Ostatnia podróż "Valentiny" - Santa Montefiore - ebook + audiobook

Ostatnia podróż "Valentiny" ebook i audiobook

Santa Montefiore

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Londyn swingujących lat sześćdziesiątych, Włochy końca drugiej wojny światowej. Świetnie napisana opowieść o straconej miłości i rodzinnych sekretach.

Jeśli lubisz nostalgiczne, trochę staromodne opowieści – ta książka jest dla ciebie. „Glamour”

W czasie drugiej wojny światowej młody Anglik Thomas Arbuckle bez pamięci zakochuje się w pięknej Włoszce Valentinie. Owocem ich miłości jest córka Alba, z którą Thomas wraca do Anglii po wojnie sam… Wiele lat później dorosła Alba pragnie poznać losy kobiety, która dała jej życie. Wbrew woli ojca jedzie do Włoch, gdzie w ciepłym klimacie, wśród oliwnych gajów czeka na odkrycie historia miłości, oszustwa i zdrady.

Autorka światowych bestsellerów Santa Montefiore doskonale opowiada historie o miłości i śmierci osadzone w romantycznych sceneriach i fascynujących czasach. „Vogue”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 498

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 46 min

Lektor: Ewa Wyględowska

Oceny
4,5 (8 ocen)
6
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Doowa555

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia, mnóstwo emocji, polecam am
00
coolturka

Dobrze spędzony czas

"Ostatnia podróż Valentiny" to kolejne wznowienie jednej z flagowych powieści Santy Montefiore. Alba uważa swego ojca za słabego człowieka, który pod wpływem złej macochy nie chce rozmawiać z dziewczyną o matce, za którą ona nieustannie tęskni. Czy zapatrzona w czubek własnego nosa dziewczyna zrozumie postępowanie ojca? Z twórczością autorki miałam już niejednokrotnie do czynienia za sprawą jej przepięknych powieści, a każda z nich oferowała mi ocean wrażeń. Było tak i tym razem. Pisarka jak nikt inny potrafi wciągnąć w swój wykreowany świat i umiejętnie spleść przeszłość z teraźniejszością. Na uznanie zasługuje niezwykle przyjemny w odbiorze styl oraz plastyczny i bardzo obrazowy język. Choć historia toczy się niespiesznie, wręcz leniwie, to z każdą stroną coraz bardziej intryguje i oczarowuje. Akcja rozgrywa się w Wielkiej Brytanii oraz tętniących namiętnością Włoszech. Jednak zawsze główną rolę odgrywa niespotykana wielowątkowa fabuła i jej nietuzinkowi bohaterowie.
00
NikolaR

Z braku laku…

Historia z ogromnym potencjałem, która jednak ogromnie mnie rozczarowała. Bohaterka jest płytka i antypatyczna, sama fabuła bardzo naiwna, brakuje jej głębi, refleksji, a bohaterowie zakochują się na zabój po dwuminutowej znajomości.
00

Popularność




Prolog

Wło­chy, 1945 rok

Było już pra­wie ciemno, kiedy dotarli do palazzo. Niebo miało odcień tur­ku­so­wego błę­kitu, który tuż nad linią drzew, tam, gdzie scho­wało się zacho­dzące słońce, prze­cho­dził w kolor bla­do­po­ma­rań­czowy. Kamienne mury, ciemne i nie­prze­nik­nione, wień­czyły kru­szące się wieże – na jed­nej z nich powie­wała poszar­pana flaga. Daw­niej, gdy wia­try Losu były przy­chyl­niej­sze, flaga tań­czyła żwawo, poru­szana lekką bryzą, widoczna z daleka. Teraz bluszcz powoli dusił mury, które umie­rały, podobne do sta­rej, pod­da­nej powol­nemu dzia­ła­niu tru­ci­zny księż­nej, z coraz więk­szym tru­dem chwy­ta­ją­cej powie­trze. Wspo­mnie­nia wspa­nia­łej prze­szło­ści, ukryte pod sko­rupą murów, roz­wie­wały się i zni­kały, a z wnę­trza zatru­tego, gni­ją­cego ciała wydo­by­wał się odra­ża­jący smród wil­got­nych, zże­ra­nych przez pleśń dzi­kich ogro­dów. Wiatr był dość ostry, zupeł­nie jakby zima lek­ce­wa­żyła nawo­ły­wa­nia wio­sny i lodo­wa­tymi pal­cami wciąż trzy­mała się tego kawałka ziemi. Może zresztą zima zatrzy­mała się tylko w tym domu, a lodo­wate palce nale­żały do śmierci, która teraz posta­no­wiła zło­żyć tu wizytę.

Mil­czeli. Wie­dzieli, co muszą zro­bić. Zwią­zani gnie­wem, bólem i głę­bo­kim żalem, poprzy­się­gli zemstę. Zło­ci­ste świa­tło biło z okna w tyl­nej czę­ści palazzo, lecz wewnętrzny dzie­dzi­niec pochła­niały już leśne drzewa oraz wybu­jałe krzewy, nie mieli więc szans, aby dotrzeć do tam­tych kom­nat bocz­nym wej­ściem.

Musieli dostać się do środka od frontu. Dookoła pano­wała zupełna cisza, prze­ry­wana tylko pogwiz­dy­wa­niem wia­tru w kona­rach drzew. Nawet cykady nie ośmie­lały się zakłó­cać zło­wro­giej aury, która ota­czała to miej­sce – wołały grać niżej, w dole wzgó­rza, gdzie było dużo cie­plej.

Dwaj zabójcy mieli sporą wprawę w bez­sze­lest­nym prze­miesz­cza­niu się nawet w tak trud­nym tere­nie. Obaj wal­czyli w cza­sie wojny i teraz znowu połą­czyli siły prze­ciwko złu, które dotknęło ich oso­bi­ście, nie­od­wra­cal­nie pla­miąc ich życie. Przy­szli tu, aby je zli­kwi­do­wać, raz na zawsze wypa­lić ogniem śmierci.

Cicho weszli do palazzo przez okno, które ktoś nie­ostrożny pozo­sta­wił otwarte. Miękko jak koty prze­mknęli wśród cieni. Ubrani na czarno, dosko­nale wto­pili się w noc. Kiedy dobie­gli do drzwi, spod któ­rych wydo­by­wało się pasmo świa­tła, przy­sta­nęli i popa­trzyli na sie­bie. Ich oczy świe­ciły jak wil­gotne kamyki, twa­rze miały wyraz poważny, pełen deter­mi­na­cji. Nie czuli stra­chu, tylko ocze­ki­wa­nie i pew­ność, że to, co zapla­no­wali, jest nie­unik­nione.

Kiedy drzwi się otwo­rzyły, ich ofiara pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała na nich z uśmie­chem. Męż­czy­zna wie­dział, że przyjdą. Spo­dzie­wał się ich przy­by­cia i był gotowy na śmierć. Chciał im uświa­do­mić, że zada­nie mu śmierci nie zła­go­dzi ich cier­pie­nia. Na razie nie mieli o tym poję­cia – gdyby było ina­czej, nie przy­szliby tutaj. Posta­no­wił zapro­po­no­wać im drinka, nacie­szyć się tą chwilą, prze­dłu­żyć ją, ale oni pra­gnęli tylko wyko­nać zada­nie i odejść. Jego chłodny, przy­ja­ciel­ski uśmiech budził w nich odrazę, naj­chęt­niej zdar­liby mu go z twa­rzy za pomocą noża. Męż­czy­zna natych­miast wyczuł ich wstręt i uśmiech­nął się jesz­cze sze­rzej. Chciał się uśmie­chać nawet w chwili śmierci, aby ni­gdy nie pozbyli się obrazu jego twa­rzy i jego dzieła. Cie­szyła go myśl, że nie odzy­skają już tego, co im zabrał. Ich strata była jego rado­ścią, a poczu­cie winy, które miało zże­rać ich przez całe lata, jego osta­tecz­nym zwy­cię­stwem.

Ostrze noża zalśniło w zło­ci­stym świe­tle lampy. Chcieli, żeby je widział, żeby w wyobraźni poczuł na sobie dotyk metalu i prze­ląkł się, ale on nie speł­nił ich nadziei. Zde­cy­do­wał, że umrze chęt­nie, z uśmie­chem, czer­piąc przy­jem­ność z wła­snego bólu, tak jak teraz czer­pał ją z ich cier­pie­nia. Poro­zu­mieli się spoj­rze­niem i ski­nęli gło­wami. Męż­czy­zna zamknął oczy i uniósł brodę, wysta­wia­jąc na ude­rze­nie białą szyję, niczym gar­dło nie­win­nego jagnię­cia.

– Może­cie mnie zabić, ale pamię­taj­cie, że to ja zabi­łem was pierw­szy! – Zaśmiał się trium­fal­nie.

Ostrze prze­cięło krtań i tcha­wicę, krew try­snęła na pod­łogę i ściany, oble­wa­jąc je głę­bo­kim, lśnią­cym szkar­ła­tem. Męż­czy­zna opadł do przodu i ude­rzył czo­łem o blat biurka.

Ten, który trzy­mał w ręku nóż cof­nął się, a drugi kop­nia­kiem strą­cił zwłoki na zie­mię. Zabity leżał na ple­cach, odsła­nia­jąc głę­boko roz­cięte gar­dło. Na jego twa­rzy wciąż malo­wał się uśmiech. Uśmie­chał się nawet w chwili śmierci.

– Dosyć! – krzyk­nął zabójca z nożem i odwró­cił się. – Zro­bi­li­śmy, co do nas nale­żało. To była sprawa honoru.

– Dla mnie było to coś wię­cej niż sprawa honoru – odrzekł drugi.

Pierwszy portret

Rozdział pierwszy

Lon­dyn, 1971 rok

– Ten młody czło­wiek znowu się do niej zaleca – oznaj­miła Viv, sto­jąc na pokła­dzie swo­jej łodzi.

Cho­ciaż wio­senny wie­czór był bal­sa­micz­nie łagodny, otu­liła ramiona sza­lem z frędz­lami i zacią­gnęła się papie­ro­sem.

– Znowu ją szpie­gu­jesz, skar­bie? – Uśmiech­nął się Fitz iro­nicz­nie.

– Nie spo­sób nie widzieć kochan­ków tej dziew­czyny. – Viv zmru­żyła opa­da­jące powieki i wypu­ściła kłąb dymu z noz­drzy.

– Można pomy­śleć, że jesteś zazdro­sna.

Fitz upił łyk taniego fran­cu­skiego wina i skrzy­wił się. Był przy­ja­cie­lem i agen­tem Viv od wielu, wielu lat i musiał przy­znać, że przez cały ten czas ani razu nie zda­rzyło się, by kupiła choćby jedną butelkę przy­zwo­itego wina.

– Jestem pisarką, więc chyba nie ma nic dziw­nego w tym, że inte­re­suję się ludźmi. To nor­malne, w dodatku Alba jest wyjąt­kowo zaj­mu­jąca. Bar­dzo samo­lubne stwo­rze­nie, ale milut­kie. Przy­ciąga uwagę, ludzie krążą wokół niej jak ćmy dookoła pło­mie­nia, cho­ciaż oczy­wi­ście ja woła­ła­bym widzieć sie­bie jako pięk­nie ubar­wio­nego motyla, nie szarą ćmę… – Viv odwró­ciła się od burty i usia­dła na krze­śle, roz­kła­da­jąc swój nie­bie­sko-różowy piko­wany kaftan niczym jedwabne skrzy­dła. – Tak czy ina­czej, obser­wa­cja jej życia spra­wia mi przy­jem­ność. Kie­dyś, gdy już nie będziemy przy­ja­ciół­kami, może wyko­rzy­stam swoje spo­strze­że­nia w książce… Wydaje mi się, że Alba jest wła­śnie taka – cie­szy się kimś, a potem zosta­wia go i idzie dalej. Tyle że w tym wypadku będzie ina­czej – to ja pójdę dalej, zosta­wiając ją za sobą. Dra­ma­tyczne chwile jej życia prze­staną mnie w końcu bawić, poza tym z całą pew­no­ścią znu­dzi mnie też Tamiza. Zacznie mnie łamać w kościach od tej cho­ler­nej wil­goci, a skrzy­pie­nie desek i pod­rzu­ca­nie na falach przy­prawi o bez­sen­ność… Wtedy kupię sobie mały zame­czek we Fran­cji i zacznę nowe życie z dala od świata, bo koniec koń­ców, sława rów­nież sta­nie się nudna…

Viv wcią­gnęła policzki i rzu­ciła Fit­zowi łobu­zer­ski uśmiech, ale on nie słu­chał, cho­ciaż wła­ści­wie nale­żało to do jego obo­wiąz­ków.

– Myślisz, że jej płacą? – zapy­tał, opie­ra­jąc dło­nie na bur­cie i patrząc w mętne wody Tamizy.

Obok Fitza na gru­bym weł­nia­nym kocu leżał Sprout, jego stary spa­niel.

– Na pewno nie! – odparła Viv. – Łódź jest wła­sno­ścią ojca Alby, więc dziew­czyna nie musi się pocić, żeby zebrać dwa­na­ście fun­tów tygo­dniowo na wyna­ję­cie…

– Krótko mówiąc, to wyzwo­lona młoda dama, i tyle.

– Podob­nie jak całe jej poko­le­nie. Wszy­scy ci mło­dzi zacho­wują się jak stado bara­nów. Ja zawsze wyprze­dza­łam swoje czasy, Fit­zroy. Bra­łam sobie kochan­ków i pali­łam mari­hu­anę, zanim roz­ma­ite Alby tego świata otwo­rzyły oczy, ale teraz wolę cie­niut­kie papie­rosy Silva i celi­bat. Mam pięć­dzie­siątkę na karku i jestem już za stara, żeby być nie­wol­nicą mody. Wszystko to razem jest prze­ra­ża­jąco fry­wolne i dzie­cinne, dla­tego już dawno doszłam do wnio­sku, że powin­nam sku­pić się na wyż­szych spra­wach. Ty, co prawda, jesteś dobre dzie­sięć lat młod­szy ode mnie, lecz nie mam cie­nia wąt­pli­wo­ści, że świat mody nudzi także cie­bie.

– Nie sądzę, aby Alba wydała mi się nudna.

– Za to ty, mój drogi, wcze­śniej czy póź­niej kom­plet­nie byś ją znu­dził. Możesz uwa­żać się za don­żu­ana, skar­bie, ale w Albie zna­la­zł­byś istotę równą sobie, jeśli cho­dzi o te rze­czy. Ona w niczym nie przy­po­mina innych dziew­cząt. Nie mówię, że miał­byś kło­poty z zacią­gnię­ciem jej do łóżka, lecz zatrzy­ma­nie jej tam na dłu­żej oka­za­łoby się dużo trud­niej­sze. Alba uwiel­bia róż­no­rod­ność, dla­tego czę­sto zmie­nia kochan­ków. Obser­wuję, jak poja­wiają się i zni­kają. Sce­na­riusz jest zawsze ten sam – wbie­gają po tra­pie lek­kim kro­kiem, pewni sie­bie i swo­ich moż­li­wo­ści, a gdy jest po wszyst­kim, powoli czła­pią na ląd niczym zbite kun­dle. Ta dziew­czyna z przy­jem­no­ścią zja­dłaby cię na obiad, ale póź­niej wypluła jak kość kur­czaka. To by było prze­ży­cie, prawda? Założę się, że ni­gdy nie mia­łeś podob­nych doświad­czeń. Nazywa się to karma, mój drogi – to, co robisz, zawsze do cie­bie wraca. Alba odpła­ci­łaby ci za to, że zła­ma­łeś tyle serc. Tak czy ina­czej, w twoim wieku powi­nie­neś rozej­rzeć się raczej za trze­cią żoną, a nie za prze­lotną roz­rywką. Czas na sta­bi­li­za­cję. Złóż swoje serce w rękach jed­nej kobiety i zostaw je tam na stałe. Alba jest jak ogień, bo to pół­krwi Włoszka…

– Ach, to tłu­ma­czy ciemne włosy i skórę w odcie­niu miodu…

Viv lekko prze­krzy­wiła głowę i spoj­rzała na niego uważ­nie, roz­cią­ga­jąc wąskie wargi w kpią­cym uśmieszku.

– Tylko skąd te bar­dzo jasne oczy? – Fitz wes­tchnął, zapo­mi­na­jąc o mar­nym smaku taniego wina. – Dziwne…

– Jej matka była Włoszką. Umarła tuż po przyj­ściu Alby na świat, chyba zgi­nęła w wypadku samo­cho­do­wym. Dziew­czyna ma okropną maco­chę i ojca nud­nego jak flaki z ole­jem. Ofi­cer mary­narki wojen­nej, sam rozu­miesz. Wysoka ranga, ska­mie­lina. Wydaje mi się, że od zakoń­cze­nia wojny wciąż sie­dzi za tym samym biur­kiem. Codzien­nie dojeż­dża do pracy, wyobra­żasz sobie takie nudziar­stwo? Kapi­tan Tho­mas Arbuc­kle – zde­cy­do­wa­nie Tho­mas, w żad­nym razie nie Tommy. W prze­ci­wień­stwie do cie­bie, bo prze­cież ty jesteś raczej Fitz niż Fit­zroy, cho­ciaż ja uwiel­biam twoje imię bez żad­nych zdrob­nień i zawsze będę go uży­wać… W każ­dym razie, nie dzi­wię się, że Alba szybko się zbun­to­wała…

– Moż­liwe, że jej ojciec to nudziarz, ale przy­naj­mniej nudziarz bogaty. – Fitz przy­glą­dał się lśnią­cej drew­nia­nej kabi­nie łodzi, deli­kat­nie koły­sa­nej przez prąd rzeki.

Może zresztą koły­sała nią nie fala, lecz sama Alba, razem z kochan­kiem doka­zu­jąca w środku, kto wie… Sama ta myśl spra­wiła, że mię­śnie brzu­cha Fitza skur­czyły się w napa­dzie nie­uza­sad­nio­nej zazdro­ści.

– Pie­nią­dze szczę­ścia nie dają, mój drogi, powi­nie­neś o tym wie­dzieć.

Fitz na moment utkwił wzrok w kie­liszku, zasta­na­wia­jąc się nad wła­snym losem, który jak na razie obda­rzył go wyłącz­nie chci­wymi żonami i kosz­tow­nymi roz­wo­dami.

– Mieszka sama?

– Daw­niej miesz­kała z jedną ze swo­ich przy­rod­nich sióstr, ale to nie wypa­liło. Nie wąt­pię, że z Albą trudno jest wytrzy­mać pod jed­nym dachem… Twój pro­blem, mój drogi, polega głów­nie na tym, że zbyt łatwo się zako­chu­jesz, wiesz? Gdy­byś bar­dziej pano­wał nad ser­cem, twoje życie byłoby o wiele łatwiej­sze. Mógł­byś prze­cież po pro­stu iść z nią do łóżka, a potem zapo­mnieć o niej, prawda? Ach, no, wresz­cie! Spóź­ni­łeś się! – zawo­łała Viv do swo­jego sio­strzeńca, Wil­frida, który wła­śnie wcho­dził po tra­pie na łódź, z daleka prze­pra­sza­jąc ciotkę.

Za Wil­fri­dem szła jego dziew­czyna Geo­r­gia. Oboje świet­nie wie­dzieli, że kiedy spóź­niają się na bry­dża, Viv zwy­kle wpada w złość i nie­ła­two im wyba­cza.

Łódź „Valen­tina” bar­dzo róż­niła się od innych, cumu­ją­cych przy Cheyne Walk. Linia jej rufy była ładna, wyraź­nie wygięta ku górze, jakby w nieco tajem­ni­czym uśmie­chu. Poma­lo­wany na nie­bie­sko i biało domek miał okrą­głe okienka i bal­ko­nik, na któ­rym latem w donicz­kach pysz­niły się kwiaty, a w zim­nych mie­sią­cach zbie­rała się desz­czówka. Podob­nie jak twarz zdra­dza histo­rię życia, jaką ma za sobą jej wła­ści­ciel, tak eks­cen­tryczne zała­ma­nie dachu łodzi i cza­ru­jący łuk dziobu, przy­po­mi­na­jący gar­baty nos, dawały obser­wa­to­rowi do zro­zu­mie­nia, że łódź nie­jedno prze­szła. Krótko mówiąc, pod­sta­wową cechą „Valen­tiny” była pewna tajem­ni­czość. Jak wielka dama, która ni­gdy nie poja­wia się publicz­nie bez peł­nego maki­jażu, tak i „Valen­tina” nie chciała odsło­nić tego, co kryło się pod war­stwami farby. Jej wła­ści­cielka kochała ją jed­nak nie za wyjąt­kowe zalety czy szcze­gólny urok – Alba Arbuc­kle kochała łódź z zupeł­nie innego powodu.

– Boże, ależ ty jesteś piękna! – wes­tchnął Rupert, ukry­wa­jąc twarz w deli­kat­nie pach­ną­cej per­fu­mami szyi dziew­czyny. – I sma­ku­jesz jak mig­dały w cukrze…

Alba zachi­cho­tała. Uwa­żała, że Rupert gada bzdury, ale nie mogła się oprzeć przy­jem­nemu uczu­ciu łasko­ta­nia, jakiego dostar­czał jej lekko dra­piący zarost mło­dego czło­wieka oraz jego dłoń, która powoli wędro­wała w górę, od błę­kit­nych zamszo­wych kozacz­ków aż pod zgrabną spód­niczkę mini ze sklepu Mary Quant. Alba zadrżała, poru­szona tymi wielce przy­jem­nymi dozna­niami, i pod­nio­sła głowę.

– Nie gadaj tyle, głupku… – mruk­nęła. – Poca­łuj mnie!

Rupert natych­miast speł­nił pole­ce­nie, gotowy na wszystko, byle tylko zado­wo­lić tę nie­zwy­kłą dziew­czynę. Nabrał odwagi, kiedy nagle ożyła w jego ramio­nach po raczej ponu­rej kola­cji w Chel­sea. Przy­warł war­gami do jej ust, pewny, że dopóki będzie pie­ścił jej język, unik­nie zło­śli­wo­ści, któ­rymi wcze­śniej go zasy­py­wała. Alba potra­fiła mówić nawet naj­bar­dziej bole­sne rze­czy ze słod­kim, znie­wa­la­ją­cym uśmie­chem, cho­ciaż w jej jasno­sza­rych oczach, przy­wo­dzą­cych na myśl wrzo­so­wi­sko w mgli­sty zimowy pora­nek, kryło się coś, co budziło uczu­cia opie­kuń­cze i zupeł­nie roz­bra­jało męż­czyzn. Rupert zapra­gnął chro­nić Albę przed całym złem świata, choć zda­wał sobie sprawę, że reali­za­cja tego pra­gnie­nia jest mocno wąt­pliwa. Łatwo było kochać Albę, lecz znacz­nie trud­niej zatrzy­mać ją przy sobie. Wie­dział o tym, ale nie potra­fił się oprzeć marze­niom, podob­nie jak wielu innych męż­czyzn, któ­rzy z nadzieją w sercu wcho­dzili na pokład „Valen­tiny”. Nic nie mógł na to pora­dzić.

Alba otwo­rzyła oczy, kiedy roz­piął jej bluzkę i zaczął pie­ścić sutki ustami. Spoj­rzała pro­sto w świe­tlik, na pie­rza­ste różowe chmurki i pierw­szą gwiazdę, która chwilę wcze­śniej zabły­sła na nie­bie. Ogar­nięta podzi­wem dla nie­ocze­ki­wa­nego piękna umie­ra­ją­cego dnia, na moment opu­ściła gardę i jej duszę natych­miast prze­peł­nił wielki smu­tek. W jej jasno­sza­rych oczach zabły­sły pie­kące łzy. Samot­ność drę­czyła ją i prze­śla­do­wała, i wyda­wało się, że nie ma na nią lekar­stwa. Zasko­czona sła­bo­ścią, która dała o sobie znać w tak nie­od­po­wied­niej chwili, objęła kochanka nogami i prze­wró­ciła go na plecy. Sie­działa teraz na nim, cało­wała go, gry­zła i dra­pała jak dzika kotka. Rupert onie­miał z wra­że­nia, lecz zaraz ogar­nęło go ogromne pod­nie­ce­nie. Prze­su­nął dłońmi po nagich udach Alby i odkrył, że dziew­czyna nie nosi maj­tek. Mógł bez prze­szkód pie­ścić nie­cier­pli­wymi pal­cami jej gład­kie, jędrne pośladki. Nagle zna­lazł się w jej wnę­trzu. Alba ujeż­dżała go tak ener­gicz­nie, jakby świa­doma była tylko roz­ko­szy, nie obec­no­ści i bli­sko­ści męż­czy­zny, który dostar­czał jej przy­jem­no­ści. Rupert patrzył na nią z zachwy­tem i podzi­wem, spra­gniony dotyku jej lekko roz­chy­lo­nych, obrzmia­łych warg. Wyglą­dała na osza­lałą z pożą­da­nia i bez­wstydną, lecz mimo braku zaha­mo­wań miała w sobie kru­chość, która spra­wiała, że męż­czy­zna chciał ją przy­tu­lić i mocno objąć.

Wkrótce Rupert bez reszty zatra­cił się w sek­sie. Przy­mknął oczy i pod­dał się żądzy, sku­piony wyłącz­nie na zbli­ża­ją­cym się wybu­chu roz­ko­szy, rezy­gnu­jąc nawet z patrze­nia na piękną twarz dziew­czyny. Wili się i prze­wra­cali na porzu­co­nych na łóżku sto­sach ubrań, aż wresz­cie, osią­gnąw­szy szczyt, z hukiem spa­dli na pod­łogę, zdy­szani i roze­śmiani. Alba zaj­rzała w zdu­mioną twarz Ruperta błysz­czą­cymi oczami i zachi­cho­tała cicho.

– Czego się spo­dzie­wa­łeś? – par­sk­nęła. – Dzie­wicy Maryi?

– Było cudow­nie – wes­tchnął, cału­jąc ją w czoło. – Jesteś anio­łem…

Unio­sła brwi i wybuch­nęła śmie­chem.

– Co za głup­stwa! Pan Bóg wyrzu­ciłby mnie z nieba za złe zacho­wa­nie…

– W takim razie niebo nie jest dla mnie…

Nagle uwagę Alby przy­cią­gnął zwi­nięty w rulon kawa­łek brą­zo­wego papieru, który wysu­nął się spo­mię­dzy drew­nia­nych liste­wek pod łóż­kiem. Nie mogąc go dosię­gnąć, ode­pchnęła Ruperta, prze­czoł­gała się na drugą stronę i wycią­gnęła papier.

– Co to jest? – zapy­tał, wciąż jesz­cze oszo­ło­miony po odby­tym sto­sunku.

– Nie wiem – odparła.

Pod­nio­sła się, chwy­ciła leżące na sto­liku przy łóżku papie­rosy i zapal­niczkę i rzu­ciła je kochan­kowi.

– Zapal mi jed­nego, dobrze?

Usia­dła na brzegu łóżka i powoli roz­wi­nęła papier.

Rupert nie palił. Szcze­rze mówiąc, z całego serca nie­na­wi­dził zapa­chu tyto­niu, nie chciał jed­nak oka­zać się za mało wyra­fi­no­wany, speł­nił więc prośbę Alby, a potem rzu­cił się na łóżko obok niej i piesz­czo­tli­wie prze­je­chał otwartą dło­nią po jej nagich ple­cach. Dziew­czyna zesztyw­niała.

– Było mi z tobą cał­kiem przy­jem­nie, ale teraz chcę zostać sama – powie­działa, nawet nie pod­no­sząc wzroku.

– O co cho­dzi? – zapy­tał zasko­czony jej nagłą ozię­bło­ścią.

– Prze­cież mówię, że chcę zostać sama!

Rupert nie miał poję­cia, jak zare­ago­wać. Żadna kobieta nie potrak­to­wała go w taki spo­sób. Poczuł się bole­śnie upo­ko­rzony. Kiedy się zorien­to­wał, że Alba nie zmieni zda­nia, nie­chęt­nie zaczął się ubie­rać. Roz­pacz­li­wie cze­piał się myślą intym­nych chwil, jakie ledwo co prze­żyli.

– Zoba­czymy się jesz­cze? – Dosko­nale zda­wał sobie sprawę, że w tej sytu­acji jest to pyta­nie despe­rata.

Dziew­czyna ze znie­cier­pli­wie­niem potrzą­snęła głową.

– Idź już sobie, dobrze?

Rupert zasznu­ro­wał buty. Alba wciąż na niego nie patrzyła, cał­ko­wi­cie skon­cen­tro­wana na kawałku zwi­nię­tego papieru. Można by pomy­śleć, że Ruperta w ogóle tu nie było…

– Sam tra­fię do wyj­ścia… – wymam­ro­tał.

Alba pod­nio­sła głowę i spoj­rzała w oszklone drzwi, wycho­dzące na górny pokład. Zapa­trzyła się w różowe wie­czorne niebo, które stop­niowo ogar­niała ciem­ność. Nie sły­szała ani trza­śnię­cia drzwiami, ani cięż­kich kro­ków scho­dzą­cego po tra­pie na ląd Ruperta; sły­szała tylko cichy głos, który nagle przy­wo­łała jej pamięć.

– Och, ktoś tu nie wygląda na szcze­gól­nie szczę­śli­wego! – zauwa­żył Fitz, kiedy Rupert zszedł na nabrzeże Chel­sea i znik­nął za rogiem.

Jego komen­tarz na chwilę prze­rwał par­tyjkę bry­dża. Sprout nad­sta­wił uszu i uniósł cięż­kie, opa­da­jące powieki tylko po to, aby je zaraz znowu opu­ścić z cięż­kim wes­tchnie­niem.

– Ta dziew­czyna po pro­stu ich pożera, skar­bie – powie­działa Viv, wsu­wa­jąc za ucho kosmyk jasnych wło­sów. – Jest jak czarna wdowa…

– To prawda, one poże­rają swo­ich part­ne­rów – przy­tak­nął Wil­frid.

Fitz zasta­na­wiał się chwilę nad tym uro­czym porów­na­niem, a potem z roz­ma­chem poło­żył kartę na stole.

– O kim mówi­cie? – zain­te­re­so­wała się Geo­r­gia, marsz­cząc nos.

– O sąsiadce Viv – wyja­śnił Wil­frid.

– To dziwka, i tyle – kwa­śno dodała Viv i skon­tro­wała.

– Wyda­wało mi się, że się przy­jaź­ni­cie…

– Bo tak jest, Fit­zroy. Kocham Albę mimo jej wad, w końcu wszy­scy jakieś mamy, prawda? – Viv z sze­ro­kim uśmie­chem strzą­snęła popiół do popiel­niczki z flu­ore­scen­cyj­nie zie­lo­nego szkła.

– Wszy­scy poza tobą, Viv – oznaj­mił Fitz. – Ty jesteś dosko­nała.

– Bar­dzo ci dzię­kuję, skar­bie… – Viv mru­gnęła do Geo­r­gii. – Płacę mu, żeby od czasu do czasu mówił takie rze­czy…

Fitz wyj­rzał przez okrą­głe małe okienko. Pokład „Valen­tiny” był pusty. Wyobra­ził sobie piękną Albę, leżącą na łóżku, nagą, zaru­mie­nioną i uśmiech­niętą, z okrą­gło­ściami i wzgór­kami w odpo­wied­nich miej­scach, i na moment stra­cił kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią.

– Obudź się, Fitz! – Wil­frid strze­lił mu pal­cami przed nosem. – Prze­nio­słeś się na inną pla­netę, czy co?

Viv poło­żyła karty na stole i wypro­sto­wała się. Zacią­gnęła się papie­ro­sem i z gło­śnym wes­tchnie­niem wypu­ściła dym.

– Tak, Fitz prze­niósł się na tę smętną pla­netę, którą czę­sto odwie­dza wielu głu­pich męż­czyzn! – powie­działa, patrząc na niego spod powiek ocię­ża­łych od wypi­tego alko­holu i licz­nych życio­wych przy­gód.

Alba wpa­try­wała się w por­tret, naszki­co­wany paste­lami na kawałku papieru, i czuła, jak ogar­nia ją gwał­towna fala wzru­sze­nia. Miała wra­że­nie, że patrzy w lustro, ale to odbi­cie pod­kre­ślało i jakby inten­sy­fi­ko­wało jej urodę. Spor­tretowana twarz była owalna, tak jak jej twarz, o pięk­nych, wyraź­nie zazna­czo­nych kościach policz­ko­wych i sil­nej, świad­czą­cej o wiel­kim zde­cy­do­wa­niu szczęce, lecz oczy nie nale­żały do niej. Miały kształt mig­da­łów, były zie­lo­no­brą­zowe i wyra­żały mie­szankę weso­ło­ści oraz głę­bo­kiego, nie­od­gad­nio­nego smutku. Natych­miast przy­kuły uwagę Alby. Patrzyły pro­sto na nią i chyba widziały ją na wskroś, a przy tym wszę­dzie za nią podą­żały. Długo nie odry­wała od nich wzroku, pochło­nięta nadzie­jami i marze­niami, które ni­gdy dotąd się nie speł­niły. Na ustach kobiety ze szkicu malo­wał się zale­d­wie cień uśmie­chu, lecz cała twarz wyda­wała się otwarta ku szczę­ściu jak roz­chy­la­jący płatki sło­necz­nik. Alba poczuła, jak jej żołą­dek sku­lił się z bole­snej tęsk­noty. Po raz pierw­szy świa­do­mie patrzyła w twarz matki. U dołu szkicu wid­niały napi­sane po łaci­nie słowa: Valen­tina 1943, dum spiro, ti amo. I jesz­cze wyko­nany tuszem pod­pis: Tho­mas Arbuc­kle. Alba prze­czy­tała napis pod por­tre­tem co naj­mniej dwa­na­ście razy, zanim gorące łzy popły­nęły jej z oczu. Dopóki oddy­cham, kocham cię.

Alba nauczyła się wło­skiego jako dziecko. W odru­chu nie­zwy­kłej wyro­zu­mia­ło­ści jej maco­cha, Bawo­lica, zapro­po­no­wała, żeby dziew­czynka brała lek­cje i w ten spo­sób pod­trzy­mała kon­takt ze swo­imi śród­ziem­no­mor­skimi korze­niami, które wszak w każ­dej innej sytu­acji Bawo­lica naj­chęt­niej wypa­li­łaby żywym ogniem. Nie ule­gało prze­cież wąt­pli­wo­ści, że matka Alby była miło­ścią życia Tho­masa Arbuc­kle’a, i to miło­ścią wielką… Maco­cha Alby dosko­nale wie­działa, że pamięć o Valen­ti­nie rzuca cień na jej mał­żeń­stwo, a nie będąc w sta­nie wyma­zać wspo­mnień, od początku sta­rała się je przy­tłu­mić. W rezul­ta­cie nikt ni­gdy nie wypo­wia­dał imie­nia Valen­tiny w domu Tho­masa i jego żony. Alba ni­gdy nie była we Wło­szech i nie znała nikogo z rodziny matki, a ojciec zawsze uni­kał odpo­wie­dzi na jej pyta­nia, więc w końcu prze­stała je zada­wać. W dzie­ciń­stwie szu­kała schro­nie­nia w kolażu fak­tów, jakie róż­nymi meto­dami zdo­łała zgro­ma­dzić. Ucie­kała do tego świata i znaj­do­wała pocie­chę w malo­wa­nych przez wyobraź­nię wize­run­kach swo­jej pięk­nej matki, dziew­czyny z sen­nego wło­skiego mia­steczka, która w cza­sie wojny poznała jej ojca i zako­chała się w nim.

Tho­mas Arbuc­kle był wtedy przy­stoj­nym mło­dym męż­czy­zną – Alba widziała jego zdję­cia z tam­tego okresu. Ubrany w mun­dur ofi­cera mary­narki wojen­nej, z pew­no­ścią przy­cią­gał spoj­rze­nia wielu kobiet. Miał jasne włosy i oczy, i nieco łobu­zer­ski, pewny sie­bie uśmiech, który Bawo­licy udało się, samym cię­ża­rem swo­jej przy­tła­cza­ją­cej oso­bo­wo­ści, prze­mie­nić w pełen wiecz­nego nie­za­do­wo­le­nia gry­mas. Zazdro­sna o łódź, którą kupił i nazwał imie­niem uko­cha­nej kobiety, ani razu nie weszła na jej pokład; kiedy nie mogła już tego unik­nąć, mówiła o „tej łodzi”, ni­gdy o „Valen­ti­nie”. „Valen­tina” przy­wo­ły­wała obrazy smu­kłych cypry­sów i cykad, gajów oliw­nych i cytryn oraz miło­ści tak ogrom­nej, że jej zna­cze­nia nie mogło znisz­czyć żadne wście­kłe par­ska­nie i bicie kopy­tami.

Alba ni­gdy nie czuła, że dom ojca jest naprawdę także i jej domem. Przy­rod­nie rodzeń­stwo odzie­dzi­czyło cechy fizyczne po rodzi­cach, tym­cza­sem ona była ciemna i obca, zupeł­nie jak matka. Tamci jeź­dzili konno, zbie­rali jagody i grali w bry­dża, nato­miast ona śniła o Morzu Śród­ziem­nym i gajach oliw­nych. Mogła do woli krzy­czeć i dąsać się na ojca i maco­chę, a oni i tak nie chcieli powie­dzieć jej prawdy ani zabrać ją do Włoch, aby mogła poznać swoją praw­dziwą rodzinę. Wła­śnie dla­tego prze­pro­wa­dziła się na łódź, która nosiła imię matki. Tam wyczu­wała duchową obec­ność Valen­tiny, sły­szała jej głos w plu­sku pod­no­szą­cych się i opa­da­ją­cych fal, i znaj­do­wała uko­je­nie w pew­no­ści, że matka naprawdę ją kochała.

Leżała na łóżku, pod świe­tli­kiem, przez który teraz widziała setki mru­ga­ją­cych gwiazd oraz księ­życ. Nie przy­szło jej nawet do głowy, by pomy­śleć o Ruper­cie. Prze­by­wała teraz sam na sam z matką, słu­chała jej mięk­kiego głosu, który prze­ma­wiał do niej z por­tretu, i patrzyła w pełne czu­ło­ści i smutku oczy. Nie miała cie­nia wąt­pli­wo­ści, że widok por­tretu stopi naro­słe przez te wszyst­kie lata war­stwy lodu i ojciec wresz­cie opo­wie jej o Valen­ti­nie.

Jak zwy­kle nie tra­ciła czasu. Szybko wycią­gnęła z pęka­ją­cej od nad­miaru ubrań szafy odpo­wiedni strój, ostroż­nie wło­żyła por­tret do torby i zbie­gła na nabrzeże. Dwie wie­wiórki biły się o jakiś przy­smak na dachu łodzi, więc spło­szyła je gło­śnym tup­nię­ciem.

W tej samej chwili Fitz, który sro­mot­nie prze­grał ostat­nią par­tię bry­dża, opusz­czał wła­śnie łódź Viv, tro­chę pod­chmie­lony po kilku kie­lisz­kach paskud­nego wina i zasko­czony przy­pad­ko­wym spo­tka­niem z Albą. Nie zauwa­żył, że dziew­czyna pła­kała, ona zaś nie zauwa­żyła Spro­uta.

– Dobry wie­czór… – ode­zwał się pogod­nie, gotowy na wszystko, byle tylko zacząć i pod­trzy­mać roz­mowę.

Alba nie odpo­wie­działa.

– Nazy­wam się Fitz Daven­port, jestem przy­ja­cie­lem pani sąsiadki, Viv.

– Ach, tak… – odparła bez wyrazu.

Patrzyła w zie­mię i opa­da­jące włosy czę­ściowo zasła­niały jej twarz. Skrzy­żo­wała ramiona na piersi i rów­nym kro­kiem szła przed sie­bie, z pod­bród­kiem wbi­tym w mostek.

– Mogę panią gdzieś pod­wieźć? Zapar­ko­wa­łem samo­chód zaraz za rogiem…

– Ja także.

– Rozu­miem…

Fitz był zdu­miony, że Alba nawet nie pod­nio­sła oczu. Przy­wykł do tego, że kobiety patrzyły na niego chęt­nie i otwar­cie. Miał świa­do­mość, że jest przy­stojny, zwłasz­cza gdy się uśmie­cha, poza tym wysoki, co sta­no­wiło spory plus, bo dziew­czyny zwy­kle uwa­żały, że wysocy męż­czyźni są bar­dziej atrak­cyjni od niskich czy tych śred­niego wzro­stu. Cał­ko­wity brak zain­te­re­so­wa­nia ze strony Alby wytrą­cił go z rów­no­wagi. Zer­k­nął na jej dłu­gie nogi w się­ga­ją­cych kolan butach z błę­kit­nego zamszu i poczuł, jak gar­dło ści­ska mu dziwny nie­po­kój. Jej uroda go znie­wo­liła.

– Wła­śnie prze­gra­łem w bry­dża – cią­gnął z gorącz­ko­wym upo­rem. – Gra pani w bry­dża?

– Tylko wtedy, gdy nie mogę się wymi­gać – odrze­kła.

Zaczer­wie­nił się, zaże­no­wany jak uczniak.

– Bar­dzo słusz­nie, bo to nudna gra…

– Podob­nie jak ludzie, któ­rzy ją lubią – rzu­ciła.

Zanim wsia­dła do spor­to­wego mgb i zni­kła za zakrę­tem drogi, rzu­ciła mu lekki uśmiech. Fitz został pod uliczną latar­nią, nie­pew­nie dra­piąc się po gło­wie. Nie wie­dział, czy jej ostat­nia uwaga powinna go ura­zić, czy może raczej roz­ba­wić.

W samo­cho­dzie Alba roz­pła­kała się jak dziecko. Mogła oszu­kać każ­dego swoim chło­dem i bra­wurą, nie widziała jed­nak powodu, by oszu­ki­wać samą sie­bie. Poczu­cie straty, które wcze­śniej opa­no­wało ją z tak wielką siłą, teraz wró­ciło, jesz­cze sil­niej­sze i głęb­sze. Ode­rwany od rze­czy­wi­sto­ści świat cypry­sów i gajów oliw­nych oka­zał się nie­wy­star­cza­jący. Miała prawo się dowie­dzieć, jaka była jej matka. Teraz, kiedy miała por­tret, Bawo­lica musi się wyco­fać i pozwo­lić ojcu mówić. Alba mogła tylko zga­dy­wać, w jaki spo­sób por­tret zna­lazł się na łodzi. Nie­wy­klu­czone, że ojciec ukrył go tam przed wzro­kiem Bawo­licy, która teraz mimo wszystko dowie się o jego ist­nie­niu, bo Alba nie omieszka go poka­zać. Och, tak, zrobi to z ogromną przy­jem­no­ścią… Zmie­niła biegi i skrę­ciła w Tal­garth Road.

Było już późno. Alba wie­działa, że w domu nikt nie spo­dziewa się jej wizyty. Do Hamp­shire doje­dzie naj­wcze­śniej za jakieś pół­to­rej godziny, cho­ciaż droga była zupeł­nie pusta, od początku jazdy nie prze­mknął przez nią nawet kot. Włą­czyła radio. Cliff Richard śpie­wał wła­śnie, że naj­gor­sze są te noce, kiedy się za kimś tęskni. Łzy od nowa popły­nęły po policz­kach Alby. W roz­świe­tla­nej tylko reflek­to­rami samo­chodu ciem­no­ści widziała twarz matki, oko­loną dłu­gimi ciem­nymi wło­sami. Łagodne, zie­lo­no­brą­zowe oczy patrzyły na córkę z bez­brzeżną miło­ścią i zro­zu­mie­niem. Nagle Albie wydało się, że czuje zapach cytryn. Oczy­wi­ście nie pamię­tała zapa­chu matki – mogła posłu­żyć się wyłącz­nie wyobraź­nią i nie była pewna, czy nie two­rzy fał­szy­wych, nie­ist­nie­ją­cych wspo­mnień.

Nie­trudno było odgad­nąć, dla­czego Bawo­lica nie­na­wi­dziła Valen­tiny. Margo Arbuc­kle nie nale­żała do dam uro­dzi­wych. Była potęż­nie zbu­do­waną kobietą o mocno umię­śnio­nych, krzep­kich nogach, które bar­dziej paso­wały do kalo­szy niż pan­to­fli na wyso­kich obca­sach, dużym tyłku, który naj­le­piej wyglą­dał w koń­skim sio­dle oraz bar­dzo jasnej, pie­go­wa­tej cerze, nie­ska­la­nej maki­ja­żem i mytej wyłącz­nie mydłem. Ubie­rała się po pro­stu okrop­nie – w twe­edowe spód­nice i obszerne bluzki. Miała obfity biust i ani śladu wcię­cia w talii, cho­ciaż może daw­niej wyglą­dała tro­chę ina­czej. Alba czę­sto się zasta­na­wiała, co ojciec widział w tej kobie­cie. Może to ból po stra­cie Valen­tiny skło­nił go do wyboru żony, która sta­no­wiła cał­ko­wite prze­ci­wień­stwo pierw­szej, kto wie, Alba była jed­nak zda­nia, że zro­biłby o wiele lepiej, gdyby zde­cy­do­wał się żyć wspo­mnie­niami i unik­nął tego żało­snego kom­pro­misu.

Jeśli cho­dzi o dzieci, to Tho­mas i Margo nie mar­no­wali czasu. Alba przy­szła na świat w 1945 roku, jej matka zgi­nęła parę mie­sięcy póź­niej, Caro­line zaś uro­dziła się już w 1948. Obu­rza­jące, pomy­ślała teraz Alba. W zasa­dzie ojciec nie miał czasu na żałobę, a już na pewno nie zdą­żył dobrze poznać dziecka swo­jej uko­cha­nej Valen­tiny, dziecka, które powi­nien był kochać nad życie, bo prze­cież to w Albie żyła cząstka jej matki. Po Caro­line uro­dził się Henry, a potem Miranda. Alba była coraz moc­niej spy­chana na boczny tor, w kie­runku świata cypry­sów i gajów oliw­nych, a ojciec, cał­ko­wi­cie pochło­nięty nową rodziną, nie dostrze­gał jej smutku. Tak czy ina­czej, jego rodzina z pew­no­ścią nie była rodziną Alby. Dobry Boże, pomy­ślała z przej­mu­ją­cym żalem, czy on kie­dy­kol­wiek myśli o krzyw­dzie, jaką mi wyrzą­dził? Teraz miała jed­nak por­tret i była zde­cy­do­wana wydu­sić z niego całą prawdę.

Zje­chała z auto­strady A30 i ruszyła dalej wąskimi, wiją­cymi się dro­gami. Reflek­tory wydo­by­wały z ciem­no­ści żywo­płoty i kró­liki, które pośpiesz­nie cho­wały się w krza­kach. Alba opu­ściła okno i wcią­gnęła powie­trze jak pies, cie­sząc się słod­kimi aro­ma­tami wio­sny. Wyobra­ziła sobie ojca, palą­cego cygaro po kola­cji i pod­no­szą­cego do ust duży, pękaty kie­li­szek do brandy, jeden z tych, które tak lubił. Margo na pewno bez prze­rwy gada o fascy­nu­ją­cej nowej pracy, jaką Caro­line dostała w gale­rii sztuki w May­fair, nale­żą­cej do przy­ja­ciela rodziny, oraz o ostat­nich postę­pach Henry’ego w San­dhurst. Miranda uczyła się jesz­cze w szkole z inter­na­tem i przy­sy­łała rodzi­com głów­nie wykazy swo­ich zna­ko­mi­tych stopni i opi­nie zachwy­co­nych jej zdol­no­ściami nauczy­cieli. Jakież to wszystko prze­raź­li­wie nudne i kon­wen­cjo­nalne, pomy­ślała Alba. Jakie prze­wi­dy­walne… Życie ich wszyst­kich toczy się torami, na które skie­ro­wano je już na początku. Przy­po­mi­nali ide­al­nie czy­ściut­kie małe pociągi, które zmie­rzają do wyty­czo­nego celu.

– „Nie­sforna loko­mo­tywa wyrwała się spod kon­troli i gwiż­dżąc, zbo­czyła na inny tor…” – zaśpie­wała frag­ment popu­lar­nej pio­senki.

Uczu­cie smutku i osa­mot­nie­nia ustą­piło odro­binę, kiedy z zado­wo­le­niem skon­sta­to­wała, że jej wła­sna nie­kon­wen­cjo­nalna, nie­za­leżna egzy­sten­cja pędzi torem, który sama wybrała.

Mniej wię­cej po pół­go­dzi­nie skrę­ciła w długą jesio­nową aleję, pro­wa­dzącą do domu ojca i Margo. Na polu po pra­wej stro­nie dostrze­gła kilka koni, któ­rych oczy zalśniły w bla­sku świa­tła jak srebrne blaszki. Paskudne zwie­rzaki, pomy­ślała z odrazą. Dziwne, że nogi im się nie zała­mują pod cię­ża­rem Bawo­licy… Nagle przez głowę prze­mknęła jej myśl, że może maco­cha ujeż­dża ojca tak samo jak swoje wierz­chowce. Zachi­cho­tała gło­śno, ale zaraz zepchnęła ten obraz w głąb pod­świa­do­mo­ści. Sta­rzy ludzie nie zaj­mują się takimi rze­czami…

Opony zatrzesz­czały na żwi­rze przed domem. Jasne okna świe­ciły zapra­sza­jąco, lecz Alba wie­działa, że zapro­sze­nie na pewno nie jest skie­ro­wane do niej. Margo z pew­no­ścią jej nie znosi, prze­cież to oczy­wi­ste. Znacz­nie łatwiej zatar­łaby pamięć o Valen­ti­nie, gdyby Alba stale nie przy­po­mi­nała całemu światu o swo­jej matce.

Dziew­czyna zapar­ko­wała samo­chód pod impo­nu­ją­cym murem budynku, który kie­dyś był jej domem. Wyso­kie kominy i stara, wybla­kła cegła od ponad trzy­stu lat dawały odpór wichrom i burzom. Z rodzin­nych opo­wie­ści wyni­kało, że pra­pra­dzia­dek Alby wygrał dom w karty, lecz nie­długo potem stra­cił żonę przez swoją skłon­ność do hazardu. Roz­cza­ro­wana kobieta została kochanką pew­nego księ­cia, który wpraw­dzie cier­piał na tę samą sła­bość, ale miał znacz­nie głęb­szą kie­szeń i więk­szy mają­tek. Oczy­wi­ście, Alba w żad­nym razie nie potę­piała pra­pra­babki za to, że wołała być kochanką niż żoną – Margo raz na zawsze ska­ziła wszyst­kie jej pozy­tywne wyobra­że­nia o insty­tu­cji mał­żeń­stwa.

Sie­działa w samo­cho­dzie i w zamy­śle­niu patrzyła na dom, kiedy z ciem­no­ści wypa­dły trzy małe psy i zaczęły obwą­chi­wać koła wozu, rado­śnie mer­da­jąc kró­ciut­kimi ogon­kami. Gdy zaraz potem w drzwiach sta­nęła Margo, Alba nie miała wyj­ścia – musiała wysiąść i się przy­wi­tać. Margo spra­wiała wra­że­nie ucie­szo­nej przy­by­ciem pasier­bicy, cho­ciaż w jej oczach nie było uśmie­chu.

– Jaka miła nie­spo­dzianka, Albo! Trzeba było zadzwo­nić – powie­działa, przy­trzy­mu­jąc drzwi, przez które na wio­dące do domu schody wylało się sze­ro­kie pasmo jasno­po­ma­rań­czo­wego świa­tła.

Alba jakoś prze­żyła rytuał skła­da­nia poca­łunku na policzku maco­chy, któ­rej skóra pach­niała tal­kiem oraz „Lily of the Val­ley”, wodą toa­le­tową firmy Yar­dley. Na zawie­szo­nym na szyi łań­cuszku Margo nosiła duży złoty zamy­kany meda­lion, który uno­sił się i opa­dał na potęż­nej półce jej biu­stu. Alba znowu pośpiesz­nie odsu­nęła obraz maco­chy, ujeż­dża­ją­cej ojca jak konia.

Weszła do holu o ścia­nach wyło­żo­nych drew­nianą boaze­rią i obwie­szo­nych suro­wymi por­tre­tami dawno zmar­łych krew­nych. Natych­miast poczuła słod­kawy aro­mat cygara ojca i jej odwaga zbla­dła. Tho­mas wyło­nił się z salonu, ubrany w zie­loną bon­żurkę i kap­cie. Jego włosy, cho­ciaż poważ­nie prze­rze­dzone, na­dal były jasne i zacze­sane do tyłu z czoła, co pod­kre­ślało inten­sywne spoj­rze­nie błę­kit­nych oczu. Przez krótką chwilę Alba odnio­sła wra­że­nie, że widzi nie ocię­ża­łego męż­czy­znę z tro­chę wysta­ją­cym brzu­chem, o ogo­rza­łej twa­rzy i wygię­tych ku dołowi kąci­kach ust, ale przy­stoj­nego, atrak­cyj­nego ofi­cera, peł­nego życia mło­dego czło­wieka, jakim był w cza­sach, kiedy wciąż jesz­cze kochał jej matkę, zanim zaczął szu­kać pocie­chy i zapo­mnie­nia w kon­wen­cjo­nal­nych zasa­dach i ruty­nie.

– Ach, to ty, kocha­nie… – Lekko musnął war­gami jej skroń, jak zwy­kle. – Czemu zawdzię­czamy tę nie­spo­dzie­waną przy­jem­ność?

Jego głos był nieco zachryp­nięty, gruby i twardy jak żwir na pod­jeź­dzie przed domem. Alba miała przed sobą jowial­nego, nud­nego, pod­sta­rza­łego męż­czy­znę – młody ofi­cer znik­nął.

– Prze­jeż­dża­łam tędy – skła­mała.

– Dosko­nale – odparł. – Wejdź na chwilę i opo­wiedz nam, co pora­biasz.

Rozdział drugi

Alba ści­skała torbę pod pachą. Dokład­nie czuła wybrzu­sze­nie w miej­scu, gdzie wło­żyła zwi­nięty por­tret, obwią­zany kawał­kiem sznurka. Aż paliła się, by poka­zać go ojcu i Margo, musiała jed­nak pocze­kać na odpo­wiedni moment, poza tym uznała, że powinna napić się dla kurażu.

– Czego się napi­jesz, moja droga?

– Kie­li­szek wina, jeśli można – odrze­kła, pada­jąc na sofę. Jeden z psów maco­chy drze­mał w rogu, zwi­nięty w kłę­bek.

Ład­niej wyglą­dają, kiedy śpią, pomy­ślała. Wtedy mniej przy­po­mi­nają małe kudłate gry­zo­nie… Rozej­rzała się po pokoju, w któ­rym tak czę­sto prze­sia­dy­wała w dzie­ciń­stwie, pod­czas gdy jej rodzeń­stwo grało w scrab­ble lub inne gry, i dotkli­wiej niż kie­dy­kol­wiek poczuła, że jest tu obca. Na prze­ła­do­wa­nych malut­kimi ema­lio­wa­nymi pude­łecz­kami oraz innymi dro­bia­zgami sto­li­kach stało mnó­stwo zdjęć. Nie­które z nich przed­sta­wiały ją, uśmiech­niętą i obej­mu­jącą ramie­niem Caro­line, zupeł­nie jakby łączyła je praw­dziwa, nie­ro­ze­rwalna przy­jaźń. Na pierw­szy rzut oka mogłoby się wyda­wać, że Alba należy do dużej, kocha­ją­cej rodziny. Prych­nęła pogar­dli­wie, usia­dła pro­sto i zało­żyła jedną długą nogę na drugą, podzi­wia­jąc błę­kitne zamszowe buty z drew­nia­nymi pode­szwami, kupione ostat­nio w skle­pie firmy Biba. Jej maco­cha usa­dziła swój duży zad w fotelu i się­gnęła po kie­li­szek brandy.

– Jak tam życie w Lon­dy­nie? – zapy­tała.

Pyta­nie Margo było celowo wie­lo­znaczne, ponie­waż w grun­cie rze­czy ani ona, ani Tho­mas nie wie­dzieli, czym zaj­muje się Alba.

– Och, jak zwy­kle! – Alba odparła rów­nie nie­ja­sno, ponie­waż sama także nie wie­działa, co wła­ści­wie robi ze swoim życiem.

Nie­dawno o mały włos nie została muzą Terry’ego Dono­vana, ale spóź­niła się na spo­tka­nie i nic z tego nie wyszło, a potem była zbyt zaże­no­wana, by zate­le­fo­no­wać i go prze­pro­sić, więc po pro­stu dała sobie spo­kój. Próby zosta­nia modelką maga­zy­nów mody, jakie cza­sami podej­mo­wała, także oka­zy­wały się bez­owocne, ponie­waż cier­piała na brak moty­wa­cji. Roz­ma­ici ludzie prze­ko­ny­wali ją, że zosta­nie nową Jean Shrimp­ton i zdo­bę­dzie wielką sławę, lecz ona ni­gdy nie dopro­wa­dzała niczego do końca. Viv czę­sto powta­rzała, że Bóg pomaga tym, któ­rzy sami sobie poma­gają, ale Alba nie bar­dzo wie­działa, jak się do tego zabrać. Na razie utrzy­my­wała się z pie­nię­dzy, które regu­lar­nie dosta­wała od ojca, co w zupeł­no­ści wystar­czało na życie i stroje, a jeśli potrze­bo­wała cze­goś wię­cej, zda­wała się na pomoc róż­nych Ruper­tów, Timów i Jame­sów.

– Chyba robisz coś jesz­cze poza prze­sia­dy­wa­niem całymi dniami na tej łodzi? – zagad­nęła z uśmie­chem Margo.

Alba posta­no­wiła się obra­zić. Margo zawsze była potwor­nie nie­tak­towna, wyga­dana i pozba­wiona deli­kat­no­ści. Zna­ko­mi­cie nada­wa­łaby się na dyrek­torkę szkoły, bez dwóch zdań. Dziew­czyna pomy­ślała, że maco­cha z przy­jem­no­ścią sma­ga­łaby uczen­nice swoim głę­bo­kim, roz­sąd­nym gło­sem niczym dys­cy­pliną – na pewno kaza­łaby im „wziąć się w garść”, kiedy pła­ka­łyby z tęsk­noty za mat­kami. Gdy w dzie­ciń­stwie Alba zale­wała się łzami, bo odma­wiano jej cze­goś, co Margo uznała za zbędne i głu­pie, maco­cha czę­sto jej radziła, żeby „zakrę­ciła kra­niki i wzięła się w garść”. Teraz fala szcze­rego obu­rze­nia zalała ją na wspo­mnie­nie wszyst­kich upo­ko­rzeń, jakich zaznała z rąk maco­chy. Nagle przy­po­mniała sobie o por­tre­cie i sama świa­do­mość jego ist­nie­nia dodała jej odwagi i pew­no­ści sie­bie.

– „Valen­tina” wygląda pięk­niej niż kie­dy­kol­wiek – odparła, z naci­skiem wyma­wia­jąc nazwę łodzi. – A skoro już o niej mówimy… Kiedy sprzą­ta­łam, wymio­tłam spod łóżka coś, co zupeł­nie mnie zasko­czyło…

Już miała wystrze­lić cel­nie wymie­rzony pocisk, gdy ojciec podał jej kie­li­szek czer­wo­nego wina.

– Bar­dzo dobre bordo – powie­dział. – Wiele lat leża­ko­wało w piw­nicy…

Podzię­ko­wała i spró­bo­wała wró­cić do tematu, który naj­bar­dziej ją inte­re­so­wał, gdy znowu coś jej prze­rwało. Tym razem był to wysoki, cienki głos, drżący jak struny zmę­czo­nych marną grą skrzy­piec. Głos babki…

– Czyż­bym spóź­niła się na przy­ję­cie?

Wszy­scy odwró­cili się gwał­tow­nie, ze zdu­mie­niem patrząc na Laven­der Arbuc­kle, która stała w progu w zalot­nie obszy­tym koronką czepku i szla­froku, wsparta na lasce.

– Mamo… – wykrztu­sił Tho­mas, cał­ko­wi­cie zasko­czony tym wido­kiem.

Za dnia, w ele­ganc­kim kostiu­mie, Laven­der wyglą­dała nor­mal­nie, lecz teraz, kru­cha i drżąca, przy­wo­dziła na myśl trupa, który przed chwilą wyszedł z trumny.

– Nie zno­szę, kiedy jakieś przy­ję­cie zaczyna się beze mnie – oznaj­miła Laven­der.

Margo odsta­wiła kie­li­szek i z cięż­kim wes­tchnie­niem dźwi­gnęła się na nogi.

– Laven­der, to tylko Alba – wyja­śniła. – Wpa­dła na drinka…

Laven­der zmarsz­czyła brwi. Jej drobna twarz przy­po­mi­nała teraz główkę ptaka z błysz­czą­cymi oczkami i malut­kim dzio­bem.

– Alba? Czy ja znam jakąś Albę? – zapy­tała pod­nie­sio­nym gło­sem i zmie­rzyła wnuczkę badaw­czym spoj­rze­niem znad upu­dro­wa­nego nosa.

– Witaj, bab­ciu! – Alba się uśmiech­nęła, nawet nie faty­gu­jąc się, żeby wstać.

– Czy ja cię znam? – Laven­der potrzą­snęła głową, wpra­wia­jąc w ruch wstą­żeczki czepka. – Nie wydaje mi się…

– Mamo… – zaczął słabo Tho­mas.

Margo szybko pode­szła do sta­ruszki.

– Jest już potwor­nie późno – powie­działa. – Nie sądzisz, że naj­le­piej będzie ci teraz w łóżku?

Ujęła teściową pod ramię i spró­bo­wała wypro­wa­dzić ją z pokoju.

– Jeżeli macie tu przy­ję­cie, to wolę zostać. – Laven­der uwol­niła się od Margo i pokuś­ty­kała z powro­tem do salonu. – Uwiel­biam wesołe imprezy…

Tho­mas naj­wy­raź­niej nie miał poję­cia, jak pora­dzić sobie z tą sytu­acją, więc tylko co chwilę zacią­gał się cyga­rem, nato­miast Margo oparła ręce na bio­drach i z dez­apro­batą krę­ciła głową.

Laven­der usia­dła na krze­śle z wyso­kim opar­ciem, na któ­rym Tho­mas zwy­kle prze­glą­dał nie­dzielne wyda­nia gazet. Było duże, wygodne i stało pod lampą z mocną żarówką.

– I cóż, nikt nie zapro­po­nuje mi drinka? – rzu­ciła ostro.

– Może odro­binkę brandy? – zagad­nęła Margo, zosta­wia­jąc męża na środku pokoju i pod­cho­dząc do barku.

– Ależ skąd, w żad­nym razie, prze­cież jestem na przy­ję­ciu! Naj­lep­szy będzie „Słodki ule­pek”. – Laven­der odwró­ciła się w stronę Alby. – Co ty na to? Tak jest, popro­szę „Słodki ule­pek”! – Na policzki sta­ruszki wypełzł lekki rumie­niec.

– Co to jest „Słodki ule­pek”? – zapy­tała Alba.

– Likier mię­towy – wymam­ro­tał Tho­mas, marsz­cząc brwi.

– Bar­dzo pospo­lity drink! – prych­nęła Margo i nalała teścio­wej brandy.

Alba, cho­ciaż tro­chę roz­ba­wiona wyczy­nami babki, myślała tylko o tym, żeby jak naj­prę­dzej powie­dzieć ojcu o por­tre­cie. Wino spra­wiło, że odzy­skała zde­cy­do­wa­nie i odwagę. Teraz była gotowa sta­wić im czoło, zażą­dać ujaw­nie­nia prawdy i prze­pro­sin, że nie usły­szała jej wcze­śniej. Zer­k­nęła na duży srebrny zegar na kominku i zorien­to­wała się, że nie ma dużo czasu, jeżeli chce jesz­cze tego wie­czoru zre­ali­zo­wać swój plan. Wie­działa, że nie­długo ojciec i Bawo­lica zechcą udać się na spo­czy­nek.

– Długo tu posie­dzisz? – zwró­ciła się do babki, nie ukry­wa­jąc znie­cier­pli­wie­nia.

– Kim jesteś? – padła lodo­wata ripo­sta. – Bo już zdą­ży­łam zapo­mnieć…

– To Alba, mamo! – zre­zy­gno­wa­nym gło­sem wyja­śnił Tho­mas.

Margo podała Laven­der kie­li­szek brandy i wró­ciła na swój fotel. Jeden z małych pie­sków wsko­czył jej na kolana, a ona zaczęła gła­skać jego sierść dużą, sprawną dło­nią. Laven­der nachy­liła się ku Albie.

– Myślą, że jestem na ostat­nich nogach, dla­tego spro­wa­dzili mnie do domu… – wes­tchnęła. – To moja ostat­nia sta­cja… Wkrótce odejdę i pocho­wają mnie obok Huberta. Ni­gdy nie sądzi­łam, że naprawdę się zesta­rzeję – wszy­scy uwa­żamy, że będziemy wiecz­nie mło­dzi… Dobrze cho­ciaż, że na razie nie dolega mi nic poważ­nego. Skle­roza tro­chę daje się we znaki, ale poza tym nie­źle się jesz­cze trzy­mam! – Wypiła brandy i nagle się przy­gar­biła, kru­cha i drob­niutka. – Kiedy Hubert i ja byli­śmy mło­dzi, ten pokój tęt­nił życiem… Codzien­nie kłę­biły się w nim tłumy zna­jo­mych i przy­ja­ciół… Teraz oni wszy­scy już nie żyją albo są za sta­rzy, żeby wycho­dzić z domu. Nie mają dość ener­gii, żeby cho­dzić na przy­ję­cia. W latach mło­do­ści czło­wiek naprawdę spo­dziewa się, że będzie żył wiecz­nie. Wyobra­żamy sobie, że poko­namy wszel­kie prze­ciw­no­ści, ale nikt nie poko­nał kostu­chy… Nie, kostu­cha przy­cho­dzi i zabiera nas wszyst­kich, i kró­lów, i włó­czę­gów, oczy­wi­ście we wła­ści­wym cza­sie… Każdy musi zacze­kać na swoją kolej, prawda? Prze­ży­li­śmy wspa­niałe lata, Hubert i ja. Jesteś mężatką? Jak ci na imię?

– Alba. – Dziew­czyna z tru­dem stłu­miła ziew­nię­cie.

Chwi­lami trudno jej było zro­zu­mieć, co mówi babka. Zupeł­nie jakby miała w ustach garść owo­ców. Mówiła jak stara księżna z jakie­goś dale­kiego kraju…

– Kobieta jest niczym bez męż­czy­zny i dzieci – cią­gnęła Laven­der. – W moim wieku czło­wiek zyskuje już pewną mądrość, tak, moja droga… Jestem stara i mądra, i na szczę­ście moje dzieci będą żyły dalej, cho­ciaż mnie już nie będzie… Ta świa­do­mość daje mi wielką satys­fak­cję, radość, którą potrafi zro­zu­mieć tylko ktoś tak stary jak ja…

– Ale chyba zawsze warto pamię­tać o tym, żeby dobrze się wyspać ze względu na urodę, prawda? – Alba wypiła ostat­nie kro­ple wina.

– Oczy­wi­ście, moja droga, oczy­wi­ście! Tyle że ja, kobieta w poważ­nym wieku, nie widzę wiel­kiego sensu w wysy­pia­niu się. Osta­tecz­nie, już nie­długo zasnę na całą wiecz­ność i mogę się zało­żyć, że szybko mi się to znu­dzi… Za dużo snu to nic dobrego. Dobry Boże, naprawdę jest już tak późno? – Laven­der wypro­sto­wała się i utkwiła wzrok w tar­czy zegara. – Mogę sobie mówić, że wcale nie chce mi się spać, ale moje ciało posiada okre­ślone przy­zwy­cza­je­nia, a ja nie mam już siły, aby z nim wal­czyć. Miło mi było cię poznać, moja droga… – wycią­gnęła dłoń do Alby.

– Jestem twoją wnuczką – przy­po­mniała jej Alba, sta­ra­jąc się zapa­no­wać nad iry­ta­cją.

– Naprawdę? Coś takiego! Cóż, w ogóle nie jesteś do nas podobna! Wszy­scy z rodziny Arbuc­kle mają jasne włosy, oczy i cerę, a ty jesteś ciemna i wyglą­dasz jak cudzo­ziemka… – Laven­der znowu zmie­rzyła Albę chłod­nym spoj­rze­niem.

– Moja matka była Włoszką – powie­działa Alba i drgnęła, sły­sząc, jak ostro i wysoko brzmi jej głos.

Spoj­rzała na ojca, który wciąż stał na środku pokoju i palił cygaro. Jego twarz była mocno zaczer­wie­niona. Bawo­lica, nie oka­zu­jąc praw­dzi­wych uczuć, pod­nio­sła się z fotela i pomo­gła teścio­wej wyjść z pokoju.

Po powro­cie Margo z cięż­kim wes­tchnie­niem pokrę­ciła głową.

– O, Boże, wszystko zaczyna jej się mylić… Chcia­ła­byś zostać na noc, Albo?

Alba dosłow­nie zago­to­wała się z wście­kło­ści. Margo trak­to­wała ją jak gościa, a prze­cież ona przy­je­chała do wła­snego domu! Nie­zdolna opa­no­wać nara­sta­ją­cej fru­stra­cji, otwo­rzyła torbę i wyjęła zwi­nięty szkic.

– Zna­la­złam to pod łóż­kiem – oświad­czyła, roz­pro­sto­wu­jąc kawa­łek papieru. – To por­tret Valen­tiny, nary­so­wany przez tatę…

Utkwiła w ojcu spoj­rze­nie swo­ich dziw­nych jasnych oczu. Zauwa­żyła, że Bawo­lica zgar­biła się, przy­tło­czona napię­ciem, i szybko wymie­niła z mężem ner­wowe spoj­rze­nie. Alba była teraz naprawdę wście­kła.

– Tak, tato, to piękny rysu­nek! Pozwól, że ci przy­po­mnę, kiedy powstał – w 1943 roku, w cza­sie wojny, kiedy jesz­cze kocha­łeś moją matkę… – Z lodo­wa­tym wyra­zem twa­rzy odwró­ciła się do Margo. – Czy ty w ogóle pozwa­lasz mu ją wspo­mi­nać?

– Posłu­chaj, moja droga… – zaczęła Margo, ale Alba pod­nio­sła głos i zaczęła wypo­wia­dać myśli, które przez wiele lat fer­men­to­wały w jej gło­wie, i podob­nie jak zbyt długo leża­ko­wane wino, sma­ko­wały teraz kwa­śno i gorzko.

– Zacho­wu­je­cie się tak, jakby ona nie ist­niała! Ni­gdy o niej nie roz­ma­wia­cie! – zaka­słała, pró­bu­jąc roz­luź­nić struny gło­sowe, które napięły się aż do bólu. – Jak mogłeś pozwo­lić, by inna kobieta znisz­czyła twoje wspo­mnie­nia o mojej matce?! Dla­czego jesteś takim tchó­rzem, tato?! Wal­czy­łeś na woj­nie, zabi­ja­łeś sil­niej­szych od cie­bie, a jed­nak… A jed­nak wypie­rasz się mojej matki, żeby tylko nie dener­wo­wać Margo…

Margo i Tho­mas stali nie­ru­chomo, w zupeł­nym mil­cze­niu. Żadne nie wie­działo, jak zare­ago­wać na ten atak. Przy­wy­kli już do wybu­chów Alby, lecz ten był wyjąt­kowo gwał­towny. Tylko dym z nie­do­pa­lo­nego cygara Tho­masa zakłó­cał kom­pletny bez­ruch, jaki zapa­no­wał w pokoju. Nawet psy nie śmiały drgnąć z prze­ra­że­nia. Alba raz po raz prze­no­siła wzrok z ojca na maco­chę i znowu na ojca. Zda­wała sobie sprawę, że pozwo­liła swoim uczu­ciom wymknąć się spod kon­troli, ale teraz było już za późno na odwrót. Słowa zostały wypo­wie­dziane i nie mogła ich cof­nąć, nawet gdyby chciała. W końcu Margo prze­rwała mil­cze­nie. Zaci­ska­jąc mocno zęby, żeby zacho­wać spo­kój, orze­kła, że naj­le­piej będzie, jeżeli ojciec i córka omó­wią tę sprawę w cztery oczy, i bez poże­gna­nia wyszła z pokoju.

Alba poczuła zado­wo­le­nie, że wresz­cie się jej pozbyła. Pode­szła do ojca i podała mu zwi­niętą kartkę. Tho­mas wziął ją i długo wpa­try­wał się w twarz córki, która odpo­wie­działa mu wyzy­wa­ją­cym, ostrym spoj­rze­niem. W jego oczach nie wyczy­tała jed­nak pra­gnie­nia walki, tylko ogromny, nie­zmie­rzony smu­tek. Smu­tek tak wielki, że po pro­stu musiała się odwró­cić. Tho­mas bez słowa wrzu­cił nie­do­pa­łek cygara do popiel­niczki i usiadł na tym samym krze­śle, które parę minut wcze­śniej zwol­niła jego matka. Nie roz­wi­nął rysunku, patrzył tylko na kartkę, gła­dząc papier kciu­kiem. Z odle­głej prze­szło­ści, z dawno temu zamknię­tego roz­działu życia napły­nął ku niemu słodki zapach fig.

Alba przy­glą­dała mu się uważ­nie. Ujrzała mło­dego męż­czy­znę w mun­du­rze ofi­cera mary­narki, tego samego, który uśmie­chał się do niej z foto­gra­fii w gar­de­ro­bie, dziel­nego mary­na­rza w bia­łym sza­liku, gra­na­to­wym płasz­czu i czapce z dasz­kiem. Tho­mas ze zdję­cia był szczu­plej­szy, przy­stoj­niej­szy, szczę­śliw­szy… W jego oczach nie było głę­bo­kiego, nie­po­ko­ją­cego smutku, tylko opty­mizm, który zawsze prze­waża w duszach mło­dych, odważ­nych ludzi. Nie było tam także roz­cza­ro­wa­nia, ponie­waż jego serce biło miło­ścią do jej matki, a przy­szłość roz­po­ście­rała się przed nimi jak piękny, zachwy­ca­jący dywan.

– Tym razem posu­nę­łaś się za daleko – ode­zwał się w końcu bar­dzo cichym gło­sem.

Alba skrzy­wiła się lekko.

– O wielu spra­wach nie masz poję­cia, nie zaczę­łaś ich nawet rozu­mieć – cią­gnął ojciec. – Gdyby było ina­czej, nie mówi­ła­byś do Margo takim tonem. Zacho­wa­łaś się nie­wy­ba­czal­nie, a ja nie zamie­rzam tego tole­ro­wać…

Jego słowa zapie­kły ją jak mocny poli­czek.

– Nie, to ty nic nie rozu­miesz! – zaczęła nie­zbyt pew­nym gło­sem. – Chcę się dowie­dzieć cze­goś o mojej matce, to chyba zro­zu­miałe, nie wydaje ci się? Zasłu­guję na to, żebyś mi o niej opo­wie­dział! Nie wiesz, jak to jest, kiedy wszę­dzie czu­jesz się obco! Zupeł­nie obco, jak­byś nie miał żad­nych korzeni!

Tho­mas popa­trzył na nią i ze znu­że­niem pokrę­cił głową.

– To jest twój dom… – Lekko ścią­gnął brwi. – Czy ja ci nie wystar­czam? Nie, naj­wy­raź­niej nie… Przez całe życie chcia­łaś cze­goś wię­cej, nic nie było dla cie­bie dość dobre, prawda? – wes­tchnął i prze­niósł spoj­rze­nie na zwi­nięty por­tret. – Tak, kocha­łem twoją matkę, a ona kochała cie­bie. Ale Valen­tina umarła i nie jestem w sta­nie tego odmie­nić… Nie mam ci nic wię­cej do powie­dze­nia. A jeśli cho­dzi o korze­nie, to po zakoń­cze­niu wojny przy­wio­złem cię tutaj, do Anglii. Twoje korze­nie są tutaj, zawsze tak było. Tu jest twój dom, twoje miej­sce na ziemi. Jeżeli ktoś stwa­rza pro­blemy, to nie Margo, ale ty. Rozej­rzyj się dookoła. Od naj­wcze­śniej­szych lat tylko bra­łaś i bra­łaś, i nawet nie przy­szło ci do głowy, że masz za co być wdzięczna… Nie wiem, czego jesz­cze chcesz, i jestem już zmę­czony bez­u­stan­nym dawa­niem…

– Więc nie opo­wiesz mi o Valen­ti­nie? – Alba wal­czyła ze łzami wście­kło­ści. Czuła, że ojciec znowu ją odpy­cha, odgra­dza się od niej i od jej matki. Wie­działa jedno – demo­nem, który pod­po­wia­dał mu, co ma robić, była Margo, nie jego sumie­nie. – Ni­gdy nie powie­dzia­łeś mi nawet, jak się pozna­li­ście… – szep­nęła, patrząc, jak mię­śnie jego szczęk drgają ner­wowo. – Ni­gdy nie podzie­li­łeś się nią ze mną… Daw­niej byli­śmy razem, tato, ty i ja, ale potem zja­wiła się Margo i w twoim życiu nagle zabra­kło dla mnie miej­sca…

– To nie­prawda! – jęk­nął Tho­mas. – Wyłącz­nie dzięki Margo jeste­śmy rodziną!

– Ona na­dal jest zazdro­sna o moją matkę!

– Bar­dzo się mylisz.

Alba zaśmiała się cynicz­nie.

– Tylko kobieta potrafi zro­zu­mieć drugą kobietę! – oznaj­miła trium­fal­nie.

– Ale ty nie jesteś jesz­cze kobietą, moja droga… – Ojciec popa­trzył na nią zaczer­wie­nio­nymi oczami.

Gdyby Alba nie nosiła w sercu tak wiel­kich pokła­dów żalu i pre­ten­sji, jego roz­pacz wzbu­dzi­łaby w niej współ­czu­cie.

– Nie zmu­szaj mnie, żebym wybie­rał mię­dzy tobą i żoną – dodał Tho­mas.

Jego głos był tak spo­kojny i poważny, że po ple­cach dziew­czyny prze­biegł nagły dreszcz.

– Nie muszę nawet pytać, bo i tak wiem, kogo byś wybrał, tato – powie­działa.

Kiedy samo­chód ruszył z pod­jazdu, Margo, która wszystko sły­szała, przy­sta­nęła za drzwiami salonu. Przez szcze­linę dosko­nale widziała Tho­masa. Jego twarz była mizerna i posza­rzała ze smutku. Wyglą­dał staro. W zamy­śle­niu dotknął zwi­nię­tego szkicu. Nie roz­wi­nął go, kiw­nął tylko głową, następ­nie wstał i prze­szedł do gabi­netu, gdzie z trza­skiem otwo­rzył i zamknął szu­fladę.

Wcale nie pra­gnął oży­wiać prze­szło­ści.

Gdy Tho­mas wresz­cie poło­żył się obok żony, ta powoli zdjęła oku­lary do czy­ta­nia i zamknęła książkę.

– Chyba przy­szedł czas, żebyś pozbył się tej kosz­mar­nej łodzi – powie­działa.

Tho­mas popra­wił się na mate­racu i oparł głowę na poduszce.

– Łódź nie ma nic wspól­nego ze złym zacho­wa­niem Alby – odparł ze znie­chę­ce­niem, ponie­waż roz­ma­wiali już o tym setki razy.

– Wiesz, że nie o to mi cho­dzi. Ta łódź przy­nosi pecha.

– Odkąd to sta­łaś się prze­sądna?

– Zupeł­nie nie rozu­miem, dla­czego Alba nie może wyna­jąć sobie miesz­ka­nia, tak jak Caro­line…

– Uwa­żasz, że dobrze by było, gdyby znowu zamiesz­kały razem?

– Dobry Boże, nie, to by była kata­strofa! – wykrzyk­nęła Margo. – Nie, nie możemy tego zro­bić nie­szczę­snej Caro­line… Alba bez­u­stan­nie się z nią kłó­ciła i zawsze zosta­wiała po sobie potworny bała­gan. Caro­line poświę­cała więk­szość wol­nych wie­czo­rów na wyrzu­ca­nie nie­do­pał­ków, które Alba wrzu­cała do kie­lisz­ków i tak dalej. Nie, ni­gdy wię­cej nie nara­zi­ła­bym Caro­line na coś takiego, nie zasłu­żyła na to…

– Alba jest bar­dzo szczę­śliwa na łodzi. – Tho­mas z cięż­kim wes­tchnie­niem zamknął oczy.

– Wszystko byłoby w porządku, gdyby to nie była ta łódź…

– Nie zamie­rzam się jej pozby­wać. Zresztą, czy nie wydaje ci się, że Alba ode­bra­łaby to z pew­no­ścią jako kolejny krok, mający na celu znisz­cze­nie pamięci o jej matce?

Margo scho­wała oku­lary do etui i odło­żyła książkę na sto­lik. Wyłą­czyła lampkę i uło­żyła się wygod­nie, przy­kry­wa­jąc się aż po samą szyję.

– Nie chcę cię wypy­ty­wać o ten por­tret, bo to nie moja sprawa – powie­działa cicho. – Jed­nak moim zda­niem źle się stało, że Alba go zna­la­zła. Nie powinna cią­gle wra­cać do prze­szło­ści, to jej szko­dzi…

– Prze­szłość… – wymam­ro­tał Tho­mas.

Nie mógł prze­stać myśleć o por­tre­cie. Otwo­rzył oczy i spoj­rzał w ciem­ność, gdzie już cze­kała na niego twarz Valen­tiny, wibru­jąca mło­do­ścią i nie­ujarz­mioną ener­gią. Wyda­wało mu się nawet, że czuje słodki, mio­dowy zapach fig, który napły­nął ku niemu z prze­szło­ści razem z dawno zapo­mnia­nym, inten­syw­nym aż do bólu uczu­ciem. Jego oczy zamgliły się łzami. Wziął głę­boki oddech, żeby tro­chę się uspo­koić. Dla­czego ten por­tret zna­lazł się wła­śnie teraz, po tylu latach, kiedy pra­wie udało mi się zosta­wić to wszystko za sobą, pomy­ślał.

– Co zamie­rzasz zro­bić? – zapy­tała Margo.

Z tru­dem ode­rwał się od wspo­mnień.

– Z czym?

– Z tą łodzią.

– Nic.

– Nic? – powtó­rzyła z nie­do­wie­rza­niem. – Ale prze­cież…

– Nic, tak jak powie­dzia­łem. Nie mam naj­mniej­szej ochoty roz­ma­wiać o tym ani chwili dłu­żej, chcę wresz­cie zasnąć. Łódź zostaje, a Alba na­dal może na niej miesz­kać.

Alba ledwo widziała drogę przez pły­nące jej z oczu łzy. Było już po pół­nocy, kiedy zapar­ko­wała samo­chód pod latar­nią na Cheyne Walk. Po co odda­łam mu por­tret, pomy­ślała z wście­kło­ścią. Mogłam go zatrzy­mać i nikomu o nim nie wspo­mnieć, tym­cza­sem teraz znowu nie mam nic, kom­plet­nie nic…

Powoli prze­szła po pon­to­no­wym tra­pie na pokład łodzi, żało­śnie pocią­ga­jąc nosem. Jestem zupeł­nie sama, nie mam nikogo, nikogo, roz­czu­liła się. Gdyby cho­ciaż na łodzi cze­kał na nią jakiś miły facet, do któ­rego mogłaby się z przy­jem­no­ścią przy­tu­lić… Nie jakiś tam Rupert, Tim czy James, ale ktoś wyjąt­kowy. Tej nocy nie chciała być sama. Wie­działa, że Viv czę­sto pra­cuje nad książ­kami do bia­łego rana, więc bez waha­nia zapu­kała do jej drzwi. Cze­kała chwilę, ale dobie­ga­ją­cemu z oddali przy­ja­znemu szu­mowi mia­sta towa­rzy­szyło tylko ciche trzesz­cze­nie desek i łagodne plu­ska­nie fal o pon­ton.

Odwró­ciła się już, przy­gnę­biona, kiedy drzwi uchy­liły się i w szcze­li­nie uka­zała się blada twarz Viv.

– Ach, to ty… – powie­działa, mie­rząc zapła­kaną Albę uważ­nym spoj­rze­niem. – Masz ci los… Wejdź do środka, nie stój tak…

Alba poszła za ubraną w obszerny kaftan Viv do kuchni. Powie­trze było tu prze­siąk­nięte cha­rak­te­ry­stycz­nym zapa­chem wil­goci, podob­nie jak na jej wła­snej łodzi, ale miesz­ka­nie Viv pach­niało także czymś wyjąt­ko­wym i przy­jem­nie egzo­tycz­nym. Viv uwiel­biała palić indyj­skie kadzi­dełka i nasą­czone roz­ma­itymi aro­ma­tami świeczki, które kupo­wała na Car­naby Street. Alba usia­dła przy okrą­głym stole w pokoju o fio­le­to­wych ścia­nach i sku­liła się nad fili­żanką kawy, którą podała jej Viv.

– Jestem w samym środku okrop­nie trud­nego roz­działu, więc chęt­nie zro­bię sobie prze­rwę i poga­dam z tobą – oświad­czyła pisarka. – Nie wydaje mi się, żebyś zale­wała się łzami z powodu męż­czy­zny, mam rację? – Usia­dła i zapa­liła papie­rosa. – Weź jed­nego, skar­bie, od razu poczu­jesz się lepiej… – pod­su­nęła Albie pudełko.

Alba wzięła papie­rosa i pochy­liła się nad sto­łem, aby się­gnąć do pło­myka zapal­niczki.

– No więc, dla­czego pła­czesz? – zapy­tała Viv.

– Zna­la­złam pod łóż­kiem por­tret mojej matki, naszki­co­wany przez ojca…

– Dobry Boże, co robi­łaś pod łóż­kiem? – Viv dosko­nale wie­działa, że Alba ni­gdy nie sprząta.

– To piękny szkic, mówię ci, naprawdę piękny… – Alba w ogóle nie usły­szała jej pyta­nia. – A ojciec nie chce ze mną o nim poroz­ma­wiać…

– Rozu­miem… – Viv zacią­gnęła się i wydmu­chała dym przez nos, zupeł­nie jak smok. – Poje­cha­łaś w nocy do Hamp­shire?

– Nie mogłam wytrzy­mać. Myśla­łam, że ojciec się ucie­szy…

– Jakim cudem por­tret two­jej matki zna­lazł się pod łóż­kiem?

– Och, ojciec scho­wał go tam przed Bawo­licą. Moją maco­chę zżera zazdrość, dla­tego ni­gdy nawet nie chciała wejść na łódź, którą tata nazwał imie­niem mamy. Co za głu­pia baba!

– Jak zare­ago­wał ojciec?

Alba prze­łknęła łyk kawy i skrzy­wiła się, bo spa­rzyła język gorą­cym napo­jem.

– Wściekł się na mnie.

– Nie­moż­liwe! – obu­rzyła się Viv.

– Ależ tak! Powie­dzia­łam mu o por­tre­cie w obec­no­ści Bawo­licy.

– No, to wiele tłu­ma­czy…

– Zale­żało mi, by się dowie­działa, że ukrył go przed nią. – Alba zachi­cho­tała zło­śli­wie, odsła­nia­jąc krzywy górny kieł, który zda­niem Ruperta, a może Tima, doda­wał jej war­gom uroku. – Założę się, że po moim odjeź­dzie kłó­cili się do upa­dłego… Bawo­lica na pewno pod­słu­chi­wała za drzwiami, kiedy roz­ma­wia­łam z ojcem, wyobra­żam sobie, jak sapała przy dziurce od klu­cza…

– Obej­rzał por­tret?

– Nie. Zro­bił się czer­wony i strasz­nie smutny. On wciąż ją kocha, wiesz? I pew­nie ni­gdy nie prze­sta­nie… Chyba żałuje, że oże­nił się z Bawo­licą. No, nie­ważne… Ja chcia­ła­bym tylko, żeby podzie­lił się ze mną wspo­mnie­niami o mamie, rozu­miesz? A on nie chce tego zro­bić, bo boi się zde­ner­wo­wać Bawo­licę. To wszystko przez nią…

– Musi być bar­dzo okrutna i głu­pia, skoro jest zazdro­sna o zmarłą – powie­działa z prze­ję­ciem Viv, pokle­pu­jąc Albę po ręce.

Dziwne, jasne oczy Alby znowu wez­brały łzami i Viv nie­spo­dzie­wa­nie zapra­gnęła przy­tu­lić ją i pocie­szyć jak matka. Alba miała dwa­dzie­ścia sześć lat, ale Viv trudno było uznać ją za osobę zupeł­nie doro­słą i doj­rzałą emo­cjo­nal­nie. Pod płasz­czy­kiem pew­no­ści sie­bie ukry­wało się dziecko, które cze­kało, aby ktoś je poko­chał. Viv podała dziew­czy­nie ligni­nową chu­s­teczkę.

– Co masz zamiar zro­bić, kocha­nie? – zapy­tała.

– Nic nie mogę zro­bić – odparła Alba żało­snym tonem.

– Och, to nie­prawda, zawsze można coś wymy­ślić. Nie zapo­mi­naj, że Bóg pomaga wyłącz­nie tym, któ­rzy sami sobie poma­gają. Mam przy­ja­ciela, który może wpad­nie na jakiś pomysł… – Viv zmru­żyła oczy. – Jeżeli ist­nieje czło­wiek, któ­rego urok działa dosłow­nie na wszyst­kich, to z całą pew­no­ścią jest nim Fit­zroy Daven­port…

Rozdział trzeci

Fitza przez całą noc nękały nie­spo­kojne sny o Albie, a kiedy rano się obu­dził, jej twarz była już na trwałe wyryta w jego pamięci. Leżał nie­ru­chomo, cie­sząc się wido­kiem jasnego pro­mie­nia słońca, który wdarł się do pokoju przez szcze­linę mię­dzy zasło­nami, oraz wspo­mnie­niem Alby. Ach, ta jej owalna twarz i duże, zmy­słowe wargi… Fitz z nie­na­wi­ścią pomy­ślał o męż­czy­znach, któ­rzy cało­wali jej usta i pośpiesz­nie prze­niósł uwagę na nie­zwy­kłe oczy dziew­czyny. Były głę­boko osa­dzone, oko­lone czar­nymi, gru­bymi rzę­sami i bar­dzo mocno zary­so­wa­nymi, dość cięż­kimi brwiami, a cie­nie wokół nich, pra­wie nie­wi­doczne na skó­rze, ale jed­nak obecne, nada­wały twa­rzy Alby wyraz smutku.

Pod­nie­cał go także spo­sób, w jaki się poru­szała, no i te dłu­gie nogi w butach do kolan… I gład­kie, smu­kłe uda, tylko sym­bo­licz­nie osło­nięte kró­ciutką spód­niczką… Cho­dziła pew­nym sie­bie kro­kiem, z wdzię­kiem mło­dego źre­baka, jak okre­ślali to nie­któ­rzy pisa­rze ze skłon­no­ścią do banal­nych sfor­mu­ło­wań (na szczę­ście Viv nie miała takich upodo­bań).

Alba potrak­to­wała go z nie­wy­ba­czalną nie­uprzej­mo­ścią, ale jej uśmiech i krzywy ząb były tak cza­ru­jące, że Fitz miał wra­że­nie, jakby wylała mu na skórę odro­binę cie­płego miodu, potem zaś zli­zała tę kro­plę jed­nym cudow­nym liź­nię­ciem szorst­kiego języka.

W kuchni na dole Sprout zaczął szu­rać pustą miską. Fitz wes­tchnął. Nie chciało mu się wsta­wać. Spró­bo­wał wymy­ślić jakiś pre­tekst, który mógł uspra­wie­dli­wić ponowną wizytę u Viv – ist­niała prze­cież szansa, że spo­tka Albę i zamieni z nią parę słów. Może zadzwoni do pisarki i powie, że koniecz­nie muszą omó­wić szcze­gó­łowo umowę na wyda­nie jej ostat­niej książki we Fran­cji i moż­li­wość wyjazdu do tego kraju w celach pro­mo­cyj­nych – Fran­cuzi uwiel­biali jej powie­ści, więc na pewno chęt­nie by o tym poroz­ma­wiała… Albo może raczej pod­su­nie jej pomysł wspól­nego przej­rze­nia ostat­nich wyni­ków sprze­daży… Łatwo było ją zado­wo­lić, ponie­waż bar­dzo lubiła mówić o sobie, a tego dnia Fitz był w nastroju do słu­cha­nia. Się­gnął po słu­chawkę dokład­nie w tej samej chwili, gdy tele­fon zadzwo­nił. Fitz skrzy­wił się niechęt­nie, ale wyraz jego twa­rzy natych­miast się zmie­nił na dźwięk głosu Viv.

– Dzień dobry, skar­bie! – zawo­łała pogod­nie.

Dusza Fitza ule­ciała na skrzy­dłach aż pod sufit.

– Ach, to ty, kocha­nie! Wyobraź sobie, że wła­śnie mia­łem do cie­bie dzwo­nić!

– Naprawdę? Coś się stało? Mam nadzieję, że to coś przy­jem­nego…

– Natu­ral­nie, Viv. Jesteś moją naj­lep­szą klientką, moją gwiazdą, prze­cież wiesz o tym.

– Nie trzy­maj mnie w nie­pew­no­ści!

– Fran­cuzi chcą, żebyś do nich przy­je­chała na serię spo­tkań z czy­tel­ni­kami w Paryżu i jesz­cze kilku dużych mia­stach – skła­mał Fitz. – Naprawdę mają kręćka na twoim punk­cie…

Trudno, pomy­ślał, póź­niej się zasta­no­wię, jak z tego wybrnąć.

W gło­sie Viv zabrzmiało szczere zado­wo­le­nie – zaczęła teraz wyma­wiać spół­gło­ski z jesz­cze więk­szą emfazą niż zwy­kle.

– Och, skar­bie, to wspa­niale! Oczy­wi­ście, nie mogę odmó­wić, wiem, że mam obo­wiązki wobec czy­tel­ni­ków… Na pewno ich nie zawiodę. Osta­tecz­nie są mi potrzebni w tym samym stop­niu, co ja im…

– Dosko­nale, w takim razie zaraz się z nimi poro­zu­miem… – Fitz prze­rwał, sły­sząc, jak Viv wciąga powie­trze. Był gotów się zało­żyć, że wła­śnie pali papie­rosa w swo­jej fio­le­to­wej kuchni. – O czym chcia­łaś ze mną poroz­ma­wiać? – zapy­tał z nadzieją na zapro­sze­nie.

– No, popatrz, z tego wszyst­kiego była­bym zapo­mniała! – Viv zawsty­dziła się, że nowiny Fitza usu­nęły w cień histo­rię Alby. – Wpad­nij dziś do mnie na kola­cję, dobrze? Mam dla cie­bie zada­nie, które chyba przy­pad­nie ci do gustu. Pewna prze­śla­do­wana przez los młoda dama czeka na ryce­rza w lśnią­cej zbroi, który ura­tuje ją z rąk złej maco­chy i obo­jęt­nego ojca. Myślę, że chęt­nie się tym zaj­miesz, zwłasz­cza że młoda dama wpa­dła ci w oko, prawda? Tylko nie zako­chaj się w niej, na miłość boską…

– Będę wie­czo­rem – oznaj­mił Fitz gło­sem zachryp­nię­tym z pod­nie­ce­nia.

Viv wymow­nie prze­wró­ciła uma­lo­wa­nymi oczami i odło­żyła słu­chawkę. Była zda­nia, że na dłuż­szą metę z całej tej przy­gody nie wynik­nie dla Fitza nic dobrego. Histo­ria z Albą w roli głów­nej mogła przy­nieść męż­czyź­nie tylko roz­cza­ro­wa­nie i żal, ale wobec zapału Fitza była zupeł­nie bez­radna.

Alba ock­nęła się z uczu­ciem prze­ra­ża­ją­cej pustki. Wstała i szybko zapa­rzyła fili­żankę her­baty. W lodówce nie było nic do jedze­nia, tylko ćwierć litra mleka, dwie butelki wina i kil­ka­na­ście bute­le­czek lakieru do paznokci. Ranek był chłodny i dziew­czyna mar­zła mimo włą­czo­nego ogrze­wa­nia. Otu­liła się szla­fro­kiem i prze­tarła zapuch­nięte oczy, gło­śno zie­wa­jąc. Posta­no­wiła poje­chać na zakupy, żeby tro­chę popra­wić sobie nastrój i może umó­wić się na lunch z Ruper­tem, który pra­co­wał w agen­cji nie­ru­cho­mo­ści w May­fair. Nie byłoby tak źle, gdyby zajął jej więk­szą część popo­łu­dnia, a potem kochał się z nią aż do zmroku… Uznała, że Rupert będzie naprawdę nie­złym środ­kiem na drę­czące ją przy­gnę­bie­nie – w jego ramio­nach na pewno poczuje się znacz­nie lepiej. Upra­wiał seks z wielką czu­ło­ścią i entu­zja­zmem, a na doda­tek był w tym rze­czy­wi­ście dobry. Nie obma­cy­wał jej nie­zdar­nie i nie dyszał niczym zmę­czony słoń. Nie zno­siła takich kochan­ków, podob­nie jak tych, któ­rzy spo­co­nymi łapami mię­to­sili jej piersi i pośladki. Rupert nie nale­żał do nich i jak na razie nie prze­śla­do­wał jej nie­ustan­nymi tele­fo­nami. Po pro­stu był na miej­scu, gdy go potrze­bo­wała, i tyle. Musiała też przy­znać, że jego towa­rzy­stwo naprawdę ją roz­we­sela.

Się­gała wła­śnie po słu­chawkę, kiedy usły­szała gło­śne, natar­czywe puka­nie do drzwi. Natych­miast poznała ten cha­rak­te­ry­styczny dźwięk i uśmiech­nęła się. Harry Reed, zwany także „Rzeczną Trzcinką”… W sztyw­nym nie­bie­skim mun­du­rze i czapce funk­cjo­na­riu­sza poli­cji rzecz­nej pra­wie codzien­nie patro­lo­wał Tamizę w tej oko­licy. Co jakiś czas wpa­dał na kawę, a poza tym już nie­raz wygrze­wał łóżko Alby. Nie­stety, jego bru­talne piesz­czoty nie były tym, czego dziś potrze­bo­wała.

– Cześć! – powie­działa, uchy­la­jąc drzwi.

Harry był wysoki i chudy, fak­tycz­nie podobny do trzciny, miał jasno­brą­zowe oczy, sze­roki, tro­chę bez­czelny uśmiech i dość przy­stojną, cho­ciaż nieco pry­mi­tywną twarz.

– Zapo­mnia­łem już, jak wyglą­dasz rano – rzekł tęsk­nym gło­sem, zdej­mu­jąc czapkę i trzy­ma­jąc ją przed sobą w dużych, szorst­kich dło­niach.

– I tylko dla­tego posta­no­wi­łeś do mnie zaj­rzeć?

– Może poświę­cisz chwilkę na wypi­cie kawy ze zmar­z­nię­tym poli­cjan­tem, co? Przy­naj­mniej będziesz miała pew­ność, że nic ci nie grozi! – Harry zawsze czę­sto­wał Albę tym żar­tem i zawsze szcze­rze się z niego śmiał.

– Raczej nie, Harry, przy­kro mi. Śpie­szę się, bo jestem umó­wiona – skła­mała Alba. – Ale gdy­byś tak wpadł wie­czo­rem, przed kola­cją? Co ty na to?

Harry’emu zaświe­ciły się oczy. Wło­żył czapkę i rado­śnie zatarł ręce.

– Pod koniec zmiany wpadnę na drinka – powie­dział. – Póź­niej mam spo­tkać się z chło­pa­kami w pubie Star and Gar­ter, może poszła­byś ze mną?

Alba przy­po­mniała sobie, że Viv zapro­siła ją na kola­cję z Fit­zroyem Jak-mu-tam, więc musiała odmó­wić, cho­ciaż lubiła spę­dzać czas w zady­mio­nym pubie z poli­cjan­tami.

– Nie dzi­siaj, Harry.

– Któ­re­goś dnia znowu zabiorę cię na prze­jażdżkę moto­rówką. Pamię­tasz, jak musia­łem wysa­dzić cię przy Chel­sea Reach? Sier­żant wyprułby mi flaki i zro­bił sobie z nich pod­wiązki, gdyby zoba­czył cię ze mną w łodzi…

– To było zabawne – przy­znała Alba. Dobrze pamię­tała, jak pośpiesz­nie wdra­py­wała się na nabrzeże, a zimny wiatr szar­pał jej włosy i pod­wie­wał spód­niczkę. – Posta­ram się nie rzu­cać two­jemu sier­żan­towi w oczy, cho­ciaż kto wie, może by mi się spodo­bał…

– Ty spodo­ba­ła­byś się jemu, to pewne – mruk­nął Harry.

Wszyst­kim się podo­bam, pomy­ślała Alba. Cza­sami oka­zy­wane przez męż­czyzn uwiel­bie­nie naprawdę ją męczyło.

– To co, jeste­śmy umó­wieni na drinka wie­czo­rem, tak? – przy­po­mniał jej Harry.

– Jeżeli będziesz miał szczę­ście, a ja ochotę… – Alba odsło­niła w uśmie­chu krzywy ząb.

Harry o mało nie zemdlał z rado­ści.

– Jesteś wyjąt­kową dziew­czyną, jedyną w swoim rodzaju…

– A ty cią­gle mi o tym przy­po­mi­nasz.

– Do zoba­cze­nia wie­czo­rem! – Harry wsko­czył do moto­rówki, włą­czył sil­nik i ruszył w górę Tamizy, z zapa­łem macha­jąc czapką na poże­gna­nie.

Alba wybrała się do mia­sta. Kupiła bluzkę koszu­lową i dwie spód­niczki mini w skle­pie Esca­pade na Bromp­ton Road za czter­na­ście fun­tów oraz buty firmy The Chel­sea Cob­bler za pięć fun­tów, a następ­nie poje­chała tak­sówką do May­fair, na lunch z Ruper­tem. Rupert nie potra­fił ukryć rado­ści ze spo­tka­nia, ponie­waż miał poważne obawy, że na poprzed­niej randce wydał się Albie śmier­tel­nie nudny i nie spo­dzie­wał się, że dziew­czyna sama się do niego ode­zwie, w dodatku tak szybko. Ciemną chmurę na jasnym hory­zon­cie sta­no­wił tylko fakt, że przed trze­cią miał spo­tka­nie z klien­tem, roz­stali się więc o dru­giej i Alba poszła na spa­cer do parku, a Rupert poje­chał do Bay­swa­ter, żeby poka­zać ewen­tu­al­nemu nabywcy kilka domów. Wcho­dząc do każ­dej kolej­nej sypialni, wyobra­żał sobie, że widzi leżącą na łóżku nagą Albę o skó­rze koloru miodu.

Znu­dzona prze­chadzką i zaku­pami Alba posta­no­wiła dla roz­rywki wró­cić do domu auto­bu­sem. Już dawno prze­stały bawić ją pełne zachwytu spoj­rze­nia męż­czyzn, zawsze też ostro zby­wała tych, któ­rzy pró­bo­wali nawią­zać z nią roz­mowę, ale podróż auto­bu­sem była jed­nak przy­jem­niej­sza od jazdy tak­sówką, poza tym zaj­mo­wała wię­cej czasu. Lubiła obser­wo­wać ludzi, ukrad­kiem przy­słu­chi­wać się ich roz­mo­wom i wyobra­żać sobie, gdzie i w jakich warun­kach miesz­kają. Z przy­jem­no­ścią myślala o cze­ka­ją­cej ją kola­cji u Viv i wcze­śniej­szej wizy­cie Harry’ego Trzcinki. Dotąd ni­gdy nie pomy­ślała, że jej życie jest puste. Miała dużo zna­jo­mych i brała sobie kochan­ków, kiedy nie chciała być w nocy sama. Nie ana­li­zo­wała swo­jego spo­sobu życia, nie pró­bo­wała także zapeł­niać dni god­nymi uwagi zaję­ciami – żyła z dnia na dzień i sta­rała się spę­dzać czas w jak naj­przy­jem­niej­szy spo­sób. Gdyby ktoś ją zapy­tał, nie potra­fi­łaby wymie­nić ani jed­nej rze­czy, która mogłaby stać się dla niej inspi­ra­cją do dzia­ła­nia. W niczym nie przy­po­mi­nała Viv, która wciąż była głodna prze­żyć i spę­dzała dłu­gie godziny przy maszy­nie do pisa­nia, two­rząc książki, sta­no­wiące odbi­cie jej entu­zja­stycz­nego (zda­niem nie­któ­rych cynicz­nego) sto­sunku do ludzi oraz ich sła­bo­stek. Alba nie pra­gnęła mał­żeń­stwa i dzieci, cho­ciaż skoń­czyła już dwa­dzie­ścia sześć lat i nie robiła się coraz młod­sza, o czym czę­sto przy­po­mi­nała jej Viv. Nie myślała o przy­szło­ści. Nie zda­wała sobie sprawy, że unika snu­cia marzeń i pla­nów ze stra­chu, iż jej przy­szłość także będzie pusta.

Alba wzięła kąpiel i umyła włosy, owi­nęła się ręcz­ni­kiem i zaczęła malo­wać kwiatki na paznok­ciach u nóg, kiedy obok „Valen­tiny” przy­cu­mo­wała moto­rówka Harry’ego Trzcinki. Roz­pa­lony namięt­no­ścią poli­cjant zja­wił się wcze­śniej, pach­nący wodą po gole­niu, z wło­sami przy­li­za­nymi mokrym grze­bie­niem. Wyglą­dał cał­kiem atrak­cyj­nie i Alba szcze­rze się ucie­szyła na jego widok. Nie musiała poka­zy­wać mu, gdzie prze­cho­wuje alko­hol – Harry od razu skie­ro­wał się do lodówki i nalał im obojgu po kie­liszku wina. Zauwa­żyła, że Harry ze wszyst­kich sił stara się zaj­rzeć pod ręcz­nik i zmie­niła pozy­cję tak, żeby utrud­nić mu pod­glą­da­nie. Nie miała ochoty na seks, poza tym była umó­wiona na kola­cję. Poma­lo­wała ostatni pazno­kieć i usa­do­wiła się wygod­nie, aby lakier wysechł.

– Dziś po połu­dniu Revel zna­lazł w rzece obciętą rękę – oznaj­mił Harry, sia­da­jąc w fotelu i wycią­ga­jąc dłu­gie nogi daleko przed sie­bie.

– Co za ohyda! – Alba z nie­sma­kiem zmarsz­czyła ładny nosek. – Co się stało z resztą ciała?

– Nie wia­domo – odparł z ważną miną. – Musimy prze­pro­wa­dzić docho­dze­nie.

– To stara ręka czy cał­kiem świeża?

– Raczej stara, w każ­dym razie mocno nad­gniła i cuch­nąca. Nie chcę, żebyś miała złe sny, cho­ciaż oczy­wi­ście znam na to dobry spo­sób… – Harry zna­cząco uniósł jedną brew.

Alba zigno­ro­wała nie­dwu­znaczną pro­po­zy­cję.

– Może to szczątki tor­tu­ro­wa­nego dwo­rza­nina Elż­biety I! – Zaśmiała się. – Nie­wy­klu­czone, że jutro znaj­dzie­cie głowę!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki