam się momentu chwały. Oczy wszyst­kich zwró­cone są na mnie. Powin­nam pła­wić się w ich odda­niu, ale czuję tylko fru­stra­cję i roz­pacz – i żal, to prawda: dławi mnie poczu­cie żalu. Bo już za późno.

Odwra­cam się i patrzę wprost w twa­rze zebra­nych. A potem krzy­czę – naj­gło­śniej, jak potra­fię. Głos roz­brzmiewa w kaplicy pełną mocą, odbija się od wie­ko­wych ścian i sufitu, ale tylko ptaki na zewnątrz sły­szą mój wrzask i w panice pod­ry­wają się w powie­trze. Conor nie odrywa wzroku od trumny; ból wykrzy­wia mu twarz. Fin­bar i Ida sie­dzą mię­dzy ojcem a babką, matką Conora, nie­ru­chomi jak figurki z wosku, a ja obej­muję wzro­kiem trumnę, w któ­rej spo­czywa moja śmierć. Rozu­mie­cie, śmierć, ale nie moje życie – bo to ja nim jestem, a jestem wieczna.

Nikt nie ma poję­cia, że oto stoję tu przed nimi jako aktorka, która zło­żyła już ostatni ukłon i zeszła ze sceny. Tru­izm nie­sie w sobie prawdę. Mój kostium i maska leżą w tej trum­nie, bo ktoś przez pomyłkę uznał, że to ja, a mój mąż i dzieci opła­kują mnie, jak­bym ode­szła. Jak mogą myśleć, że kie­dy­kol­wiek bym ich opu­ściła? Nie zro­bi­ła­bym tego za wszyst­kie skarby nie­bios. Miłość do nich trzyma mnie tutaj, gdyż jest potęż­niej­sza od naj­moc­niej­szego łań­cu­cha. Dociera do mnie, że miłość jest wszyst­kim – to nasze jeste­stwo, choć nie zda­jemy sobie z tego sprawy.

Pod­cho­dzę do dzieci i wycią­gam rękę, ale sta­no­wię jedy­nie naj­de­li­kat­niej­sze drże­nie, jak świa­tło, więc niczego nie czują, nawet cie­pła mojej miło­ści. Przy­tu­lam twarz do ich buzi, ale nie są świa­dome mojej bli­sko­ści, bo nie mam odde­chu, który poła­sko­tałby ich skórę. Odczu­wają jedy­nie stratę, a ja nie mogę ich pocie­szyć ani otrzeć ich łez. Moje wła­sne łzy płyną wewnątrz, bo jestem duchem, zjawą, wid­mem – nie­ważne, jak mnie nazwie­cie. Nie mam nama­cal­nego ciała, więc ból odczu­wam w duszy. Owład­nięta furią, ciskam się po kościele, licząc na jakąś reak­cję. Rzu­cam się wokół jak osza­lały pies, ale jestem tylko szep­tem i nikt poza pta­kami nie sły­szy, jak wyję.

Naj­dziw­niej­sze w umie­ra­niu jest to, że nie ma w nim nic dziw­nego. W jed­nej chwili żyłam sobie spo­koj­nie, w następ­nej zna­la­złam się poza swoim cia­łem. Była to naj­na­tu­ral­niej­sza rzecz pod słoń­cem, jak­bym setki razy wcze­śniej poza nie wykra­czała, tylko o tym nie pamię­tała. Byłam po pro­stu zasko­czona, że stało się to tak wcze­śnie, kiedy mia­łam jesz­cze tyle spraw do zała­twie­nia. Nie czu­łam bólu ani stra­chu. Przy­naj­mniej nie w tam­tym momen­cie. Praw­dziwe cier­pie­nie miało dopiero nadejść. To, co opo­wia­dają o świe­tle i bli­skich, któ­rzy przy­cho­dzą, by cię odpro­wa­dzić, to prawda. Nikt nie wspo­mina jed­nak o tym, że ma się wybór. Ja posta­no­wi­łam zostać.

Ojciec Michael odchrzą­kuje i spoj­rze­niem wil­got­nych oczu obej­muje poważne twa­rze zebra­nych.

– Caitlin jest teraz z Bogiem, spo­czywa w pokoju – mówi, a we mnie rodzi się nie­moż­liwa do urze­czy­wist­nie­nia chęć wyrwa­nia mu z rąk Biblii i rzu­ce­nia jej na pod­łogę. – Pozo­sta­wiła w żało­bie męża Conora oraz dwoje dzieci, Fin­bara i Idę, któ­rych kochała całym swym gorą­cym, szla­chet­nym ser­cem. – Zwraca się teraz bez­po­śred­nio do moich dzieci i mówi z wiel­kim prze­ję­ciem: – Choć ode­szła do Jezusa, pozo­sta­wiła z nimi część sie­bie: miłość, którą będą nosić w ser­cach przez całe życie.

„Ale ja jestem czymś wię­cej niż tylko wspo­mnie­niem! – chcę krzyk­nąć. – Jestem bar­dziej rze­czy­wi­sta niż wy. Moja miłość jest sil­niej­sza niż kie­dy­kol­wiek i sta­nowi wszystko, co mi pozo­stało”.

Nabo­żeń­stwo dobiega końca i żałob­nicy wycho­dzą gęsiego na zewnątrz, by pocho­wać mnie na przy­ko­ściel­nym cmen­ta­rzu. Chcia­ła­bym spo­cząć przy żonie żegla­rza, ale skła­dają mnie przy kamien­nym murze tro­chę dalej w dół zbo­cza. To nie­mal farsa patrzeć, jak trumna znika w głębi ziemi, pod­czas gdy ja sie­dzę na tra­wie nie­opo­dal. Byłoby to nawet śmieszne, gdyby wokół nie pano­wał przej­mu­jący smu­tek. Conor wrzuca do dołu białą lilię, a moje dzieci ofia­ro­wują wła­sno­ręczne rysunki, po czym wyco­fują się w cień taty i przy­tu­lają lękli­wie do jego nóg, blade i zapła­kane. Jestem zmę­czona pró­bami zwró­ce­nia na sie­bie ich uwagi. Poje­dyn­cza mewa zbliża się do mnie pod­ska­ku­jąc, ale prze­ga­niam ją, czer­piąc przy­jem­ność z faktu, że reaguje.

Tu, gdzie jestem, czas nie ist­nieje. Wła­ści­wie dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że czasu nie ma też tam, gdzie wy się znaj­du­je­cie. Jest tylko i wyłącz­nie chwila, która trwa. Rzecz jasna, na Ziemi obo­wią­zuje pewien psy­cho­lo­giczny czas, który jest w uży­ciu, żeby można było pla­no­wać dzień jutrzej­szy i pamię­tać wczo­raj­szy, ale to tylko sfera abs­trak­cji; rze­czy­wi­stość jest tylko tu i teraz. Tak więc dni, tygo­dnie, lata nic dla mnie nie zna­czą. Roz­ciąga się przede mną tylko wieczna teraź­niej­szość, w któ­rej obser­wuję roz­pad wszyst­kiego, co kocham.

Zdaje się, że wraz z moją śmier­cią życie ule­ciało i z zamku Bal­ly­mal­doon. To tak, jak­by­śmy umarli razem. Patrzę na męż­czyzn za kie­row­ni­cami dużych vanów wjeż­dża­ją­cych na pod­jazd pod dębami, które tło­czą się wzdłuż drogi, two­rząc poma­rań­czowo-czer­wony tunel. Z jego skle­pie­nia sypią się deli­katne liście, trze­po­cząc na wie­trze jak ćmy. Po obu stro­nach drogi cią­gnął się nie­gdyś niski mur z sza­rych kamieni, mający za zada­nie zagro­dzić drogę owcom, któ­rych jed­nak nie ma tu, odkąd nie­mal dwa­dzie­ścia lat temu Conor kupił zamek i przy­le­ga­jące do niego zie­mie, więc teraz pola zaro­sły dziko. Wolę je takie. Wpa­truję się w wyso­kie trawy koły­sane wia­trem – z oddali wyglą­dają jak fale dziw­nego, zie­lo­nego oce­anu. Cię­ża­rówki pod­jeż­dżają pod zamek, gdzie woj­ska Crom­wella sta­nęły cztery wieki temu, żeby zdo­być go dla pew­nego ofi­cera w nagrodę za jego lojal­ność. Teraz zastęp sil­nych męż­czyzn przy­był, by wywieźć cen­niej­sze obrazy i meble, jako że Conor zabija okna deskami i rygluje drzwi – prze­nosi się do mniej­szego domu nad rzeką. Zawsze był samot­ni­kiem; to czę­ste w przy­padku ludzi twór­czych, ale teraz widzę, jak chowa się jesz­cze bar­dziej w głąb sie­bie. Nie jest w sta­nie miesz­kać tu beze mnie, bo to ja tchnę­łam życie w te mury, ale już nie żyję.

Od pierw­szego wej­rze­nia zako­cha­łam się w tym zamku, przy­cup­nię­tym jak kwarc dymny u stóp góry. Wyobra­ża­łam sobie, jak na potężne szare mury wspi­nali się nie­gdyś ksią­żęta przy­by­wa­jący na ratu­nek kró­lew­nom wię­zio­nym w maleń­kich celach w wieży, wzno­szą­cej się ponad dachem jeżą­cym się wie­życz­kami. Oczami wyobraźni widzia­łam łabę­dzie sunące po jezio­rze i zako­cha­nych leżą­cych na brzegu, by w pro­mie­niach zacho­dzą­cego słońca pod­glą­dać pta­sie zaloty. Pusz­cza­jąc wodze fan­ta­zji, patrzy­łam, jak trzy koziołki z nor­we­skiej baśni prze­pra­wiają się przez stary kamienny mostek, nie­świa­dome, że poni­żej, w mroku, czai się głodny troll. Przy­wo­ły­wa­łam obrazy ryce­rzy i dam nawie­dza­ją­cych dłu­gie kory­ta­rze wyło­żone czer­wo­nymi dywa­nami, ani przez chwilę nie podej­rze­wa­jąc, że dołą­czę do ich grona, uwię­ziona pra­gnie­niem w moim sercu. Ni­gdy nie przy­pusz­cza­łam, że umrę młodo.

Patrzę bez­rad­nie, jak więk­szość ele­men­tów, które wła­sno­ręcz­nie dobie­ra­łam z naj­więk­szą sta­ran­no­ścią, jest pod­no­szona, wyno­szona i ukła­dana w coraz wyż­sze sterty na cię­ża­rów­kach pod nad­zo­rem naszego zarządcy Johnny’ego Byrne’a i jego syna Joego. Czuję, jakby roz­bie­rali mnie na czę­ści, kawa­łek po kawałku, i od nowa ukła­dali moje członki w trum­nie; tym razem odczu­wam to z całą pew­no­ścią. Stół biblio­teczny z dębu ogło­wio­nego w stylu Jerzego VI, lustro w pozła­ca­nej ramie, zestaw dwu­dzie­stu krze­seł do jadalni w stylu Jerzego IV, które wyli­cy­to­wa­łam w domu aukcyj­nym Chri­stie’s. Mar­mu­rowe popier­sia, chiń­skie lampy, moje biurko z klo­no­wego drewna. Heba­nowe komody, wik­to­riań­skie fotele i sofy, nie­miec­kie donice ogro­dowe, leżanka w stylu regen­cji, hin­du­skie dywany – biorą wszystko, zosta­wia­jąc tylko przed­mioty bez war­to­ści. Następ­nie się­gają po obrazy i druki, odsła­nia­jąc wybla­kłe kwa­draty na ogo­ło­co­nych ścia­nach, a ja wzdry­gam się, zaże­no­wana ich bra­kiem deli­kat­no­ści, jakby ci siła­cze zdzie­rali ubra­nie z kobiety.

Oba­wiam się, że zaraz usuną naj­więk­szy skarb – mój por­tret, któ­rego nama­lo­wa­nie Conor zle­cił tuż po ślu­bie słyn­nemu irlandz­kiemu mala­rzowi Dara­ghowi Kelly’emu. Pyszni się nad głów­nym komin­kiem w holu. Mam na sobie moją ulu­bioną szma­rag­dową suk­nię wie­czo­rową, pod kolor oczu, a rude włosy spły­wają lśnią­cymi falami na ramiona. Byłam piękna, to prawda. Ale uroda zdaje się na nic, gdy leży się dwa metry pod zie­mią. Wpa­truję się w malo­wi­dło, nie mogąc ode­rwać oczu od twa­rzy, która kie­dyś nale­żała do mnie, ale na zawsze znik­nęła z tego świata. Nie, nie ma sensu ciskać się po zamku jak wtedy, w kaplicy, bo i tak nie usły­szy mnie nikt poza duchami, które z pew­no­ścią tak jak ja czają się w zaka­mar­kach tego czyśćca. Jestem prze­ko­nana o ich obec­no­ści, choć jesz­cze żad­nego nie spo­tka­łam. Chyba chcia­ła­bym je ujrzeć, bo doskwiera mi samot­ność.

A jed­nak obraz zostaje na swoim miej­scu jako jedyny w całym zamku. Nie mogę powstrzy­mać przy­pływu dumy, kiedy po zary­glo­wa­niu drzwi jestem już sama, by podzi­wiać pięk­ność, którą kie­dyś byłam. Znaj­duję pocie­sze­nie w por­tre­cie, jak­bym miała przed sobą kostium, w który mogę się wśli­znąć, żeby znów stać się sobą.

Conor z dziećmi prze­no­szą się do Reed­mace House, zbu­do­wa­nego nad rzeką, bli­sko kamien­nego mostka, gdzie spa­ce­rują wytwo­rzone przez moją wyobraź­nię koziołki i czai się troll. Matka Conora, Daphne, wpro­wa­dza się do nich, żeby ich doglą­dać. Powin­nam się cie­szyć, że dzieci mają miłą i tro­skliwą bab­cię, ale nie potra­fię się wyzbyć zazdro­ści i żalu. To ona je tuli i całuje, a nie ja. Kąpie je i pomaga szczot­ko­wać zęby, co było nie­gdyś moją rolą. Czyta im do snu. Gdy ja to robi­łam, zmie­nia­łam głos, by paso­wał do postaci w bajce. Ona czyta mono­ton­nie, bez mojego polotu, i widzę, że malu­chy szybko się nudzą i żałują, że to nie ja. Wiem, jak bar­dzo tęsk­nią, bo pła­czą cichutko w łóż­kach i wpa­trują się w moje zdję­cie, które Conor powie­sił im w pokoju. Nie mają poję­cia, że ani na chwilę ich nie odstę­puję. Nie wie­dzą, że zawsze będę przy nich, dopóki ich życie nie prze­mi­nie.

I czas mija. Nie mam poję­cia, jak szybko. Pory roku nastę­pują po sobie. Dzieci rosną, stają się wyż­sze. Conor spę­dza czas w Dubli­nie, ale nie ma fil­mów do pro­duk­cji, bo zabra­kło mu już chęci i zapału. W pustym zamku zagnież­dża się chłód, gdy deszcz i wiatr sieką mury tak samo jak skały na wzgó­rzu. Ja wta­piam się w oto­cze­nie jak rośliny i drzewa; poza pta­kami nie mam z kim roz­ma­wiać. I wtem, pew­nej nocy, Fin­bar mnie widzi.

Śpi nie­spo­koj­nie. Jak co noc sie­dzę w nogach jego łóżka, obser­wu­jąc, jak z każ­dym odde­chem jego pierś unosi się i opada deli­kat­nie, ryt­micz­nie. Jed­nak dziś chło­piec prze­wraca się z boku na bok. Wiem, że śni o mnie.

– Już dobrze, kocha­nie – mówię, jak już nie­raz mówi­łam z oddali mojego świata. – Jestem tutaj. Tuż przy tobie.

Nagle chło­piec siada i patrzy na mnie sze­roko otwar­tymi oczami. Wle­pia wzrok wprost we mnie. Nie przeze mnie, ale we mnie. Jestem tego pewna, bo jego spoj­rze­nie obej­muje moje włosy, nos, usta, całe ciało. Pełne zdu­mie­nia, spija każdy szcze­gół mojej postaci, a ja jestem rów­nie zasko­czona jak synek.

– Mama? – szep­cze.

– Mój syneczku – odzy­wam się.

– To naprawdę ty?

– To ja.

– Ale… ty żyjesz.

Uśmie­cham się jak ktoś, kto posiadł prze­cudną tajem­nicę.

– Tak, Fin­ba­rze. Nie umar­łam. Śmierci nie ma. Daję słowo.

Czuję lek­kość w sercu, widząc, jak jego policzki rumie­nią się z rado­ści.

– Ni­gdy mnie nie zosta­wisz?

– Ni­gdy, prze­nigdy, Fin­ba­rze. Wiesz, że cię nie opusz­czę. Zawsze będę przy tobie. Zawsze.

Z pod­eks­cy­to­wa­nia zaczyna się wybu­dzać i powoli prze­staje mnie widzieć.

– Mamo… mamu­siu… jesteś tu jesz­cze?

– Jestem tu – zapew­niam, ale już mnie nie widzi.

Prze­ciera oczy.

– Mamo!

Jego krzyk budzi Daphne, która wbiega do sypialni w koszuli noc­nej. Fin­bar wciąż wle­pia we mnie wzrok, sta­ra­jąc się dostrzec mnie w mroku.

– Fin­ba­rze! – pod­no­szę głos. – Fin­ba­rze, wciąż tu jestem!

Daremny trud. Stra­cił mnie.

– To sen, Fin­ba­rze – uspo­kaja malca Daphne, łagod­nie ukła­da­jąc go w łóżku.

– Wcale nie, bab­ciu. To było naprawdę. Mama sie­działa na moim łóżku.

– Śpij dalej, kocha­nie.

Jego gło­sik staje się moc­niej­szy, a lśniące od łez oczy mru­gają w bez­gra­nicz­nym zdu­mie­niu.

– Była tu. Jestem tego pewien.

Daphne wzdy­cha i gła­dzi go po gło­wie.

– Może i tak. W końcu jest teraz anio­łem, prawda? Myślę, że zawsze jest w pobliżu i nie spusz­cza cię z oka.

Wiem, że w to nie wie­rzy. Na szczę­ście jej słowa zado­wa­lają Fin­bara.

– Pew­nie tak – mru­czy, po czym zamyka oczy i odpływa w sen.

Daphne przez chwilę czuwa przy nim. Czuję jej smu­tek, ciężki jak deszcz. Potem wstaje i wycho­dzi z pokoju, a ja znów zostaję sama. Tylko tym razem w moim sercu tli się iskierka nadziei. Skoro ujrzał mnie raz, może uda się znowu?

Roz­dział 1

1

Ellen Traw­ton wylą­do­wała na lot­ni­sku Shan­non z jedną jedyną walizką, ubrana w sztuczne futerko, obci­słe dżinsy i wyso­kie kozaki z deli­kat­nej skóry, które już wkrótce miały się oka­zać bar­dzo nie­od­po­wied­nie na surowe wiej­skie oko­lice Con­ne­mary. Ni­gdy nie była w Irlan­dii i nie miała wspo­mnień zwią­za­nych z sio­strą matki, Peg, u któ­rej pla­no­wała przez jakiś czas zamiesz­kać pod pre­tek­stem potrzeby świę­tego spo­koju i samot­no­ści, by móc się oddać pisa­niu powie­ści. Jako dziew­czyna z Lon­dynu Ellen nie pałała entu­zja­zmem do wsi, koja­rząc ją z bło­tem i prze­sadną ciszą, ale dom ciotki był jedy­nym miej­scem, gdzie matka nie zapu­ści­łaby się, by ją odna­leźć – jak rów­nież jedy­nym, gdzie można było spę­dzić tro­chę czasu, nie wyda­jąc for­tuny. Rzu­ciła pracę w fir­mie mar­ke­tin­go­wej i zatrud­niła się w nie­wiel­kim skle­pie jubi­ler­skim w Chel­sey, więc nie stać jej było na eks­tra­wa­gan­cję. Miała skrytą nadzieję, że ciotka Peg jest bogata i mieszka w wiel­kiej rezy­den­cji w cywi­li­zo­wa­nej czę­ści kraju, w pobliżu tęt­nią­cego życiem mia­sta peł­nego skle­pów i kawiarni. Nie sądziła, by udało się jej wytrwać, gdyby zna­la­zła się na pust­ko­wiu, mając za towa­rzy­stwo jedy­nie owce.

Prze­szła do ter­mi­nalu przy­lo­tów i zaczęła się przy­glą­dać pod­eks­cy­to­wa­nym twa­rzom w tłu­mie, wyglą­da­jąc ciotki. Matka Ellen była przy swo­ich pięć­dzie­się­ciu ośmiu latach wciąż piękną kobietą – smu­kłą, o dłu­gich maho­nio­wych wło­sach i wyso­kich kościach policz­ko­wych – więc dziew­czyna zało­żyła, że ciotka Peg będzie wyglą­dać podob­nie. Jej wzrok natych­miast padł na ele­gancką damę w płasz­czu z wiel­błą­dziej wełny, zaci­ska­ją­cej dło­nie o nie­na­gan­nym mani­cure na błysz­czą­cej mar­ko­wej torebce. Ellen wes­tchnęła z ulgą, bo prze­cież kobieta miesz­ka­jąca pośrodku bagien nie mia­łaby na nogach tak sty­lo­wych czó­łe­nek i nie­ska­zi­tel­nych twe­edo­wych spodni. Pocią­gnęła za sobą walizkę na kół­kach.

– Cio­ciu Peg! – zawo­łała, uśmie­cha­jąc się od ucha do ucha.

Dama odwró­ciła się i spoj­rzała na nią obo­jęt­nie.

– Słu­cham?

– Cio­cia Peg? – Nie musiała jed­nak pytać, by nabrać pew­no­ści, że popeł­niła błąd. – Prze­pra­szam – wydu­kała. – Z kimś panią pomy­li­łam.

Przez chwilę czuła się zagu­biona na obcym lot­ni­sku i jej deter­mi­na­cja osła­bła. Zaczęła żało­wać, że nie jest w domu, w Eaton Court, choć prze­cież ucieczka kosz­to­wała ją tyle zachodu.

– Ellen! – roz­legł się głos tuż za nią. Odwró­ciła się szybko i sta­nęła twa­rzą w twarz z kobietą o życz­li­wym, pro­mien­nym obli­czu. – Spójrz­cie no! Panna jak z żur­nala! – Dziew­czyna zdzi­wiła się, że krewna mówi z tak sil­nym irlandz­kim akcen­tem, skoro jej mama wysła­wiała się raczej jak kró­lowa. – Od razu cię pozna­łam. Taka podobna do matki!

Ciotka Peg przy­po­mi­nała uśmiech­nięte jajko. Miała krót­kie, ster­czące siwe włosy i wiel­kie nie­bie­skie oczy, pełne żar­to­bli­wych iskie­rek. Ellen ode­tchnęła z ulgą na jej widok i schy­liła się, by poca­ło­wać ją w poli­czek. Peg przy­tu­liła ją mocno i przy­ci­snęła buzię do twa­rzy sio­strze­nicy. Pach­niała kon­wa­liami i mokrą psią sier­ścią.

– Mam nadzieję, że mia­łaś spo­kojny lot, kocha­nie – mówiła dalej, szybko łapiąc oddech i wypusz­cza­jąc dziew­czynę z objęć. – Jesteś punk­tu­al­nie, a w dzi­siej­szych cza­sach to się rzadko zda­rza. No, chodźmy do auta. Bal­ly­mal­doon jest o kilka godzin drogi stąd, więc jeśli potrze­bu­jesz pójść do toa­lety, to lepiej zrób to teraz. Oczy­wi­ście możemy też sta­nąć na sta­cji ben­zy­no­wej. Nie jesteś głodna? Pew­nie nie nakar­mili was jak trzeba w tym samo­lo­cie. Ja zawsze biorę kanapki na drogę. Nie zno­szę sera, który pakują do tych swo­ich bułek. Sma­kuje jak guma, zauwa­ży­łaś?

Ellen pozwo­liła ciotce cią­gnąć walizkę przez hol. Od razu dostrze­gła mocne sznu­ro­wane buty i grube brą­zowe spodnie, na któ­rych nogawki Peg nacią­gnęła wyso­kie myśliw­skie skar­pety. A jed­nak cio­cia mieszka na bagnach – pomy­ślała z przy­gnę­bie­niem. Sądząc po szorst­kich, znisz­czo­nych dło­niach, na pewno sama rąbała sobie drewno do kominka i pie­liła chwa­sty.

– Zupeł­nie nie przy­po­mi­nasz mamy – wyrwało się dziew­czy­nie, zanim zdą­żyła się ugryźć w język.

– Cóż, przede wszyst­kim jestem o wiele star­sza, a poza tym… ni­gdy nie były­śmy ani tro­chę podobne – odparła kobieta bez cie­nia gory­czy. Sio­stry nie zamie­niły z sobą słowa od trzy­dzie­stu dwóch lat, ale ciotka Peg nie wyglą­dała na obra­żal­ską. Z kolei matka Ellen nale­żała do osób, które dzień bez urazy uznają za stra­cony.

Z lady Anthony Traw­ton lepiej było nie zadzie­rać. Ellen aż za dobrze znała jej zaci­śnięte usta, zadarty nos i abso­lut­nie obo­wiąz­kowe, wyra­ża­jące dez­apro­batę prych­nię­cie. Nie­wiele było trzeba, by popaść w nie­ła­skę, ale zna­le­zie­nie się w gro­nie osób „złego sortu” zali­czało się do naj­gor­szych grze­chów. Ellen była zbun­to­waną nasto­latką, nie­po­dobną do zło­to­wło­sych sióstr, które w naj­lep­szym razie sta­no­wiły uoso­bie­nie cnót, a w naj­gor­szym oka­zy­wały się po pro­stu mdłe. Nie wyma­gały kształ­to­wa­nia, bo dzięki nie­zna­nemu zrzą­dze­niu losu były dokład­nie takie, jak życzyła sobie matka: posłuszne, ładne i wdzięczne, z pod­bród­kiem bez wyrazu po ojcu, jasnymi wło­sami i lekko wyba­łu­szo­nymi oczami. Ellen była ich prze­ci­wień­stwem. Cecho­wała się uspo­so­bie­niem dzi­kim i twór­czym, tym bar­dziej wyzwo­lo­nym, im bar­dziej matka w spo­sób nie­uza­sad­niony sprze­ci­wiała się jej nie­za­leż­no­ści, jakby samo­dziel­ność mogła zro­bić z dziew­czyny osobę „złego sortu”. Kru­czo­czarne włosy i bun­tow­ni­cza natura spra­wiały, że Ellen zda­wała się czarną owcą w ide­al­nej rodzi­nie. Trudno ją było ufor­mo­wać; matka pró­bo­wała z całych sił, sta­ra­jąc się na wszel­kie spo­soby wci­snąć córkę w formę dla uło­żo­nych mło­dych ary­sto­kra­tek, i przez pewien czas Ellen ule­gała, pozwa­la­jąc się popy­chać. Łatwiej było się pod­dać, odpu­ścić walkę – odczuła wręcz ulgę. Jed­nak kobieta może żyć wbrew swej natu­rze tylko przez pewien czas, a potem, owład­nięta nie­szczę­ściem, wraca do praw­dzi­wej postaci. Dziew­czyna nie umiała stwier­dzić, kiedy dokład­nie uznała, że ma dość, ale jej przy­lot do Irlan­dii był wyni­kiem trwa­ją­cej od dziecka walki o wol­ność.

Ciotka Peg nie przy­je­chała na ślub żad­nej z sióstr Ellen, cho­ciaż Leonora wyszła za hra­biego, Lavi­nia za baro­neta – niż­sze tytuły wywo­ła­łyby u ich matki zna­czące prych­nię­cie – a jej imie­nia ni­gdy nie wspo­mi­nano. Dziew­czyna przez lata łowiła urywki roz­mów, z któ­rych wyni­kało, że matka i ciotka są w kon­flik­cie. Kartki z bożo­na­ro­dze­nio­wymi życze­niami, które przy­cho­dziły co roku, oraz listy z Bal­ly­mal­doon przyj­mo­wano pogar­dli­wym prych­nię­ciem, po czym jak naj­prę­dzej wrzu­cano na dno szu­flady w gabi­ne­cie lady. Ellen, nie mogąc poskro­mić cie­ka­wo­ści, kilka razy przej­rzała papiery i dowie­działa się, że matka miała jakąś sekretną prze­szłość, ale nie ośmie­li­łaby się jej o to zapy­tać. Kartki zawsze ją inte­re­so­wały i cza­sem, kiedy przy­ła­py­wała matkę na smut­nym patrze­niu w dal, zasta­na­wiała się, czy to przy­pad­kiem nie one są powo­dem nostal­gii. Może, jak budzący tęsk­notę zapach liści palo­nych jesie­nią, listy wydzie­lały tajemną woń, prze­ni­ka­jącą przez szu­fladę i wzy­wa­jącą damę z powro­tem w prze­szłość. Teraz, kiedy Ellen potrze­bo­wała kry­jówki, kore­spon­den­cja dostar­czyła jej wszel­kich nie­zbęd­nych infor­ma­cji do odna­le­zie­nia ciotki. Wystar­czyło spoj­rzeć na naklejkę adre­sową na górze strony – był tam nawet numer tele­fonu. Czu­jąc pod­eks­cy­to­wa­nie i lekką obawę, wie­działa, że wkrótce odkryje, co matka ukry­wała przez tyle lat. Wolała nie myśleć o strasz­li­wych kon­se­kwen­cjach, które nastą­pi­łyby, gdyby ktoś dowie­dział się o jej wypra­wie. Przyj­rzała się szorst­kim dło­niom Peg i przy­po­mniała sobie gład­kie, białe palce matki o per­fek­cyj­nie poma­lo­wa­nych paznok­ciach. Matka dobrze wyszła za mąż, ciotka naj­wy­raź­niej nie. Ich ścieżki się roze­szły. Tylko dla­czego?

– Na początku twój tele­fon wystra­szył mnie na śmierć – powie­działa Peg. – A tu taka cudowna nie­spo­dzianka. Naprawdę wspa­niała! Ze wszyst­kich ludzi na świe­cie, któ­rzy ni stąd, ni zowąd mogliby zadzwo­nić, ode­zwa­łaś się ty! Wciąż trudno mi w to uwie­rzyć.

– Mia­łam nadzieję, że nie będziesz miała nic prze­ciwko temu. Potrze­bo­wa­łam ode­tchnąć, wyrwać się z Lon­dynu. Taki tam tłok i hałas, że nie ma jak pozbie­rać myśli.

– To rze­czy­wi­ście raczej nie naj­lep­sze miej­sce dla roz­wi­ja­ją­cej skrzy­dła powie­ścio­pi­sarki – trudno się z tym nie zgo­dzić. Nie mogę się docze­kać, aż mi opo­wiesz o swoim pisar­stwie. Ależ z cie­bie mądra dziew­czyna!

Ellen zawsze uwiel­biała słowa. Ile­kroć wyglą­dała przez okno, czuła, że musi opi­sać, co widzi. Zapeł­niała dzien­niki wier­szami i opo­wia­da­niami, ale dopiero nie­dawno posta­no­wiła zmie­nić swoje życie, docho­dząc do wnio­sku, że szczę­ście można osią­gnąć jedy­nie poprzez robie­nie tego, co się kocha. Wie­działa, że jeśli teraz nie napi­sze powie­ści, już ni­gdy tego nie zrobi. Matka wyśmie­wała jej aspi­ra­cje do bycia „pisa­rzyną”, ale pęd dziew­czyny do tego, by wyra­żać sie­bie, był sil­niej­szy niż mat­czyne pra­gnie­nie zdu­sze­nia w niej wszel­kiej kre­atyw­no­ści. Con­ne­mara miała być ide­al­nym miej­scem, żeby być wobec sie­bie szczerą.

– Nie przy­je­cha­łam tylko po to, żeby pisać, cio­ciu Peg. Chcia­ła­bym cię poznać. W końcu… jeste­śmy rodziną – dodała ser­decz­nie. Tempo, w jakim mówiła ciotka, pod­su­wało przy­pusz­cze­nie, że nie przy­wy­kła do towa­rzy­stwa.

– To miło z two­jej strony, Ellen. Zapewne twoja matka nie wie, że jesteś u mnie.

– Nie.

– Tak myśla­łam. A więc gdzie według niej prze­by­wasz?

Ellen ujrzała w myślach liścik, który zosta­wiła na stole w holu, pod owal­nym lustrem, przed któ­rym matka każ­dego ranka popra­wiała fry­zurę i maki­jaż, zanim wyszła na lunch z paniami lub na spo­tka­nie cha­ry­ta­tywne. Na pewno już go zna­la­zła. Nie­wąt­pli­wie też wywo­łał kolo­salne prych­nię­cie. Zasta­na­wiała się, co ziry­tuje matkę bar­dziej: to, że Ellen znik­nęła, nie mel­du­jąc jej o swoim zamia­rze, czy fakt, że zasu­ge­ro­wała, iż być może nie poślubi jed­nak Wil­liama Sac­kville’a. Pew­nie lady musiała usiąść, by dojść do sie­bie po prze­czy­ta­niu tej ostat­niej linijki. Choć Wil­liam nie szczy­cił się tytu­łem baro­neta jak mąż Lavi­nii ani hra­biego jak mał­żo­nek Leonory, jego rodzina miała liczne konek­sje i posia­dała roz­le­głe tereny łowiec­kie w Szko­cji. Matka doszu­kała się nawet dale­kiego, lecz dość pew­nego związku rodu z kró­lową matką.

– Powie­dzia­łam, że zatrzy­mam się u przy­ja­ciółki na wsi – skła­mała Ellen.

– Odważna z cie­bie sztuka – pochwa­liła Peg. – A teraz… hm, zobaczmy, czy pamię­tam, gdzie zapar­ko­wa­łam samo­chód.

Prze­szu­kaw­szy rząd po rzę­dzie lśnią­cych pojaz­dów, Peg rado­śnie ruszyła ku naj­brud­niej­szemu autu w całym garażu. Było to stare volvo, model przy­po­mi­na­jący solidne pudło.

– Wybacz bała­gan, ale zwy­kle jeź­dzimy tylko ja i Pan Bor­suk.

– Pan Bor­suk?

– Mój owcza­rek. Dziś został w domu. Będziesz miała przy­jem­ność go poznać.

– O, super – odparła Ellen, sta­ra­jąc się nadać gło­sowi entu­zja­styczne brzmie­nie. Jej matka miała maleń­kiego papil­lona imie­niem Wafel, który wyglą­dem przy­po­mi­nał bar­dziej zabawkę niż zwie­rzę, choć jego neu­ro­tyczny szczek był jak najbar­dziej psi i w dodatku mocno iry­tu­jący. Leonora i Lavi­nia też nale­gały na zakup pie­sków w Har­rod­sie, żeby móc nosić je w toreb­kach – nie dla­tego, że lubiły czwo­ro­nogi, ale – jak domy­ślała się Ellen – zwie­rzaki sta­no­wiły modne dodatki, na równi z kalen­da­rzem od Smy­th­sona i skó­rza­nymi kół­kami do klu­czy firmy Asprey. Gdyby można było kupić sobie dziecko w Har­rod­sie, sio­stry już sta­łyby w kolejce.

Peg sia­dła za kie­row­nicą i zmio­tła ręką gazety z miej­sca pasa­żera. Ellen zauwa­żyła psią sierść na skó­rza­nej tapi­cerce.

– Gdzie miesz­kasz? – spy­tała, ale marze­nie o cywi­li­zo­wa­nym mia­steczku z ele­ganc­kimi skle­pami i restau­ra­cjami już roz­wie­wało się na widok błota na dywa­niku.

– Tuż za Bal­ly­mal­doon, w cudo­wej miej­sco­wo­ści nad samym morzem. Zoba­czysz, ide­alny spo­kój do pisa­nia książki.

– To praw­dziwa wieś?

– O tak, jak naj­praw­dziw­sza. Jest u mnie mnó­stwo zwie­rząt. Mam nadzieję, że lubisz zwie­rzaki. Pew­nie zauwa­ży­łaś mój wiej­ski strój. Tu, na zachod­nim wybrzeżu, robi się naprawdę zimno, a w dodatku panuje wil­goć. Przy­wio­złaś ze sobą jakieś buty na zmianę, skar­bie?

– Nie, mam tylko te.

– Cóż, są nie­wąt­pli­wie bar­dzo szy­kowne, ale nie prze­trwają tu ani dnia. Na szczę­ście mam zapa­sową parę, którą mogę ci poży­czyć.

Ellen spoj­rzała na prak­tyczne skó­rzane obu­wie ciotki i prze­szedł ją dreszcz.

– Dzię­kuję, ale chyba nie trzeba. Pew­nie nie będę zbyt czę­sto wycho­dzić.

Peg zmarsz­czyła brwi, a potem roze­śmiała się ser­decz­nie.

– To naj­śmiesz­niej­sza rzecz, jaką sły­sza­łam w tym tygo­dniu.

Ellen poża­ło­wała, że matka nie pokłó­ciła się z jaki­miś krew­nymi miesz­ka­ją­cymi, dajmy na to, w Dubli­nie.

– No, to opo­wia­daj. Jak się miewa Mad­die? – spy­tała Peg, gdy wyje­chały już na szosę. Jej głos nie zdra­dzał żad­nych emo­cji, ale Ellen zauwa­żyła, że kobieta moc­niej zaci­snęła dło­nie na kie­row­nicy, nie odry­wa­jąc wzroku od drogi.

– Mad­die?

– Twoja mama.

Ellen w życiu nie sły­szała, żeby ktoś zwra­cał się do niej w ten spo­sób.

– Przy­ja­ciele mówią na nią Made­line, a wszy­scy inni zwra­cają się lady Traw­ton…

– A, no jasne. Zawsze była wielką damą. Pew­nie dalej wyraża się jak księżna?

Ellen była zbyt nie­cier­pliwa, żeby ukryć cie­ka­wość.

– O co się pokłó­ci­ły­ście?

Peg zaci­snęła usta.

– Lepiej spy­taj matkę.

Dziew­czyna zdała sobie sprawę, że musi poru­szać się ostroż­niej.

– Prze­pra­szam, pew­nie to bole­sna sprawa.

– To prze­szłość. – Peg wzru­szyła ramio­nami. – Było, minęło.

Ellen pomy­ślała o listach i kart­kach bez­ce­re­mo­nial­nie wrzu­ca­nych przez mamę na dno szu­flady i zro­biło jej się żal ciotki. Chyba była samotna.

– Pew­nie ci przy­kro, że nie masz kon­taktu z rodziną.

Peg aż się wzdry­gnęła.

– Mnie jest przy­kro, że nie mam kon­taktu z rodziną? Dziecko, cóż ta wariatka ci naopo­wia­dała? To raczej jej powinno być żal, że nie widuje swo­ich krew­nych, choć pew­nie nie roni z tego powodu zbyt wielu łez. Od trzy­dzie­stu lat się do nas nie ode­zwała.

Ellen była zdu­miona. Wyobra­żała sobie, że Peg jest starą panną.

– Och… ja… myśla­łam… – Zawa­hała się, nie chcąc ura­zić ciotki. – Masz dzieci, cio­ciu Peg?

Tamta nie odzy­wała się przez chwilę, a na jej twa­rzy poja­wił się cień jak na kra­jo­bra­zie, który ciem­nieje, gdy niebo zasnują chmury.

– Trzech synów, wszy­scy mają już po trzy­dzie­ści kilka lat, pra­cują. To dobrzy chłopcy i jestem z nich bar­dzo dumna – odparła cichym gło­sem. – Mad­die i ja mamy czworo rodzeń­stwa. Pew­nie i o tym nie wie­dzia­łaś?

Ellen była w szoku.

– Naprawdę? Czworo? Gdzie miesz­kają?

– Tu, w Con­ne­ma­rze. Jeste­śmy wielką rodziną, bli­ską i zżytą. Masz mnó­stwo kuzy­nów.

– Serio? W życiu bym nie przy­pusz­czała. Sły­sza­łam tylko, jak matka wspo­mina o tobie, i to w chwi­lach, kiedy nie powin­nam słu­chać. No i wysy­łasz co roku kartkę świą­teczną.

– Która, jak znam życie, ląduje w koszu na śmieci! – zauwa­żyła gorzko Peg.

– Tak jakby. W dol­nej szu­fla­dzie.

– Cóż, kie­dyś były­śmy sobie z Mad­die bar­dzo bli­skie. Dwie dziew­czynki w rodzi­nie zdo­mi­no­wa­nej przez chłop­ców, więc trzy­ma­ły­śmy się razem. To ona pod­jęła decy­zję, żeby wyje­chać z Irlan­dii i zerwać więzi rodzinne, nie odwrot­nie, a opusz­cza­jąc nas, zła­mała serce naszej mamie. Chyba nie ma nic złego w tym, że ci to mówię. Bra­cia ni­gdy jej nie wyba­czyli.

– Ni­gdy nie pozna­łam mojej babci.

– Nie­stety, już nie będzie ci to dane.

– Nie żyje, prawda?

– Tak, zmarła dzie­sięć lat temu.

– Made­line nie pogo­dziła się ze swoją matką przed jej odej­ściem, prawda?

Peg pokrę­ciła głową i znów mono zaci­snęła usta.

– A dzia­dek? – dopy­ty­wała się Ellen. – Mam dziadka?

– Zgi­nął w wypadku samo­cho­do­wym, kiedy były­śmy jesz­cze małe. Mama prze­jęła obo­wiązki na far­mie i wycho­wała nas cał­kiem sama. Mad­die nie zno­siła bru­dzić sobie rączek, ale ja zawsze kocha­łam zwie­rzęta. Kiedy mama zmarła, Desmond, nasz naj­star­szy brat, zajął się gospo­dar­stwem. Ja zało­ży­łam wła­sną małą farmę. Tylko to umiem w życiu robić. Nie będzie ci prze­szka­dzało, jak zapalę?

Nagle wydała się wykoń­czona, jakby pod­eks­cy­to­wa­nie zwią­zane z pozna­niem Ellen kosz­to­wało ją całą ener­gię.

– Palisz? – spy­tała dziew­czyna, czu­jąc nagły przy­pływ opty­mi­zmu.

– Oba­wiam się, że tak. Pró­bo­wa­łam rzu­cić, ale chyba jestem już za stara na zmiany.

– U nas w domu „pale­nie” to brzyd­kie słowo. Muszę kryć się po kątach i wychy­lać z okna łazienki, jeśli sama mam ochotę na papie­rosa.

– Pale­nie jest teraz wszę­dzie źle widziane. Wszyst­kie te nakazy i zakazy… Świat robi się mdły i ponury. Naj­lep­sze imprezy to te na ulicy.

– To prawda. Ja zawsze stoję na zewnątrz i zama­rzam, zacią­ga­jąc się z roz­ko­szą, ale za to w naj­lep­szym towa­rzy­stwie. Choć przy­znaję, że była­bym idiotką, gdy­bym nie sta­rała się rzu­cić. Po pro­stu potrze­buję dobrego powodu.

– Na razie zaj­rzyj do mojej torebki i znajdź paczkę roth­man­sów. Poczę­stuj się i odpal jed­nego dla mnie. Grzeczna dziew­czynka.

– Nie mów, że na­dal miesz­kasz z rodzi­cami! W twoim wieku?!

– Mam trzy­dzie­ści trzy lata.

– O wiele za dużo, żeby żyć na gar­nuszku mamusi.

– Cóż, nie zawsze tak było. Stu­dio­wa­łam na uni­wer­sy­te­cie w Edyn­burgu, a potem, po powro­cie do Lon­dynu, miesz­ka­łam z Lavi­nią, zanim wyszła za mąż. Matka prze­ko­nała mnie, żebym wró­ciła pod ich dach, kiedy zaczę­łam mieć kło­poty finan­sowe. Odrzu­ce­nie oferty dar­mo­wego zakwa­te­ro­wa­nia wyda­wało się głu­pie, szcze­gól­nie że dom jest ogromny i miej­sca w nim aż za dużo. Mama od lat pró­buje wydać mnie za mąż. – Pomy­ślała o Wil­lia­mie i zro­biło jej się zimno. Wysłała mu ese­mesa, ale nie odwa­żyła się jesz­cze włą­czyć iPhone’a, żeby spraw­dzić, czy odpi­sał. – Takie obse­syjne myśle­nie o mał­żeń­stwie wydaje mi się prze­sta­rzałe.

– No, książę Wil­liam już zajęty, więc Mad­die jest z pew­no­ścią bar­dzo zawie­dziona. Dobrze, że został jesz­cze Harry.

Ellen się roze­śmiała.

– Nie mylisz się, cio­ciu! – Buszu­jąc w gobe­li­no­wej tor­bie przy­po­mi­na­ją­cej dywa­nik, opo­wie­działa Peg o dosko­na­łych par­tiach, jakie sta­no­wią mężo­wie jej sióstr. – Według mamy nie jest się osobą „wła­ści­wego sortu”, jeśli nie odda się ręki odpo­wied­niemu męż­czyź­nie. Lavi­nia i Leonora są obec­nie żonami „naj­lep­szego sortu” na świe­cie.

– Wiel­kie nieba, Mad­die musiała ska­kać z rado­ści, cie­sząc się ich szczę­ściem!

– Ja nato­miast nie przy­no­szę jej zbyt­niej chluby. Jestem naj­star­sza, więc teo­re­tycz­nie powin­nam być pierw­sza w kolejce do ołta­rza. Nie­stety, nie jestem pewna, czy mam ochotę wyjść za męż­czy­znę pod­su­nię­tego przez matkę.

– Idź za gło­sem serca, skar­bie, a ni­gdy nie zbłą­dzisz. Oka­załe posia­dło­ści i tytuły nie zna­czą nic w obli­czu praw­dzi­wej miło­ści. Szcze­rze mówiąc, sądzę, że tylko przy­cią­gają kło­poty. Masa cięż­kiej pracy i odpo­wie­dzial­no­ści. Życie im banal­niej­sze, tym lep­sze.

Ellen zapa­liła papie­rosa i podała go Peg, a potem odpa­liła jed­nego dla sie­bie. Uchy­liła tro­chę okno i dym uciekł siną smugą w prze­siąk­nięte wil­go­cią lutowe powie­trze.

– A czy ist­nieje pan Peg? – odwa­żyła się spy­tać, zacią­ga­jąc się głę­boko i czu­jąc, jak napię­cie w ramio­nach ustę­puje.

– Lata temu był pewien pan Peg, ale nasze drogi się roze­szły.

– Przy­kro mi.

– Nie­po­trzeb­nie. Mam opar­cie w naj­młod­szym synu i bra­ciach.

– Chyba nie da się stwier­dzić, które mał­żeń­stwo prze­trwa, a które nie. Mama i tata wydają się dość szczę­śliwi, ale kto to wie…

– Cóż, nie prze­wi­dzisz, co zgo­tuje ci los i jak na to zare­agu­jesz. Jedne rze­czy zbli­żają ludzi do sie­bie, inne dzielą.

– Widu­jesz się cza­sem ze swoim byłym mężem?

– Nie, wyemi­gro­wał do Ame­ryki. Chłopcy oczy­wi­ście jeż­dżą w odwie­dziny. Oże­nił się ponow­nie z o wiele młod­szą kobietą i ma malutką… – Urwała, by zacią­gnąć się porząd­nie. – Malutką córeczkę – dodała cicho, głos jej się zała­mał, jakby te słowa spra­wiły jej ból. – No, teraz nie jest już pew­nie taka mała. Tak czy owak on nie ma powodu, żeby tu wra­cać.

Ellen zauwa­żyła zmianę nastroju w samo­cho­dzie. Nagle powie­trze zro­biło się cięż­kie od smutku, jakby wil­goć z zewnątrz wśli­znęła się przez uchy­loną szybę. Dziew­czy­nie zro­biło się żal ciotki, bo na pewno nie było jej lekko, kiedy były mąż ponow­nie brał ślub i zakła­dał nową rodzinę.

– Opo­wiedz o synach, cio­ciu – popro­siła weso­łym tonem, zmie­nia­jąc temat.

Peg uśmiech­nęła się i nastrój natych­miast się popra­wił.

– Cóż, to porządni chłopcy – zaczęła. – Der­mot, Dec­lan i Ronan. Der­mot i Dec­lan mają już żony i dzieci i od czasu do czasu wpa­dają z wizytą, a Ronan na­dal mieszka w Bal­ly­mal­doon i nie zanosi się, żeby w naj­bliż­szym cza­sie miał się ustat­ko­wać.

Zbli­żały się do serca Con­ne­mary i Ellen nie prze­ry­wała traj­ko­czą­cej o synach ciotce. Dziew­czyna z zasko­cze­niem chło­nęła piękno zmie­nia­ją­cego się kra­jo­brazu. Czuła nie­znany dotąd zew pły­nący znad dzi­kiego, sze­ro­kiego pasma ska­li­stych gór i z głębi buj­nych dolin, gdzie potoki szem­rały wśród wrzo­sów, a tu i ówdzie na wzgó­rzach ruiny kamien­nych domostw bie­lały niczym kości szkie­le­tów wysta­wio­nych na dzia­ła­nie wia­trów i mgieł nad­cią­ga­ją­cych znad morza. W ogro­mie nie­za­go­spo­da­ro­wa­nej prze­strzeni kryła się melan­cho­lia, jakby istoty ludz­kie ule­gły nie­okieł­zna­nej natu­rze, unio­sły ręce w górę w geście roz­pa­czy i porzu­ciły swe miesz­ka­nia, by szu­kać bez­pie­czeń­stwa w mia­stecz­kach i metro­po­liach. Nie było tu słu­pów wyso­kiego napię­cia, a masz­tów tele­fo­nicz­nych zale­d­wie kilka – w zasa­dzie Ellen nie dostrze­gała śla­dów ludz­kiej obec­no­ści z wyjąt­kiem dłu­giej, pro­stej drogi, prze­ci­na­ją­cej bagna poro­śnięte wyso­kimi tra­wami i wzno­szące się ku niebu poszar­pane wzgó­rza, któ­rych wierz­chołki ginęły w chmu­rach. Dziew­czyna w życiu nie widziała niczego podob­nego i patrzyła – tro­chę zafa­scy­no­wana, a tro­chę prze­ra­żona – jak cywi­li­zo­wany, miej­ski świat, który dotąd znała, zostaje wyparty przez tę wyzy­wa­jąco mil­czącą kra­inę.

Jadąc doliną, dotarły wresz­cie do mia­steczka Bal­ly­mal­doon i Ellen dostrze­gła w oddali lśniący ocean, potężny i nie­ujarz­miony jak kra­jo­braz Con­ne­mary. Ciotka Peg omi­nę­łaby mia­sto, ale czuła, że sio­strze­nicę ucie­szy odro­bina zwie­dza­nia.

– Nie ma wiele do oglą­da­nia – zazna­czyła, gdy prze­jeż­dżały cichą ulicą z rów­nym rzę­dem poma­lo­wa­nych na paste­lowe kolory dom­ków, oddzie­lo­nych kamien­nymi mur­kami i żywo­pło­tem. Nad mia­stecz­kiem góro­wał wysoki gotycki kościół, po kró­lew­sku roz­pie­ra­jący się na wznie­sie­niu, oto­czony tar­czą roz­ło­ży­stych jawo­rów i skałą. – Nie cho­dzę na msze – wyznała Peg. – Ksiądz Michael ma mnie za bez­boż­nicę. Myli się, oczy­wi­ście; czuję, że Bóg stale jest przy mnie, ale ten ojczu­lek iry­tuje mnie jak cho­lera, zresztą zawsze tak było. Sprawa pro­sta jak drut. Więc nie musisz cho­dzić, jeśli nie chcesz. Jak tam uwa­żasz, mnie wszystko jedno.

– Uwie­rzysz, że w Lon­dy­nie mama każ­dego ranka uczęsz­cza na mszę? – powie­działa Ellen.

– Wcale mnie to nie dziwi. Ale szcze­rze mówiąc, nie sądzę, żeby Bóg miał z tym wiele wspól­nego.

Roze­śmiały się obie.

– O, jakiś pub! Zaczyna mi się podo­bać! – zawo­łała Ellen, kiedy Peg zwol­niła przy lokalu o nazwie Sagan Złota. – Przy­jemne miej­sce?

– Przy­cho­dzą tu oko­liczni miesz­kańcy, w tym człon­ko­wie mojej rodziny. Ja tam wolę sie­dzieć w domu. Ale jak będziesz miała ochotę, chłopcy cię tu przy­pro­wa­dzą.

– Twoi syno­wie?

– Nie, mam na myśli mojego brata Johnny’ego i jego naj­star­szego syna Joego. Johnny jest zarządcą zamku, a Joe pra­cuje dla niego. Chyba nie­mal każ­dego wie­czoru można spo­tkać ich w pubie. Idź z nimi. Joe pozna cię ze wszyst­kimi, któ­rych warto znać. Jak już mówi­łam, masz masę kuzy­nów. Nie wszy­scy, rzecz jasna, miesz­kają w Bal­ly­mal­doon, ale wielu z nich. Spodoba ci się w Saga­nie. Myślę, że znaj­dziesz tam co naj­mniej kil­koro boha­te­rów do swo­jej powie­ści. – Zachi­cho­tała pod nosem, jakby sama już dawno doko­nała wyboru naj­bar­dziej oso­bli­wych postaci.

Zje­chała do portu, gdzie na wodzie stały kutry przy­mo­co­wane łań­cu­chami do kei lub – odro­binę dalej w morze – do boi. Na kamie­niach pię­trzyły się stosy wię­cie­rzy do połowu homa­rów. Paru ogo­rza­łych ryba­ków w gru­bych swe­trach i czap­kach sie­działo z papie­ro­sami w zębach, gawę­dząc przy napra­wie sieci. Na bruku leżał chudy psiak, trzę­sąc się z zimna. Ellen pomy­ślała, że męż­czyźni wkrótce prze­niosą się do Sagana Złota, a pies znaj­dzie cie­płe miej­sce przy ogniu. Bal­ly­mal­doon było ładną mie­ściną, ale naj­wy­raź­niej bra­ko­wało tu przy­zwo­itych skle­pów, które mogłyby ją zain­te­re­so­wać. Może i lepiej – pomy­ślała, bo nie miała zbyt dużo pie­nię­dzy, a nie mogła pro­sić rodzi­ców o wspar­cie po liście, który im zosta­wiła. W tej kwe­stii bez wąt­pie­nia spa­liła za sobą mosty. Zaświ­tało jej w gło­wie pyta­nie, ile czasu upły­nie, zanim zacznie się dusić tu, na tym końcu świata, i wróci do Lon­dynu, spra­gniona roz­rywki jak ryba wody, skru­szona i posłuszna. Było ślicz­nie, ale już na pierw­szy rzut oka dało się zauwa­żyć, że zbyt wiele tu się nie dzieje.

Cio­cia Peg prze­je­chała przez mia­steczko. Poko­nała pra­wie dwa kilo­me­try wzdłuż wybrzeża, po czym skrę­ciła w polną drogę i dodała gazu, żeby wje­chać na wzgó­rze z mur­kami z sza­rego kamie­nia i bujną zie­le­nią pastwisk upstrzoną bielą owiec. Wresz­cie dotarły do kilku skrom­nych bia­łych budyn­ków gospo­dar­czych na szczy­cie.

– Nic wykwint­nego, ale to mój dom – oświad­czyła ciotka, zatrzy­mu­jąc auto przed chatką po lewej stro­nie. Ellen była zawie­dziona. Wyobra­żała sobie, że ciotka posiada więk­sze lokum. Jed­nak mimo wszystko budy­nek był uro­czy i malow­ni­czy ze swoim wyso­kim dachem ze strze­chy, w któ­rym ryso­wały się okienka sypialni o ramach poma­lo­wa­nych na czer­wono pod kolor drzwi. Przed żywio­łami chro­nił go jedy­nie niski kamienny mur i Ellen zro­zu­miała, że domek jest przy­sa­dzi­sty, żeby prze­trzy­mać wście­kłe zimowe wichury.

O ile sama chatka spra­wiła gościowi zawód, o tyle widok z pew­no­ścią sta­no­wił wyna­gro­dze­nie – Ellen roz­glą­dała się wokół z zapar­tym tchem. Przez wie­czorną mgłę poły­ski­wał ocean, a pośrodku, wyła­nia­jąc się ze zmierz­chu jak duch, wyra­stały osma­lone zglisz­cza latarni mor­skiej. Dziew­czyna zapa­trzyła się przez chwilę. Słońce skryło się już za hory­zont i w oddali, na prawo, widać było świa­tła Bal­ly­mal­doon, jaśnie­jące razem z pierw­szymi gwiaz­dami wyglą­da­ją­cymi zza chmur. Powoli latar­nia roz­pły­wała się w noc­nej mgle, aż wresz­cie znik­nęła, jakby ni­gdy jej tam nie było.

Z zadumy wyrwał Ellen dźwięk drep­czą­cych łapek. Odwró­ciw­szy się, zoba­czyła Pana Bor­suka, biało-czar­nego bor­der col­lie, za któ­rym podą­żała chrum­ka­jąca ruda świ­nia.

– Mam nadzieję, że lubisz zwie­rzęta – powie­działa Peg, wra­ca­jąc do samo­chodu po walizkę Ellen.

– Jasne – zapew­niła dziew­czyna, nie mogąc się zde­cy­do­wać, czy pogła­skać świnkę, czy wziąć nogi za pas.

– Nie bój się Ber­tiego, jest grzeczny i przy­sto­so­wany do miesz­ka­nia w domu. O, popatrz, już cię polu­bił – dodała, gdy pro­siak wepchnął ryjek mię­dzy nogi Ellen i zachrum­kał. Dziew­czyna odsko­czyła w panice. – Podrap go za uchem, skar­bie, uwiel­bia to. – Ale Ellen puściła radę ciotki mimo uszu i czmych­nęła do domu.

W środku było cie­pło, przy­tul­nie i pach­niało wil­gotną psią sier­ścią. Przed­po­kój wyło­żono kwa­dra­to­wymi sza­rymi kamie­niami, ściany były w kolo­rze zła­ma­nej bieli i ozdo­bione ama­tor­skimi akwa­re­lami przed­sta­wia­ją­cymi morze. W kuchni, przy wyspie, leżała zaku­rzona brą­zowa podu­cha słu­żąca za posła­nie Pana Bor­suka.

Przy żół­tej kuchence firmy Stan­ley, pod­su­nię­tej pod komin, obok rów­niut­kiej sterty polan roz­ło­żono sło­mianą matę. Ellen zga­dła, że to łóżko Ber­tiego, jeśli świ­nie mie­wały łóżka. Półki ugi­nały się od garn­ków i sprzętu, sło­jów na torebki her­baty, kawę, dłu­go­pisy. Na piecu stał sta­ro­modny czaj­nik, cze­ka­jąc, by zago­to­wano w nim wodę. Peg zer­k­nęła na zegar ścienny i uśmiech­nęła się.

– Chyba jesz­cze za wcze­śnie na kro­pelkę cze­goś moc­niej­szego. Masz ochotę na her­batę, skar­bie? Pew­nie jesteś głodna. Mam szynkę i świeżo upie­czony chleb. – Zaj­rzała do lodówki. – Ugo­to­wa­łam gulasz na póź­niej, ale może prze­gry­zła­byś coś już teraz? Nie ma to jak długa podróż na zaostrze­nie ape­tytu. A może wolisz naj­pierw zoba­czyć swój pokój i się odświe­żyć?

– Byłoby świet­nie, dzię­kuję – odparła Ellen, patrząc, jak Ber­tie prze­mie­rza truch­tem kuch­nię i lokuje się na swoim lego­wi­sku.

– Chodźmy. – Peg wtasz­czyła walizkę po scho­dach pomimo sprze­ciwu Ellen, upie­ra­ją­cej się, że wnie­sie ją sama. – Jestem silna jak wół. Ta torba to pestka w porów­na­niu z owcami, które pod­no­si­łam.

Otwo­rzyła drzwi sypialni z tapetą w kwia­towy wzór, niskim sufi­tem z bel­kami, dużym sosno­wym łóż­kiem, szafą i komodą. Prze­szła po dywa­nie i uchy­liła okno, żeby wypu­ścić bzy­czącą muchę, obi­ja­jącą się w panice o szybę.

– Masz widok na morze.

Serce Ellen zabiło moc­niej.

– I na latar­nię! – ucie­szyła się.

– Tak – przy­znała Peg, ale jej głos lekko zadrżał.

– To ruina. Uwiel­biam ruiny – zachwy­cała się dziew­czyna, sta­jąc w oknie wraz z ciotką.

– Ta była świad­kiem tra­ge­dii. Pięć lat temu młoda matka zgi­nęła tu w poża­rze. Cóż, licho wie, co tam w ogóle robiła w środku nocy.

Ellen wpa­trzyła się w mrok, lecz niczego nie była w sta­nie dostrzec.

– Strasz­nie smutne.

– Joe ci wszystko opo­wie. Bar­dzo prze­żywa tę histo­rię. Mąż dziew­czyny, Conor Macau­sland, wyniósł się z zamku po jej śmierci i zamiesz­kał w mniej­szym domu w obrę­bie posia­dło­ści, ale Johnny i Joe na­dal tam pra­cują, dba­jąc o ogrody. Była zapa­loną ogrod­niczką. – Ciotka zni­żyła głos. – Mówiono, że została zamor­do­wana.

– Przez kogo? – zapy­tała Ellen gło­sem peł­nym prze­ra­że­nia.

– Przez wła­snego męża. – Peg zamknęła okno i zacią­gnęła zasłony. – Przez pewien czas był głów­nym podej­rza­nym. Poli­cjanci wła­zili w każdy zaka­ma­rek zamku jak mrówki, ale nie zna­leźli żad­nych dowo­dów jego winy. Nie­któ­rzy zazna­czają jed­nak, że nie odkryto też niczego, co wska­zy­wa­łoby, że tego nie zro­bił.

– To okropne! Co ty o tym myślisz?

Peg wes­tchnęła.

– Według mnie to był tra­giczny wypa­dek, ale nie­któ­rych taka wer­sja nie satys­fak­cjo­nuje. Ludzi pocią­gają tajem­ni­cze zbrod­nie. – Uśmiech­nęła się gorzko. – Widzisz, tutej­szym miesz­kań­com doskwiera cza­sem nuda, a wtedy lubią pod­ko­lo­ro­wać rze­czy­wi­stość, żeby było cie­ka­wiej. Ja sama wolę spo­kój. – Peg ruszyła do drzwi. – Twoja łazienka jest w końcu kory­ta­rza, dru­gie drzwi na prawo. Uwa­żaj, żeby nie otwo­rzyć pierw­szych, bo tam śpi Reilly.

– Reilly?

– Wie­wiórka, którą ura­to­wa­łam tuż przed Bożym Naro­dze­niem. Nie mógł mi się tra­fić mil­szy pre­zent. – Uśmiech­nęła się z czu­ło­ścią, jakby mówiła o małym dziecku. – Od tam­tej pory hiber­nuje sobie w sza­fie na pościel. Przy boj­le­rze jest cie­plutko, więc doszłam do wnio­sku, że tam będzie mu naj­przy­tul­niej. Za mie­siąc czy dwa się obu­dzi i spró­buję go oswoić. Jeśli będziesz potrze­bo­wała czy­stego prze­ście­ra­dła, poproś mnie, bo wiem, na któ­rej półce śpi mój gość.

Ellen posłała ciotce bez­tro­ski uśmiech, jak gdyby wie­wiórka w sza­fie na pościel była zja­wi­skiem zupeł­nie natu­ral­nym.

– Jasne – zapew­niła. – Czy powin­nam uwa­żać na jesz­cze jakieś zwie­rzęta?

– Nie w domu. No, na stry­chu są myszy i nie­to­pe­rze, ale nie będą ci doku­czać. Ber­tie nie wcho­dzi na górę, ale jeśli zej­dziesz do kuchni w środku nocy, może na cie­bie sko­czyć, bio­rąc cię za intruza. Kiedy był małym pro­siąt­kiem, zaata­ko­wał Oswalda i zła­mał mu nogę, więc wyobraź sobie, jakie szkody mógłby wyrzą­dzić teraz!

– Kim jest Oswald?

– To mój bli­ski przy­ja­ciel. Polu­bisz go. Wynaj­muje ode mnie sąsied­nią chatkę, a wie­czo­rami czę­sto wpada na karty.

– Pomaga na far­mie?

Peg chrząk­nęła, troszkę jak Ber­tie, i wybuch­nęła śmie­chem.

– Nie, i gdy­byś znała Oswalda, sama byś się śmiała! To eme­ryt, angiel­ski dżen­tel­men, który maluje w trzy­czę­ścio­wym twe­edo­wym gar­ni­tu­rze, nic dodać, nic ująć. Te akwa­rele na dole to jego dzieła. Zara­bia na nich wystar­cza­jąco, żeby opła­cić czynsz, ale wiele mu nie zostaje. Chyba two­rzy dla przy­jem­no­ści. To dobry przy­ja­ciel. Polu­bisz Oswalda. – W oczach ciotki roz­bły­sły iskierki, kiedy mówiła o owym angiel­skim dżen­tel­menie, i Ellen się zasta­no­wiła, czy cza­sem Peg się w nim nie pod­ko­chuje.

– Nie mogę się docze­kać, kiedy go poznam – powie­działa.

– Na dole jest przy­jemny salo­nik, może ci słu­żyć za miej­sce do pisa­nia. Roz­palę ogień i możesz się tam roz­go­ścić, kiedy wyjdę. Odśwież się i zejdź na dół, jak będziesz gotowa. Zapa­rzę her­baty.

Ellen wyjęła z torebki tele­fon i go włą­czyła. Po chwili roz­le­gło się powia­do­mie­nie o dwóch połą­cze­niach i dźwięk dwóch ese­me­sów. Miała dwa nie­ode­brane tele­fony od matki, ale ska­so­wała nagra­nia na poczcie gło­so­wej bez odsłu­chi­wa­nia. Jedna z wia­do­mo­ści tek­sto­wych była od Wil­liama: „Kocha­nie, o co w tym wszyst­kim cho­dzi? Nie rozu­miem. Pro­szę, zadzwoń, żeby­śmy mogli poroz­ma­wiać”. Jego chłód nie był dla niej nie­spo­dzianką. Wil­liam nale­żał do tych Angli­ków z wyż­szych sfer, któ­rymi nic nie było w sta­nie wstrzą­snąć. Wycho­wano go w prze­ko­na­niu, że wszystko mu się należy i że wszystko w końcu się uda. Jego doświad­cze­nie to potwier­dzało, więc nie miał powodu przy­pusz­czać, że nagła ucieczka Ellen przy­nie­sie inny efekt. „Ach, te kobiety!” – wzdy­chał teraz pew­nie, prze­wra­ca­jąc oczami, zupeł­nie jak jego ojciec, który wzru­sze­niem ramion komen­to­wał wybryki matki. Drugi ese­mes był od naj­lep­szej przy­ja­ciółki Ellen, Emily: „O Boże, naprawdę to zro­bi­łaś! Twoja matka dzwo­niła dwa razy, ale ze stra­chu nie ode­bra­łam. Co mam jej powie­dzieć? Zadzwoń, pro­szę Cię!”. Ellen wyłą­czyła tele­fon i pode­szła do okna. Otwo­rzyła je na oścież i zaczerp­nęła wil­got­nego noc­nego powie­trza. Po skó­rze prze­biegł jej dreszcz. Nie była pewna, czy to z powodu zimna, czy pod­nie­ce­nia wywo­ła­nego wyrwa­niem się z domu. Nie­ważne. Wresz­cie czuła się spusz­czona z łań­cu­cha obo­wiązku. Przez trzy­dzie­ści trzy lata życia zaj­mo­wała się zado­wa­la­niem rodzi­ców; teraz w końcu była wolna, mogła szu­kać wła­snego szczę­ścia.

Roz­dział 2

2

Na dole Peg sie­działa przy kuchen­nym stole i czy­tała gazetę, jedząc kromkę z serem. Wzrok dziew­czyny natych­miast zatrzy­mał się na groź­nie wyglą­da­ją­cym ptaku, przy­cup­nię­tym na opar­ciu krze­sła ciotki. Miał pióra czarne jak smoła, ale oczy jasne jak kwarc.

– To pew­nie kolejny przy­ja­ciel? – spy­tała, wysu­wa­jąc dla sie­bie krze­sło jak naj­bar­dziej odda­lone od pta­szy­ska.

– A, tak, to moja kawka – roz­tkli­wiła się Peg. – Wykar­mi­łam ją, gdy wykluła się z jajka, no i tak już ze mną została. Regu­lar­nie pró­buję ją odgo­nić, ale zawsze wraca. Nie da się jej pozbyć. – Roze­śmiała się i Ellen zro­zu­miała, że ciotka wcale nie chcia­łaby, żeby ptak odfru­nął. – Napi­jesz się teraz her­baty?

– Bar­dzo chęt­nie, dzię­kuję. – Ptak nie spusz­czał oczu z gościa. – Jak ma na imię?

– Kafka – przed­sta­wiła go Peg ze śmie­chem. – Może tro­chę dziw­nie jak na ptaka, ale pasuje mu.

Sły­sząc swoje imię, Kafka sfru­nął na stół i zaczął dzio­bać okruszki her­bat­nika, które zosta­wiła tam dla niego gospo­dyni. Był tak wielki, że puszka na ciastka wyda­wała się przy nim małą miseczką.

– Masz mnó­stwo zwie­rząt.

– Nie umiem odma­wiać, w tym cały pro­blem. W dodatku wszy­scy o tym wie­dzą. Każde bez­domne czy ranne stwo­rze­nie przy­no­szą na mój próg. – Peg podała Ellen kubek z her­batą. – Mleko jest w dzbanku. O szó­stej wpada Oswald na kie­li­szek wina. Ten to nie pocią­gnie na samej her­batce. Trzy­mam butelkę cla­reta na lodówce spe­cjal­nie dla niego, ale jeśli masz ochotę, czę­stuj się śmiało. Jutro przed­sta­wię ci osiołka Char­liego, lamę Larry, kury i owce. Mam tylko tuzin owiec. Śnieżka jest moją ulu­bie­nicą. Wyro­sła już oczy­wi­ście na dużą dziew­czynkę, ale cho­wa­łam ją sama, bo lis zabił jej mamę. Całymi nocami nie spa­łam przez jej zachcianki. Gor­sza niż chłopcy, kiedy byli mali!

Ellen popi­jała her­batę, czu­jąc się dziw­nie na miej­scu.

– Poza kosz­mar­nym Waflem, mama nie lubi zwie­rząt.

– Domy­ślam się, że Wafel to pies. Z takim imie­niem mam nadzieję, że to pies.

– Tak, taki malutki.

– Mad­die nawet jako dziew­czynka zawsze się mar­twiła, że ubru­dzi ubra­nie. Ludzie chyba wiele się nie zmie­niają. Była jak łabędź pośród gęsi.

– Ty nie jesteś gęsią, cio­ciu! – Ellen się roze­śmiała.

– W porów­na­niu z twoją matką bez wąt­pie­nia jestem! Uro­dziła się jako ostat­nia i chyba cała uroda cze­kała na nią. Nie cho­dzi o to, że to ma jakieś zna­cze­nie. Teraz jestem stara i mądra i wiem, że śliczna buzia w ogóle się nie liczy, jeśli czło­wiek nie ma pięk­nego wnę­trza.

– Nie sądzę, żeby matkę inte­re­so­wało czy­je­kol­wiek wnę­trze.

– Cóż, kie­dyś było dla niej ważne. Zresztą niech robi, co chce, skoro jest szczę­śliwa. – Wzru­szyła ramio­nami. – Masz jesz­cze ochotę na papie­ro­ska, zanim przyj­dzie Oswald? Nie lubi zapa­chu dymu, więc sta­ram się zapa­lić tro­chę przed jego wizytą, żeby nie śmier­działo, kiedy się zjawi.

– Z przy­jem­no­ścią – powie­działa Ellen. Rze­czy­wi­ście, Peg nie dorów­ny­wała sio­strze urodą, ale miała sze­roką, przy­ja­zną twarz kogoś, kto zawsze dostrzega w ludziach dobro. – Cie­szę się, że cię odna­la­złam, cio­ciu Peg. I pomy­śleć, że gdy­bym nie dotarła do listów, które wysy­ła­łaś do mamy, ni­gdy nie dowie­dzia­ła­bym się o twoim ist­nie­niu.

Ciotka podała Ellen paczkę i wsu­nęła papie­rosa do ust.

– Ni­gdy nie jest za późno. Wszyst­kie rzeki w końcu wpłyną do morza. Pró­bo­wała utrzy­mać nas w tajem­nicy, ale tra­fi­łaś tu na wła­sną rękę.

Zapa­liły i popi­jały her­batę w przy­tul­nym cie­ple kuchni. Peg traj­ko­tała o swo­jej rodzi­nie, a jej irlandzki akcent zawi­jał się wokół słów jak świń­skie ogonki; Ellen czuła się uko­jona deli­kat­nym wzno­sze­niem i opa­da­niem into­na­cji. Ber­tie chrzą­kał przez sen na swo­jej sło­miance, a Pan Bor­suk zwi­nął się w kłę­bek na poduszce. Kafka wró­cił na opar­cie krze­sła swo­jej pani, ale przy­glą­dał się Ellen z uwagą, jakby jesz­cze nie ufał nie­zna­jo­mej, która zna­la­zła się pośród nich.

Dziew­czyna czuła się w tej kuchni tak wspa­niale, jakby to miej­sce miało ramiona i ją nimi obej­mo­wało. Lon­dyń­ska kuch­nia rodzi­ców była kró­le­stwem pani Leonard. Rodzina spo­ży­wała posiłki w jadalni, a pani Leonard goto­wała i sprzą­tała ze stołu. Jako star­sza kobieta kucharka nale­żała do poko­le­nia, które widziało wyraźną gra­nicę mię­dzy „pań­stwem” a służbą. Podział ten od osiem­na­stego wieku sym­bo­li­zo­wały, obecne w każ­dym bogat­szym domu, drzwi obite zie­lo­nym suk­nem, dzie­lące kuch­nię od salo­nów, i pani Leonard czuła się za nimi dosko­nale. Poza nią w posia­dło­ści pra­co­wała pani Roland, gospo­dyni, która zaj­mo­wała miesz­ka­nie w piw­nicy, a także Janey, ener­giczna dziew­czyna pro­sto po stu­diach, peł­niąca funk­cję oso­bi­stej asy­stentki Made­line Traw­ton, choć Ellen trudno było sobie wyobra­zić, co dziew­czyna robiła całymi dniami, skoro lady sama nie miała żad­nej pracy. Ojciec zatrud­niał kie­rowcę, który więk­szość czasu spę­dzał na woże­niu matki Ellen po skle­pach na Bond Street i na cha­ry­ta­tywne lun­che. Gdy się­gała pamię­cią wstecz, jej dzie­ciń­stwo było zdo­mi­no­wane przez cer­ty­fi­ko­wane nia­nie po naj­lep­szym szko­łach, ubrane w szare mun­durki. W jej wspo­mnie­niach nie było dnia, w któ­rym rezy­den­cja nie byłaby pełna służby.

Ellen zasta­no­wiła się nad swoim domem. W zasa­dzie wcale nie był to dom, ale atrapa na pokaz, ude­ko­ro­wana i regu­lar­nie upięk­szana przez słyn­nego fran­cu­skiego pro­jek­tanta Jacques’a Le Paona, a kuch­nia, którą pani Leonard oku­po­wała niczym zabor­cza kwoka, stała się miej­scem prak­tycz­nym i bez­oso­bo­wym, rzadko odwie­dza­nym przez człon­ków rodziny. Zupeł­nie ina­czej niż u Peg. Ellen oparła się wygod­nie na krze­śle, powoli sta­pia­jąc się w jedno z pomiesz­cze­niem. Kuch­nia ciotki sta­no­wiła serce domu i dziew­czyna z wdzięcz­no­ścią chło­nęła wszech­obecną miłość.

Po chwili Peg wstała, żeby otwo­rzyć okno i zago­to­wać w ron­dlu czarną kawę dla zabi­cia zapa­chu dymu. Zer­k­nęła na zegar ścienny, któ­rego dłuż­sza wska­zówka powoli zbli­żała się ku dwu­na­stce. Za pięć szó­sta wyjęła z szafki dwa kie­liszki i się­gnęła na lodówkę po na wpół już opróż­nioną butelkę cla­reta. Odkor­ko­wała ją i ostroż­nie usta­wiła na kawałku drewna przy piecu, żeby tro­chę ją ogrzać. Pięć minut póź­niej w drzwiach wej­ścio­wych sta­nął chudy jak szczapa męż­czy­zna w wieku około sześć­dzie­się­ciu pię­ciu lat, w trzy­czę­ścio­wym twe­edo­wym gar­ni­tu­rze, kasz­kie­cie i oku­la­rach.

– Wiel­kie nieba, to już ta godzina?! – zakrzyk­nął wesoło, wcho­dząc do kuchni. – A to pew­nie piękna Ellen, która przy­była aż z Mia­sta Wiel­kiego Smogu.

– Przed­sta­wiam ci Oswalda, skar­bie – powie­działa Peg, a uśmiech roz­pro­mie­nił całą jej twarz.

Ellen pod­nio­sła się i wycią­gnęła rękę.

– Miło cię poznać – ode­zwała się. – Dużo o tobie sły­sza­łam.

W siwych oczach męż­czy­zny bły­snęły zawa­diac­kie ogniki, kiedy ści­skał dłoń dziew­czyny.

– My, arty­ści, doga­damy się śpie­wa­jąco jak para kaczek na sta­wie – orzekł. Mówił z angiel­skim akcen­tem, dosko­na­łym i ele­ganc­kim jak chiń­ska por­ce­lana. Na oko wcale nie wyglą­dał na mala­rza. Miał mięk­kie, czy­ste dło­nie, a twe­edowy gar­ni­tur i koszula były sta­ran­nie odpra­so­wane.

Peg pospiesz­nie posta­wiła na stole kie­liszki, a po chwili wró­ciła z butelką. Oswald roz­siadł się za sto­łem i pozwo­lił, by przy­ja­ciółka nalała mu porządną por­cję cla­reta.

– Czy nie jest uro­czo? – Upił łyk, a potem uniósł kie­li­szek w geście toa­stu ku Ellen. – Witaj na ojczy­stej ziemi.

Roze­śmiała się, już czu­jąc sym­pa­tię do star­szego pana.

– Dzię­kuję.

– To kra­ina syren i magii. Niech ci się nie wydaje, że histo­rie, które sły­sza­łaś o Irlan­dii, to jakieś ludowe bujdy. Nie, nie ma w nich ani odro­biny kłam­stwa. Miej oczy otwarte, a na pewno zoba­czysz, jak małe zie­lone skrzaty wyglą­dają z wrzo­śca i pod­kra­dają monety, które potem cho­wają w wiel­kim saga­nie znaj­du­ją­cym się na końcu tęczy.

– Doprawdy, Oswal­dzie, łobuz z cie­bie. – Peg śmiała się, poda­jąc Ellen kie­li­szek i zaj­mu­jąc miej­sce na krze­śle z Kafką na opar­ciu. Posta­wiła przed sobą szkla­neczkę Jame­sona, dobrej irlandz­kiej whi­sky, i dzba­nek wody. – Nie wierz w ani jedno jego słowo, skar­bie. W gło­wie tylko mu skrzaty i wróżki.

– Wróżki też są, a jakże! – powie­dział Oswald poważ­nie, zni­ża­jąc głos. Ellen nie była pewna, czy tylko żar­tuje, żeby doku­czyć ciotce. – Sły­szą wszystko – nie dawał za wygraną. – Lepiej trzy­maj cenne rze­czy pod klu­czem, bo ci je ukradną – ostrzegł, roz­glą­da­jąc się ner­wowo wokół.

– Nabiera cię – prze­rwała mu Peg. – A wypił dopiero łyczek.

– Prze­cież to prawda. No, przy­znaj, Peg. Cią­gle mi mówisz, że zna­la­złaś coś nie na swoim miej­scu albo że coś cał­kiem prze­pa­dło.

Potrzą­snęła głową.

– W domu peł­nym zwie­rząt raczej trudno się temu dzi­wić. Ber­tie ma sła­bość do błysz­czą­cych przed­mio­tów.

– Zła­pa­łaś go na gorą­cym uczynku?

– Nie, ale wiem, że to on.

– Sama widzisz – brak jakich­kol­wiek dowo­dów. Mówię ci, że to wróżki. Ellen poznała już Dylana?

– Jesz­cze nie. Pew­nie pozna jutro – odparła Peg. Dziew­czy­nie wyda­wało się, że nieco ner­wo­wym tonem.

Oswald zwró­cił się do Ellen z wyja­śnie­niem.

– Dylan wie, gdzie pocho­wały się wszyst­kie kra­snale, i na pewno podzieli się z tobą tą tajemną wie­dzą, jeśli posta­wisz mu szkla­neczkę whi­sky. Jest twórcą jak my, moja droga, w związku z czym ma bar­dzo wraż­liwą duszę, choć nie­stety na sku­tek picia robi się coraz bar­dziej eks­cen­tryczny. Nie można mieć pew­no­ści, czy skrzaty, które widzi, nie pły­wają w trunku w tej jego zachla­nej łepe­ty­nie. – Uśmiech­nął się, uka­zu­jąc dwa krzywe kły, które nada­wały mu wygląd wilka. – Cóż, na­dal dys­po­nuje jed­nak sporą dawką słyn­nego irlandz­kiego uroku. Nie da się nie lubić Dylana.

– To wszystko może być dosko­na­łym mate­ria­łem do mojej książki – zauwa­żyła Ellen.

– O, tak. Nie zabrak­nie ci tu inspi­ra­cji – zgo­dził się Oswald, uno­sząc brwi. – O czym piszesz?

– O miło­ści, tajem­nicy… no wiesz – odpo­wie­działa wymi­ja­jąco. – Szcze­rze mówiąc, jesz­cze nie jestem pewna.

– Im mniej skon­kre­ty­zo­wany plan, tym lepiej. Będziesz mogła wchło­nąć atmos­ferę i pozwo­lić wyobraźni ponieść cię w nowe, magiczne miej­sca. Zapo­mnij o lon­dyń­skich bajecz­kach, nie ma na nie miej­sce tu, w Con­ne­ma­rze.

Rada Oswalda pod­nio­sła Ellen na duchu. Przy­wy­kła do tego, że matka stu­dzi jej entu­zjazm. Rze­czy­wi­ście nie mogła się docze­kać, aż zacznie odkry­wać oko­licę i znaj­dzie inspi­ra­cję pośród kamien­nych ruin i ska­li­stych wzgórz. Tu, ukry­wa­jąc się w odle­głym zakątku Irlan­dii, mogła spo­koj­nie i bez pośpie­chu pomy­śleć o swo­jej pracy. Peg wyglą­dała na zado­wo­loną z jej towa­rzy­stwa, a Wil­liam i maja­czący na hory­zon­cie ślub oraz przy­tła­cza­jąca, auto­kra­tyczna matka zostali daleko, w bez­piecz­nej odle­gło­ści.

Oswald zdjął twe­edowy kasz­kiet i został na obie­dzie, który ciotka nazy­wała „her­batą”. Ellen zało­żyła, że męż­czy­zna chyba czę­sto sto­łuje się u Peg. Dziś zaser­wo­wała gulasz, kapu­stę na cie­pło i ziem­niaki w mun­dur­kach, na które mówiła „kar­to­fle” i które wyło­żyła na stół, aby każdy sam sobie obrał. Na deser podała domo­wej roboty pla­cek z syro­pem z melasy, który oka­zał się ulu­bio­nym przy­sma­kiem Oswalda, czego jed­nak nikt by się nie domy­ślił, sądząc po jego mizer­nym wyglą­dzie. Przy­po­mi­nał tata­rak zakoń­czony kępą krę­co­nych siwych wło­sów.

Po kola­cji wyszedł z Ellen do holu i poka­zał jej obrazy, które ofia­ro­wał Peg, tłu­ma­cząc, że ile­kroć miał kło­pot z uzbie­ra­niem pie­nię­dzy na czynsz, rów­no­wa­żył to swoim dzie­łem.

– Przyj­dzie dzień, kiedy te widoczki będą warte mają­tek i Peg sta­nie się nie­wy­obra­żal­nie bogata.

– I co mi z tego przyj­dzie?! – zawo­łała Peg z kuchni.

– Sama nie wiesz, co dla cie­bie dobre.

– Pie­nią­dze przy­no­szą tylko zgry­zotę. Świet­nie mi się żyje bez nich, dzię­kuję pięk­nie.

– Pie­nią­dze nie­wiele mają wspól­nego z życiem w szczę­ściu, trudno się z tym nie zgo­dzić, ale jed­nak spra­wiają, że żyje się wygod­niej, gdy gonisz za szczę­ściem – odparł. A potem zni­żył głos i wska­zał na obraz przed­sta­wia­jący latar­nię mor­ską, jesz­cze zanim stra­wił ją ogień.

– Oto twoja tajem­nica – szep­nął, puka­jąc w płótno paznok­ciem.

– Peg opo­wie­działa mi o poża­rze.

– Strasz­liwa histo­ria. Biedna dziew­czyna. Była taka młoda… nie­wiele star­sza od cie­bie… a jaka ładna! Pło­mien­nie rude włosy spły­wa­jące kaskadą po ple­cach, zie­lone oczy, mleczna cera, ale dia­beł pod skórą. Było w niej też coś z dziecka. Chyba znała się z wróż­kami i skrza­tami. – Zachi­cho­tał i jesz­cze ści­szył głos. – Ale nie powta­rzaj tego Peg. Nie przy­zna się, że wie­rzy w takie rze­czy.

– Cio­cia mówiła, że ten mąż…

– Conor, tak, bie­da­czy­sko. Ja na jego miej­scu dawno bym stąd czmych­nął… wyty­kany przez wszyst­kich pal­cami i obrzu­cany mil­czą­cymi oskar­że­niami o mor­der­stwo. Ma jed­nak dom ukryty gdzieś na tere­nie posia­dło­ści i nikomu nie poka­zuje się na oczy. Nie wcho­dzi w rela­cje z nikim, a więk­szość czasu spę­dza w Dubli­nie… przy­naj­mniej tak mi się wydaje. Odno­sił wiel­kie suk­cesy jako pro­du­cent fil­mowy, ale chyba nie­wiele osią­gnął po śmierci Caitlin. Dzieci posłał do szkoły w mie­ście.

– Podobno miesz­kali w zamku.

– Tak, też go malo­wa­łem. Cie­kawe miej­sce. Johnny i Joe zabiorą cię tam, żebyś mogła się rozej­rzeć. Dla powie­ścio­pi­sarki to chyba wyma­rzona sce­ne­ria.

– Już czuję się zain­spi­ro­wana – zapew­niła entu­zja­stycz­nie.

– Nie masz chło­paka?

– Nie – skła­mała, krzy­żu­jąc ręce na piersi.

– To obronny gest – zauwa­żył cel­nie Oswald.

– Mia­łam, ale to już skoń­czone.

– Ach, więc zosta­wi­łaś jakie­goś nie­szczę­śnika w Lon­dy­nie ze zła­ma­nym ser­cem, tak? – Posłał jej cie­pły uśmiech, zer­ka­jąc znad szkieł oku­la­rów. – Cóż, lepiej zła­mać mu serce teraz, niż potem uniesz­czę­śli­wiać was oboje.

Ellen pomy­ślała, że naj­bo­le­śniej pęka chyba serce jej matki.

Pomo­gła ciotce przy­nieść tacę z kawą. Gospo­dyni już wcze­śniej roz­pa­liła w kominku i zacią­gnęła zasłony. W pokoju przy­jem­nie pach­niało drzew­nym dymem. Pan Bor­suk wszedł za nimi, wspiął się kanapę i zaczął się ukła­dać do snu z psią non­sza­lan­cją. Peg i Oswald zajęli miej­sca przy sto­liku kar­cia­nym usta­wio­nym w okien­nym wyku­szu, a Ellen usia­dła wygod­nie w fotelu przy ogniu i patrzyła, jak Kafka wla­tuje i sadowi się na wyso­kiej komo­dzie w rogu pokoju.

– Masz ochotę zagrać? – zapro­po­no­wała sio­strze­nicy Peg.

– Nie, dzię­kuję. Nie lubię kart – odmó­wiła Ellen, zasta­na­wia­jąc się, gdzie może stać tele­wi­zor i czy ciotka odbiera kanał Sky News.

Peg jakby czy­tała jej w myślach.

– Nie mam tele­wi­zora. Ale jest tu pełna biblio­teczka, z któ­rej możesz korzy­stać pod­czas pisa­nia wła­snej książki. Co lubisz czy­tać?

– Bele­try­stykę. Romanse, tajem­ni­cze histo­rie, opo­wie­ści o pięk­nych miej­scach. Chyba można to nazwać lite­ra­turą eska­pi­styczną – odparła, auto­ma­tycz­nie robiąc w myślach prze­gląd rze­czy, od któ­rych musiała ucie­kać. – Lubię też powie­ści histo­ryczne, uwiel­biam Phi­lippę Gre­gory. Prze­czytałam wszystko, co napi­sała.

– Musisz też czy­ty­wać kla­sykę – wtrą­cił się Oswald, po czym dodał, kiwa­jąc mądrze głową: – „Na dłuż­szą metę, ludzie tra­fiają tylko w to, w co celują. Warto zatem celo­wać wysoko”. Pro­szę, oto cytat w sam raz dla cie­bie. Oscar Wilde, Dumas, Mau­pas­sant, Austen, Dic­kens. Się­gaj po wiel­kich, Ellen, a może będziesz pisać jak oni.

– Sto­su­jesz tę metodę w sto­sunku do swo­jego malar­stwa? – spy­tała z uśmie­chem.

– Nie, bo sta­rzec już ze mnie i osią­gną­łem szczyt moich moż­li­wo­ści. Ty jesteś młoda i masz długą drogę przed sobą.

– Nie wiem, czy masz rację, Oswal­dzie. Chyba ni­gdy nie jest się za sta­rym na bycie wiel­kim.

– Teraz to ty się ze mną dro­czysz – zachi­cho­tał.

– Jak Kuba Bogu…? – Cmok­nęła Peg, patrząc na niego z uczu­ciem.

– Roz­da­waj, Peg, sta­ruszko, grajmy.

Ellen zro­zu­miała, że nie unik­nie się­gnię­cia po książkę, skoro ciotka i Oswald mają zamiar grać w karty co wie­czór, a roz­rywka w postaci tele­wi­zji odpa­dła. Była cie­kawa, co powie­dzia­łaby na to wszystko Emily. Przy­ja­ciółka nie wytrwa­łaby pię­ciu minut w domu bez tele­wi­zora. Sama nie była pewna, czy wytrzyma. Cóż, dom z dwójką eks­cen­trycz­nych sta­rusz­ków i bez seriali był i tak zde­cy­do­wa­nie lep­szy niż miesz­ka­nie w Lon­dy­nie z narze­czo­nym, któ­rego nie kocha, i despo­tyczną matką, która na siłę pcha ją przed ołtarz z ego­istycz­nych powo­dów.