Tu i teraz - Santa Montefiore - ebook + książka

Tu i teraz ebook

Santa Montefiore

4,3

Opis

Nowa, niesamowita powieść uwielbianej autorki Santy Montefiore.

Gdy możesz stracić wszystko, liczy się tylko Tu i teraz...

Marigold poświęciła życie, aby troszczyć się o otaczających ją ludzi. Jednocześnie dbała o ognisko domowe i prowadziła lokalny sklep, będąc przy tym aktywną przywódczynią miejscowej społeczności. Gdy zaczęła mieć luki w pamięci, wszyscy kładli to na karb jej wieku. Lecz z Marigold coś było nie tak i ludziom coraz trudniej przychodziło ignorowanie tego faktu.

Gdy zdrowie Marigold wciąż się pogarsza, jej rodzina musi nauczyć się dbać o kobietę, która zawsze dbała o nich. Lokalna społeczność, chcąc okazać wsparcie, zapewnia, że nadal uwielbia Marigold i że utrata pamięci nigdy tego nie zmieni, bo są ludzie, którzy mogą pamiętać wszystko za nią...

Sugestywna, emocjonalna, tętniąca życiem… Nowa powieść Santy Montefiore „Tu i teraz” to najbardziej poruszająca książka, jaką przeczytacie w tym roku.

„The Sunday Times”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 462

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (109 ocen)
57
34
14
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
justyna_gazda

Nie oderwiesz się od lektury

wzruszająca, chwytajaca za serce.
10
paniszopowa

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i wzruszająca. Szczególnie jeśli w rodzinie ma się osobę dotkniętą demencją.
00
DorotaMagdalena

Z braku laku…

Książka niestety nie wnosi nic nowego w kwestii starości i chorób neurodegenracyjnych, którym jest poświęcona. Ckliwa, przesłodzona, życzeniowa wizja.
00

Popularność




Roz­dział 1

Padał śnieg. Z nieba sypały duże grube płatki, puszy­ste niczym kłaczki bawełny, pod­czas gdy świt dziel­nie wal­czył, by prze­bić się przez bal­da­chim gęstej chmury i zapo­wie­dzieć dzień. Mari­gold stała przy oknie kuchen­nym z kub­kiem her­baty w ręce. Kor­pu­lentna, w różo­wej podomce i pasu­ją­cych do niej pucha­tych kap­ciach, z zachwy­tem obser­wo­wała kra­jo­braz powoli wyła­nia­jący się w całej swej wspa­nia­ło­ści. Ogród stop­niowo otrzą­sał się z nocy. Cisowy żywo­płot, rabaty i krzewy, drzewa o sęka­tych, powy­krę­ca­nych gałę­ziach, sku­lone i spo­kojne spały głę­bo­kim snem pod luk­su­sową koł­drą. Trudno było wyobra­zić sobie życie na tej zamar­z­nię­tej ziemi. Nie­mal nie­moż­liwe – przy­wo­łać obraz kwit­ną­cych wio­sną kaliny i jaśminu. Nie spo­sób myśleć o wio­śnie w środku zimy.

Na końcu ogrodu, przy szo­pie jej męża Den­nisa, zza zasłony śniegu wyła­niała się jabłoń przy­po­mi­na­jąca mityczne stwo­rze­nie; jej gruby pień i gru­zło­wate gałę­zie wyda­wały się zasty­głe w bez­ru­chu, jakby ktoś rzu­cił zaklę­cie. A może po pro­stu ska­mie­niały z zimna, ponie­waż naprawdę pano­wał okropny ziąb. Mari­gold dostrze­gła karm­nik zwi­sa­jący smęt­nie z gałęzi. Karm­nik przy­cią­gnął jakie­goś nie­ustra­szo­nego ptaka, który trze­po­tał wokół niego w nadziei zna­le­zie­nia prze­oczo­nego ziarna. Poprzed­niego dnia Mari­gold nasy­pała karmę, teraz jed­nak karm­nik był pusty. Zro­biło jej się żal głod­nych pta­ków; mogły prze­trwać zimę dzięki niej. Gdy tylko dopije her­batę, włoży buty i wyj­dzie, by nasy­pać ziarna.

Wyczuła, że ktoś ją obser­wuje, odwró­ciła się i zoba­czyła Den­nisa. Stał w drzwiach i przy­pa­try­wał się jej z czu­ło­ścią. Był ubrany do kościoła, w ciem­no­nie­bie­ski gar­ni­tur i kra­wat, siwe włosy miał ucze­sane z prze­dział­kiem, brodę przy­ciętą. Mari­gold uwa­żała, że jest przy­stojny, wciąż patrzyła na niego oczami dwu­dzie­sto­let­niej dziew­czyny, którą była, gdy się poznali ponad czter­dzie­ści lat temu. Pod­nio­sła głowę i uśmiech­nęła się do męża wesoło.

– Na kogo tak patrzysz? – zapy­tała.

– Na cie­bie – odparł z bły­skiem w nie­bie­skich oczach.

Pokrę­ciła głową i odwró­ciła się w stronę ogrodu.

– Pada śnieg – powie­działa.

Den­nis sta­nął przy niej i oboje z przy­jem­no­ścią oglą­dali widok za oknem.

– Pięk­nie – wes­tchnął. – Naprawdę pięk­nie. – Objął żonę w talii, przy­cią­gnął bli­żej i poca­ło­wał w skroń. – Pamię­tasz, jak pierw­szy raz trzy­ma­łem cię za rękę, Gol­die? Wtedy też padał śnieg, czyż nie?

Mari­gold się roze­śmiała.

– Przy­po­mi­nasz mi o tym za każ­dym razem, gdy pada.

Uśmiech­nął się nie­śmiało.

– Lubię to wspo­mi­nać. Piękna kobieta, piękny wie­czór, śnieg i jej ręka w mojej. Była cie­pła, ta twoja ręka. Nie zabra­łaś jej. Wie­dzia­łem więc, że mam szansę. Pozwo­li­łaś mi trzy­mać się za rękę. W tam­tych cza­sach to była duża rzecz.

– Ale z cie­bie stary roman­tyk! – Mari­gold prze­chy­liła głowę, wie­dząc, że Den­nis znów ją poca­łuje.

– A ty kochasz swo­jego sta­rego roman­tyka – szep­nął z ustami w jej wło­sach.

– Ow­szem. Jesteś rzad­kim oka­zem. Teraz już takich nie robią. – Pokle­pała go po piersi. – Usiądź, przy­niosę ci her­batę.

– Nie robią już takich jak ty – zapew­nił Den­nis, rusza­jąc do stołu, przy któ­rym cze­kał już na jego krze­śle czarno-biały kot Mac. – Trzy­ma­łem cię wtedy za rękę i wie­dzia­łem, że spo­tka­łem kogoś wyjąt­ko­wego.

Do kuchni weszła, powłó­cząc nogami, zaspana Suze, ich córka, w kwie­ci­stej piża­mie, dłu­gim sza­rym swe­trze i skar­pet­kach do spa­nia. Nie­ucze­sane blond włosy opa­dały jej na przy­kute do smart­fonu oczy.

– Dzień dobry, kocha­nie – powie­działa wesoło Mari­gold. – Widzia­łaś śnieg?

Suze nie pod­nio­sła wzroku. Widziała śnieg. I co z tego? Usia­dła na swoim krze­śle, obok ojca, i wymam­ro­tała led­wie dosły­szalne:

– Dzień dobry.

Den­nis i Mari­gold spoj­rzeli na sie­bie poro­zu­mie­waw­czo. Mari­gold, tak jak co dzień, nalała mężowi her­batę, a córce kawę. Lubiła ten poranny rytuał. Dzięki niemu czuła się potrzebna, a uwiel­biała być potrzebna. Potem przy­po­mniała sobie, że teraz nie są już tylko we troje, i dosta­wiła jesz­cze jeden kubek.

– O raju, widzie­li­ście, co się dzieje na dwo­rze? Śnieg! Spa­ra­li­żuje cały kraj – oznaj­miła ponuro matka Mari­gold, wkra­cza­jąc do kuchni. Star­sza pani usil­nie doszu­ki­wała się we wszyst­kim złych stron i była naprawdę zado­wo­lona tylko wów­czas, gdy je zna­la­zła. – Pamię­ta­cie zimę sześć­dzie­sią­tego trze­ciego? – Wcią­gnęła powie­trze. – Byli­śmy uwię­zieni w domu przez tydzień. Twój tata musiał odko­py­wać nas łopatą. – Owi­nęła się moc­niej szla­fro­kiem i zady­go­tała. – Ni­gdy nie zapo­mnę tego zimna. Istna Sybe­ria.

– Byłaś kie­dyś na Sybe­rii, Busiu? – zapy­tała Suze bez spe­cjal­nego zain­te­re­so­wa­nia, nie odry­wa­jąc oczu od tele­fonu.

Busia zigno­ro­wała to pyta­nie.

– Nie mie­li­śmy wtedy takich luk­su­sów jak cen­tralne ogrze­wa­nie, Suze. Było ciężko. Na oknach od wewnątrz był lód i musie­li­śmy bie­gać przez ogród do ubi­ka­cji. Wtedy nie mie­li­śmy w domu toa­lety. Nawet nie wie­cie, jakie macie szczę­ście.

Mari­gold spoj­rzała za okno. Widok śniegu pod­no­sił ją na duchu. Kraj może i zosta­nie spa­ra­li­żo­wany, ale będzie pięk­nie jak w bajce.

– Wspa­niale – pochwa­liła Busia, gdy poja­wił się przed nią kubek her­baty. Miała osiem­dzie­siąt sześć lat, jej krę­cone włosy były białe, ciało sła­bo­wite, a twarz pomarsz­czona niczym kre­pina, ale umysł pozo­stał ostry i bystry jak zawsze. Czas zabrał jej wiele, ale nie to. Mari­gold podała matce krzy­żówkę z gazety i pode­szła do kre­densu, aby wło­żyć do tostera dwie kromki chleba.

Busia zamiesz­kała z Mari­gold i Den­ni­sem dopiero tydzień wcze­śniej, po mie­siącu łagod­nych per­swa­zji i zachęt. Nie chciała opu­ścić domu, w któ­rym zamiesz­kała po ślu­bie i wycho­wała dwoje dzieci, Patricka i Mari­gold, choć od domu córki dzie­liło ją zale­d­wie kilka minut drogi. Upie­rała się, że świet­nie potrafi o sie­bie zadbać i narze­kała, że czuje się tak, jakby prze­nie­siono ją do pocze­kalni do nieba, na co nie była w żad­nym razie gotowa. Mimo tych uty­ski­wań sprze­dała jed­nak dom za okrą­głą sumę, prze­pro­wa­dziła się do córki i urzą­dziła się wygod­nie w swoim nowym pokoju. Zażą­dała, aby Den­nis zdjął ze ścian obrazy i zawie­sił jej wła­sne, a Den­nis posłusz­nie speł­nił tę prośbę. Mari­gold pomo­gła roz­pa­ko­wać rze­czy matki i roz­mie­ścić je tak, jak chciała. Matka i córka szybko i bez pro­ble­mów przy­wy­kły do nowej sytu­acji. Busia odkryła, że dobrze jest mieć kogoś na każde zawo­ła­nie, a Mari­gold cie­szyła się, że ma się kim opie­ko­wać, ponie­waż lubiła czuć się przy­datna. Mari­gold od ponad trzy­dzie­stu lat pro­wa­dziła sklep i urząd pocz­towy we wsi. Zasia­dała w róż­nych sto­wa­rzy­sze­niach przy domu kul­tury, miej­sco­wym kościele i towa­rzy­stwach dobro­czyn­nych – lubiła być zajęta. W wieku sześć­dzie­się­ciu sze­ściu lat wcale nie zamie­rzała zwol­nić. Obec­ność Busi w domu dawała jej miłe poczu­cie, że wciąż jest potrzebna.

– Cóż, ja uwiel­biam śnieg – powie­działa, roz­bi­ja­jąc jajka na patel­nię.

Busia, w oku­la­rach na nosie, stu­dio­wała krzy­żówkę.

– Cały kraj będzie spa­ra­li­żo­wany, wspo­mni­cie moje słowa – powtó­rzyła, krę­cąc głową. – Pamię­tam zimę w sześć­dzie­sią­tym trze­cim. Bydło zdy­chało, ludzie umie­rali z zimna, nic nie dzia­łało. Wszę­dzie była śmierć i znisz­cze­nie.

– A ja pamię­tam zimę w dwa tysiące dzie­sią­tym i wszy­scy dali­śmy sobie radę – wtrą­ciła Suze, wciąż wpa­trzona tele­fon.

– Co ty wła­ści­wie robisz z tą rze­czą? – Busia bacz­nie przy­pa­try­wała się smart­fo­nowi. – Cały ranek nie odry­wasz od tego oczu.

– To moja praca – mruk­nęła Suze, odgar­nia­jąc grzywkę z twa­rzy wyma­ni­kiu­ro­waną dło­nią.

– Ona jest influ­en­cerką – wyja­śniła Mari­gold i ski­nęła głową do córki. Suze nawet tego nie zauwa­żyła, podob­nie jak nie zauwa­żyła dumy na twa­rzy nieco zmie­sza­nej matki.

– Co to zna­czy „influ­en­cerką”? – chciała wie­dzieć Busia.

– To zna­czy, że każdy chce być mną – poin­for­mo­wała ją Suze bez­barw­nym tonem pozba­wio­nym iro­nii.

– Ona pisze o modzie, jedze­niu i w ogóle o stylu życia, prawda, kocha­nie? – dodała Mari­gold. – O wszyst­kim po tro­chu, a potem umiesz­cza to na swoim kon­cie na Insta­gra­mie. Powin­naś to zoba­czyć, zdję­cia są śliczne.

– Zara­biasz jakieś pie­nią­dze, robiąc wszyst­kiego po tro­chu? – zapy­tała Busia; w jej gło­sie dało się sły­szeć powąt­pie­wa­nie w to, że bycie „influ­en­cerką” jest popłat­nym zaję­ciem.

– Suze zamie­rza dobrze zara­biać – odpo­wie­dział Den­nis za swoją córkę, ponie­waż zara­bia­nie pie­nię­dzy było kwe­stią draż­liwą. Suze skoń­czyła latem dwa­dzie­ścia pięć lat, nie pla­no­wała jed­nak wypro­wadzki ani sta­rań o „odpo­wied­nią” w mnie­ma­niu rodzi­ców posadę. Po cóż mia­łaby opusz­czać dom, skoro dzięki matce było jej tu tak wygod­nie, a rodzice ją utrzy­my­wali? Nie­wiel­kie pie­nią­dze, które zara­biała jako nie­za­leżna dzien­ni­karka, wyda­wała na ubra­nia i kosme­tyki pre­zen­to­wane w mediach spo­łecz­no­ścio­wych, ale żadne z rodzi­ców nie było gotowe do roz­mowy z córką na ten temat. Suze łatwo było roz­zło­ścić, zwłasz­cza że popa­dła w głę­boką fru­stra­cję, ponie­waż na razie nie odno­siła suk­ce­sów na miarę swo­ich ambi­cji. Jej star­sza sio­stra, Daisy, ukoń­czyła uni­wer­sy­tet i pro­wa­dziła teraz świa­towe życie w Medio­la­nie wraz ze swoim wło­skim chło­pa­kiem, pra­co­wała w zna­nym na całym świe­cie muzeum i spę­dzała week­endy w Paryżu i Rzy­mie, a Suze utknęła w małej wsi, gdzie się uro­dziła, miesz­kała z rodzi­cami i snuła nie­speł­nione marze­nia o sła­wie i bogac­twie.

– Zara­biam, pisząc o tym do gazet i maga­zy­nów. Buduję pro­fil i gro­ma­dzę grupę wier­nych obser­wu­ją­cych. To wymaga czasu. – Suze wes­tchnęła, ubo­le­wa­jąc nad fak­tem, że sta­rzy ludzie nie rozu­mieją mediów spo­łecz­no­ścio­wych.

– Wy mło­dzi i ta wasza nowo­cze­sność! – Den­nis uśmiech­nął się w nadziei ugła­ska­nia córki. – Wpra­wia­cie nas, star­szych, w zakło­po­ta­nie.

– Mam pra­wie trzy­dzie­ści tysięcy obser­wu­ją­cych na Insta­gra­mie – oznaj­miła tro­chę roz­po­go­dzona Suze.

– Naprawdę, kocha­nie? – zapy­tała Mari­gold. Nie wie­działa dokład­nie, co to zna­czy, przy­pusz­czała jed­nak, że jest ważne. Suze dała matce dostęp do swo­jego konta na Insta­gra­mie, aby mogła utrzy­my­wać kon­takt z córką, nadą­żyć za nią. Mari­gold wcho­dziła na Insta­gram, ale nie zamiesz­czała postów. Nie­zbyt lubiła swoją komórkę. Wolała roz­mowę twa­rzą w twarz.

Den­nis roz­ło­żył gazetę i czy­ta­jąc, popi­jał her­batę. Mari­gold tym­cza­sem przy­go­to­wy­wała mężowi jego nie­dzielny przy­smak – dwa jajka sadzone, chru­piący bekon, kieł­ba­skę, peł­no­ziar­ni­sty tost i łyżkę fasoli w sosie pomi­do­ro­wym; wła­śnie tak, jak lubił. Gdy posta­wiła przed nim talerz, uśmiech­nął się, patrząc na nią z czu­ło­ścią. Den­nis i Mari­gold wciąż patrzyli na sie­bie łagod­nie i czule, tak jak ludzie, któ­rych miłość sta­wała się z upły­wem lat coraz sil­niej­sza.

– Suze, masz na coś ochotę? – zapy­tała Mari­gold. Suze nie odpo­wie­działa, jej twarz szczel­nie zasła­niały blond włosy. – W takim razie pójdę nakar­mić moje ptaki.

– To nie są twoje ptaki, mamo – zauwa­żyła Suze spod czu­pryny. – Dla­czego zawsze nazy­wasz je swo­imi? To są po pro­stu ptaki.

– Ponie­waż ona je karmi, podob­nie jak daje jeść tobie – odparł Den­nis, prze­żu­wa­jąc kieł­ba­skę. Reszta zda­nia: „a skoro ona cię karmi i dba o cie­bie, możesz oka­zać jej wdzięcz­ność i uprzej­mość” pozo­stała nie­wy­po­wie­dziana. – To jest bar­dzo dobre, Gol­die. Pyszne!

– Te ptaki i tak wszyst­kie umrą na tym zim­nie – stwier­dziła Busia, widząc oczyma duszy mar­twe ptaki w całym ogro­dzie.

– Ach, zdzi­wi­ła­byś się, jakie one są wytrzy­małe, mamo.

Busia pokrę­ciła głową.

– No cóż, jeśli wyj­dziesz tak ubrana, zamar­z­niesz na śmierć i tak to się skoń­czy.

– Wyjdę na dwór tylko na minutę. – Mari­gold wło­żyła buty na gołe stopy, wzięła torbę ziarna z półki koło tyl­nych drzwi i wyszła do ogrodu. Zigno­ro­wała krzyki matki, że powinna wło­żyć płaszcz. Była dobrze po sześć­dzie­siątce, matka nie musiała jej mówić, co powinna zro­bić. Miała nadzieję, że nie poża­łuje pro­po­zy­cji, żeby Busia się do nich prze­pro­wa­dziła.

Na widok pierw­szego śladu swo­jej stopy na śniegu Mari­gold wes­tchnęła z praw­dzi­wej rado­ści. Wszystko było białe, mięk­kie i ciche. Zachwy­cała ją ta cza­ro­dziej­ska cisza, która otu­lała świat, gdy padał śnieg. To nie była zwy­kła cisza. Było tak, jakby ktoś rzu­cił urok i cały świat zastygł zacza­ro­wany. Mari­gold powoli prze­brnęła przez śnieg i ostroż­nie zdjęła karm­nik z drzewa. Nasy­pała ziarna i odwie­siła karm­nik na gałąź. Na dachu szopy Den­nisa zauwa­żyła rudzika. Obser­wo­wał ją świ­dru­ją­cymi czar­nymi oczkami i pod­ska­ki­wał w kółko, zosta­wia­jąc ślady pazur­ków na śniegu.

– Jesteś głodny, prawda? – zapy­tała, uśmie­cha­jąc się do tego dziel­nego ptaszka, który czę­sto pod­cho­dził bli­sko, gdy klę­czała na grządce, sadząc coś lub pie­ląc. Wio­sną w ogro­dzie aż roiło się od pta­ków, lecz w końcu listo­pada więk­szość była już w cie­płych kra­jach. Zostały tylko ten rudzik o pucha­tej czer­wo­nej piersi, a także różne kosy i drozdy, uprzy­krzone gołę­bie i oczy­wi­ście mewy, ponie­waż wio­ska leżała parę kilo­me­trów od morza. – Nie słu­chaj Busi. Wcale nie umrzesz. Dopóki cię kar­mię, dasz radę prze­trwać zimę, a nie­długo znów będzie wio­sna.

Mari­gold ode­szła kawa­łek, a rudzik pod­le­ciał do karm­nika. Patrzyła, jak pta­szek zajada, i czuła cie­pło na sercu. Wkrótce dołą­czą do niego inne ptaki. Zadzi­wia­jące, jak szybko roz­cho­dzą się wśród nich wie­ści; tro­chę tak, jak plotki we wsi. Gdy otwie­rała tylne drzwi, przy­po­mniała sobie o kościele. Musiała pójść na górę i się prze­brać. Posprząta po śnia­da­niu, już ubrana. Den­nis lubił wyru­szać do kościoła tro­chę wcze­śniej, aby poga­dać z ludźmi. Nie chciała, żeby cze­kał. Ciężko pra­co­wał w swo­jej szo­pie cały tydzień, robiąc wspa­niałe rze­czy z drewna, podob­nie jak nie­gdyś jego ojciec. W nie­dzielę miło było więc wypo­cząć, spo­tkać się z przy­ja­ciółmi i zna­jo­mymi. Dla Mari­gold i Den­nisa wyj­ście do kościoła ozna­czało nie tylko udział w nabo­żeń­stwie; było także wyda­rze­niem towa­rzy­skim, zawsze gorąco wycze­ki­wa­nym.

Daw­niej Den­nis wycho­dził co wie­czór do pubu pograć w rzutki, wypić parę piw, pobyć wśród ludzi. Teraz wolał zostać w domu i odda­wać się swo­jemu hobby – rzeź­bie­niu swymi dużymi, lecz pew­nymi rękami małych figu­rek, które usta­wiał na pół­kach w całym domu. Rzeź­bił ryce­rzy, żoł­nie­rzy z cza­sów pierw­szej wojny świa­to­wej i posta­cie fan­ta­styczne, wyro­słe w jego wyobraźni. Naj­now­szym pomy­słem był kościół. To zna­czy, miał to być kościół, ale szybko sta­wał się kate­drą, a Mari­gold pomy­ślała, że rów­nie dobrze może wyjść z tego całe mia­steczko ze wszyst­kimi miesz­kań­cami idą­cymi na nabo­żeń­stwo. Przez całe godziny spo­koj­nie i sta­ran­nie mode­lo­wał kształty, a potem malo­wał je pięk­nie niczym uro­dzony arty­sta. Przy­po­mi­nało to Mari­gold domek dla lalek, który Den­nis zro­bił dla córek, gdy były dziećmi. Praw­dziwe dzieło miło­ści, z pod­ło­gami z dębo­wych desek, komin­kami i tape­tami. Ten minia­tu­rowy domek był bar­dziej kunsz­towny niż wszyst­kie domki, jakie można kupić w skle­pie z zabaw­kami.

Gdy Mari­gold szła na górę, aby się przy­go­to­wać, Suze roz­ma­wiała przez tele­fon ze swym chło­pa­kiem, Bat­tym. Róż­nica w tonie jej głosu była ude­rza­jąca. Jakby mówiły dwie różne osoby. Jedna nadą­sana i mało­mówna, druga – pełna życia i roz­ga­dana. Atti­cus Buc­kley, zwany Bat­tym, i Suze cho­dzili ze sobą od trzech lat. Mari­gold zasta­na­wiała się, czy tych dwoje kie­dyś się pobie­rze. Gdy ona poznała Den­nisa, poszli do ołta­rza po nie­spełna pół roku. Batty był dobrym chłop­cem mimo głu­piego prze­zwi­ska. Oboje jego rodzice byli nauczy­cie­lami, a on wciąż miesz­kał z nimi w ich dużym domu w mie­ście. Mari­gold nie rozu­miała, dla­czego Batty się nie wypro­wa­dzi, nie wynaj­mie miesz­ka­nia. Z tego, co mówiła Suze, wyni­kało prze­cież, że jego firma pro­jek­tu­jąca ogrody ma się dobrze. Ach, ci mło­dzi, pomy­ślała, krę­cąc głową. Ale być może wie­dzą, co robią. Po co wyda­wać ciężko zaro­bione pie­nią­dze na wyna­jem miesz­ka­nia, skoro mogą miesz­kać z rodzi­cami za darmo?

W chwili gdy Mari­gold już miała zejść na dół, by posprzą­tać po śnia­da­niu, zadzwo­nił tele­fon przy łóżku. Ziry­to­wana zmarsz­czyła brwi, zasta­na­wia­jąc się, kto im zawraca głowę w nie­dzielę rano. Pod­nio­sła słu­chawkę.

– Mamo?

Iry­ta­cja wypa­ro­wała na dźwięk przy­gnę­bio­nego głosu star­szej córki.

– Daisy, wszystko u cie­bie w porządku, kocha­nie?

– Przy­jeż­dżam do domu.

Mari­gold zdała sobie sprawę, że córce nie cho­dzi po pro­stu o przy­jazd na Boże Naro­dze­nie. Serce w niej zamarło.

– Co się stało?

– To koniec. – W gło­sie Daisy czuło się napię­cie. – Wyjeż­dżam, jak tylko uda mi się zabu­ko­wać lot.

Na chwilę zapa­dła cisza. Mari­gold usia­dła na kra­wę­dzi łóżka i pró­bo­wała zro­zu­mieć to, co wła­śnie usły­szała. Lubiła Lukę. Bar­dzo. Był star­szy od Daisy o jede­na­ście lat, co począt­kowo nie­po­ko­iło Mari­gold, ale póź­niej pod­biły ją jego urok i czu­łość, z jaką patrzył na jej córkę. Luca był foto­gra­fem; wyda­wało jej się to bar­dzo roman­tyczne. Mari­gold lubiła ludzi twór­czych, jed­nego prze­cież sama poślu­biła, a Luca miał barwną, żywio­łową oso­bo­wość arty­sty. Myślała, że ten zwią­zek będzie trwały. Ni­gdy w to nie wąt­piła. Sześć lat to dużo czasu, uwa­żała więc za rzecz oczy­wi­stą, że w końcu wezmą ślub i będą rodziną.

– Po pro­stu chcę być w domu, mamo – powie­działa Daisy. – Z tobą i z tatą.

– Możemy poroz­ma­wiać o tym przy fili­żance her­baty – zapro­po­no­wała Mari­gold uspo­ka­ja­ją­cym tonem. – Nic tak nie popra­wia nastroju jak fili­żanka her­baty.

Daisy wyczuła, że w mnie­ma­niu matki roz­sta­nie było tylko chwi­lowe, dodała więc sta­now­czo:

– To naprawdę koniec, mamo. Nie wrócę. Luca i ja chcemy czego innego. – W gło­sie Daisy wyraź­nie było sły­chać roz­cza­ro­wa­nie. – Po pro­stu chcemy czego innego – powtó­rzyła cicho.

Mari­gold roz­łą­czyła się, lecz zde­ner­wo­wana na­dal sie­działa na łóżku. Daisy miała trzy­dzie­ści dwa lata. Czas ucie­kał. Poznała Lukę, gdy po ukoń­cze­niu histo­rii sztuki na uni­wer­sy­te­cie wyje­chała do Włoch do pracy, i krótko potem się z nim zwią­zała. Mari­gold zasta­na­wiała się, o jakiego rodzaju róż­nice cho­dziło córce. Praw­do­po­dob­nie jedną z nich była kwe­stia mał­żeń­stwa. Cóż innego mogło wcho­dzić w grę? Czy Daisy zmar­no­wała sześć lat życia, mając nadzieję, że on będzie Tym Jedy­nym? Mari­gold, w mło­do­ści nowo­cze­sna na miarę swo­ich cza­sów, wciąż wie­rzyła, że u kobiet bar­dzo silne jest instynk­towne pra­gnie­nie zało­że­nia rodziny. Czy Daisy zdąży zna­leźć kogoś innego, zanim będzie za późno?

Nie mogąc upo­rać się z nie­przy­jem­nymi uczu­ciami wywo­ła­nymi przez te roz­wa­ża­nia, poszu­kała w myślach cze­goś pozy­tyw­nego, cze­goś, co pozwoli na odro­binę opty­mi­zmu w tej sytu­acji. Ku swej wiel­kiej rado­ści zna­la­zła – Daisy wraca do domu.

Szybko zeszła na dół, aby zna­leźć Den­nisa. Był w kuchni, pra­co­wał nad swym minia­tu­ro­wym kościo­łem. Busia przy­go­to­wy­wała się do wyj­ścia w swoim pokoju, a Suze w pokoju dzien­nym na­dal roz­ma­wiała z Bat­tym przez tele­fon; od lat nie cho­dziła do kościoła.

– Dzwo­niła Daisy – oznaj­miła Mari­gold, łapiąc oddech. – Przy­jeż­dża.

Den­nis odło­żył pędzel i zdjął oku­lary.

– Ona i Luca się roz­stają. Ona mówi, że chcą czego innego.

– Och. – Den­nis wyda­wał się skon­ster­no­wany. – I potrze­bo­wali sze­ściu lat, żeby się o tym prze­ko­nać?

Mari­gold zaczęła sprzą­tać ze stołu. Tak przy­wy­kła do sprzą­ta­nia po rodzi­nie, że robiła to machi­nal­nie i nie zło­ściła się, że nikt jej nie pomaga. – Miło będzie mieć ją znów w domu.

Den­nis uniósł brwi.

– Znam jedną osobę, tu, nie­da­leko, która z pew­no­ścią nie będzie z tego zado­wo­lona!

– Cóż, Busia zajęła dawny pokój Daisy, więc Suze będzie musiała dzie­lić pokój z sio­strą. Osta­tecz­nie ma tam podwójne łóżko.

– Ale Suze przy­zwy­cza­iła się mieć cały pokój dla sie­bie, prawda? – Den­nis się uśmiech­nął. – Może to ją skłoni do zna­le­zie­nia pracy i wypro­wadzki.

– W dzi­siej­szych cza­sach dzieci się nie wypro­wa­dzają. Czy­ta­łam o tym. Nie pamię­tam, gdzie. Bez końca miesz­kają z rodzi­cami. Chyba dla­tego, że nie stać ich na kupno miesz­ka­nia.

– Nie można kupić miesz­ka­nia, jeśli nie ma się dobrej pracy. – Den­nis wes­tchnął i pokrę­cił głową. – Roz­pu­ści­łaś ją – dodał. – Oboje ją roz­pu­ści­li­śmy.

– Kie­dyś znaj­dzie dobrą pracę i się wypro­wa­dzi, a wtedy będziemy za nią tęsk­nili. – Mari­gold wło­żyła patel­nię do zlewu. Wes­tchnęła. – Wspa­niale, że Daisy przy­jeż­dża do domu.

– Zacho­waj to dla sie­bie, jeśli chcesz mieć spo­kojną nie­dzielę – powie­dział Den­nis, wsta­jąc, by odsta­wić minia­tu­rowy kościół na sto­lik.

Mari­gold zachi­cho­tała.

– Masz rację. Mama orzek­nie, że to się nie może udać, a Suze będzie miała zała­ma­nie ner­wowe. Na razie zacho­wajmy to dla sie­bie.

*

Den­nis, Mari­gold i Busia, w płasz­czach i kape­lu­szach, brnęli po śniegu do kościoła odda­lo­nego o pięć minut drogi. Busia trzy­mała się Den­nisa, jakby od tego zale­żało jej życie, Mari­gold szła obok męża z rękami w kie­sze­niach płasz­cza. Minęli szkołę pod­sta­wową, do któ­rej cho­dziły Daisy i Suze, i dom kul­tury, gdzie bywały na zbiór­kach skau­tek. Ale pewne rze­czy się zmie­niły. Wio­ska chlu­biła się nie­gdyś małą sta­cją ben­zy­nową, gdzie Reg Tuc­ker, nie­zmien­nie w nie­bie­skim kom­bi­ne­zo­nie, oso­bi­ście napeł­niał baki samo­cho­dów i co mie­siąc wysta­wiał klien­tom rachunki. W latach dzie­więć­dzie­sią­tych sta­cja zmie­niła się w ele­gancki dom kryty strze­chą, teraz przy­sy­paną śnie­giem. Reg zmarł lata temu, został pocho­wany na cmen­ta­rzu przy kościele, widocz­nym teraz za roz­wi­dle­niem dróg.

Na szczy­cie pomnika ofiar wojny sto­ją­cego na trój­kąt­nym skwerku przed bramą śpie­wał kos. Wie­niec z czer­wo­nych maków u stóp pomnika, na tle śniegu przy­wo­dził na myśl plamy krwi pole­głych.

Przez całą drogę Busia narze­kała.

– To wygląda ład­nie tylko przez kilka godzin, potem zamie­nia się w burą breję, a ludzie się śli­zgają i cią­gle prze­wra­cają. Pew­nie się pośli­znę i zła­mię kark. Takie już moje szczę­ście, czyż nie? Powinni prze­wi­dzieć, że spad­nie śnieg i posy­pać solą. Ale nie, nocą to zamieni się w lód, a ja zła­mię sobie kark jutro.

Mari­gold nie pró­bo­wała pocie­szać matki. Przy­wy­kła do jej uty­ski­wań, odbi­jały się od niej jak kro­ple desz­czu od bla­sza­nego dachu. Roz­ko­szo­wała się wido­kiem otu­lo­nej śnie­giem wio­ski.

– Jak pięk­nie, prawda, Den­ni­sie? – powie­działa, przy­wie­ra­jąc do ramie­nia męża.

– Bar­dzo ład­nie – zgo­dził się Den­nis, zado­wo­lony, że oddy­cha rześ­kim poran­nym powie­trzem i że zoba­czy się z przy­ja­ciółmi. – Czy to nie wspa­niałe, dziew­częta?! – zawo­łał wesoło. – Idziemy sobie razem po śniegu.

– Mów za sie­bie – zrzę­dziła Busia. – Lepiej trzy­maj mnie mocno, bo się prze­wrócę.

– Myśla­łem, że się prze­wró­cisz i zła­miesz kark jutro – odparł Den­nis z uśmie­chem.

Busia go nie sły­szała. Była już roz­ko­ja­rzona, przy­glą­dała się ludziom prze­cho­dzą­cym przez bramę na ścieżkę pro­wa­dzącą do drzwi kościoła.

– Widzę, że odśnie­żyli ścieżkę – zauwa­żyła. – Ale nie bar­dzo się posta­rali. Lepiej trzy­maj mnie do samego kościoła. Powin­ni­śmy byli zostać w domu, zamiast wycho­dzić na tę okropną pogodę.

Den­nis posłusz­nie eskor­to­wał teściową, wita­jąc się po dro­dze ze zna­jo­mymi. Wszy­scy wykrzy­ki­wali: „Czyż nie jest pięk­nie?!”, ponie­waż pogoda jest dla Bry­tyj­czy­ków ulu­bio­nym tema­tem roz­mów.

– Musia­łam wycią­gnąć z szafki zimowe buty – powie­dział ktoś.

– Musie­li­śmy odśnie­żyć pod­jazd od frontu – dorzu­cił ktoś inny.

Busia prych­nęła z dez­apro­batą.

– Mój mąż, świeć Panie nad jego duszą, nad­we­rę­żył sobie krę­go­słup, gdy łopatą odko­py­wał nas ze śniegu – oznaj­miła. – Na twoim miej­scu była­bym bar­dzo ostrożna.

W kościele pach­niało przy­jem­nie woskiem i kwia­tami. Busia puściła ramię zię­cia. Nie lubiła roz­mów z ludźmi o pogod­nym uspo­so­bie­niu, ruszyła więc przed sie­bie, aby zna­leźć miej­sce sie­dzące. Mari­gold posłusz­nie poszła za matką.

Den­nis, tak jak jego ojciec, był miej­sco­wym sto­la­rzem. W wio­sce pra­wie nie było domu, w któ­rym by nie pra­co­wał. Kre­dens tu, stół tam, regały na książki, szafki kuchenne, domek do zabawy dla dzieci czy

szopa w ogro­dzie dla dziadka. Znał wszyst­kich i lubił uci­nać sobie poga­wędki. Wielu uwa­żało go za praw­dziwy skarb, hono­ro­wego członka rodziny, ponie­waż tyle samo spę­dzał na poga­dusz­kach, co na usta­wia­niu zro­bio­nych przez sie­bie rze­czy, a czę­sto bez dodat­ko­wej zapłaty wymie­niał na miej­scu gałkę u drzwi, która odpa­dła, lub popra­wiał fugę w łazience. Den­nis był po pro­stu dobrym czło­wie­kiem.

Ciężka praca odbiła się jed­nak na jego zdro­wiu. Miał pro­blemy z kola­nami i chro­niczne bóle w ple­cach od nosze­nia cięż­kich przed­mio­tów, a także bli­zny na lewym kciuku po ska­le­cze­niach ostrymi narzę­dziami. Mimo to ni­gdy nie narze­kał. Uwa­żał się za szczę­ścia­rza, ponie­waż mógł robić to, co lubił. Nie­do­ma­ga­nia wyda­wały się nie­wielką za to ceną.

Mari­gold była dumna z męża, mistrza w swoim rze­mio­śle. Gdy ktoś poda­wał to w wąt­pli­wość, mawiała: „Wystar­czy dać mu kawa­łek drewna, a będzie szczę­śliwy jak dziecko”. I miała rację. Den­nis ni­gdy nie był tak zado­wo­lony jak wów­czas, gdy pra­co­wał w swo­jej szo­pie, słu­cha­jąc muzyki w radiu, pod­czas gdy kot Mac obser­wo­wał go w mil­cze­niu z para­petu okien­nego.

Naj­wię­cej rado­ści spra­wiało mu jed­nak przy­go­to­wy­wa­nie pre­zentu dla Mari­gold na Boże Naro­dze­nie.

Co roku robił jej puz­zle. Mari­gold wie­działa, co dosta­nie, nie była więc zasko­czona, lecz nie wie­działa, co będzie przed­sta­wiała ukła­danka, więc zawsze ocze­ki­wała nie­spo­dzianki. Den­nis naj­pierw wybie­rał temat, potem obrazki, które nakle­jał na cienką sklejkę, a na koniec wyci­nał ele­menty wyrzy­narką. Wyma­gało to pre­cy­zji i cier­pli­wo­ści, ale on lubił takie wyzwa­nia. W zeszłym roku tema­tem były kwiaty, ponie­waż Mari­gold kochała kwiaty. Rok wcze­śniej – ptaki. W tym roku wybrał sta­ro­świecką scenę na lodo­wi­sku, z doro­słymi i dziećmi jeż­dżą­cymi w pada­ją­cym śniegu. Zna­lazł obra­zek w skle­pie z uży­wa­nymi rze­czami i uznał, że spodoba się żonie. Sie­dząc w ławce kościel­nej, roz­my­ślał o ukła­dance i pod­eks­cy­to­wany poczuł cie­pło w środku, takie jak wów­czas, gdy cho­dził zimą do szkoły z gorą­cym kar­to­flem wkła­da­nym mu przez matkę do kie­szeni palta. Mari­gold zawsze lubiła ukła­danki, a Den­nis potra­fił je wyko­nać. Co roku pró­bo­wał zro­bić nieco bar­dziej skom­pli­ko­waną lub tro­chę więk­szą, aby utrud­nić jej zada­nie. Tego­roczna prze­wyż­szała wszyst­kie dotych­cza­sowe. Skła­dała się z ponad stu małych kawał­ków, a poukła­da­nie ich wyma­gało dużo czasu, ponie­waż Den­nis nie zro­bił zdję­cia obrazka jako wzoru. Zer­k­nął na sie­dzącą obok zaró­żo­wioną po prze­chadzce żonę; jej orze­chowe oczy błysz­czały z zado­wo­le­nia. Wziął ją za rękę i uści­snął. Z uśmie­chem oddała uścisk. Busia to zauwa­żyła, cmok­nęła z dez­apro­batą i pokrę­ciła głową. Oni są o wiele za sta­rzy na takie rze­czy, pomy­ślała cierpko.

Po nabo­żeń­stwie wierni zebrali się w sali para­fial­nej na her­batę i cia­steczka. Tę część nie­dziel­nego poranka Den­nis i Mari­gold lubili naj­bar­dziej. Busia lubiła ją naj­mniej. Miesz­kała w wio­sce od ślubu, lecz w prze­ci­wień­stwie do męża bar­dzo nie­chęt­nie udzie­lała się towa­rzy­sko. Od kiedy została wdową, ruszała do wyj­ścia, gdy tylko pro­boszcz wygło­sił bło­go­sła­wień­stwo. Teraz nie miała wyboru, musiała zostać wśród ludzi, ponie­waż była zależna od córki i zię­cia; aby wró­cić do domu, potrze­bo­wała ramie­nia Den­nisa.

Mari­gold i Den­nis roz­ma­wiali ze swo­imi sąsia­dami, Joh­nem i Susan Glen­nami, gdy Mari­gold poczuła lek­kie klep­nię­cie w ramię. Odwró­ciła się i zoba­czyła wyraź­nie prze­jętą Eileen Utley, która miała ponad dzie­więć­dzie­siąt lat i wciąż grała na orga­nach na każ­dym nie­dziel­nym nabo­żeń­stwie, nie popeł­nia­jąc żad­nego błędu. Eileen trzy­mała w ręce torebkę Mari­gold.

– Zosta­wi­łaś to w ławce – wyja­śniła.

Mari­gold spoj­rzała na torebkę i zmarsz­czyła brwi. Potem zer­k­nęła na prawe ramię, spo­dzie­wa­jąc się zoba­czyć na nim torebkę. Ale ku swemu zasko­cze­niu nie zoba­czyła.

– Dziwne. Musia­łam się zamy­ślić – tłu­ma­czyła się. Może to dla­tego, że Daisy wraca do domu? – Dzię­kuję.

Wes­tchnęła.

– Ostat­nio zro­bi­łam się tro­chę roz­tar­gniona. Nie pierw­szy raz coś zosta­wiam. Ale spójrz na sie­bie, Eileen. Bystra jak zawsze. Niczego nie zapo­mi­nasz!

– Mam dzie­więć­dzie­siąt dwa lata – oznaj­miła Eileen z dumą. – I wszyst­kie klepki w porządku. Sekret tkwi w krzy­żów­kach i sudoku. Utrzy­mują umysł w ruchu. Jak mię­śnie. Musisz tego spró­bo­wać.

– Mama codzien­nie roz­wią­zuje krzy­żówkę.

– I spójrz na nią. – Obie popa­trzyły na Busię, która z fili­żanką her­baty w dłoni żaliła się pro­bosz­czowi na brak soli na dro­dze. Pro­boszcz słu­chał tych narze­kań z iście aniel­ską cier­pli­wo­ścią. – Ona też ma wszyst­kie klepki w porządku, prawda?

– O, tak.

– Jak to jest mieć ją w domu?

– Myślę, że jest szczę­śliw­sza, miesz­ka­jąc z nami. Tata nie żyje od pięt­na­stu lat, a samot­ność nie jest dobra. Mama nie lubi zwie­rząt, ni­gdy nie chciała mieć psa ani kota do towa­rzy­stwa. Tole­ruje Maca, a on trzyma się od niej z daleka. Tak czy ina­czej, uznaje tylko Den­nisa. Wyda­wało się logiczne, że zamieszka u nas, skoro dawny pokój Daisy stał pusty. To naj­mniej, co mogłam zro­bić. W końcu ona opie­ko­wała się mną przez osiem­na­ście lat, czyż nie?

– Jesteś dobrą dziew­czyną, Mari­gold. – Eileen pokle­pała ją po ramie­niu. – Zoba­czymy się jutro. – Codzien­nie o dzie­wią­tej rano Eileen wpa­dała do sklepu, który pro­wa­dziła Mari­gold, nie dla­tego, że cze­goś potrze­bo­wała, lecz dla­tego, że nie miała nic lep­szego do roboty.

Mari­gold zawie­siła torebkę na ramie­niu, zasta­na­wia­jąc się, jak mogła nie zauwa­żyć, że jej nie ma. Do tej pory nie nale­żała do osób, które zosta­wiają gdzieś swoje rze­czy. Chyba się sta­rzeję, stwier­dziła tro­chę przy­gnę­biona. Poszu­kała w myślach cze­goś pocie­sza­ją­cego. Zna­la­zła. Daisy wraca do domu…

Roz­dział 2

Następ­nego dnia Daisy zadzwo­niła o świ­cie, aby zawia­do­mić rodzinę, że udało jej się kupić bilety na lot z Medio­lanu i będzie w domu wcze­snym wie­czo­rem, co wpra­wiło Suze w popłoch.

– Ona nie będzie miesz­kała w moim pokoju! – oświad­czyła, ale usły­szała tylko od matki, że tak być musi, ponie­waż od kiedy jest u nich Busia, w domu nie ma wol­nego pokoju. – To nie w porządku! – krzyk­nęła, potrzą­sa­jąc grzywką, z ogniem w oczach. – Gdzie mam trzy­mać wszyst­kie swoje ubra­nia? Czy ona nie może spać na kana­pie? Chyba przy­jeż­dża na krótko, prawda? Pod koniec tygo­dnia wróci do Luki. To śmieszne, żebym musiała prze­no­sić swoje rze­czy tylko dla­tego, że ona posta­no­wiła przy­je­chać do domu. Kanapa jest bar­dzo wygodna. Czy ona nie może na niej spać?! – Suze popę­dziła na górę i z hukiem zamknęła drzwi swo­jego pokoju.

Mari­gold wyszła do ogrodu nakar­mić ptaki. W nocy śnieg prze­stał padać, teraz niebo było matowe i białe, śnieg rów­nież był matowy i biały; roz­iskrzy go dopiero wscho­dzące słońce. Mari­gold zdjęła karm­nik z drzewa i rozej­rzała się za rudzi­kiem. Pta­szek sie­dział na dachu szopy Den­nisa.

– Suze zawsze była samo­lubna – powie­działa, ostroż­nie sypiąc ziarno. – Przy­pusz­czam, że to moja wina. Całe życie ciężko pra­co­wa­łam, tak jak i Den­nis, mogli­śmy więc trosz­czyć się o nasze dzieci i dać im wię­cej, niż kie­dyś sami mie­li­śmy. Ale Suze dostała za dużo. – Rudzik krę­cił małym łeb­kiem to w jedną, to w drugą stronę, jakby pró­bo­wał zro­zu­mieć, co mówi jego kar­mi­cielka. – Dla nas, ludzi, życie jest skom­pli­ko­wane. Myślę, że łatwiej jest być pta­kiem. – Mari­gold odwie­siła karm­nik na gałąź. Przy­naj­mniej Daisy przy­jeż­dża. Nic na to nie pora­dzę, że jestem pod­eks­cy­to­wana, choć smutno mi, że roz­stała się z Luką. Przy­znam się tylko tobie. Bar­dzo mi się nie podo­bało, że ona mieszka za gra­nicą. Tak daleko od domu.

Gdy Mari­gold weszła do kuchni, Busia sie­działa na swoim zwy­kłym miej­scu przy stole.

– Z Suze będą kło­poty – zapo­wie­działa, cedząc słowa. – Ten dom jest za mały dla nas wszyst­kich.

– Jest za mały dla Suze. Dla reszty jest w porządku – popra­wiła matkę Mari­gold.

– Zamie­rzasz jej pozwo­lić wiecz­nie miesz­kać z wami? Ona ma dwa­dzie­ścia pięć lat. Pora się wypro­wa­dzić i żyć na wła­sną rękę. Gdy ja byłam w jej wieku…

– Mia­łaś męża i dwoje nasto­let­nich dzieci. No, pra­wie – prze­rwała matce Mari­gold. – Dzi­siaj jest ina­czej. Życie zro­biło się trud­niej­sze.

– Życie zawsze było trudne i zawsze będzie. Życie jest takie, jakim je zro­bisz. Tak mówił twój ojciec, a on coś o tym wie­dział.

– Muszę otwo­rzyć sklep – rzu­ciła Mari­gold, rusza­jąc do drzwi.

– Suze powinna pomóc ci w skle­pie zamiast wyczy­niać te głu­pie rze­czy ze swoim tele­fo­nem. Dobrze by jej zro­biła jakaś praw­dziwa praca.

– Nie potrze­buję dodat­ko­wej pary rąk – odparła Mari­gold. – Mam Tashę.

– Tashę! – prych­nęła Busia. – Nie nazwa­ła­bym jej dodat­kową parą rąk. To raczej ból głowy.

– Ona ciężko pra­cuje.

– Jak tu jest.

– Jest tu przez więk­szość czasu.

– Nie powie­dzia­ła­bym, że więk­szość, ale ty chcesz być miła dla ludzi, Mari­gold, zawsze tak było. Cóż, idź więc, a ja tu wszyst­kiego dopil­nuję. Roz­we­selę Suze opo­wie­ściami o bie­dzie, jaką cier­pia­łam jako dziecko.

Mari­gold się roze­śmiała.

– Ach, z pew­no­ścią cię za to poko­cha.

Busia odpo­wie­działa uśmie­chem.

– Mło­dzi nie wie­dzą, jakie mają szczę­ście. – A potem, gdy Mari­gold była jedną nogą za pro­giem, zawo­łała: – Bądź tak dobra i przy­nieś mi w wol­nej chwili her­bat­niki peł­no­ziar­ni­ste, te w cze­ko­la­dzie. Lubię moczyć je w her­ba­cie.

*

Mari­gold była wła­ści­cielką sklepu i pro­wa­dziła go w wio­sce od ponad trzy­dzie­stu lat. To zaję­cie oka­zało się bar­dzo dogodne, gdy dzieci były małe, ponie­waż dom dzie­liło od sklepu tylko małe bru­ko­wane podwórko, łatwo więc mogła wpa­dać ze sklepu do domu i odwrot­nie. I dom, i sklep były ład­nymi, typo­wymi bia­łymi wiej­skimi dom­kami o małych oknach i łup­ko­wych dachach, a nie­zbyt duży ogród na tyłach przy­le­gał do pofał­do­wa­nych pól. Pola nale­żały do zamoż­nego wła­ści­ciela ziem­skiego, sir Owena Sher­wo­oda, nie było więc nie­bez­pie­czeń­stwa, że staną się tere­nem pod zabu­dowę. Nie­ustan­nie mówiono o potrze­bie wybu­do­wa­nia nowych domów, lecz nie mogły one wyro­snąć tutaj, pod nosem Mari­gold i Den­nisa. Posia­dłość, na którą skła­dały się pola i lasy, była tak roz­le­gła, że od wschodu sku­tecz­nie chro­niła wieś przed zaku­sami dewe­lo­pe­rów, nato­miast od zachodu ochronę sta­no­wiło morze. Wio­ska była idyl­licz­nym miej­scem do życia. Jedy­nym powo­dem do narze­kań – a Mari­gold nie lubiła tego robić, uża­la­nie się nie leżało w jej natu­rze – był wybu­do­wany w odle­gło­ści kilku kilo­me­trów od wio­ski duży super­mar­ket, który nie­ko­rzyst­nie wpły­nął na jej inte­resy. Mimo to Mari­gold wciąż dbała o zaopa­trze­nie sklepu w pod­sta­wowe pro­dukty, a także upo­minki, poczta zaś na­dal, oczy­wi­ście, słu­żyła miesz­kań­com. I ona, i Den­nis, pro­wa­dzili pra­co­wite, uczciwe życie. Oboje byli zado­wo­leni z tego, co mają, i byli szczę­śliwi.

Gdy Mari­gold weszła do sklepu, Tasha już tam była. Samotna matka z dwoj­giem dzieci poni­żej dzie­się­ciu lat i o, nie­stety, nieco zbyt roz­chwia­nym uspo­so­bie­niu, nie nale­żała do osób, na któ­rych można pole­gać. Dzieci Tashy czę­sto cho­ro­wały, ona zaś rów­nie czę­sto musiała zosta­wać w domu, aby cze­kać na elek­tryka lub dostawcę, albo czuła się zbyt zmę­czona, wyczer­pana i potrze­bo­wała wol­nego dnia na wypo­czy­nek. Mari­gold trak­to­wała ją pobłaż­li­wie. Nie lubiła kon­fron­ta­cji, nie cho­wała urazy. Uznała, że choć Tashy nie można w pełni zaufać, dobrze będzie mieć w skle­pie tak miłą, uśmiech­niętą pomoc­nicę i bar­dzo to sobie ceniła. Klienci ją lubili, ponie­waż była uprzejma i cza­ru­jąca, a ponadto jeśli już dotarła do sklepu, pra­co­wała sumien­nie. Mari­gold doszła do wnio­sku, że lep­szy dia­beł znany niż nie­znany.

– Dzień dobry. – Wesoły głos Tashy pod­niósł Mari­gold na duchu.

– Już jesteś – powie­działa przy­jem­nie zdzi­wiona.

– Cóż, zasta­na­wia­łam się, czy mogła­bym wyjść dzi­siaj tro­chę wcze­śniej. Milly wystę­puje w przed­sta­wie­niu, a ja obie­ca­łam pomóc jej się uma­lo­wać.

Mari­gold nie potra­fiła odmó­wić.

– Oczy­wi­ście, że możesz. Co to za przed­sta­wie­nie?

Tasha zaczęła prze­glą­dać towary na półce, jed­no­cze­śnie opo­wia­da­jąc o wystę­pie córki.

– Czy pamię­ta­łaś, żeby zamó­wić fasolę w sosie pomi­do­ro­wym, Mari­gold? – zapy­tała. – Nie mamy ani jed­nej puszki, a ludzie chęt­nie ją kupują.

– Ani puszki? Jesteś pewna?

– Tak. Pro­si­łam cię w zeszłym tygo­dniu. Pamię­tasz?

Mari­gold nie pamię­tała. Nie mogła nawet przy­po­mnieć sobie tej roz­mowy.

– Dziwne. Już zama­wiam.

O dzie­wią­tej przy­szła Eileen Utley. Kupiła mleko, a potem spę­dziła godzinę na poga­węd­kach z klien­tami, któ­rzy poja­wiali się jeden po dru­gim po gazetę, mleko lub aby nadać paczkę. Eileen z przy­jem­no­ścią obser­wo­wała ruch w skle­pie. Wieś tęt­niła życiem, a ona czuła, że należy do tego miej­sca; to lep­sze niż pozo­sta­wa­nie na mar­gi­ne­sie, czyli sie­dze­nie w domu przed tele­wi­zo­rem.

W skle­pie była spora kolejka, gdy weszła lady Sher­wood, ele­gancka, w lode­no­wym płasz­czu i pasu­ją­cym do niego zie­lo­nym kape­lu­szu. Uśmiech­nęła się do Mari­gold. Te dwie kobiety były w podob­nym wieku, lecz lady Sher­wood wyglą­dała o dzie­sięć lat mło­dziej. Miała gładką cerę i sta­ranny maki­jaż, a w jej się­ga­ją­cych do ramion blond wło­sach nie dało się zauwa­żyć śla­dów siwi­zny. Mari­gold nie miała wąt­pli­wo­ści, że włosy są far­bo­wane, kolor wyglą­dał jed­nak na natu­ralny. Zasta­na­wiała się też, czy wro­dzony szyk lady brał się stąd, że była Kana­dyjką. Wyobra­żała sobie, że kobiety z tam­tej czę­ści świata były szy­kowne z natury, jak gwiazdy filmu. Mari­gold ni­gdy nie była po dru­giej stro­nie Atlan­tyku, a kana­dyj­ski akcent lady Sher­wood wyda­wał jej się eks­cy­tu­jąco egzo­tyczny.

– Dzień dobry, Mari­gold – przy­wi­tała się miło lady Sher­wood. Bar­dzo uprzejma i życz­liwa, nie­zmien­nie zacho­wy­wała jed­nak pewien dystans, ponie­waż pozy­cja spo­łeczna obu kobiet bar­dzo się róż­niła; jedna była żoną zie­mia­nina, druga – sto­la­rza. Nie miało zna­cze­nia to, co Busia lubiła powta­rzać: „Był kie­dyś taki zwy­kły cie­śla…”.

– Dzień dobry, lady Sher­wood – odpo­wie­działa Mari­gold zza kon­tu­aru. – Czym mogę słu­żyć?

– Czy w tym roku rów­nież będzie pani robiła pud­dingi na Boże Naro­dze­nie?

– Ow­szem. Życzy pani sobie pud­ding?

– Tak. Popro­szę o dwa. Mój syn przy­jeż­dża z Toronto, będziemy mieli wielu gości. W zeszłym roku pud­dingi bar­dzo wszyst­kim sma­ko­wały.

– Miło mi to sły­szeć. – Mari­gold wyobra­ziła sobie wspa­niałą jadal­nię Sher­wo­odów, ele­ganc­kich gości zaja­da­ją­cych jej bożo­na­ro­dze­niowe pud­dingi i poczuła przy­pływ dumy.

– A skoro już tu jestem, popro­szę także o blo­czek znacz­ków prio­ry­te­to­wych. Dzię­kuję.

Mari­gold podała lady Sher­wood znaczki i sta­ran­nie zapi­sała w czer­wo­nym note­sie zamó­wie­nie na świą­teczne pud­dingi. Zauwa­żyła piękne skó­rzane ręka­wiczki lady i pełne gra­cji ruchy jej rąk. Pomy­ślała, że ta kobieta ma naj­więk­szą klasę ze wszyst­kich, które spo­tkała.

Gdy lady Sher­wood wyszła, zosta­wia­jąc za sobą smugę zapa­chu dro­gich per­fum, Eileen oparła się na kon­tu­arze.

– Wiesz, że nie lubię plo­tek – powie­działa cicho – ale doszły do mnie słu­chy, że ojciec i syn zupeł­nie się nie doga­dują. To dla­tego chło­pak wyje­chał do Kanady.

Mari­gold scho­wała czer­wony notes pod kon­tu­arem.

– Ojej, to smutne. Nie ma nic waż­niej­szego niż rodzina. – Mari­gold zro­biło się cie­pło na sercu na myśl, że zoba­czy Daisy. Przy­pusz­czała, że córka jest wła­śnie w dro­dze na lot­ni­sko.

– Nie wia­domo, co się sta­nie z posia­dło­ścią, gdy sir Owen wyzio­nie ducha – cią­gnęła Eileen. – Podobno Taran robi duże pie­nią­dze w Kana­dzie.

– Jeśli sir Owen będzie żył tak długo jak ty, Taran dosta­nie spa­dek za jakieś pięć­dzie­siąt lat!

– Taran jest jedy­na­kiem. Będzie musiał wró­cić i zarzą­dzać posia­dło­ścią. Sir Owen rozu­mie wieś, tak samo jak jego ojciec Hec­tor. On był dobrym, porząd­nym czło­wie­kiem. Pozwo­lił mojemu ojcu miesz­kać w jed­nym ze swo­ich domów, gdy ten stra­cił pracę i całe mie­siące szu­kał innej. Nie wydaje mi się, żeby Taran był taki jak oni. Myślę, że jest jed­nym z tych ban­kow­ców, któ­rym tylko zara­bia­nie pie­nię­dzy w gło­wie.

– Dla­czego tak uwa­żasz, Eileen?

– Sylvia nie jest plot­karą, ale cza­sami coś jej się wypsnie – odparła Eileen. Mówiła o gospo­dyni Sher­wo­odów, dobro­dusz­nej, powol­nej pięć­dzie­się­cio­let­niej kobie­cie, która pra­co­wała dla Sher­wo­odów od ponad dzie­się­ciu lat. – Gdy sir Owen umrze, będą kło­poty. – Pod­eks­cy­to­wana tą myślą star­sza pani obli­zała dolną wargę.

Mari­gold pró­bo­wała obsłu­gi­wać klien­tów, a tym­cza­sem Eileen powta­rzała krą­żące po wsi plotki. Miała coś do powie­dze­nia o każ­dym, kto wcho­dził do sklepu. John Por­ter sprze­czał się ze swoim sąsia­dem Petem Dic­ken­sem o drzewko magno­lii, które zbyt­nio się roz­ro­sło, a ber­nar­dyn Mary Han­son zagryzł kotkę Dolly Nes­bit, wsku­tek czego Dolly zemdlała w ogro­dzie.

– Dolly wciąż leży w łóżku, nie doszła do sie­bie. Mary zapro­po­no­wała, że znaj­dzie jej nowego kota, ale Dolly mówi, że jej Skarb jest nie do zastą­pie­nia. Moim zda­niem tego psa powinno się uśpić. Nikt nie chce, żeby taki wielki pies bie­gał luzem po wsi. Jean Mil­ler, która nie­dawno owdo­wiała, nie daje sobie rady z życiem w samot­no­ści. Bie­daczka. Mówię jej, że szybko do tego przy­wyk­nie i że zawsze jest towa­rzy­stwo tele­wi­zji. Ja uwiel­biam Ale cia­cho i Taniec z gwiaz­dami, ale teraz mamy mnó­stwo róż­nych pro­gra­mów. Ten miły Cedric Weatherby, ten, który wła­śnie się wpro­wa­dził do daw­nego domu Glo­rii, upiekł dla Jean cia­sto i jej zaniósł. Było w nim tyle brandy, że wyłą­czyło ją na tydzień! – Potem zaczęła się opo­wieść o Koman­do­rze, który miesz­kał w ślicz­nym geo­r­giań­skim domu ze swoją żoną Phyl­lidą i uciekł się do strze­la­nia do kre­tów z okna swo­jej sypialni. – Pró­bo­wał je zaga­zo­wać za pomocą rurki przy­mo­co­wa­nej do rury wyde­cho­wej samo­chodu. Ale coś poszło nie tak i omal sam się nie zaga­zo­wał – oznaj­miła Eileen z satys­fak­cją. – On mówi, że krety to plaga, sta­wiają kop­czyki z błota na całym jego traw­niku, ale ja, od kiedy w dzie­ciń­stwie prze­czy­ta­łam Beatrix Pot­ter, zawsze mia­łam sła­bość do tych małych futrza­ków.

W połu­dnie poja­wiła się Busia. Narze­kała na zimno.

– To jest Sybe­ria! – zawo­łała, wpa­da­jąc przez drzwi i wno­sząc śnieg na butach. – Ach, jak tu miło i cie­pło. – Pocze­kała, aż Mari­gold skoń­czy obsłu­gi­wać klienta i wtedy przy­po­mniała jej o her­bat­ni­kach peł­no­ziar­ni­stych.

– Och, prze­pra­szam, mamo. Zapo­mnia­łam. Eileen mnie dekon­cen­truje.

– Nasza Daisy przy­jeż­dża dzi­siaj – powie­działa z uśmie­chem Busia. – Suze nie jest z tego powodu zbyt szczę­śliwa. Będą miały wspólny pokój.

– Już przy­jeż­dża na Boże Naro­dze­nie? Chyba tro­chę za wcze­śnie? – zauwa­żyła Eileen.

Zanim Mari­gold zdą­żyła coś wymy­ślić, Busia powie­działa o roz­sta­niu Daisy i Luki i dostar­czyła w ten spo­sób wio­sce świet­nego tematu do plo­tek.

– Jestem prze­ko­nana, że szybko się pogo­dzą – zapew­niła Mari­gold, pró­bu­jąc jakoś rato­wać sytu­ację.

Ale Busia pokrę­ciła głową.

– Moim zda­niem koniec to koniec, Mari­gold. Nie zrywa się po sze­ściu latach, żeby potem się zejść. Zapa­mię­taj moje słowa, to już skoń­czone.

Wcze­snym popo­łu­dniem do sklepu przy­szła Suze z torbą pełną paczek do wysła­nia. Aby móc kupo­wać nowe ubra­nia i przy­bory do maki­jażu, musiała sprze­dać to, czego już nie potrze­bo­wała. Miała w inter­ne­cie stronę, na któ­rej sprze­da­wała rze­czy uży­wane i zro­biła z tego mały biz­nes, choć zyski z niego były pra­wie żadne. Wciąż czuła złość na myśl o przy­jeź­dzie sio­stry i nie usu­nęła niczego z pokoju, aby zro­bić miej­sce dla rze­czy Daisy. „Jak mówi­łam, ona może spać na kana­pie”, powta­rzała. Mari­gold poczuła ulgę, gdy Eileen poszła w końcu do domu, ponie­waż kłót­nia rodzinna wyda­wała się nie­uchronna.

– To sprawa mię­dzy tobą a Daisy. Nie zamie­rzam się w to wtrą­cać – oznaj­miła. – Cho­ciaż myślę, że w tej sytu­acji odro­bina życz­li­wo­ści by nie zaszko­dziła.

– Kto kogo rzu­cił? – zacie­ka­wiła się Suze.

– Nie wiem. Twoja sio­stra nie mówi. Powie­działa tylko, że każde z nich chce cze­goś innego.

Suze się zaśmiała.

– Luca nie chce ślubu, a Daisy chce. Mał­żeń­stwo jest takie sta­ro­świec­kie – rzu­ciła pro­wo­ka­cyj­nie.

– Dobrze, że nie ma tu two­jej babci i tego nie sły­szy – odparła Mari­gold.

– Z przy­jem­no­ścią powiem jej to pro­sto w oczy. Teraz są inne czasy. – Mówiąc to, Suze szybko się odwró­ciła i wybie­gła ze sklepu. Zosta­wiła matce zwa­że­nie i opła­ce­nie kosz­tów wysyłki wszyst­kich swo­ich paczek.

Tasha wyszła. W skle­pie zapa­no­wał spo­kój. Mari­gold wyj­rzała na dwór. Tak szybko robiło się teraz ciemno. Usia­dła na krze­śle za ladą i wzięła głę­boki oddech. Czuła się zmę­czona. To pew­nie pogoda, pomy­ślała, te ciemne poranki i wcze­sne wie­czory wysy­sają z czło­wieka ener­gię. Słońce nie poka­zało się dziś ani na chwilę, więc choć śnieg wciąż leżał, nie skrzył się, był matowy. Drogi były oblo­dzone. Mari­gold przy­po­mniała sobie zapo­wiedź matki, że pośliź­nie się dzi­siaj i zła­mie sobie kark; miała nadzieję, że matka zachowa się roz­sąd­nie i nie wyj­dzie z domu.

Szy­ku­jąc się do zamknię­cia sklepu, zoba­czyła paczki Suze, na­dal cze­ka­jące na wysła­nie. Zmarsz­czyła brwi i przy­glą­dała im się, jakby widziała je po raz pierw­szy. Była pewna, że je wysłała. Ale nie. Leżały tu, nawet znaczki nie zostały nakle­jone. Poczuła się dziw­nie, prze­szły ją ciarki. Dopiero po dobrej chwili dotarło do niej, w czym rzecz; zro­zu­miała, że się boi, a wtedy przy­kre dozna­nia stają się jesz­cze sil­niej­sze. Poczuła strach prze­ni­ka­jący do głębi, zimny i nie­po­zo­sta­wia­jący żad­nych wąt­pli­wo­ści, że dzieje się coś złego. Wczo­raj zosta­wiła torebkę w kościele, a dziś zapo­mniała wysłać paczki Suze. Mari­gold nie była kobietą roz­tar­gnioną. Wprost prze­ciw­nie.

Można było na niej pole­gać, dosko­nale potra­fiła wszystko zor­ga­ni­zo­wać. Przez całe życie uwa­żała się za osobę o nie­za­wod­nej pamięci. Pro­wa­dze­nie sklepu i poczty nie było pro­ste, wyma­gało bystro­ści umy­słu i pamię­ta­nia o mnó­stwie spraw naraz. Do tej pory nie było pro­ble­mów, pamięć jej nie zawo­dziła.

Mari­gold wyszła w ciem­ność i zamknęła za sobą drzwi. Ostroż­nie ruszyła do domu przez oblo­dzone podwó­rze z dziw­nym uczu­ciem, że ugi­nają się pod nią nogi. Z okien padało zło­tawe świa­tło; przez szybę widać było Busię i Suze. Sie­działy przy kuchen­nym stole, Busia miała przed sobą otwarte opa­ko­wa­nie peł­no­ziar­ni­stych her­bat­ni­ków. Mari­gold przy­po­mniała sobie, że o her­bat­ni­kach także zapo­mniała, i jesz­cze bar­dziej pod­upa­dła na duchu. Naprawdę tracę rozum, pomy­ślała przy­gnę­biona. Posta­no­wiła ćwi­czyć umysł, jak radziła Eileen.

Gdy weszła do domu tyl­nymi drzwiami, Busia coś opo­wia­dała, a Suze wier­ciła się w drzwiach kuchni, pró­bu­jąc uciec. Mari­gold zer­k­nęła przez okno. Świa­tła w szo­pie Den­nisa wciąż się paliły, roz­świe­tla­jąc ciem­ność. Den­nis spę­dził tam cały dzień. Wie­działa, że robi dla niej pre­zent na Boże Naro­dze­nie, i zasta­na­wiała się, jaki tym razem będzie obra­zek. Na samą myśl uśmiech­nęła się i poczuła tro­chę lepiej. Była zmę­czona i choć nie chciała się do tego przy­znać, sta­rzała się. W jej wieku było cał­ko­wi­cie nor­malne, że się zapo­mina. Trzeba po pro­stu bar­dziej się sta­rać, ćwi­czyć pamięć.

*

O siód­mej drzwi fron­towe otwo­rzyły się z hukiem i do przed­po­koju wpa­dła Daisy; brą­zowe włosy miała potar­gane, ubrana była w obszerny puchaty płaszcz, za sobą cią­gnęła wielką walizkę. Mari­gold upu­ściła drew­nianą łyżkę, którą wła­śnie mie­szała sos, i pośpie­szyła uści­skać córkę.

– Kocha­nie! Co za nie­spo­dzianka. Powin­naś była zadzwo­nić. Tata by cię zabrał ze sta­cji.

– Wzię­łam tak­sówkę – wyja­śniła Daisy.

– Wyglą­dasz na wyczer­paną! – zawo­łała Mari­gold. Instynkt macie­rzyń­ski ode­zwał się natych­miast na widok wosko­wej twa­rzy Daisy. – Od razu musisz się roz­grzać.

Den­nis, który wła­śnie wró­cił z szopy, uśmiech­nął się sze­roko.

– Pozwól, ja to wezmę. – Uwol­nił córkę od walizki. – Co ty tam masz? Klej­noty koronne?

– Moje życie – odparła Daisy ze sła­bym uśmie­chem. Objęła ojca i się roz­pła­kała.

– Jesteś teraz w domu, kocha­nie. – Den­nis pokle­pał ją po ple­cach. – Tu jest twoje miej­sce.

– Nie mogli­śmy się cie­bie docze­kać – dodała Mari­gold. Zauwa­żyła nie­ucze­sane włosy córki i fio­le­towe cie­nie pod prze­krwio­nymi i peł­nymi bólu oczami. Bar­dzo chciała przy­go­to­wać Daisy gorącą kąpiel i porządny posi­łek, aby mogła dojść do sie­bie.

Suze poja­wiła się na dole, wyda­wała się zmie­szana.

– Cześć – rzu­ciła, nie pod­cho­dząc bli­żej do sio­stry. – Przy­kro mi z powodu Luki.

– Dzięki – odpo­wie­działa Daisy, lecz jej uwagę pochło­nęła Busia idąca kory­ta­rzem w jej stronę.

– Jesteś za dobra dla niego – stwier­dziła, ści­ska­jąc wnuczkę. – Wło­chom nie można ufać. Musimy ci zna­leźć jakie­goś miłego Anglika.

Daisy się roze­śmiała, choć było jej ciężko na sercu.

– Nie sądzę, żebym aku­rat teraz kogoś potrze­bo­wała, Busiu.

– Oczy­wi­ście, że nie – poparł córkę Den­nis.

– Teraz potrze­bu­jesz fili­żanki dobrej her­baty – orze­kła Mari­gold.

– Będzie­cie razem jesz­cze przed koń­cem tego tygo­dnia – zapew­niła Suze, mając głę­boką nadzieję, że tak wła­śnie się sta­nie.

Daisy pod­nio­sła głowę.

– Nie chcę z nim być – powie­działa cierpko. – To skoń­czone. Jestem w domu. – Spoj­rzała na matkę i uśmiech­nęła się blado. – A gdzie jest ta her­bata?

Roz­dział 3

– Mam plan – oznaj­miła Daisy. Sie­działa przy kuchen­nym stole obok ojca i Busi, naprze­ciwko Suze, która przy­glą­dała jej się spod dłu­giej grzywki, pró­bu­jąc bez powo­dze­nia uda­wać zain­te­re­so­wa­nie. W obec­no­ści sio­stry, roz­sąd­nej, nie­za­leż­nej i uta­len­to­wa­nej zawsze czuła się gor­sza.

Mari­gold stała przy kuchence. Jakie to typowe dla Daisy, że już zna­la­zła roz­wią­za­nie, pomy­ślała z dumą. Ta dziew­czyna zawsze była zor­ga­ni­zo­wana i radziła sobie sama.

– Jaki plan? – zapy­tała.

– Zaosz­czę­dzi­łam dość pie­nię­dzy, aby robić to, co zawsze chcia­łam robić – odparła Daisy, uśmie­cha­jąc się nie­śmiało.

– Czyli co? – dopy­ty­wała Mari­gold.

– Będę ryso­wała i malo­wała. To zna­czy, nie jako hobby, co robi­łam przez lata, lecz zawo­dowo.

– Naj­wyż­szy czas – stwier­dził Den­nis z wiel­kim zado­wo­le­niem. Zawsze pra­gnął, by Daisy została artystką. Była w tym dobra, do tego się uro­dziła. Uwa­żał, że się mar­nuje, pra­cu­jąc w muzeum, zamiast pozwo­lić swemu talen­towi roz­kwit­nąć.

– Tak – zgo­dziła się Daisy, bio­rąc głę­boki oddech. Wyda­wała się tro­chę zde­ner­wo­wana, jak ktoś, kto zdaje sobie sprawę z ryzyka. – Spró­buję.

Busia wydęła usta.

– Wąt­pię, czy malo­wa­niem zaro­bisz dużo pie­nię­dzy – powie­działa.

– Hock­ney raczej by się z tobą nie zgo­dził, Busiu – odparła Daisy.

– Ani Peter Doig czy Damien Hirst – dodał Den­nis z uśmie­chem.

– Kto to jest Peter Doig? – zapy­tała Suze, marsz­cząc z nie­sma­kiem nos.

– Ale pomyśl o tysią­cach mala­rzy, o któ­rych nikt ni­gdy nie sły­szał – cią­gnęła Busia. – Bez gro­sza przy duszy, żyją­cych na łasce rodziny. – Rzu­ciła zna­czące spoj­rze­nie Mari­gold, która udała, że tego nie widzi. Wie­działa, że jej matka będzie miała dużo do powie­dze­nia, gdy ona i Den­nis będą musieli utrzy­my­wać obie córki.

– Każdy musi jakoś zacząć, Busiu – powie­działa Daisy. – Nie będę wie­działa, jeśli nie spró­buję.

– Co będziesz malo­wała? – zain­te­re­so­wała się Suze, teraz już pełna nie­po­koju, ponie­waż jej sio­stra chyba naprawdę nie miała zamiaru wra­cać do Medio­lanu.

– Zwie­rzęta. Będę malo­wała por­trety zwie­rząt. Jestem w tym dobra. Póź­niej, gdy nabiorę pew­no­ści sie­bie, będę malo­wała także ludzi.

– Wspa­niały pomysł! – zachwy­ciła się Mari­gold.

– Dzięki, mamo.

– To zna­czy, że rzu­ci­łaś pracę – upew­niała się Suze.

– Ow­szem.

– A oni pozwo­lili ci odejść? Tak po pro­stu?

– Pozwo­lili.

Suze unio­sła brwi.

– A to miej­sce nie roz­pad­nie się bez cie­bie?

Daisy się roze­śmiała.

– Pra­co­wa­łam w muzeum, Suze, nie rzą­dzi­łam kra­jem!

Suze opa­dły ramiona.

– A więc rze­czy­wi­ście zosta­jesz tu na dobre?

– Tak. Nie zamie­rzam wra­cać.

– Cie­szymy się z tego, prawda, Gol­die? – rzu­cił Den­nis wesoło.

– Bar­dzo – zgo­dziła się Mari­gold tak uszczę­śli­wiona, że nie pozo­stało już w niej miej­sca na nie­po­koje czy wąt­pli­wo­ści. Roz­wią­zała troczki far­tu­cha i odło­żyła drew­nianą łyżkę. – Kola­cja gotowa – oznaj­miła. – Myślę, że powin­ni­śmy otwo­rzyć butelkę wina, nie sądzisz, Den­ni­sie? Żeby uczcić powrót Daisy do domu.

– Wzniosę za to toast! – zawo­łał Den­nis i wstał.

– A ja wypiję na pohy­bel Luce – powie­działa Busia, krzy­wiąc się. – Ni­gdy go nie lubi­łam.

*

Po kola­cji Den­nis wcią­gnął walizkę Daisy na górę, do pokoju Suze, mil­cząco i sta­now­czo ogła­sza­jąc koniec dys­ku­sji. Suze musiała ugryźć się w język i przy­jąć do wia­do­mo­ści, że jej sio­stra będzie tu miesz­kała. Na razie. Zawsze ist­niała szansa, że Daisy i Luca się pogo­dzą albo że sio­stra uzna pokój Suze za zbyt cia­sny i poszuka cze­goś do wyna­ję­cia. Suze zupeł­nie sobie nie wyobra­żała dzie­le­nia z nią pokoju przez dłuż­szy czas. Fakt, że Daisy nawet nie pró­bo­wała wypa­ko­wać swo­ich rze­czy, dawał nadzieję. Suze przy­glą­dała się, jak sio­stra prze­trząsa ubra­nia, by zna­leźć piżamę, lecz nie zapro­po­no­wała, że opróżni kilka pó­łek. Led­wie wystar­czało jej miej­sca dla sie­bie.

Póź­niej, gdy obie leżały już w łóż­kach, a świa­tło było zga­szone, Suze usły­szała, że Daisy cicho pła­cze w poduszkę i serce jej zmię­kło. To, że miała naturę ego­istki, nie ozna­czało, że była bez serca.

– Jutro zabiorę swoje rze­czy, żebyś miała tro­chę miej­sca – szep­nęła, wie­dząc, że rano tego poża­łuje.

– Przy­kro mi. Nie spo­dzie­wa­łaś się, że będziesz musiała dzie­lić ze mną pokój, prawda?

– W porządku. Przez chwilę damy radę. Bo to nie będzie trwało wiecz­nie? – zapy­tała z nadzieją.

– A jak ci idzie z Bat­tym?

– Dobrze. Bar­dzo dobrze. Co się stało mię­dzy tobą a Luką?

– On nie chce mał­żeń­stwa i… – Daisy oddy­chała nie­równo – nie chce dzieci.

– Och. – Suze nie spo­dzie­wała się cze­goś takiego. – Wy naprawdę chce­cie czego innego.

– Tak.

– Znam zwie­rzaka aku­rat dla cie­bie, mogła­byś go nama­lo­wać. To pies. Ogromny, duży jak koń. Wła­śnie zagryzł kota, więc wygląda na groź­nego i głod­nego, czyli dla cie­bie będzie bar­dziej inte­re­su­jący.

– Naprawdę zagryzł kota?

– Kon­kret­nie kotkę Dolly Nes­bit.

– Okropne. Jak ona się nazy­wała? Skarb? Dolly musi być zała­mana.

– Zemdlała. Naprawdę mogła umrzeć.

– Och, Suze! Nie mów tak.

– Prze­cież ona jest stara, a sta­rzy ludzie źle zno­szą takie wstrząsy. – Suze zachi­cho­tała. – Już wcze­śniej wyda­wała się pół­żywa. Można powie­dzieć, że teraz wygląda jak trzy ćwierci do śmierci.

Obie się roze­śmiały.

– To było zabawne – przy­znała Daisy.

– Wiem. – Suze wes­tchnęła ciężko. – Powin­nam być komiczką.

– Tego bym nie powie­działa.

– Wszystko byłoby lep­sze niż to, co robię. Mama, tata i bab­cia uwa­żają, że powin­nam zna­leźć nor­malną pracę.

– Gdy­byś została komiczką, raczej by tego nie uznali za nor­malną pracę.

– I tak byłaby lep­sza od tej obec­nej.

– Powin­naś napi­sać książkę. Gdy były­śmy małe, wciąż pisa­łaś jakieś opo­wiastki. Dobrze ope­ru­jesz sło­wami i masz talent. Po pro­stu brak ci wiary w sie­bie.

Suze zachi­cho­tała.

– Nie wie­dzia­ła­bym, o czym pisać.

– O swo­ich prze­ży­ciach. Czy nie tak robią pisa­rze?

– Nie prze­ży­łam zbyt wiele, Daisy. W prze­ci­wień­stwie do cie­bie całe życie spę­dzi­łam w małej wsi nad morzem i ni­gdy mi się nie przy­da­rzyło coś rze­czy­wi­ście eks­cy­tu­ją­cego.

– No więc napisz o tym, co cię inte­re­suje.

– Z tego, co mnie inte­re­suje, nie będzie dobrej książki. Moda i kosme­tyki lepiej nadają się do maga­zy­nów. I do mojego konta na Insta­gra­mie.

– A nawia­sem mówiąc, jak ci idzie?

– Powoli.

– Będą z tego jakieś pie­nią­dze?

– W końcu będą. Jeśli przy­cią­gnę wystar­cza­jąco dużo obser­wu­ją­cych, firmy będą mi pła­ciły za poka­zy­wa­nie ich pro­duk­tów.

– Ilu obser­wu­ją­cych potrze­bu­jesz, żeby tak się stało?

– Kil­ka­set tysięcy.

– A ilu masz?

– Pra­wie trzy­dzie­ści tysięcy.

Zapa­dła chwila ciszy, ponie­waż Daisy pró­bo­wała wymy­ślić coś pocie­sza­ją­cego.

– W porządku, czyli wiesz, co robić i dopniesz swego.

– Pra­cuję nad tym. Cza­sami wie­rzę, że pod­biję świat, ale naj­czę­ściej wąt­pię, czy uda mi się pod­bić cokol­wiek.

Daisy się zaśmiała.

– A więc jeste­śmy dwie!

– No tak – zgo­dziła się Suze, zasko­czona, jak bar­dzo pod­nio­sła ją na duchu świa­do­mość, że nie jest sama. – Dobra­noc, Daisy.

– Dobra­noc, Suze.

Zasnęły obie, w pokoju było sły­chać tylko ryt­miczny szmer spo­koj­nych odde­chów.

*

Następ­nego dnia niebo się prze­ja­śniło, a słońce świe­ciło mocno. Mari­gold stała za ladą sklepu, gdy przy­szła Mary Han­son, aby kupić piwo dla robot­ni­ków malu­ją­cych jej dom. Przy­wią­zała do słupka swo­jego ber­nar­dyna, Ber­niego, a pies poło­żył się na śniegu, zamie­nia­jąc go w top­nie­jącą breję. Dyszał ciężko, wydmu­chu­jąc kłęby pary. Eileen opie­rała się o ladę, a Tasha roz­pa­ko­wy­wała na zaple­czu dostawę fasoli w sosie pomi­do­ro­wym. Mari­gold miała nadzieję, że Eileen nie wspo­mni o kocie Dolly.

– Dzień dobry, Mary – przy­wi­tała się Mari­gold.

– Dzień dobry. Czyż nie jest pięk­nie? Naresz­cie słońce.

– Miła odmiana, prawda? – zgo­dziła się Mari­gold.

– Z pew­no­ścią.

– Hm, Mary, zasta­na­wia­łam się, czy mogę popro­sić cię o przy­sługę.

– Jasne, Mari­gold. Co mogę dla cie­bie zro­bić? – Mary wycze­ku­jąco unio­sła brwi w nadziei, że sprawa zosta­nie szybko zała­twiona. Naprawdę musiała wra­cać do swo­ich robot­ni­ków.

– Moja córka wró­ciła wła­śnie z Włoch i chcia­łaby spraw­dzić się jako malarka. Jest bar­dzo dobra. Zawsze była dobra, tylko bra­ko­wało jej pew­no­ści sie­bie. Zasta­na­wiała się, czy pozwo­li­ła­byś jej nama­lo­wać por­tret two­jego psa.

Mary aż poja­śniała na twa­rzy.

– Ber­niego? Chcia­łaby nama­lo­wać Ber­niego? Oczy­wi­ście, że może. Będzie mu się podo­bało.

– Świet­nie. Powiem jej. Wysko­czyła gdzieś, ale wróci za jakiś czas.

– Dam ci numer mojej komórki, a ty powiedz Daisy, żeby do mnie zadzwo­niła.

Mari­gold podała Mary kartkę papieru, a ona zaczęła pisać.

– Przy­stojny łobuz, ten mój Ber­nie – powie­działa. – I wręcz uwiel­bia ludzi. – Po czym weszła na zaple­cze poszu­kać piwa.

– Nie można powie­dzieć tego samego o kotach – mruk­nęła Eileen pod nosem.

Chwilę póź­niej Mary wró­ciła z dwu­na­stoma pusz­kami piwa.

– Cze­kam na tele­fon od Daisy – powie­działa, wyj­mu­jąc port­fel z torebki. – I prze­każę Ber­niemu dobre wie­ści. Będzie pod­eks­cy­to­wany. Ni­gdy wcze­śniej nikt go nie malo­wał.

– Jeśli dobrze pój­dzie, Daisy mogłaby poka­zać por­tret w domu kul­tury – entu­zja­zmo­wała się Mari­gold. – Ma nadzieję, że otwo­rzy jej to drogę do kariery, rozu­miesz.

– Dosko­nały pomysł. I świetne miej­sce na reklamę. Anglicy mają bzika na punk­cie swo­ich psów. – Mary uśmiech­nęła się figlar­nie. – A ja wolę mieć por­tret Ber­niego niż moich dzieci. Tylko nie mów Bria­nowi!

Mari­gold się roze­śmiała.

– Nie powiem.

Gdy za Mary zamknęły się drzwi, Eileen pokrę­ciła głową.

– A ja nie powiem Dolly. Mor­derca jej kotki uwiecz­niony na obra­zie, to już byłoby dla niej nie do znie­sie­nia.

*

Daisy szła ścieżką wijącą się wzdłuż wierz­choł­ków kli­fów. Nie spa­ce­ro­wała tu od wie­ków. Przy­jeż­dżała do domu kilka razy w roku, na Boże Naro­dze­nie i zwy­kle latem, ni­gdy jed­nak nie zna­la­zła czasu na spa­cery. Jako mała dziew­czynka bie­gała po tej ścieżce w pod­sko­kach; pamię­tała głos przy­wo­łu­ją­cej ją matki i porywy wia­tru wie­ją­cego od morza. To się nie zmie­niło. Było zupeł­nie tak jak zawsze. Ale ona się zmie­niła. Tęsk­niła teraz za dzie­ciń­stwem. Życie było wtedy prost­sze. Mniej zmar­twień, przy­naj­mniej tak się wyda­wało. Sześć lat we Wło­szech, dobrych lat, a teraz oka­zy­wały się stra­cone, zmar­no­wane niczym nie­tra­fiona inwe­sty­cja. Bała się, że jej zra­nione serce ni­gdy się nie zagoi. Smu­tek cią­żył jej w pier­siach jak ołów. Opła­ki­wała śmierć związku, choć miłość żyła i nie miała gdzie się podziać.

Było prawdą, że Luca ni­gdy nie kła­mał w kwe­stii mał­żeń­stwa i dzieci. To ona głu­pio wie­rzyła, że zdoła go zmie­nić. Wie­rzyła, że kocha ją dosta­tecz­nie mocno, by dać jej to, czego chciała, i sądziła, że jeśli będzie kon­se­kwentna, on się w końcu podda. Jed­nak przy­szła chwila, gdy zdała sobie sprawę, że on nie zmieni zda­nia. To się stało w zeszłym tygo­dniu.

Luca jej nie zdra­dził. To ona go zdra­dziła. Prze­cież tak wiele ich łączyło. Oboje obra­cali się w śro­do­wi­sku bohemy. Byli wol­nymi duchami. Kochali sztukę, muzykę, w ogóle kul­turę. Żadne z nich nie przy­wią­zy­wało szcze­gól­nej wagi do spraw mate­rial­nych. Po pro­stu pro­wa­dzili bez­tro­skie życie, roz­ko­szu­jąc się przy­jem­no­ściami, jakie ofe­ro­wały Wło­chy – jedze­niem, słoń­cem, sztuką i archi­tek­turą, a przede wszyst­kim pięk­nymi pej­za­żami. Luca wie­rzył, że oboje pra­gną tego samego, pod­czas gdy ona w skry­to­ści ducha od początku chciała wię­cej. To nie on zmie­nił reguły, tylko ona. Jeśli przez sześć lat pro­wa­dziła ryzy­kowną grę i prze­grała, mogła mieć pre­ten­sje tylko do sie­bie.

Teraz wró­ciła do domu i musiała zacząć od nowa. A nowa kariera i nowe życie – to przy­po­mi­nało raczej powrót do daw­nego życia. Daisy nie chciała miesz­kać u rodzi­ców, jak Suze. Tak naprawdę nie chciała także miesz­kać w tej małej wio­sce. Przy­wy­kła do życia za gra­nicą, w kosmo­po­li­tycz­nym wiel­kim mie­ście. Przy­zwy­cza­iła się do nie­za­leż­no­ści, nie miała jed­nak wyboru. Nie wystar­czało jej pie­nię­dzy na zakup miesz­ka­nia, a nie chciała wyda­wać tego, co ma, na czynsz, skoro mogła miesz­kać w domu za darmo. Musiała ogra­ni­czyć wydatki, jeśli chciała malo­wać. Na początku nie będzie miała klien­tów, a gdy już się poja­wią, jej prace jako nowej artystki na rynku nie osią­gną wyso­kich cen. Busia miała rację, nie będzie z tego dużych pie­nię­dzy, ale czy to ma zna­cze­nie, jeśli ona będzie szczę­śliwa? Z pew­no­ścią lepiej robić to, co się kocha, niż ślę­czeć nad jakąś nudną robotą tylko po to, by zaro­bić pie­nią­dze. Gdyby udało jej się zostać uznaną artystką i z tego żyć, mogłaby zde­cy­do­wać, gdzie chce zapu­ścić korze­nie. Pro­blem pole­gał na tym, że uło­żyła sobie życie w Medio­la­nie i ni­gdzie indziej nie czuła się jak w domu, nawet tutaj.

Słońce się scho­wało, lecz spa­cer oka­zał się ożyw­czy. Na wzgó­rzach na­dal leżał śnieg, powie­trze było zimne i rześ­kie. Na kli­fie sza­lał prze­ni­kliwy wiatr. Mewy krą­żyły pod lodo­wato nie­bie­skim nie­bem, na morzu wyła­niały się spo­śród fal i opa­dały w dół małe łodzie, a rybacy zarzu­cali sieci. Wszystko było takie piękne. Daisy wes­tchnęła zachwy­cona, jej smu­tek tro­chę zelżał. Cudow­nie było wró­cić, tylko szkoda, że ze zła­ma­nym ser­cem. Zda­wała sobie sprawę, że będzie tęsk­niła za Wło­chami i tam­tej­szymi przy­ja­ciółmi, musiała jed­nak się nauczyć znowu żyć w Anglii. Zna­leźć nowych przy­ja­ciół. Myśl o zaczy­na­niu wszyst­kiego od nowa była przy­gnę­bia­jąca. Daisy zasta­na­wiała się, czy jesz­cze kie­dyś się zako­cha. Wło­żyła ręce do kie­szeni i ruszyła w kie­runku wsi. Musiała zro­zu­mieć, kim jest tutaj, bez Luki, daleko od Włoch, i musiała polu­bić tę osobę, zanim w ogóle zacznie roz­wa­żać, czy chce się z kimś zwią­zać. W tej chwili nie potra­fi­łaby nawet pomy­śleć o miło­ści do kogoś innego niż Luca.

Po powro­cie do domu poszła do sklepu poroz­ma­wiać z matką. Mari­gold obsłu­gi­wała Koman­dora, któ­rego Daisy znała od dziecka. Koman­dor Wil­frid Bra­ith­wa­ite był przy­ja­cie­lem jej dziadka. Na widok Daisy jego małe oczka się zaświe­ciły, a twarz pomarsz­czyła się jesz­cze bar­dziej, gdy się uśmiech­nął, odsła­nia­jąc gar­ni­tur krzy­wych zębów.

– Cóż za widok dla obo­la­łych oczu! – zawo­łał. – Już przy­je­cha­łaś na Boże Naro­dze­nie?

Daisy odpo­wie­działa uśmie­chem. Koman­dor, w trzy­czę­ścio­wym gar­ni­tu­rze i kra­wa­cie oraz fil­co­wym kape­lu­szu, wyglą­dał jak typowy wiej­ski dżen­tel­men.

– Wró­ci­łam na dobre – powie­działa.

Star­szy pan zmarsz­czył krza­cza­ste białe brwi.

– Ojej, i porzu­ci­łaś swo­jego wło­skiego faceta?

– Ow­szem.

– Przy­kro mi to sły­szeć.

– Ale miło wró­cić do domu – odparła, nie chcąc, aby zapa­dło czę­ste w takich chwi­lach kło­po­tliwe mil­cze­nie.

– Nie przy­pusz­czam, żeby we Wło­szech padało dużo śniegu.

– Miesz­ka­łam w Medio­la­nie, a tam śniegu jest wię­cej niż tutaj.

– Aha.

Koman­dor zapła­cił za her­bat­niki peł­no­ziar­ni­ste w cze­ko­la­dzie. Mari­gold przy­pa­try­wała się im ze zmarsz­czo­nymi brwiami. Cał­kiem nie­dawno widziała takie same na stole, ale nie mogła sobie przy­po­mnieć, gdzie.

– Lubię maczać je w her­ba­cie – powie­dział Koman­dor. To samo powie­dział ktoś inny, pomy­ślała Mari­gold, lecz za nic nie mogła sobie przy­po­mnieć, kto.

Koman­dor wyszedł ze sklepu, a Mari­gold pode­szła do sto­jaka z cza­so­pi­smami, by poszu­kać cze­goś z sudoku. Naprawdę musiała ćwi­czyć mózg. Tasha sta­nęła przy kasie.

– Miło, że do nas wró­ci­łaś – powie­działa do Daisy. – Tylko szkoda, że… no, wiesz. – Uśmiech­nęła nie­pew­nie, nie wie­dząc, jak wyra­zić współ­czu­cie sło­wami. – Chwilę temu była tu Mary Han­son, zosta­wiła swój numer two­jej mamie. Mówi, że możesz nama­lo­wać jej psa.

– Naprawdę? To wspa­niale. Ten pies jest duży, prawda?

– To ber­nar­dyn. Wiesz, jeden z tych dużych szwaj­car­skich psów z beczuł­kami brandy na szy­jach, tyle że Ber­nie nie nosi beczułki. Może byłby tro­chę bar­dziej lubiany, gdyby nosił. – Tasha zmarsz­czyła nos.

Mari­gold poja­wiła się z maga­zy­nem z sudoku.

– To jest do ćwi­cze­nia mózgu – wyja­śniła z uśmie­chem. – Ostat­nio zro­bi­łam się strasz­nie zapo­mi­nal­ska.

– Wszyst­kie mogły­by­śmy poćwi­czyć nasze mózgi – stwier­dziła Tasha i też się uśmiech­nęła.

– Mam nadzieję, że to działa – dodała Mari­gold. – Nie jestem jesz­cze gotowa, żeby zdzie­cin­nieć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki