Francuski ogrodnik - Santa Montefiore - ebook + książka

Francuski ogrodnik ebook

Santa Montefiore

4,5

Opis

Powieść autorki światowych bestsellerów Santy Montefiore.

Nowa, piękna, kolekcjonerska edycja.

Pozwólcie miłości wzrastać...

Miranda i David przeprowadzają się z Londynu do pięknego domu na wsi, otoczonego czarodziejskim ogrodem.

Jednak Miranda wciąż chwiejnie biega po mokrym trawniku na wysokich obcasach, Davida nigdy nie ma w domu, a dzieci za żadne skarby świata nie chcą oderwać się od telewizora.

I wtedy zjawia się zagadkowy Francuz... Sięgając do tajemnic mądrości przyrody, powoli zaczyna leczyć przeszłość i teraźniejszość. Ale kim właściwie jest? Jego sekret kryje się w najgłębszych zakamarkach ogrodu, ponieważ ogród, podobnie jak miłość, potrafi przywrócić ludzkiej duszy zdrowie nie tylko o każdej porze roku, ale także w każdym pokoleniu.

Powieść Santy Montefiore to odejście od gatunku, w jakim specjalizowała się dotychczas ta utalentowana pisarka. Wysławia uwodzicielskie piękno angielskich krajobrazów oraz lecznicze siły natury, lecz przede wszystkim przedstawia epicką historię miłosną, rozgrywającą się w samym sercu życia rodzinnego oraz konflikt między obowiązkiem i pożądaniem.

Każdy, kto lubi Joanne Harris lub Mary Wesley, z pewnością pokocha nastrojowy romans Santy Montefiore.

„Mail on Sunday”

Tej książki nie da się odłożyć... Zakończenie jest fascynujące, ostatnie fragmenty przyprawiają o najprawdziwsze dreszcze...

„Daily Express”

Wspaniała epicka historia miłosna... Zaskakująca, poruszająca i znakomicie napisana.

Elizabeth Buchan

Santa Montefiore błyskotliwie łączy intrygę oraz opis komplikacji życia w kraju w stanie wojny w wyjątkowo fascynującej romantycznej historii.

Red

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 533

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (99 ocen)
64
23
11
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tamtamo

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna. Genialnie napisana.
10
AnnaMalicka

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i bardzo wzruszająca opowieść. Polecam wszystkim miłośnikom melodramatów.
00
DorotaMagdalena

Z braku laku…

Typowy lekki wspomagacz nastroju na jesienne szarugi. W innej sytuacji szkoda czasu.
00
jebudubuu

Nie oderwiesz się od lektury

piękna
00
justyna_gazda

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze zachwycajaca!@@
00

Popularność




Podzię­ko­wa­nia

Pomysł cza­ro­dziej­skiego ogrodu ożył w mojej wyobraźni dopiero gdy poje­cha­łam odwie­dzić Geo­r­gię Lang­ton w Dor­set. Geo­r­gia jest nie tylko uta­len­to­waną ogrod­niczką, lecz także jedną z naj­bar­dziej cza­ru­ją­cych eks­cen­try­czek w Anglii. Zain­spi­ro­wała mnie do dzia­ła­nia tyloma fascy­nu­ją­cymi ide­ami, że napi­sa­nie tej książki było czy­stą przy­jem­no­ścią, od początku do końca. Jestem Geo­r­gii za to ogrom­nie wdzięczna i zapew­niam czy­tel­ni­ków, że wszel­kie tech­niczne błędy w tek­ście są wyłącz­nie moim dzie­łem.

Sue John­son-Hill i tym razem cze­kała w Bor­de­aux, żeby z entu­zja­zmem i cier­pli­wo­ścią odpo­wie­dzieć na moje pyta­nia. Już drugi raz pospie­szyła mi z pomocą, za co ser­decz­nie jej dzię­kuję!

Bar­dzo dzię­kuję rów­nież mojemu ojcu, który nauczył mnie głę­biej poj­mo­wać życie i cenić przy­rodę. Jego mądry przy­kład spra­wił, że stwo­rzy­łam wła­śnie takiego boha­tera.

Moja matka jest praw­dzi­wym źró­dłem wie­dzy, wraż­liwą redak­torką tek­stu i zna­ko­mitą słu­chaczką, która traf­nie i mądrze oce­niała moje pomy­sły. Poświę­ciła mi mnó­stwo czasu, ener­gii i entu­zja­zmu, i naprawdę trudno mi wyra­zić wdzięcz­ność, jaką do niej czuję.

Książka nie nada­wa­łaby się do wyda­nia bez dokład­nego ple­wie­nia, któ­rym zajęła się reda­gu­jąca moje tek­sty Susan Flet­cher. Susan jest zna­ko­mitą, wyjąt­kową redak­torką i kone­serką dobrych lek­tur. Ma wielką cier­pli­wość i oko do szcze­gó­łów, któ­rego mnie raczej brak. Zawsze cenię jej rady i szcze­rze dzię­kuję za trud wło­żony w to, aby książka była jak naj­lep­sza.

Moja agentka, She­ila Crow­ley, posiada nie­zwy­kłą cechę – zawsze czuję się przy niej tak, jak­bym była jej jedyną autorką. Jest wytrwała, pogodna, lecz także twarda i zde­cy­do­wana, kiedy wyma­gają tego oko­licz­no­ści. Dzię­kuję, że czu­wała w moim naroż­niku i doda­wała mi odwagi, gdy wyry­wa­łam sobie włosy z głowy z roz­pa­czy i nie mogłam napi­sać ani jed­nego zda­nia!

Jesz­cze raz i jesz­cze raz dzię­kuję Kate Rock, bez któ­rej pomocy na pewno nie wyda­ła­bym mojej pierw­szej powie­ści; Eleni Fosti­ro­po­ulos i mojej fan­ta­stycz­nej dru­ży­nie z wydaw­nic­twa Hod­der; mojej kole­żance po pió­rze, Eli­za­beth Buchan, która hoj­nie podzie­liła się ze mną pomy­słami, a także mojej szkol­nej przy­ja­ciółce, Cosi­mie Town­ley, która przed­sta­wiła mnie Miss Fitz, przy oka­zji pod­rzu­ca­jąc mi pomysł z tchó­rzo­fretką.

Dzię­kuję moim naj­uko­chań­szym dzie­ciom, Lily i Sashy, za natchnie­nie i miłość.

I wresz­cie naj­moc­niej i naj­ser­decz­niej dzię­kuję mojemu mężowi Seba­gowi, jak zwy­kle. Nie­stru­dze­nie dostar­cza mi pomy­słów, stale mnie wspiera i mądrze dora­dza. Na wszyst­kich kart­kach tej powie­ści można zna­leźć odci­ski jego pal­ców…

Pro­log

Har­ting­ton House, lato 2004

Zmierzch już się czaił, kiedy dotarła do domku, mocno przy­ci­ska­jąc do piersi tek­tu­rowe pudełko. Słońce wisiało nisko na nie­bie, malu­jąc obłoki różową farbą i upodob­nia­jąc je do kłęb­ków cukro­wej waty, dłu­gie cie­nie kła­dły się na wil­got­nej od rosy tra­wie. Powie­trze słodko pach­niało żyzną zie­mią i roz­wi­ja­ją­cymi się kwia­tami. Malut­kie ważki koły­sały się wśród traw, ich skrzy­dełka mie­niły się w świe­tle. Dom był dziwny, syme­tryczny, z wyso­kim dachem, który jakby przy­gnia­tał znaj­du­jące się pod nim ściany. Cał­kiem moż­liwe, że kie­dyś peł­nił rolę sto­doły albo spi­chle­rza, ponie­waż stał na środku pola. Dachówki były brą­zowe i poro­śnięte mchem, komin lekko prze­chy­lony w lewo. Szczyt dachu tro­chę się zapadł, jakby zmę­czył się wła­snym trwa­niem. Pnące róże pie­niły się nad drzwiami, z któ­rych zaczęła już odpa­dać farba. Dom spra­wiał wra­że­nie w przy­kry spo­sób zapo­mnia­nego i opusz­czo­nego, ukryty w nie­wiel­kim zagaj­niku u stóp ogrodu, tuż nad rzeką. Tłu­sty gołąb przy­go­to­wy­wał się do snu, gru­cha­jąc leni­wie przy kałuży, a dwie wie­wiórki pomknęły w górę po pniu potęż­nego kasz­tana i przy­cup­nęły w zagię­ciu gałęzi, obser­wu­jąc ją podejrz­li­wymi czar­nymi ślep­kami.

Chwilę stała nie­ru­chomo, przy­glą­da­jąc się spo­koj­nym wodom rzeki Hart, powoli podą­ża­ją­cym doliną w stronę morza. Pamię­tała, jak łowiła ryby siat­kami i rzu­cała patyki z małego kamien­nego mostku. Nic się tu nie zmie­niło. Krowy na­dal muczały na łące nad rzeką, a dale­kie ter­ko­ta­nie trak­tora dobie­gało od drogi za żywo­pło­tem. Zamru­gała, otrzą­snęła się ze wspo­mnień i wsu­nęła klucz do zamka.

Drzwi otwo­rzyły się z bole­snym skrzyp­nię­ciem. Weszła do holu i od razu poczuła leciutki lecz trwały zapach kwia­tów poma­rań­czy. Kiedy zaj­rzała do salonu, zagra­co­nego nie­zli­czo­nymi foto­gra­fiami, bibe­lo­tami i książ­kami, pomy­ślała sobie, że ktoś tu mieszka. Jeśli dobrze wie­działa, agen­cja nie sprze­dała jesz­cze posia­dło­ści, do któ­rej nale­żał domek i która była na rynku już od ponad dzie­się­ciu mie­sięcy.

– Halo! – zawo­łała. – Jest tu ktoś?

Cisza. Ner­wowo ścią­gnęła brwi i zamknęła za sobą drzwi wej­ściowe. Pudełko posta­wiła na pod­ło­dze w holu. Powie­trze w domu było cie­płe i tro­chę cięż­kie, pach­nące kurzem, daw­nymi wspo­mnie­niami i łzami. Ją także oczy pie­kły od łez.

Weszła do kuchni, gdzie na stole stały por­ce­la­nowe fili­żanki i imbry­czek, a krze­sła były odsu­nięte. Pozo­sta­ło­ści po pod­wie­czorku dla dwojga… Poło­żyła rękę na opar­ciu jed­nego z krze­seł, bo nagle zakrę­ciło jej się w gło­wie. Przez wszyst­kie lata, kiedy miesz­kała w wiel­kim domu, ani razu nie zaj­rzała do tego domku. Drzwi zawsze były tu zamknięte, a ona ni­gdy nie czuła cie­ka­wo­ści. Sądząc po gru­bo­ści war­stwy kurzu, pokry­wa­ją­cej kuchenny stół, nikt inny także tu nie zaglą­dał.

Z góry dobiegł jakiś dźwięk, chyba ciche kroki.

– Halo! – zawo­łała znowu, nagle prze­stra­szona. – Czy ktoś tu jest?

Cisza. Wró­ciła do holu i pod­nio­sła pudełko. Gdy się wypro­sto­wała, odkryła, że nie może ode­rwać oczu od pode­stu scho­dów, roz­ja­śnio­nego nie­ziem­skim bla­skiem. Jej lęk roz­wiał się w jed­nej chwili, a w głębi serca roz­le­gło się bez­gło­śne woła­nie.

Zaczęła powoli wspi­nać się po scho­dach na pię­terko. Na górze, po lewej stro­nie, znaj­do­wał się pusty pokój. Posta­wiła tam pudełko i przy­sta­nęła w progu. Nie miała ochoty go zosta­wiać, ponie­waż w środku było coś nie­zwy­kle cen­nego. Z nie­zmier­nym tru­dem roz­sta­wała się z tą rze­czą, wie­działa jed­nak, że wła­śnie tak powinna postą­pić. Nawet jeżeli nikt go tu ni­gdy nie znaj­dzie, ona będzie miała pew­ność, że zro­biła wszytko, co było w jej mocy. Nie podo­bało jej się, że ukrywa coś przed wła­sną rodziną, ale tę tajem­nicę musiała zabrać ze sobą do grobu; nawet jeśli jej sekret nikogo nie mógł już zra­nić, na­dal był jak popiół z ogni­ska, które kie­dyś pło­nęło z ogromną siłą.

Sypial­nia po dru­giej stro­nie pode­stu odwró­ciła jej uwagę od pudełka. Ten pokój miał zna­jomy zapach świeżo ścię­tej trawy i słodki aro­mat kwiatu poma­rań­czy, który poczuła już na dole. Usia­dła na łóżku, w smu­dze sło­necz­nego świa­tła, prze­do­sta­ją­cej się do środka przez gruby kożuch ple­śni, pokry­wa­jący pla­mami szyby w oknie. Cie­płe pro­mie­nie padały na jej twarz, były bursz­ty­nowe, w kolo­rze żalu. Przy­mknęła powieki, wyczu­wa­jąc czy­jąś bli­ską obec­ność i wsłu­chała się w ciszę. Oczy znowu paliły ją od łez, wie­działa jed­nak, że jeśli je otwo­rzy, zmar­nuje tę szcze­gólną chwilę.

Nie odchodź, powie­działa bez słów. Nie zosta­wiaj mnie, pro­szę… Póź­niej wypro­sto­wała się, cze­ka­jąc na odpo­wiedź.

Jesień

I

Żółte listki pła­czą­cej wierzby jesie­nią

Har­ting­ton House, Dor­set paź­dzier­nik 2005

Gus pod­kradł się do drzwi gabi­netu matki i przy­ło­żył ucho do szpary. Wcią­gnął do nosa zna­jomy zapach papie­ro­sów Marl­boro Lites i poczuł, jak jego fru­stra­cja nara­sta. Słu­chał jej niskiego, zachryp­nię­tego głosu i wie­dział, że roz­ma­wia z jego nauczy­cie­lem, panem Mar­lo­wem. Z góry zało­żył, i słusz­nie, że matka nie stoi po jego stro­nie. Gus sta­no­wił pro­blem, któ­rego roz­wi­kła­niem nikt nie miał ochoty się faty­go­wać.

– Nie do wiary! – wykrzyk­nęła matka. – Strasz­nie mi przy­kro, panie Mar­low! Coś takiego! Ni­gdy wię­cej się to nie zda­rzy, obie­cuję! Ojciec Gusa przy­jeż­dża jutro wie­czo­rem z Lon­dynu, więc dopil­nuję, żeby z nim poroz­ma­wiał… Ma pan słusz­ność, nic nie uspra­wie­dli­wia gry­zie­nia innych dzieci… Zaraz go poszu­kam i ode­ślę z powro­tem do szkoły! – Jej głos zła­god­niał, potem Gus usły­szał, jak odsu­nęła krze­sło i wstała. – Wiem, że cza­sami może być nieco agre­sywny, ale dopiero parę mie­sięcy temu prze­pro­wa­dzi­li­śmy się tu z Lon­dynu… To trudna sytu­acja, Gus zosta­wił w mie­ście wszyst­kich swo­ich przy­ja­ciół i kole­gów, on ma sie­dem lat, na pewno pan rozu­mie… Uspo­koi się i pogo­dzi z nowymi warun­kami, pro­szę dać mu tylko tro­chę czasu, dobrze? Bar­dzo pro­szę… To w grun­cie rze­czy cał­kiem dobry chło­pak…

Gus nie cze­kał dłu­żej. Na pal­cach prze­biegł przez kory­tarz i przez ogro­dowe drzwi wydo­stał się na taras. Traw­nik przy­po­mi­nał ciem­no­zie­lony, mokry dywan, lśniący w bla­dym świe­tle poranka. Wziął głę­boki oddech, zadrżał i wsu­nął ręce do kie­szeni spodni, przy­glą­da­jąc się, jak mgła unosi się do góry. Kurtkę zosta­wił w szkole. Prze­łknął żal i ruszył w stronę tymian­ko­wej alejki, po jej obu stro­nach koły­sały się kudłate kulki. Szedł przed sie­bie, przy­gar­biony, z roz­ma­chem kopiąc kamyki i szu­ka­jąc wzro­kiem jakie­goś małego stwo­rze­nia, na któ­rym mógłby wyła­do­wać swój gniew.

Na końcu tymian­ko­wej alejki roz­cią­gała się łąka, pełna owiec nale­żą­cych do sąsiada Jeremy’ego Fit­zher­berta. Wśród owiec pasł się osioł o wiecz­nie zme­cha­co­nej sier­ści i imie­niu Char­lie. Gus uwiel­biał stra­szyć biedne zwie­rzę i czę­sto gonił go z kijem dookoła pastwi­ska tak długo, aż osioł zaczy­nał ochry­ple pory­ki­wać. Teraz, gdy Gus wspiął się na płot, Char­lie natych­miast wyczuł nie­bez­pie­czeń­stwo i zastrzygł uszami. Zaraz potem zauwa­żył małego chłopca, który zesko­czył wła­śnie z ogro­dze­nia na trawę. Oczy Char­liego roz­sze­rzyły się ze stra­chu. Zamarł bez ruchu, jego noz­drza roz­dęły się sze­roko, a serce przy­spie­szyło gwał­tow­nie i nie­równo, zupeł­nie jak zardze­wiały sil­nik.

Gusa ogar­nęło miłe pod­nie­ce­nie. Zapo­mniał o tym, że ugryzł Adama Hud­sona na boisku, że uciekł ze szkoły, zapo­mniał o gnie­wie w gło­sie matki i swoim obez­wład­nia­ją­cym poczu­ciu osa­mot­nie­nia. W tej chwili nie myślał o niczym poza nie­szczę­snym osłem, na któ­rego miał ochotę zapo­lo­wać.

– Boisz się, co? – syk­nął, zbli­ża­jąc się do prze­ra­żo­nego zwie­rzaka. – Ty tchó­rzu!

Sko­czył naprzód, z przy­jem­no­ścią patrząc, jak Char­lie cofa się nie­zgrab­nie i truchta w kie­runku lasu na skraju łąki, żało­śnie rżąc ze stra­chu. Szkoda, że nie przy­nio­słem kija, pomy­ślał Gus. Zabawa jest jesz­cze lep­sza, kiedy uda się go ude­rzyć.

Kiedy wresz­cie się znu­dził, zagłę­bił się mię­dzy drzewa, zosta­wia­jąc drżą­cego Char­liego w kącie łąki, oto­czo­nego owcami. Zie­mia w lesie była gąb­cza­sta, zasy­pana gałąz­kami i bru­nat­nymi liśćmi, wśród któ­rych szu­kał poży­wie­nia piękny bażant o lśnią­cych pió­rach. Słońce słabo prze­świe­cało przez listo­wie, wydo­by­wa­jąc z mroku paję­cze sieci, roz­pięte mię­dzy gałę­ziami krze­wów niczym strzępy koronki. Gus pod­niósł z ziemi patyk i zaczął zmia­tać nim paję­czyny na zie­mię, roz­gnia­ta­jąc butami ucie­ka­jące pająki. Krótka chwila przy­jem­no­ści szybko ule­ciała i Gus został sam na sam z pod­świa­do­mym prze­ko­na­niem, że nikomu nie jest potrzebny.

Miranda Clay­bo­urne odło­żyła słu­chawkę i utkwiła wzrok w roz­po­ście­ra­ją­cym się za oknem sadzie. Zie­mia usiana była jabł­kami i ostat­nimi w tym roku śliw­kami. Wyczuła obec­ność syna za drzwiami, lecz teraz Gusa już nie było. Musiał wybrać sobie na wagary aku­rat Dzień Nie­prze­kra­czal­nego Ter­minu, pomy­ślała ze zło­ścią. Zdu­siła papie­rosa w popiel­niczce, wma­wia­jąc sobie, że drobne potknię­cie w walce z pale­niem jest abso­lut­nie natu­ralne i zro­zu­miałe; zacią­gnęła się zresztą tylko trzy razy, co w zasa­dzie się nie liczyło. Nie miała czasu na szu­ka­nie Gusa, nie wie­działa nawet, gdzie zacząć, ponie­waż posia­dłość była duża i, co zauwa­żyła z uczu­ciem przy­gnę­bie­nia, potwor­nie zaro­śnięta i wil­gotna. Sama myśl o dłu­giej wędrówce w kalo­szach była po pro­stu nie do znie­sie­nia dla ele­ganc­kiej dziew­czyny z mia­sta, przy­zwy­cza­jo­nej do pan­to­fel­ków na wyso­kim obca­sie firmy Jimmy Choo oraz gład­kich, beto­no­wych chod­ni­ków. Na domiar złego wła­śnie dziś musiała dokoń­czyć swoją comie­sięczną kolumnę dla maga­zynu „Red”. Jak na razie, jedy­nym plu­sem życia na wsi oka­zało się to, że nie musiała się sta­ran­nie cze­sać i malo­wać przed ode­bra­niem dzieci ze szkoły. Gus i jego pię­cio­let­nia sio­stra Storm codzien­nie rano poko­ny­wali na rowe­rach trasę od domu do bramy, gdzie zosta­wiali swoje pojazdy i wsia­dali do szkol­nego auto­busu, który zatrzy­my­wał się tam punk­tu­al­nie o ósmej, żeby ich zabrać. W Lon­dy­nie Miranda musiała wcze­śnie wsta­wać, żeby zadbać o swój wygląd przed spo­tka­niem z innymi mamu­siami na wyso­kich obca­sach i w ogrom­nych oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych od Guc­ciego, o zadba­nych wło­sach, ufar­bo­wa­nych i dosko­nale obcię­tych w słyn­nym salo­nie fry­zjer­skim Richarda Warda. W Har­ting­ton pra­wie nikt nie sły­szał o Guc­cim czy Richar­dzie War­dzie, a w każ­dym razie tak uwa­żała Miranda. Z początku wyda­wało się jej to tro­chę dziwne, lecz uro­cze, nato­miast teraz już tylko dziwne, i to wcale nie tro­chę. Dow­cip­nie narze­kała na te pro­win­cjo­nalne dzi­wac­twa w swo­jej kolum­nie, która sta­no­wiła kro­nikę jej sta­rań o przy­zwy­cza­je­nie się do życia na wsi, i zgrab­nie obra­cała znie­chę­ce­nie w żart. Desz­czowa, przy­gnę­bia­jąca pogoda, w nie­moż­liwy do wyja­śnie­nia spo­sób bar­dziej desz­czowa i bar­dziej przy­gnę­bia­jąca niż w Lon­dy­nie oraz dziwne aspekty życia w Har­ting­ton two­rzyły trudną do znie­sie­nia całość. Miranda mogła już tylko śmiać się ze wszyst­kiego, co ją spo­ty­kało.

W prze­ci­wień­stwie do męża, wcale nie miała ochoty wypro­wa­dzać się z Lon­dynu. Na samą myśl o odda­le­niu się od skle­pów fir­mo­wych Harveya Nicholsa na odle­głość więk­szą niż parę metrów, prze­sy­co­nych zapa­chem cudow­nych per­fum tegoż pro­jek­tanta mody, zimny pot spły­wał jej po ple­cach. Smętna koniecz­ność jedze­nia w lokal­nym pubie, a nie w takich restau­ra­cjach jak Ivy czy Le Caprice, zupeł­nie wystar­czyła, by Miranda do pew­nego stop­nia doce­niła uroki wła­snej kuchni. Bar­dzo bra­ko­wało jej zajęć pila­tes w Not­ting Hill, lun­chów w Wol­se­ley, na które uma­wiała się z kole­żan­kami i jakże przy­jem­nych zaku­pów w skle­pie Ral­pha Lau­rena. Nie mieli jed­nak wyboru. Gus został wyrzu­cony ze szkoły za agre­sywne zacho­wa­nie i prze­nie­sie­nie go do spo­koj­nej i cichej wiej­skiej szkoły wyda­wało się roz­sąd­nym roz­wią­za­niem. Musiał upły­nąć jesz­cze cały rok, zanim Gusa będzie można wysłać do szkoły z inter­na­tem, powie­rza­jąc trudne dziecko kom­pe­tent­nym opie­ku­nom i wresz­cie pozby­wa­jąc się kło­po­tów. Miran­dzie i Davi­dowi Clay­bo­urne jeden rok złego zacho­wa­nia Gusa wyda­wał się co naj­mniej stu­le­ciem.

Miranda nie miała poję­cia, co powinna teraz zro­bić. Naprawdę nie miała czasu na zaj­mo­wa­nie się Gusem… Wyrzu­ciła papie­rosa z popiel­niczki do kosza na śmieci i przy­kryła go kil­koma zgnie­cio­nymi kart­kami papieru, żeby jego widok nie przy­po­mi­nał jej o braku sil­nej woli. Szcze­rze żało­wała, że nie zatrud­niła opie­kunki do dzieci, tylko uparła się, że sama da sobie ze wszyst­kim radę. Głów­nym pro­ble­mem matki pra­cu­ją­cej było poczu­cie winy, rzecz jasna. Wyrzuty sumie­nia szły ręka w rękę z uczu­ciem potwor­nego zmę­cze­nia, ponie­waż matka pra­cu­jąca stara się zro­bić wszystko sama i jesz­cze wygo­spo­da­ro­wać tro­chę czasu dla sie­bie. David pro­po­no­wał, aby poszu­kała kucharki i ogrod­nika, bo wtedy mia­łaby wię­cej czasu na pisa­nie. Życie na wsi nie przy­po­mi­nało życia w Lon­dy­nie, gdzie można zamó­wić do domu sushi albo chińsz­czy­znę od pana Winga; w Har­ting­ton Miranda musiała jechać samo­cho­dem do mia­sta, co wyma­gało wcze­śniej­szego zapla­no­wa­nia. Nie miała czasu, by się zasta­na­wiać, co przy­go­to­wać na śnia­da­nie, obiad i kola­cję. Dobrze cho­ciaż, że pan Tit, mle­czarz, codzien­nie rano przy­wo­ził gazety i mleko białą cię­ża­rówką z tablicą reje­stra­cyjną, na któ­rej wid­niał napis COW 1. Roz­śmie­szało to Mirandę nawet w cza­sie tej naj­bar­dziej ponu­rej godziny całego dnia, kiedy na dwo­rze było ciemno i mokro, a ona ner­wowo sta­rała się przy­go­to­wać dzieci do wyj­ścia do szkoły. Jeśli cho­dzi o ogród, to mieli tu praw­dziwy ogród, nie patio z kil­koma rośli­nami w donicz­kach, ale całą ogromną działkę. Nie­stety, na wsi nie­ła­two było zna­leźć pomoc domową. Lon­dyn pełen był cudzo­ziem­ców, któ­rzy bła­gali o pracę, ale do Dor­set nie dotarł chyba ani jeden obco­kra­jo­wiec. Wszystko to razem było naprawdę dziwne i dener­wu­jące… Miranda nie czuła się tu jak u sie­bie. David zako­chał się w domu od pierw­szego wej­rze­nia, ponie­waż cier­piał na pewien prze­rost ambi­cji i wizja wiej­skiej rezy­den­cji prze­ma­wiała do niego, nato­miast Miranda zaak­cep­to­wała Har­ting­ton bez wiel­kiego prze­ko­na­nia i wciąż tęsk­niła za Not­ting Hill i miej­skim asfal­tem, nękana lek­kimi wyrzu­tami sumie­nia, że nie doce­nia faktu posia­da­nia dużego domu w iście sie­lan­ko­wym oto­cze­niu. Tylko że… Co wła­ści­wie można było robić na wsi, na miłość boską?

Jako nie­za­leżna dzien­ni­karka, zawsze pra­co­wała w napię­ciu i na ostat­nią chwilę. Pie­nią­dze, które zara­biała, nie były im potrzebne – David pra­co­wał w City i zara­biał wię­cej niż więk­szość ludzi jest w sta­nie wydać przez całe życie, ale pisa­nie miała we krwi i nie mogłaby prze­stać pisać nawet gdyby chciała. Marzyła, że kie­dyś napi­sze powieść, wspa­niałą histo­rię miło­sną, coś w rodzaju Anny Kare­niny albo Prze­mi­nęło z wia­trem, nie miała jed­nak jesz­cze dobrego pomy­słu. Na razie pisy­wała więc arty­kuły do cza­so­pism i gazet, co zaspo­ka­jało jej potrzebę wyra­że­nia samej sie­bie i dawało istotny punkt zacze­pie­nia w Lon­dy­nie. Teraz zagłu­szała pracą cichy głos roz­pa­czy, który z upo­rem szep­tał jej przy­kre słowa. Odkła­dała roz­ma­ite sprawy z nadzieją, że same jakoś się zała­twią albo znikną, że David przy­zna, iż prze­pro­wadzka była fatal­nym błę­dem i zabie­rze ich z powro­tem tam, gdzie było ich miej­sce. Życie na wsi nie odmie­niło prze­cież Gusa. Jed­nak radość, jaką David czer­pał z prze­by­wa­nia w Har­ting­ton, brała się głów­nie z tego, że w nie­dzielę wra­cał do Lon­dynu i mógł do woli prze­chwa­lać się week­en­dem spę­dzo­nym w swo­jej wiej­skiej posia­dło­ści. Tym­cza­sem Miranda ska­zana była na Har­ting­ton w świą­tek, pią­tek i sobotę…

Pomy­ślała o mężu, przy­stoj­nym i fascy­nu­ją­cym Davi­dzie Clay­bo­urne. Zawsze opa­no­wany, zawsze silny i sprawny, pły­nął przez życie bez naj­mniej­szego wysiłku, zupeł­nie jakby każdą czyn­ność i sytu­ację zdą­żył już prze­ćwi­czyć, i to nie­raz, w jakimś poprzed­nim wcie­le­niu. Odkąd prze­pro­wa­dziła się z dziećmi do Har­ting­ton, rzadko go widy­wała. Z początku przy­jeż­dżał do domu w czwartki i zosta­wał do nie­dziel­nego wie­czoru, ale teraz zja­wiał się póź­nym wie­czo­rem w pią­tek i wyjeż­dżał w nie­dzielę zaraz po lun­chu. Naj­czę­ściej był zmę­czony i miał ochotę na week­end przed tele­wi­zo­rem, w któ­rym leciały roz­grywki golfa. Gdyby nie znała go tak dobrze, już dawno zaczę­łaby podej­rze­wać go o romans, ale David zanadto przej­mo­wał się opi­nią innych, żeby pozwo­lić sobie na skok w bok.

Wró­ciła do biurka i wybrała numer męża w fir­mie Gold­man Sachs. Chciała podzie­lić się z nim tro­ską o Gusa, to jasne, lecz pra­gnęła także po pro­stu usły­szeć jego głos.

– To ja, kocha­nie! – ode­zwała się, kiedy pod­niósł słu­chawkę.

– Co u was, skar­bie? Wszystko w porządku?

Głos Davida wibro­wał ener­gią i Miranda od razu poczuła się lepiej.

– Cho­dzi o Gusa – powie­działa. – Uciekł.

Z piersi Davida wyrwało się pełne znie­cier­pli­wie­nia wes­tchnie­nie.

– Znowu?!

Miran­dzie zro­biło się przy­kro, że naj­wy­raź­niej zepsuła mu dzień.

– Musisz z nim wie­czo­rem sta­now­czo poroz­ma­wiać – rze­kła. – Cie­bie powi­nien posłu­chać.

– Przy­da­łoby mu się porządne lanie!

– Wymie­rza­nie kar cie­le­snych to prze­stęp­stwo. Nie­trudno się domy­ślić, że tego rodzaju zasady prawne wymy­ślili ludzie, któ­rzy nie mają dzieci.

– Roz­ma­wia­łaś z panem Mar­lo­wem?

– Tak. Nie jest szcze­gól­nie zado­wo­lony. Boże, żeby tylko Gusa nie wyrzu­cili i z tej szkoły! – Miranda zaczęła ner­wowo bawić się ołów­kiem.

– Nie wyrzucą go, na wsi ludzie są bar­dziej tole­ran­cyjni. Poza tym Gus szybko wyro­śnie z takich zacho­wań, zoba­czysz! Na razie dopiero przy­zwy­czaja się do nowego oto­cze­nia.

– Obyś miał rację…

– Jesteś przy­gnę­biona, kocha­nie?

– Nie wiem, w co mam wsa­dzić ręce, i tyle! Muszę dziś skoń­czyć kolumnę, a nie mogę spo­koj­nie usiąść przy biurku, bo mam mnó­stwo domo­wych zajęć. Teraz jesz­cze Gus uciekł ze szkoły… Naprawdę nie mam czasu! Zaraz zacznę wyry­wać sobie włosy z głowy.

– Szkoda takich pięk­nych wło­sów! – zaśmiał się David. – Słu­chaj, gdy­byś zadała sobie tro­chę trudu i przy­jęła kogoś do pomocy w domu, mia­ła­byś wię­cej czasu na ważne rze­czy!

Nie potra­fił zro­zu­mieć zagu­bie­nia i dziw­nej nie­pew­no­ści żony. Ostat­nio jej zacho­wa­nie wyda­wało mu się kom­plet­nie nie­zgodne z jej cha­rak­te­rem. Przez osiem mie­sięcy dowo­dziła ekipą budow­laną jak zapra­wiony w walce ofi­cer, ale teraz zupeł­nie stra­ciła ener­gię.

– Powin­naś była posłu­chać mnie i poszu­kać opie­kunki do dzieci – cią­gnął. – Cał­kiem moż­liwe zresztą, że Jayne zgo­dzi­łaby się prze­nieść z nami do Dor­set, gdy­by­śmy przed­sta­wili jej pro­po­zy­cję nie do odrzu­ce­nia… Marzy­łaś, żeby zostać bogi­nią domo­wego ogni­ska, ale to raczej trudne do zre­ali­zo­wa­nia, prawda? Głu­pio zro­bi­li­śmy, pozwa­la­jąc Jayne poże­gnać się z nami. Ona jedna umiała okieł­znać Gusa! Cóż, jesteś teraz panią na wło­ściach, skar­bie, więc posta­raj się jakoś zor­ga­ni­zo­wać, na miłość boską, bo ina­czej oboje zwa­riu­jemy!

David naj­wi­docz­niej uwa­żał, że pro­blemy ich syna to sprawa żony.

– Wróci, kiedy zgłod­nieje – odparła Miranda, ura­żona, że David znowu obar­cza ją winą za domowe kło­poty. – I wtedy ode­ślę go do szkoły!

Odło­żyła słu­chawkę i wró­ciła za biurko. Ponuro popa­trzyła na iro­niczny tytuł swo­jej kolumny: „Mój sen o życiu na wsi”.

Gus sie­dział pod drze­wem. Bur­czało mu w brzu­chu, chciał iść do domu, posie­dzieć przy kominku w dużym pokoju i pooglą­dać Władcę Pier­ścieni na DVD. Miał też ogromną ochotę na wiej­ską zapie­kankę Jayne i jabłka z płat­kami owsia­nymi oraz sosem kar­me­lo­wym. Szar­piący nim gniew powoli odpły­nął, prze­gnany wil­got­nym wia­trem, który prze­ni­kał go aż do kości. Gus ener­gicz­nie zacie­rał dło­nie i ogrze­wał je odde­chem. Nawet gdyby dys­po­no­wał odpo­wied­nim słow­nic­twem, co oczy­wi­ście nie miało miej­sca, nie potra­fiłby wyja­śnić swo­jego postę­po­wa­nia. Nie wie­dział, dla­czego zatruty jest znie­chę­ce­niem i zło­ścią. Czuł się odrzu­cony, a kiedy ata­ko­wał innych, było mu tro­chę lżej. Nagle wielka bańka uro­sła w jego żołądku, powę­dro­wała w górę tcha­wicą i eks­plo­do­wała w gar­dle, przy­bie­ra­jąc postać gło­śnego, żało­snego, nie­kon­tro­lo­wa­nego szlo­chu. Wła­sne łzy zasko­czyły go i prze­ra­ziły, nie był jed­nak w sta­nie nad nimi zapa­no­wać.

– Wszystko w porządku, chłop­cze?

Gus odwró­cił się, pospiesz­nie tłu­miąc płacz. Męż­czy­zna pod­szedł do niego tak cicho, że w ogóle nic nie sły­szał. Za ple­cami przy­by­sza dyszały dwa czarne owczarki.

– Jesteś synem Davida Clay­bo­urne’a, prawda? – zapy­tał Jeremy Fit­zher­bert.

Gus kiw­nął głową. Jeremy przed­sta­wił mu się i jego szczu­płą, ogo­rzałą twarz roz­ja­śnił uśmiech. Jeden z psów oparł się o nogawkę brą­zo­wych sztruk­so­wych spodni Jeremy’ego, wetknię­tych w zie­lone kalo­sze. Twe­edowa czapka przy­kry­wała rzed­nące kasz­ta­nowe włosy męż­czy­zny, oczy miał małe, błysz­czące i inten­syw­nie nie­bie­skie. Dło­nią w ręka­wiczce pokle­pał psa po gło­wie; w dru­giej trzy­mał długi kij, ten sam, któ­rym Gus tak czę­sto drę­czył osła.

– Nie powi­nie­neś być teraz w szkole? No, chodź, odpro­wa­dzę cię do domu!

Chło­piec nie­chęt­nie pod­niósł się z trawy. Jeden z psów sko­czył ku niemu i Gus cof­nął się ner­wowo.

– Och, on tylko chce sobie poska­kać! – zaśmiał się Jeremy. – Nie bój się, nie gry­zie! Ten chudy nazywa się Pan Ben, a gruby to Wol­fgang… – Ser­decz­nie pokle­pał Pana Bena.

Gus otarł twarz ręka­wem i ruszył za Jere­mym ścieżką. Owce sku­piły się w cia­sną grupkę, gotowe zmie­nić miej­sce na pastwi­sku. Osioł Char­lie na­dal tkwił w odle­głym rogu i czuj­nie obser­wo­wał nad­cho­dzą­cych.

– Char­lie! – Jeremy wyjął z kie­szeni mar­chewkę. – Chodź tutaj, sta­ruszku!

Char­lie ani drgnął.

– Co z nim? – wymam­ro­tał Jeremy do sie­bie.

Gus spu­ścił wzrok i wepchnął ręce do kie­szeni.

– Ach, te osły – wes­tchnął Jeremy, potrzą­sa­jąc głową. – Póź­niej wrócę i spraw­dzę, czy wszystko z nim w porządku. To stare zwie­rzę, ma ponad dzie­więć­dzie­siąt lat, wiesz?

– Naprawdę? – Gus ostroż­nie zer­k­nął spod ciem­nej grzywki.

Jeremy zauwa­żył w jego oczach jakiś twardy błysk i zmarsz­czył brwi. Nie wie­dział, jak należy roz­ma­wiać z osobą w wieku Gusa, więc bez słowa ruszył w górę tymian­ko­wej alejki. Gus w mil­cze­niu szedł za nim, zasta­na­wia­jąc się, jak by tu odzy­skać kij, który trzy­mał w ręku męż­czy­zna.

Kiedy dotarli do końca alejki, Gus szybko prze­szedł przez pro­wa­dzącą do ogrodu bramę i rzu­cił Jeremy’emu szyb­kie spoj­rze­nie, bar­dziej zby­wa­jące niż pełne wdzięcz­no­ści.

– Czy twoja mama jest w domu? – spy­tał Jeremy. – Chciał­bym się z nią zoba­czyć.

Gus zawa­hał się i przy­gryzł dolną wargę. Jeremy odniósł dziwne wra­że­nie, że chło­piec zbiera siły przed spo­tka­niem z matką.

– Maaaamooo! – zawo­łał w końcu.

Dło­nie Mirandy zawi­sły nad kla­wia­turą lap­topa. Zalała ją fala ulgi. Pospiesz­nie zbie­gła do holu, gdzie Gus nie­pew­nie prze­stę­po­wał z nogi na nogę, z rękami w kie­sze­niach i buzią wysma­ro­waną bło­tem i łzami. Serce Mirandy ści­snęło się bole­śnie.

– Kocha­nie, tak się mar­twi­łam! Gdzie byłeś? – Uklę­kła i pró­bo­wała zagar­nąć syna w ramiona, lecz on nagle zesztyw­niał, jakby jej dotyk spra­wiał mu przy­krość. – Nie możesz tak po pro­stu zni­kać, to nie­bez­pieczne.

Miranda dopiero teraz zauwa­żyła sto­ją­cego w drzwiach Jeremy’ego.

– Och, prze­pra­szam, nie widzia­łam pana… – Pod­nio­sła się z kolan.

– Nazy­wam się Jeremy Fit­zher­bert, jestem waszym sąsia­dem. – Męż­czy­zna zdjął ręka­wiczkę i uści­snął dłoń Mirandy. – Macha­li­śmy już do sie­bie z oddali, ale nie zosta­li­śmy sobie przed­sta­wieni.

– Ach, tak, poznał pan tylko mojego męża, Davida.

Ręka Jeremy’ego była szorstka i cie­pła. Zwró­cił uwagę na zadbane paznok­cie Mirandy i pier­ścio­nek z dużym sza­fi­rem i bry­lan­tem na trze­cim palcu lewej dłoni. Pach­niała limetką.

– Mam na imię Miranda. – Uśmiech­nęła się. – Dzię­kuję, że przy­pro­wa­dził go pan do domu! Nie­po­ko­iłam się, co się z nim dzieje.

– Był w lesie – rzekł Jeremy. – Nie grozi mu tam żadne nie­bez­pie­czeń­stwo, no, chyba żeby zła­pał się we wnyki na lisy.

– Wnyki na lisy? – Oczy Mirandy roz­sze­rzył lęk.

Jeremy wzru­szył ramio­nami.

– Pory­wają mi kur­częta, a te naj­bar­dziej odważne cza­sami ata­kują nawet zabłą­kane owce. Wydaje mi się jed­nak, że Gus jest za sprytny, aby wpaść w taką pułapkę.

Miranda odwró­ciła się, ale Gus zdą­żył już znik­nąć.

– Jestem przy­zwy­cza­jona do miej­skich par­ków i nie­wiele wiem o życiu na wsi – w jej gło­sie zabrzmiała nuta zde­ner­wo­wa­nia. – Wszystko to jest dla mnie kom­plet­nie nowe.

Jeremy ogar­nął wzro­kiem dłu­gie brą­zowe włosy, ścią­gnięte w koń­ski ogon i jasno­błę­kitne oczy, lśniące tro­chę twardo, jak krysz­tał, podob­nie jak oczy jej syna. Miał przed sobą piękną kobietę o wyso­kich, wyraź­nie zazna­czo­nych kościach policz­ko­wych i moc­nym pod­bródku, nieco za szczu­płą jak na jego gust.

– Ma pan żonę, panie Fit­zher­bert?

– Pro­szę mówić mi po imie­niu! – Uśmiech­nął się. – Nie, jestem bied­nym kawa­le­rem, przy­pad­kiem zasłu­gu­ją­cym na naj­wyż­szą litość. Każda znana mi kobieta o lito­ści­wym sercu stara się zna­leźć mi narze­czoną, ale kto by tam dziś chciał zostać żoną far­mera. – W oczach Jeremy’ego lśniły iskierki poczu­cia humoru.

– O, jestem pewna, że jakaś dama czeka na cie­bie, cho­ciaż oboje nic jesz­cze o tym nie wie­cie! Masz mnó­stwo czasu, nie poga­nia cię żaden bio­lo­giczny zegar, nic nie zmu­sza do zawar­cia mał­żeń­stwa, zanim będziesz na to rze­czy­wi­ście gotowy! – Miranda roz­cią­gnęła wargi w uśmie­chu, nie chcąc spra­wiać wra­że­nia nie­za­do­wo­lo­nej z życia. – Zapy­ta­łam cię o żonę tylko dla­tego, że szu­kam kucharki i ogrod­nika, a kobieta wie­dzia­łaby, jak się do tego zabrać. Nie znasz przy­pad­kiem kogoś, kto szu­kałby takiej pracy? Cią­gle bra­kuje mi czasu, jestem pisarką i po pro­stu nie mogę sobie pozwo­lić na prze­cze­sy­wa­nie oko­licy w poszu­ki­wa­niu pomocy.

Jeremy ze zro­zu­mie­niem poki­wał głową. Nie wąt­pił, że w Lon­dy­nie Miranda miała całą armię Fili­piń­czy­ków na usługi.

– Naj­le­piej byłoby powie­sić ogło­sze­nie w cukierni Cate’s Cake Shop w mie­ście. Cate ma dużą klien­telę, więc wcze­śniej czy póź­niej znaj­dzie się ktoś odpo­wiedni. Może zapro­po­no­wa­ła­byś jako miesz­ka­nie ten domek nad rzeką? Jest pusty, prawda?

– Ten stos kamieni?! Nie wyobra­żam sobie, żeby kto­kol­wiek chciał tam zamiesz­kać! To ruina!

Jeremy się roze­śmiał.

– Ale ma swój urok i nie trzeba dużo pie­nię­dzy, by przy­wró­cić go do zno­śnego stanu! Jeżeli zaofe­ru­jesz domek, łatwiej znaj­dziesz kogoś do pracy na tere­nie posia­dło­ści! Cał­kiem praw­do­po­dobne, że będzie to ktoś przy­jezdny, więc domek sta­nie się dodat­kową zachętą!

– Pew­nie masz rację.

– Popy­tam wśród sąsia­dów, czy nie znają kogoś, kto by ci się przy­dał.

– Dzię­kuję! – Miranda uświa­do­miła sobie nagle, że Jeremy na­dal stoi w drzwiach.

Wyglą­dał na zzięb­nię­tego, więc zapro­po­no­wała mu fili­żankę kawy i natych­miast tego poża­ło­wała. Na szczę­ście Jeremy odmó­wił.

– Muszę zaj­rzeć do Char­liego – wyja­śnił.

– Do Char­liego?

– To osioł, bar­dzo przy­ja­ciel­skie zwie­rzę. Zasta­łem go dziś sku­lo­nego w rogu pastwi­ska, a to zupeł­nie do niego nie­po­dobne. Mam nadzieję, że two­jemu synowi nic nie jest, bo w lesie pła­kał. Mam konia, nazywa się Whi­sper i mały mógłby na nim pojeź­dzić, gdyby miał ochotę. W razie czego daj mi znać, jestem w książce tele­fo­nicz­nej.

– Dzię­kuję! – odparła.

Zamknęła drzwi za gościem i spoj­rzała na zega­rek. Nie miała poję­cia, co mogłaby dać Gusowi na lunch.

Zna­la­zła syna sie­dzą­cego na ławie w kuchni i zaję­tego game boyem. Gdy weszła, zer­k­nął na nią nie­chęt­nie.

– Posłu­chaj, skar­bie – zaczęła, sta­ra­jąc się nadać gło­sowi zde­cy­do­wany ton. – Dla­czego ugry­złeś tego chłopca w szkole? Sądzisz, że uda ci się z kimś zaprzy­jaź­nić, jeżeli będziesz gryzł kole­gów?

– Nie chcę się z nikim zaprzy­jaź­niać! – Gus nawet na chwilę nie ode­rwał wzroku od malut­kiego moni­tora.

– Ale dla­czego go ugry­złeś?

– To on zaczął!

– Nie obcho­dzi mnie, kto zaczął! Nie możesz ter­ro­ry­zo­wać ludzi! Chcesz, żeby cię wyrzu­cili? Będziemy wtedy musieli wysłać cię wcze­śniej do szkoły z inter­na­tem.

– Nie! – odpo­wie­dział Gus, szybko pod­no­sząc głowę. W ogóle nie chciał iść do szkoły z inter­na­tem. – Każesz mi wró­cić dzi­siaj do szkoły?

– Nie – nie miała serca tak go uka­rać. – Muszę poje­chać do mia­sta i zosta­wić ogło­sze­nie w cukierni. Jeśli chcesz, możesz posie­dzieć w domu. Zaraz wsta­wię do pie­cyka rybne kro­kiety.

– Mogę obej­rzeć Władcę Pier­ścieni? – Gus odrzu­cił nadą­saną minę jak nie­po­trzebną maskę.

– Jeżeli obie­casz mi, że nie będziesz prze­śla­do­wał innych dzieci.

– Obie­cuję! – rzu­cił lekko, zeska­ku­jąc z ławy.

Miranda uści­skała go mocno.

– Kocham cię! – powie­działa.

Te dwa słowa zawsze słu­żyły jako rekom­pen­sata za brak czasu dla syna. Gus bez słowa pobiegł do dużego pokoju, w któ­rym znaj­do­wał się tele­wi­zor z odtwa­rza­czem DVD, a Miranda poszła zadzwo­nić do szkoły i poin­for­mo­wać nauczy­ciela, że Gus już się zna­lazł, ale nie wróci na lek­cje z powodu bólu brzu­cha. Chciała też popro­sić, aby jakieś star­sze dziecko dopro­wa­dziło Storm do szkol­nego auto­busu. Posta­no­wiła, że wyśle Gusa, aby ode­brał sio­strę spod bramy – przy­naj­mniej tyle mógł chyba zro­bić.

Jeremy zagwiz­dał na psy i zawró­cił na pastwi­sko. Char­lie na­dal stał w odle­głym rogu.

– No, chodźże, sta­ruszku! – zawo­łał Jeremy, zdej­mu­jąc ręka­wicę i wyj­mu­jąc mar­chewkę.

Lubił czuć dotyk aksa­mit­nych noz­drzy Char­liego. Minęła dłuż­sza chwila, nim osioł się zorien­to­wał, że Jeremy jest sam. Dopiero wtedy pod­rzu­cił łbem i poga­lo­po­wał przez łąkę. Gdy dobiegł do Jeremy’ego, par­sk­nął kilka razy, wtu­lił miękki pysk w jego dłoń i wziął mar­chewkę ostroż­nie, aby nie ugryźć pana w palce. Jeremy potarł krótką sierść mię­dzy oczami zwie­rzę­cia i uśmiech­nął się do niego.

– Co się z tobą dzieje, Char­lie? – zapy­tał. – Dla­czego sta­łeś tam i sta­łeś, zupeł­nie jak­byś się bał podejść? Prze­cież ni­gdy nie odma­wiasz mar­chewki…

Po paru minu­tach Jeremy ruszył w stronę lasu, a Char­lie podą­żył za nim. Osio­łek niczego nie pra­gnął bar­dziej, niż pójść z panem do stajni Manor Farm, gdzie miesz­kał razem z koniem Whi­spe­rem, lecz Jeremy pokle­pał go po grzbie­cie i zamknął furtkę, zosta­wia­jąc Char­liego na łasce okrop­nego małego chłopca, który ostat­nio cią­gle gonił go z kijem.

II

W nocy dzi­kie wia­try świsz­czą wokół domu jak roz­ba­wione duchy

Miranda doje­chała do mia­sta wąską, krętą drogą. Har­ting­ton było uro­czą, sta­ro­świecką osadą, która w szes­na­stym wieku powstała nad rzeką Hart. Most w gór­nym biegu rzeki wznie­siono podobno spe­cjal­nie dla kró­lo­wej Elż­biety I, aby jej powóz nie utknął w bło­cie, gdy posta­no­wiła odwie­dzić miej­scowy zamek, dziś kom­pletną ruinę, do któ­rego z dru­giej strony mia­sta można było dotrzeć pie­szo w ciągu pię­ciu minut. Miesz­kańcy Har­ting­ton byli dumni ze swej tra­dy­cji i co roku w czerwcu świę­to­wali odwie­dziny wiel­kiej monar­chini w mie­ście.

Na ulicy bie­gną­cej środ­kiem z pew­nym tru­dem mie­ścił się jeden samo­chód, a tło­czące się tu i ówdzie nie­wiel­kie skle­piki wyda­wały się czy­nić ją jesz­cze węż­szą. Był tu salon fry­zjer­ski u Troya, cukier­nia Cate’s Cake Shop, sklep z pamiąt­kami, anty­kwa­riat, deli­ka­tesy i księ­gar­nia. Dalej ulica wycho­dziła na duży skwer ze sta­wem, po któ­rym pły­wały kaczki i na boisko do gry w kry­kieta. Z jed­nej strony skweru stał ratusz miej­ski, kla­syczny budy­nek z pia­skowca, z impo­nu­ją­cymi kolum­nami i wyso­kimi zie­lo­nymi odrzwiami oraz gospoda Duck and Dap­ple z cha­rak­te­ry­stycz­nymi bel­ko­wa­nymi sufi­tami i malut­kimi okien­kami z epoki Tudo­rów. Z dru­giej strony znaj­do­wała się szkoła pod­sta­wowa, gdzie mały Adam Hud­son wciąż jesz­cze czuł ból, jaki zadały mu zęby miesz­ka­ją­cego od nie­dawna w tej oko­licy kolegi i gdzie pan Mar­low mam­ro­tał do sie­bie gniewne uwagi na temat bez­czel­no­ści Gusa Clay­bo­urne’a. Nad skwe­rem domi­no­wał kościół pod wezwa­niem świę­tej Hildy i ple­ba­nia; to tu wie­lebna Freda Beeley odpra­wiała nabo­żeń­stwa i prze­wod­ni­czyła modli­tew­nym spo­tka­niom i to tu stary puł­kow­nik Pike co tydzień narze­kał i obu­rzał się, że pro­boszcz jest kobietą.

Od prze­pro­wadzki do Har­ting­ton House Miranda wypusz­czała się do mia­sta tylko wtedy, gdy koniecz­nie musiała coś kupić, na przy­kład pre­zent na uro­dziny teścio­wej albo puszkę duszo­nej fasolki. Ani razu nie zadała sobie trudu, aby poroz­ma­wiać z miej­sco­wymi, cho­ciaż ze spo­sobu, w jaki na nią patrzyli, jasno wyni­kało, że dosko­nale wie­dzą, kim jest. Zamiesz­kała prze­cież w Har­ting­ton House, wiel­kiej posia­dło­ści po dru­giej stro­nie rzeki. Oto­czony pagór­kami i krę­tymi dro­gami dom ukryty był wśród drzew i odgro­dzony od mia­sta, które wyda­wało się wciąż tkwić korze­niami w prze­szło­ści. W Lon­dy­nie ludzie nie mieli w zwy­czaju przy­sta­wać, aby poga­wę­dzić na ulicy, a miesz­ka­jący w tym samym domu sąsie­dzi przez całe lata nie zamie­niali ze sobą ani słowa. Miranda aż kuliła się wewnętrz­nie na samą myśl, że wszy­scy mogliby wie­dzieć o niej roz­ma­ite rze­czy i oce­niać ją, że mogłaby brać udział w pro­szo­nych dru­gich śnia­da­niach w miej­skim ratu­szu albo cho­dzić do kościoła i wymie­niać uści­ski dłoni z ludźmi, któ­rych nie miała naj­mniej­szej ochoty pozna­wać. Wystar­cza­jąco trudna była dla niej świa­do­mość, że dzieci wcze­śniej czy póź­niej zaczną przy­pro­wa­dzać do domu kole­gów ze szkoły, cho­ciaż, sądząc po ostat­nich wysił­kach Gusa, raczej nie nale­żało liczyć na to, że chło­piec z łatwo­ścią nawiąże nowe kon­takty. Usta­wia­jąc dżipa na par­kingu za skle­pem z upo­min­kami, Miranda zadrżała, uświa­do­miw­szy sobie, że – chcąc nie chcąc – będzie musiała poroz­ma­wiać z wła­ści­cielką cukierni. Ostat­nią rze­czą, jakiej teraz potrze­bo­wała, był aktywny udział w życiu towa­rzy­skim mia­sta. Słowo „spo­łecz­ność” budziło w niej głę­boki wstręt, przy­wo­ły­wało wizje kobiet z pro­win­cji, z chu­s­tecz­kami na gło­wach, popi­ja­ją­cych razem her­batę i roz­wa­ża­ją­cych, jak zor­ga­ni­zo­wać zbiórkę pie­nię­dzy na nowy dach kościoła. Cóż, po pro­stu powie­szę kartkę z ogło­sze­niem, uśmiechnę się słodko i ucieknę, posta­no­wiła.

Cate Sharpe sie­działa przy okrą­głym sto­liku i roz­ma­wiała z Hen­riettą Moon, do któ­rej nale­żał sklep z pamiąt­kami. Ciemne włosy Cate obcięte były na pazia i two­rzyły ostrą, surową ramę dla szczu­płej, bla­dej twa­rzy z oczami koloru gorz­kiej cze­ko­lady i dla drob­nych ust nad sła­bym pod­bród­kiem.

– Nie powin­naś chyba pić cze­ko­lady, jeżeli sta­rasz się zrzu­cić parę kilo­gra­mów, moja droga – ode­zwała się Cate, leni­wie roz­cią­ga­jąc samo­gło­ski. – Gdy­bym ja miała przed sobą tak ostrą walkę z nad­wagą jak ty, piła­bym kawę, która przy­spie­sza prze­mianę mate­rii.

Hen­rietta się uśmiech­nęła, odwo­łu­jąc się do mecha­ni­zmu obron­nego, jaki nauczyła się sto­so­wać w dzie­ciń­stwie. Potrzą­snęła głową, aż dłu­gie kasz­ta­nowe włosy opa­dły jej na twarz i wzięła głę­boki oddech.

– Dałam już sobie spo­kój z die­tami – wyja­śniła.

Nie mówiła prawdy, ale łatwiej było uda­wać, że nie przej­muje się swoją tuszą.

– Życie jest za krót­kie! – dorzu­ciła.

Cate macie­rzyń­skim gestem poło­żyła rękę na dłoni Hen­rietty, choć ta miała już trzy­dzie­ści osiem lat i była zale­d­wie o sie­dem lat młod­sza od swo­jej men­torki.

– Wiesz, że mam dla cie­bie naj­więk­szy sza­cu­nek, ale jeśli szybko cze­goś nie zro­bisz, będziesz żyła znacz­nie kró­cej niż powin­naś – oznaj­miła Cate. – Jesteś ładna i gdy­byś stra­ciła z dzie­sięć kilo, mia­ła­byś więk­szą szansę zna­leźć sobie jakie­goś faceta. Mówię to z przy­kro­ścią, lecz męż­czyźni nie czują pociągu do tęgich kobiet, uwa­żają je za mało atrak­cyjne. Mogę ci to powie­dzieć, bo jestem twoją przy­ja­ciółką i chyba nie wąt­pisz, że twoje dobro zawsze leży mi na sercu, prawda?

Hen­rietta bez słowa ski­nęła głową i prze­łknęła łyk cze­ko­lady.

– Nie­duży dziś ruch, co? – zagad­nęła po chwili Cate.

Hen­rietta znowu przy­tak­nęła.

– Na pewno nie jest ci łatwo! – zaśmiała się Cate. – Pra­cu­jesz prze­cież naprze­ciwko cukierni!

Cate, która była wła­ści­cielką cukierni i zawsze miała ide­alną syl­wetkę… Cate, która nosiła dopa­so­wane krót­kie spód­niczki i obci­słe swe­terki, któ­rej biały far­tu­szek z nazwą cukierni wyha­fto­waną różową nicią dzień w dzień zachwy­cał czy­sto­ścią… Cate, któ­rej nie lubił nikt, nawet jej wła­sny mąż… Cate gadała dalej, a oczy Hen­rietty zasnuła mgiełka.

Hen­riet­cie ślina napły­nęła do ust, gdy tak patrzyła na wyło­żone na kon­tu­arze ciastka. Na zewnątrz pano­wał nie­przy­jemny ziąb i tro­chę sło­dy­czy na pewno zwięk­szy­łoby odpor­ność na chłód, lecz Cate sie­działa mię­dzy nią i ladą niczym Cer­ber, niwe­cząc wszel­kie nadzieje na odro­binkę sła­bo­ści.

W tym momen­cie drzwi otwo­rzyły się i do cukierni weszła Miranda Clay­bo­urne. Cate i Hen­rietta natych­miast roz­po­znały tę zaro­zu­miałą miesz­kankę Lon­dynu, która nie­dawno wpro­wa­dziła się do Har­ting­ton House.

– Dzień dobry! – Miranda posłała obu kobie­tom uro­czy uśmiech.

Zsu­nęła ciemne oku­lary od Cha­nel na czu­bek głowy i pode­szła do kon­tu­aru po pod­ło­dze z czarno-bia­łych kafel­ków. Wnę­trze cukierni wydało jej się bar­dzo różowe – różowe ściany, różowe rolety, różowe koszyczki ze sma­ko­wi­cie wyglą­da­ją­cymi ciast­kami, pousta­wiane w równe rzędy. Zorien­to­wała się, że za ladą nikogo nie ma i odwró­ciła się do Cate i Hen­rietty.

– Wie­cie może, gdzie się podziała? – zagad­nęła.

– Cho­dzi pani o mnie. – Pod­nio­sła się z miej­sca Cate. – Jestem Cate…

– Miranda Clay­bo­urne – odparła Miranda, wycią­ga­jąc rękę. – Spro­wa­dzi­łam się tu nie­dawno i szu­kam pomocy domo­wej. Jeremy Fit­zher­bert, nasz sąsiad, powie­dział, że powin­nam poroz­ma­wiać wła­śnie z panią. Naj­wy­raź­niej ta cukier­nia to serce Har­ting­ton! – zaśmiała się.

Cate potrak­to­wała uwagę Mirandy jako kom­ple­ment i podała jej dłoń, wiotką i wil­gotną jak nie­wy­ro­bione cia­sto.

– Cóż, znam wszyst­kich w oko­licy i w mojej cukierni jest zwy­kle pełno ludzi. Mam tu nawet tablicę ogło­sze­niową. – Wska­zała ścianę przy drzwiach, gdzie na spo­rej kor­ko­wej tablicy wisiało mnó­stwo małych kar­te­czek. – Mogę panią poczę­sto­wać kawą?

Miranda nie miała wiel­kiej ochoty na kawę, ale coś w spo­so­bie bycia Cate suge­ro­wało, że wła­ści­cielka cukierni mogłaby poczuć się ura­żona odmową.

– Chęt­nie się napiję – rze­kła pospiesz­nie.

Zdej­mu­jąc płaszcz od Prady i sia­da­jąc przy okrą­głym sto­liku, przez chwilę myślała o Gusie, który został sam w domu. Cate posta­wiła przed nią różowe cia­steczko i fili­żankę kawy. Hen­rietta zmie­rzyła poczę­stu­nek łako­mym wzro­kiem.

– Świetny płaszcz! – oświad­czyła Cate, sia­da­jąc. – Ach, to jest Hen­rietta – dodała nie­dbale. – Jest wła­ści­cielką sklepu z pamiąt­kami.

– Już się pozna­ły­śmy – powie­działa Hen­rietta, która by­naj­mniej nie ocze­ki­wała, aby zapa­mię­tała ją taka kobieta jak Miranda Clay­bo­urne. – Była pani w moim skle­pie.

– A, tak… – Miranda przy­po­mniała sobie pospieszny zakup pach­ną­cej świecy i papieru do noto­wa­nia. – Rze­czy­wi­ście.

Hen­rietta spu­ściła wzrok. Ni­gdy w życiu nie widziała rów­nie ele­ganc­kiej osoby.

– I jak? – zagad­nęła Cate. – Jak wam się układa?

– Świet­nie – odpo­wie­działa Miranda, nie chcąc wda­wać się w szcze­góły.

Nie miała nic szcze­gól­nie pozy­tyw­nego do powie­dze­nia, a nie chciała ura­zić swo­ich roz­mów­czyń.

– Jakiego rodzaju pomocy pani szuka? – zapy­tała Hen­rietta.

Miranda od razu zwró­ciła uwagę na jej piękną cerę, podobną do gład­kiego kremu toffi. Hen­rietta musiała mieć pod czter­dziestkę, ale na jej twa­rzy nie było ani jed­nej zmarszczki. Miranda chciała zapy­tać, jakich kosme­ty­ków używa, wolała jed­nak nie nawią­zy­wać zbyt bli­skich zna­jo­mo­ści. Pocią­gnęła łyk kawy i mimo woli unio­sła brwi. Kawa była po pro­stu zna­ko­mita – nie­po­trzeb­nie roz­pa­czała nad nie­odwo­łalną utratą lon­dyń­skiej kawiarni Caffe Nero.

– Potrzebny mi ktoś do goto­wa­nia i sprzą­ta­nia, no i ogrod­nik – wyja­śniła. – Ogród jest w fatal­nym sta­nie.

– Wie pani, że ten ogród był kie­dyś naprawdę zachwy­ca­jący? – Hen­rietta popa­trzyła na nią uważ­nie.

– Naprawdę? Ni­gdy bym nie uwie­rzyła.

– O, tak! – potwier­dziła Cate. – Ligh­tlyowie zakła­dali naj­pięk­niej­sze ogrody na świe­cie! Pew­nie nie zna się pani zbyt dobrze na ogrod­nic­twie, miesz­kała pani prze­cież w Lon­dy­nie.

– Ava Ligh­tly miała dobrą rękę do roślin – dodała pospiesz­nie Hen­rietta.

Prze­stra­szyła się, że Miranda mogła poczuć się ura­żona. Cate nie bar­dzo umiała roz­ma­wiać z obcymi, była jak czujne zwie­rzę, które ozna­cza swoje tery­to­rium mie­szanką sło­dy­czy i zja­dli­wo­ści.

– Wyje­chała stąd dwa lata temu – cią­gnęła. – Ogród szybko zara­sta, jeśli nikt o niego nie dba.

– Ja raczej nie mam dobrej ręki do roślin. – Miranda zer­k­nęła na swoje sta­ran­nie wypo­le­ro­wane paznok­cie i skrzy­wiła się na myśl, że będzie musiała sama robić sobie mani­cure. – Tak czy ina­czej, przy­gnę­bia mnie widok splą­ta­nych krze­wów i zachwasz­czo­nych traw­ni­ków.

Hen­rietta gło­śno prze­łknęła ślinę, widząc, jak Miranda zagłę­bia zęby w ciastku.

– Sama pani je pie­cze? – Miranda z zacie­ka­wie­niem spoj­rzała na Cate.

Wła­ści­cielka cukierni kiw­nęła głową i uło­żyła wargi w tak wydatny dzió­bek, że jej pod­bró­dek kom­plet­nie znik­nął.

– Ni­gdzie w Dor­set nie znaj­dzie pani lep­szej kawy ani cia­stek – oznaj­miła z dumą. – Mam nadzieję, że będzie pani u mnie czę­stym gościem. Kiedy ktoś raz spró­buje moich spe­cja­łów, zawsze będzie za nimi tęsk­nił.

– Teraz już dosko­nale wiem, dla­czego. – Miranda zupeł­nie nie rozu­miała, jak ta chuda, wręcz kości­sta kobieta mogła piec takie pyszne ciastka i nie opy­chać się nimi.

– Ja też popy­tam, czy ktoś nie szuka pracy – zapro­po­no­wała Hen­rietta. – Do mojego sklepu przy­cho­dzi mnó­stwo klien­tów, Har­ting­ton przy­ciąga ludzi z całej oko­licy, więc ni­gdy nie wia­domo.

Uśmiech­nęła się do Mirandy, która mimo wszystko poczuła do niej sym­pa­tię. Hen­rietta miała miły, ser­deczny i skromny uśmiech kobiety zupeł­nie nie­świa­do­mej wła­snej urody.

Drzwi otwo­rzyły się znowu i do środka wpadł podmuch zim­nego wia­tru.

– No, pro­szę bar­dzo! – zawo­łał sze­roko uśmiech­nięty męż­czy­zna o gład­kiej, przy­stoj­nej twa­rzy. – To tutaj ją trzy­ma­cie? Zaska­ku­jesz mnie, Etto! Cate, twoja skry­tość wcale mnie nie dziwi, po tobie spo­dzie­wam się wyłącz­nie naj­gor­szego.

– To Troy – oświad­czyła rado­śnie Hen­rietta. – Gdyby chciała pani uło­żyć włosy albo zro­bić sobie nową fry­zurę, jego zakład fry­zjer­ski jest po dru­giej stro­nie ulicy. Cho­ciaż oczy­wi­ście pani i tak ma ide­alną fry­zurę.

Męż­czy­zna odwró­cił się do Mirandy, kła­dąc dło­nie na pasku dżin­sów.

– Jest tu pani już od dość dawna i do tej pory nie zaj­rzała pani, żeby się przy­wi­tać? Czu­jemy się głę­boko ura­żeni. – Lekko wydął wargi, a jego zaraź­liwy uśmiech spra­wił, że nastrój Mirandy od razu się popra­wił. – Cate, miło­ści mojego życia, mam okropną ochotę na ciastko! Na dwo­rze jest paskud­nie zimno, a o dwu­na­stej przy­cho­dzi znana nam wszyst­kim potworna sta­ruszka na tę swoją nie­bie­ską płu­kankę!

– Jesteś bar­dzo nie­uprzejmy! – zachi­cho­tała Hen­rietta. – Sta­ruszka wcale nie jest potworna, a Troy tak naprawdę ma na imię Peter – wyja­śniła Miran­dzie.

– Bar­dzo mi miło! – rzekł Troy, nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź. – I ja też popro­szę kawę… – Utkwił jasno­orze­chowe oczy w Miran­dzie, mie­rząc ją wzro­kiem z bez­wstydną śmia­ło­ścią. – Jest pani naj­bar­dziej zachwy­ca­jącą istotą, jaka od lat poja­wiła się w Har­ting­ton. Ostatni raz widzia­łem coś rów­nie pięk­nego w lasach za mia­stem – była to cudna lisica, oczy­wi­ście we wła­snym futrze. Widzę, że pani futerko pocho­dzi od Prady, a te skó­rzane botki są po pro­stu świetne, naj­mod­niej­sze w tym sezo­nie. – Z apro­batą pocią­gnął nosem. – Na doda­tek jest pani uro­cza i piękna! A jaki jest pani mąż? Bar­dzo przy­stojny?

Miranda o mały włos nie opluła kawą swo­jego zamszo­wego żakietu.

– Boże, co to za pyta­nie! – Par­sk­nęła śmie­chem. – Piękno tkwi w oku patrzą­cego. Moim zda­niem jest przy­stojny!

– No i ma pani ogromną klasę – cią­gnął Troy. – Uwiel­biam osoby z klasą! Jeżeli ma pani szla­checki tytuł, ostrzygę panią za darmo!

– Nie mam tytułu, nie­stety. Jestem zupeł­nie zwy­czajną panią Clay­bo­urne.

– Panią Clay­bo­urne z Har­ting­ton House jed­nakże, a to brzmi impo­nu­jąco! Piękna i fascy­nu­jąca, co za połą­cze­nie! Wystar­czy, aby zawró­cić w gło­wie gejowi!

– Miranda szuka pomocy domo­wej – poin­for­mo­wała Hen­rietta. – Kucharki.

– Umiem goto­wać – oświad­czył, nie odry­wa­jąc wzroku od Mirandy.

– I ogrod­nika!

Przy­gar­bił się, uda­jąc przy­gnę­bie­nie.

– W tej dzie­dzi­nie jestem kom­plet­nie bez­na­dziejny! Każda roślina, jakiej dotknę, natych­miast usy­cha. Dobrze, że moja kotka nie jest zie­lona, bo też mar­nie by skoń­czyła… Szkoda by było, gdyby przeze mnie zmar­no­wał się ogród, który kie­dyś zasłu­gi­wał na miano naj­pięk­niej­szego w całym hrab­stwie Dor­set!

Hen­rietta zauwa­żyła, że Cate prze­stała się odzy­wać. Stała odwró­cona do nich ple­cami i robiła kawę, raz tylko rzu­ciła Troy­owi nie­pewne spoj­rze­nie.

– Jak tam moja kawa, skar­bie? – zagad­nął.

– Już pra­wie gotowa – odpo­wie­działa Cate.

Atmos­fera nagle osty­gła, jak zwy­kle dopa­so­wu­jąc się do nastroju Cate. Zacho­wali się nie­roz­sąd­nie, tak długo igno­ru­jąc gospo­dy­nię. Miranda wyczuła, co się dzieje i szybko zer­k­nęła na zega­rek.

– Boże, muszę już pędzić! Bar­dzo się cie­szę, że mogłam was poznać.

– My także – odparła szcze­rze Hen­rietta. – Znaj­dziemy ogrod­nika, pro­szę się nie mar­twić!

– Już pani idzie? – zdu­miał się Troy. – Prze­cież dopiero się pozna­li­śmy, spę­dzi­łem w pani towa­rzy­stwie zale­d­wie dzie­sięć minut! Może to moja woda koloń­ska nie przy­pa­dła pani do gustu?

– Wręcz odwrot­nie! – Miranda z roz­ba­wie­niem pokrę­ciła głową. – Ten zapach ide­al­nie do pana pasuje!

– Jest słodki, prawda?

– Ale przy­jem­nie słodki!

– Co za ulga! – Troy rzu­cił Miran­dzie filu­terny uśmiech. – Pro­szę przy­wieźć kie­dyś pana Clay­bo­urne na strzy­że­nie, z rado­ścią go poznam.

I suge­styw­nie poru­szył brwiami.

– Chyba nie powin­nam ryzy­ko­wać – powie­działa Miranda. – Mogła­bym go póź­niej nie odzy­skać.

Wstała i wło­żyła płaszcz. Obie kobiety obser­wo­wały ją z zazdro­ścią. Płaszcz był czarny, dopa­so­wany, z sze­ro­kim futrza­nym koł­nie­rzem i linią ramion tak ostro pod­kre­śloną podusz­kami, że Miranda pra­wie cięła nimi powie­trze.

– Dzię­kuję za kawę i ciastko. – Uśmiech­nęła się do Cate. – Naprawdę ni­gdzie nie piłam lep­szej, nawet w Lon­dy­nie!

Cate roz­po­go­dziła się w jed­nej chwili.

– Mogę przy­cze­pić to ogło­sze­nie na tablicy? – Miranda wyjęła kartkę z torebki.

– Oczy­wi­ście, wszy­scy na pewno je prze­czy­tają! – zawo­łała Cate.

Jej zapew­nie­nie nie było potrzebne – ogło­sze­nie oka­zało się tak duże, że nikt nie miał szans go nie zauwa­żyć.

– Nooooo – zamru­czał Troy z zachwy­tem po wyj­ściu Mirandy. – Nie­zła laseczka! „Dzię­kuję za kawę i ciastko”! – powtó­rzył, naśla­du­jąc akcent gościa. – Coś cudow­nego!

– Z początku zacho­wy­wała się dość chłodno, ale pod koniec zro­biła się cał­kiem miła – ode­zwała się Hen­rietta. – Wydaje mi się jed­nak, że zupeł­nie nie wie, co o tobie myśleć, Troy! – dorzu­ciła żar­to­bli­wym tonem.

– Sym­pa­tyczna, ale chyba tro­chę nadęta, co? Typowa dama z Lon­dynu, one zawsze uwa­żają, że są lep­sze od reszty ludzi – zauwa­żyła Cate, sta­wia­jąc przed Troyem kawę i ciastko. – To jedna z tych, które przy­wy­kły mieć do dys­po­zy­cji cały sztab słu­żą­cych! Naj­wy­raź­niej nie bar­dzo potrafi sobie pora­dzić bez sprzą­taczki, kucharki, ogrod­nika i Bóg wie, kogo jesz­cze. Wpa­ro­wała tutaj nie­mal bez słowa, można by pomy­śleć, że to poczta! Wpro­wa­dziła się do Har­ting­ton House już dwa mie­siące temu, a dopiero teraz raczyła do nas zaj­rzeć. Har­ting­ton to dla niej zabita deskami dziura, pew­nie ma nas za pry­mi­tyw­nych pro­win­cju­szy! – prych­nęła wzgar­dli­wie. – Dosyć ładna, cho­ciaż nic nad­zwy­czaj­nego.

– Moim zda­niem za surowo ją osą­dzasz – rzekł Troy, świa­domy, że Cate rzadko ma coś miłego do powie­dze­nia o innych. – Bar­dzo uprzej­mie podzię­ko­wała za kawę i wychwa­lała ją pod nie­biosa!

– Dałam jej do myśle­nia, co? Ni­gdzie nie znaj­dzie lep­szej kawy!

– Muszę wra­cać do sklepu – powie­działa Hen­rietta. – Zosta­wi­łam Clare cał­kiem samą…

– Nie przej­muj się, twoja sio­stra świet­nie sobie radzi! – oświad­czyła Cate. – Nie macie prze­cież dużego ruchu… Weź­miesz ciastko?

– Ciastko? – powtó­rzyła Hen­rietta, cał­ko­wi­cie zbita z tropu.

Zale­d­wie parę minut temu Cate kry­ty­ko­wała ją za łakom­stwo.

– Dla Clare, głup­ta­sie! – wyja­śniła Cate, wrzu­ca­jąc ciastko do papie­ro­wej torebki.

Hen­rietta wzięła ciastko i wyszła z uczu­ciem cał­ko­wi­tego upo­ko­rze­nia.

*

Miranda zna­la­zła Gusa przed komin­kiem. Oglą­dał Władcę Pier­ścieni i zaja­dał się chip­sami, popi­ja­jąc je coca-colą.

– Nie masz nic zadane? – spy­tała.

Gus wzru­szył ramio­nami.

– Zosta­wi­łem ple­cak w szkole.

Wes­tchnęła.

– Nie zapo­mnij przy­nieść go w ponie­dzia­łek, bo znowu wpa­ku­jesz się w kło­poty! Wie­czo­rem przy­jeż­dża ojciec, nie jest zachwy­cony two­imi dzi­siej­szymi wybry­kami.

– Nie zro­bi­łem tego spe­cjal­nie! – Gus wepchnął sobie do ust garść chip­sów. – To nie ja zaczą­łem.

– Nie mam ochoty cię słu­chać, muszę wra­cać do pracy. Wyłącz film, kiedy przy­je­dzie twoja sio­stra, bo ona boi się tych ohyd­nych stwo­rzeń.

– Orków – popra­wił ją Gus.

– Wszystko jedno, jak się nazy­wają! Nie zapo­mnij wyłą­czyć!

– Ale mamo…

– Wyłącz film!

Miranda wró­ciła za biurko. Wciąż jesz­cze miała w ustach smak pysz­nego ciastka i moc­nej, świet­nej kawy. Ludzie, któ­rych wła­śnie poznała, dosko­nale nada­wali się na uroz­ma­ice­nie jej tek­stów. Troy był cudow­nie barwny, a Hen­rietta zmy­słowa, miła, łagodna i cał­ko­wi­cie zdo­mi­no­wana przez Cate, która mimo swo­ich magicz­nych zdol­no­ści kuli­nar­nych nie­wąt­pli­wie była tok­syczną oso­bo­wo­ścią. Cał­kiem inte­re­su­jące trio… Bar­dzo zale­żało jej na stwo­rze­niu cie­ka­wych postaci, które mogłyby co mie­siąc poja­wiać się w jej kolum­nie. Póź­niej może roz­wi­nę­łaby odpo­wied­nie wątki, napi­sała powieść, sprze­dała prawa do sfil­mo­wa­nia jakie­muś pro­du­cen­towi i z satys­fak­cją by patrzyła, jak świat otwiera się przed nią niczym gigan­tyczna ostryga. Jej palce zaczęły szybko wystu­ki­wać zda­nia na kla­wia­tu­rze.

Po chwili usły­szała trza­śnię­cie wej­ścio­wych drzwi i lek­kie kroki pię­cio­let­niej córeczki.

– Kocha­nie! – zawo­łała, tro­chę ziry­to­wana, że Storm wró­ciła do domu aku­rat w chwili, gdy ona wgry­zała się w swo­ich boha­te­rów.

Storm sta­nęła w drzwiach. Jej oczy miały ponury wyraz, ciemne włosy były odgar­nięte do tyłu, a policzki zaró­żo­wione od chłodu.

– Mia­łaś dobry dzień w szkole?

– Nie – odparła dziew­czynka. – Gus to ban­dyta.

Miranda prze­stała pisać i spoj­rzała na córkę.

– Ban­dyta?

– Made­le­ine nie chce przyjść bawić się ze mną, bo boi się Gusa!

– Wiem – wes­tchnęła Miranda. – Ugryzł dziś jakie­goś chłopca.

– Widzia­łam ślad, ugryzł go do krwi!

– Ten mały pew­nie poka­zy­wał to wszyst­kim jak wojenną ranę! – powie­działa Miranda z roz­draż­nie­niem.

Nie miała cie­nia wąt­pli­wo­ści, że matka chłopca zadzwoni do niej ze skargą.

– Gus wyrywa nogi pają­kom!

– I dobrze, pająki są okropne!

– To stwo­rze­nia Boże… – W oczach Storm zalśniły łzy.

– Na miłość boską, z kim ty roz­ma­wia­łaś, skar­bie? – zdzi­wiła się Miranda.

– Pani Roberts mówi, że każda istota jest wyjąt­kowa, a Gus wszystko nisz­czy i zabija!

– Chodź do mnie, kocha­nie. – Wzięła córkę w ramiona.

– Nie lubię Gusa.

– Nie ty jedna… Może poba­wisz się tro­chę w swoim pokoju, co? Gus ogląda teraz Władcę Pier­ścieni.

Storm się cof­nęła.

– Masz coś zadane? – zapy­tała Miranda.

– Tak.

– Przyjdę za minutkę i ci pomogę, dobrze?

Dziew­czynka wie­działa jed­nak, że „minutka” potrwa co naj­mniej godzinę i osta­tecz­nie będzie musiała odro­bić lek­cje sama. Jej mama zawsze była okrop­nie zajęta.

Storm długo sie­działa w swoim różo­wym pokoju. Tapeta dosko­nale paso­wała do fira­nek – były na niej różowe che­ru­binki, tań­czące wśród kwia­tów. Nawet żarówki były różowe i napeł­niały pokój mięk­kim różo­wym świa­tłem. Półki ugi­nały się pod plu­szo­wymi przy­tu­lan­kami i ksią­żecz­kami. Storm miała śliczne puz­derka na biżu­te­rię, w któ­rych trzy­mała ozdoby i spinki do wło­sów, migo­tliwe motylki i bran­so­letki, miała różowe note­siki, w któ­rych bazgrała różo­wymi ołów­kami, uda­jąc, że coś pisze oraz piękny domek z hafto­wa­nej różo­wej bawełny, pełny różo­wych podu­szek, które z zapa­łem kolek­cjo­no­wała. Teraz wła­śnie tam poszu­kała schro­nie­nia. Czuła się smutna i osa­mot­niona. Przy­ci­snęła do piersi ulu­bioną różową poduszkę i wytarła łzy jej rogiem. Po co komu piękny pokój, skoro nie ma się przy­ja­ció­łek, przed któ­rymi można by się nim pochwa­lić…

Miranda skoń­czyła kolumnę i z wes­tchnie­niem ulgi wysłała ją e-mailem. Zupeł­nie zapo­mniała o pracy domo­wej córeczki. Pod­nio­sła się zza biurka i poszła do kuchni. Nalała sobie szklankę wody i wyjęła z lodówki mar­chewkę, żeby stłu­mić niko­ty­nowy głód. Powinna przy­go­to­wać pod­wie­czo­rek dla dzieci, ale do głowy przy­cho­dziły jej tylko grzanki maczane w jajku, ponie­waż Gus zjadł już paluszki rybne na lunch. Tępym wzro­kiem wpa­try­wała się w puste wnę­trze lodówki, kiedy zadzwo­nił tele­fon. Przy­trzy­mała słu­chawkę ramie­niem i się­gnęła po pudełko z jaj­kami.

– Tak? – ode­zwała się, pewna, że usły­szy głos męża.

– Halo, tu Jeremy…

– Och, cześć!

– Szu­kasz ogrod­nika, prawda?

– Tak! – Od razu poczuła się tro­chę lepiej.

– Chyba zna­la­złem kogoś, kto mógłby ci się przy­dać. To pan Under­wood, star­szy i dość eks­cen­tryczny czło­wiek, ale ogrod­nik z powo­ła­nia.

– Jak go zna­la­złeś?

– Pra­co­wał kie­dyś na far­mie.

– A teraz?

– Jest na eme­ry­tu­rze i pra­cuje w nie­peł­nym wymia­rze godzin, więc mógłby przy­cho­dzić do cie­bie na dwa, trzy dni w tygo­dniu.

– Ile ma lat?

Jeremy się zawa­hał.

– Sześć­dzie­siąt parę – odparł.

– Da sobie radę? Mamy tu sporo do zro­bie­nia.

– Pozwól mu spró­bo­wać, to przy­zwo­ity czło­wiek!

Storm weszła do kuchni, ubrana w kom­pletny strój wróżki, razem z błysz­czącą koroną, skrzy­deł­kami oraz różdżką.

– Jestem głodna, mamo! – jęk­nęła.

Duże oczy dziew­czynki były zaczer­wie­nione od pła­czu. Miranda zmarsz­czyła brwi, zawa­hała się.

– Dobrze, poroz­ma­wiam z nim! – zgo­dziła się pospiesz­nie. – Mógłby przyjść jutro rano? Wiem, że to sobota, ale…

– Przy­ślę go!

– Dobrze. Dzię­kuję, Jeremy!

Odło­żyła słu­chawkę i odwró­ciła się do córki.

– Zro­bię ci grzanki w jajku, kocha­nie… Dobrze się czu­jesz?

– Grzanki w jajku?! – wykrzyk­nął Gus od progu. – Nie­na­wi­dzę grza­nek w jajku!

– Nie masz dziś prawa narze­kać, mój drogi! Albo grzanki, albo spa­ghetti!

– Spa­ghetti! – zde­cy­do­wał Gus.

Storm zmarsz­czyła nosek.

– Lubię grzanki w jajku.

– To nie restau­ra­cja, oboje dosta­nie­cie spa­ghetti, i już! – Miranda czuła, że nie znie­sie wybu­chu zło­ści Gusa, a Storm i tak ni­gdy długo nie narze­kała.

Dziew­czynka się nadą­sała.

– Możesz wziąć tyle keczupu, ile zechcesz – uła­go­dziła ją matka. – Naprawdę nie mam dziś siły wykłó­cać się z wami!

Patrzyła, jak dzieci jedzą i z przy­jem­no­ścią sączyła wino. Wie­czo­rem w domu będzie David, powinna więc wziąć kąpiel i wło­żyć coś ład­nego, przy­go­to­wać dla niego cie­lęcą wątróbkę z pie­czo­nymi ziem­nia­kami i sosem z czer­wo­nego wina… Chciała zro­bić na nim dobre wra­że­nie, zachę­cić go, aby spę­dzał wię­cej czasu w domu. Była spra­gniona jego towa­rzy­stwa, sama potwor­nie nudziła się na wsi.

III

Mgli­ste poranki, które kryją w sobie obiet­nicę pięk­nego dnia

David Clay­bo­urne przy­je­chał do Har­ting­ton House o ósmej wie­czo­rem. Gus, już w błę­kit­nej fla­ne­lo­wej piża­mie, cze­kał na niego w kuchni razem z matką, nato­miast Storm spała w łóżeczku, tuląc do piersi uko­cha­nego plu­szo­wego kró­liczka i różową poduszkę, i śniła o nowych przy­ja­ciół­kach, które przy­szły się z nią poba­wić.

Kiedy Miranda usły­szała, że fron­towe drzwi się otwie­rają, kazała Gusowi zacze­kać w kuchni, a sama poszła poroz­ma­wiać z mężem. Stali w holu dość długo, szep­tem wymie­nia­jąc uwagi na temat chłopca. Gus, który wypił już swoją szklankę mleka, teraz ner­wowo krę­cił się na ławie, z nie­po­ko­jem cze­ka­jąc na rodzi­ców. Zie­wał sze­roko i zaczął łyżką wydra­py­wać linie na sosno­wym bla­cie.

Wresz­cie Miranda i David z poważ­nymi minami weszli do kuchni. Ojciec nie przy­wi­tał się z Gusem. Przy­su­nął sobie krze­sło i usiadł, matka podała mu kie­li­szek wina, a sobie nalała drugi.

– Mama mówi, że ugry­złeś dziś kolegę i ucie­kłeś ze szkoły!

Gus wpa­try­wał się w ojca sze­roko otwar­tymi oczami i ze wszyst­kich sił sta­rał się nie mru­gać, aby nie oka­zy­wać sła­bo­ści. Ara­gorn z Władcy Pier­ścieni ni­gdy nie oka­zy­wał sła­bo­ści.

– Musisz natych­miast prze­stać się tak zacho­wy­wać, to nie do przy­ję­cia!

Chło­piec mil­czał.

– Za karę przez tydzień nie wolno ci oglą­dać tele­wi­zji!

Gus otwo­rzył usta w nie­mym pro­te­ście, był jed­nak zbyt oszo­ło­miony, aby się ode­zwać.

– Dopro­wa­dzasz nas do osta­tecz­no­ści, uwa­żaj! – cią­gnął David. – Ostrze­gam, jeśli dalej będziesz ter­ro­ry­zo­wał inne dzieci i prze­szka­dzał na lek­cjach, nie pozo­sta­nie nam nic innego, jak tylko wcze­śniej wysłać cię do szkoły z inter­na­tem! Rozu­miesz mnie?

Gus chwilę wal­czył z nie­po­słuszną łzą, która zawi­sła na rzę­sach, ale w końcu pod­dał się i kiw­nął głową.

– Masz coś na swoje uspra­wie­dli­wie­nie?

– To nie ja zaczą­łem – wyszep­tał.

Łza spa­dła mu na poli­czek, więc pospiesz­nie otarł ją ręka­wem.

– Nie chcę słu­chać opo­wie­ści o tym, kto komu doku­czył na szkol­nym boisku! – oświad­czył David. – Mam dosyć! Zmia­taj do łóżka!

Gus zsu­nął się z ławy i powoli minął rodzi­ców, zmie­rza­jąc do drzwi. Żadne nie wycią­gnęło ręki, aby go pogła­skać czy pokle­pać po gło­wie, żadne nie schy­liło się, żeby poca­ło­wać go na dobra­noc. Kiedy zna­lazł się w swoim pokoju, ostroż­nie zamknął drzwi, a potem rzu­cił się na łóżko i stłu­mił gwał­towny szloch, wbi­ja­jąc zęby w poduszkę.

– Powin­nam chyba zaj­rzeć do niego – powie­działa nie­spo­koj­nie Miranda. – To jesz­cze małe dziecko.

– Nie, moja droga – odparł David zde­cy­do­wa­nym tonem. – Na tym wła­śnie polega pro­blem, jesteś zbyt łagodna. Nie ode­sła­łaś go z powro­tem do szkoły, tylko pozwo­li­łaś przez całe popo­łu­dnie oglą­dać film na wideo. Nic dziw­nego, że Gus nie uczy się na błę­dach! Co wła­ści­wie chcia­ła­byś mu powie­dzieć? Niech tro­chę popła­cze sobie przed snem, nic mu nie będzie. I nie nauczy się, jak trzeba się zacho­wy­wać, jeżeli cią­gle będziesz go roz­piesz­czać. Posta­raj się być bar­dziej twarda, nie wolno nam pozwo­lić, aby Gus wyrósł na potwora. To nie fair wobec niego! Zapo­zna­nie go z zasa­dami prze­by­wa­nia wśród ludzi to nasz obo­wią­zek!

– Ale ja nie mam poję­cia, jak to zro­bić. – Miranda pocią­gnęła duży łyk wina i opa­dła na krze­sło.

– Nie bądź śmieszna, to nie fizyka nukle­arna! Zaczę­łaś szu­kać pomocy do prac domo­wych?

– Tak! – Szybko się roz­po­go­dziła. – Powie­si­łam ogło­sze­nie w cukierni w mie­ście. Jak twier­dzi nasz sąsiad, Jeremy Fit­zher­bert, jest to żywe serce Har­ting­ton. Jeremy przy­śle tu zresztą kogoś jutro, na razie na roz­mowę. To ogrod­nik, nazywa się Under­wood.

David z apro­batą ski­nął głową. Nale­żał do ludzi, któ­rzy lubią oglą­dać rezul­taty dzia­ła­nia innych.

– I jest już po sześć­dzie­siątce – dokoń­czyła Miranda.

– Ni­gdy nie oce­niam czło­wieka, dopóki go nie spo­tkam!

– Pew­nie ma ogromne doświad­cze­nie.

– A co z kucharką? A wła­śnie, coś tu bar­dzo przy­jem­nie pach­nie…

– Cie­lęca wątróbka. – Uśmiech­nęła się Miranda. – Twoje ulu­bione danie!

– Cał­kiem nie­wy­klu­czone, że jed­nak prze­isto­czysz się w bogi­nię ogni­ska domo­wego. – Dopił wino i wstał. – No, dobrze, wyką­pię się teraz…

Miranda chwilę patrzyła za mężem. Nie zapy­tał nawet, co się z nią dzieje czy jak się czuje, nie zwró­cił też uwagi na kasz­mi­rową suk­nię, którą miała na sobie. A prze­cież zadała sobie tyle trudu, umyła włosy i uma­lo­wała się… Pokrę­ciła głową i zabrała się do przy­rzą­dza­nia sosu z czer­wo­nego wina. Oczy pie­kły ją od cebuli. Nagle ogar­nęło ją uczu­cie wiel­kiego znu­że­nia. Ostatni rok porząd­nie dał jej się we znaki. Gusa wyrzu­cono ze szkoły tuż przed ostat­nimi świę­tami Bożego Naro­dze­nia i trzeba było zna­leźć dla niego domo­wego nauczy­ciela na czas poszu­ki­wań domu na pro­win­cji i prze­pro­wadzki. Musiała zała­twić wszystko przed począt­kiem nowego roku szkol­nego we wrze­śniu.

Z góry na­dal dobie­gał płacz Gusa.

– Cho­lera jasna! – zaklęła, krzy­wiąc się na widok ska­le­czo­nego nożem palca. – Nie mogę goto­wać tu kola­cji, gdy dzie­ciak wypła­kuje oczy w swoim pokoju!

Otwo­rzyła jedną z szu­flad, wyjęła pla­ster z wize­run­kiem Spi­der­mana, szybko opa­trzyła roz­cię­cie i pobie­gła na górę.

Gus szlo­chał gło­śno. Weszła do pach­ną­cego nie­świe­żymi her­bat­ni­kami pokoju i usia­dła na łóżku synka. Prze­stał pła­kać, kiedy tylko wyczuł jej obec­ność i uniósł głowę z poduszki. Popa­trzyła na niego, nie bar­dzo wie­dząc, co robić i poło­żyła mu rękę na gło­wie, w miej­scu, gdzie włosy były wil­gotne od potu.

– Uspo­kój się, już po wszyst­kim! – szep­nęła. – Tatuś już się na cie­bie nie gniewa!

Gus dosłow­nie zachły­snął się pła­czem.

– Kocha­nie, wszystko w porządku. Nie gnie­wamy się już na cie­bie. No, weź się w garść!

Chło­piec dalej szlo­chał roz­pacz­li­wie. Miranda chwy­ciła go pod pachy i posa­dziła sobie na kola­nach, żeby móc go przy­tu­lić. Ukrył buzię w zała­ma­niu jej szyi i barku, zupeł­nie jak przed laty, kiedy był malutki.

– O co cho­dzi, skar­bie? – zapy­tała łagod­nie.

– Nie wiem – odparł w końcu ochry­płym gło­sem, z tru­dem łapiąc oddech. – Nie chcę iść do szkoły z inter­na­tem!

Nie­wiele mogła zro­bić. Tuliła go, dopóki się nie uspo­koił, a potem uło­żyła w łóżku, poca­ło­wała w czoło i zga­siła lampę. Zasnął szybko, jego blada buzia nagle odzy­skała całą dzie­cięcą sło­dycz i nie­win­ność. Miranda wpa­try­wała się w niego długo, zada­jąc sobie pyta­nie, dla­czego ma takie trudne dziecko. Ani na moment nie przy­szło jej do głowy, że może to mieć coś wspól­nego z nią samą.

David wyką­pał się i wło­żył płó­cienne spodnie i nie­bie­ską koszulę od Ral­pha Lau­rena. Był przy­stojny, miał lśniące czarne włosy, opa­loną skórę i ciem­no­nie­bie­skie oczy, ocie­nione dłu­gimi rzę­sami, które mniej męskiej twa­rzy mogłyby nadać zbyt kobiecy wygląd. Silny i musku­larny, codzien­nie rano ćwi­czył w siłowni, która znaj­do­wała się pod jego biu­rem. Był też próżny. Ubie­rał się ele­gancko i sta­ran­nie, uży­wał dro­giej wody koloń­skiej i stale się mar­twił, że łysieje. Nie bra­ko­wało mu pew­no­ści sie­bie – zaro­bił duże pie­nią­dze w City, oże­nił się z piękną kobietą, kupił duży dom na wsi i nie­wiel­kie pied-à-terre w Ken­sing­ton. Miał wszystko – ide­alną rodzinę w Dor­set oraz ide­alną kochankę w Lon­dy­nie. Dwa oddzielne życia, wszystko tak, jak powinno być. Uwa­żał, że sięga tylko po to, co słusz­nie należy się każ­demu męż­czyź­nie. Kochał żonę, nie kochał kochanki, ale prze­cież Miranda nie mogła ocze­ki­wać, że będzie żył w celi­ba­cie przez cały długi tydzień, prawda? Było to zro­zu­miałe samo przez się. Miranda miała dom na wsi, a on przy­jemny i nie­zo­bo­wią­zu­jący seks w Lon­dy­nie. Nikomu nie działa się krzywda, wszy­scy byli zado­wo­leni.

Miranda skoń­czyła dusić wątróbkę, nakryła stół na dwie osoby i usia­dła, cze­ka­jąc na męża. Zapa­liła świecę, ale wydało jej się to zbyt teatralne, więc zga­siła ją i scho­wała. Wszystko to razem jest bar­dzo nie­spra­wie­dliwe, pomy­ślała. Gotuję, zmy­wam, sprzą­tam, piorę, raz w tygo­dniu jeż­dżę do Sains­bury na zakupy, opie­kuję się dziećmi i na doda­tek pra­cuję zawo­dowo, a David ma tylko pracę i myśli tylko o sobie.

– Pie­przyć to wszystko! – mruk­nęła, nale­wa­jąc sobie trzeci kie­li­szek wina. – I jesz­cze zacho­wuje się tak, jakby w ogóle mnie nie widział!

David zszedł do kuchni w dosko­na­łym nastroju. Nało­żył sobie por­cję wątróbki i usiadł.

– Tyle dziś sobie zada­łaś trudu, kocha­nie! – Zmie­rzył Mirandę peł­nym uzna­nia wzro­kiem. – Mam bar­dzo piękną żonę.

Serce Mirandy pod­sko­czyło jak pło­myk w ogni­sku.

– Dzię­kuję! Opo­wiedz mi, co dzieje się w Lon­dy­nie, żebym mogła choć tro­chę wró­cić do nor­mal­nego życia.

– Jest tak samo, jak przed twoim wyjaz­dem, tylko zim­niej – odparł.

Miranda prze­łknęła roz­cza­ro­wa­nie i posta­no­wiła nie pod­da­wać się znie­chę­ce­niu.

– Z kim się widzia­łeś?

– Z tymi samymi ludźmi, co zwy­kle, oczy­wi­ście kiedy mia­łem czas. W tym tygo­dniu codzien­nie sie­dzia­łem w pracy do dzie­sią­tej, jestem wykoń­czony!

– A jak tam Bly­the?

Miranda wpa­dła na dawną szkolną przy­ja­ciółkę na zaję­ciach judo w Chel­sea, na które woziła Gusa. Po latach znowu zbli­żyły się do sie­bie, gdy Miranda wspie­rała Bly­the pod­czas trud­nego roz­wodu.

– Cią­gle pró­buję się do niej dodzwo­nić, ale za każ­dym razem włą­cza się auto­ma­tyczna sekre­tarka – dodała. – Widać tak to już jest, gdy czło­wiek wypro­wa­dza się na wieś – wszy­scy przy­ja­ciele natych­miast o tobie zapo­mi­nają.

– Bly­the wcale o tobie nie zapo­mniała! Jest bar­dzo zajęta roz­mo­wami z adwo­ka­tami i księ­go­wymi, sama rozu­miesz. Udzie­li­łem jej nawet pew­nej rady – wyznał pom­pa­tycz­nie David, uno­sząc wide­lec. – Powie­dzia­łem jej, że powinna prze­pro­wa­dzić roz­wód w taki spo­sób, jakby zarzą­dzała firmą, któ­rej naj­po­waż­niej­szym klien­tem jest ona sama. Musi wyne­go­cjo­wać naj­lep­sze warunki i nie ocze­ki­wać, że praw­nik wszystko za nią zała­twi. Adwo­kat nie wie prze­cież, czego ona naprawdę chce i myśli wyłącz­nie o tym, ile pie­nię­dzy może dla niej zdo­być i ile sam na tym zarobi. Może sobie być naj­lep­szym spe­cem od spraw roz­wo­do­wych w mie­ście, ale ona i tak musi powie­dzieć mu, na czym jej szcze­gól­nie zależy. Pora­dzi­łem jej, żeby spi­sała listę żądań, bo albo dobije targu na wła­snych warun­kach teraz, albo ni­gdy. Po zakoń­cze­niu for­mal­no­ści nie będzie już mogła popro­sić o rze­czy, o któ­rych zapo­mniała. Jej mąż zgar­nie całą pulę, a ona zosta­nie z niczym, żału­jąc, że nie oka­zała się bar­dziej zapo­bie­gliwa…

– I posłu­chała cię?

– Tak sądzę! Pro­blem polega na tym, że Bly­the jest zbyt uczu­ciowa, zbyt emo­cjo­nalna i nie przy­wią­zuje wagi do szcze­gó­łów. W tej chwili chce po pro­stu zakoń­czyć mał­żeń­stwo i mieć to raz na zawsze za sobą. Uświa­do­mi­łem jej jed­nak, że pie­nią­dze są ważne, jeżeli nie dla niej, to na pewno dla jej syna. Bly­the wie, co jest dla niej dobre, a ja z przy­jem­no­ścią jej pomo­głem. Ten jej mąż ni­gdy mi się nie podo­bał, straszny z niego dupek!

– Szo­ku­jące, ilu naszych przy­ja­ciół już się roz­wio­dło albo wła­śnie się roz­wo­dzi – wes­tchnęła. – Kiedy wresz­cie upo­rząd­ku­jemy nasze tutej­sze sprawy, trzeba będzie koniecz­nie zapro­sić Bly­the i Rafa­ela na week­end. Rafael to bar­dzo sym­pa­tyczny chło­piec, może wywarłby pozy­tywny wpływ na Gusa, kto wie… Spo­tka­ły­śmy się z Bly­the po tylu latach nie­wi­dze­nia, odkry­ły­śmy, że miesz­kamy nie­da­leko sie­bie i wła­śnie wtedy prze­pro­wa­dzi­łam się tutaj. Typowe, co? Chłopcy dopiero zaczęli się bli­żej pozna­wać.

– Byle tylko Gus nie ugryzł Rafa­ela!

– Z cza­sem wszystko powinno się dobrze uło­żyć, Gus na pewno przy­wyk­nie do nowego oto­cze­nia i uspo­koi się. – Lekko zmarsz­czyła brwi, świa­doma, że pro­blem z Gusem nie znik­nie sam z sie­bie. – Nie sądzisz, że warto byłoby pora­dzić się spe­cja­li­sty? – zapy­tała ostroż­nie.

– Masz na myśli psy­chia­trę? – W jego gło­sie zabrzmiało obu­rze­nie.

– Może dzie­cię­cego psy­cho­loga…

– Po moim tru­pie! Nie pozwolę, żeby ktoś obcy wtrą­cał się w sprawy mojego syna i grze­bał mu w psy­chice! Z Gusem wszystko jest w jak naj­lep­szym porządku, szkoła z inter­na­tem szybko postawi go na nogi!

– Ale do szkoły z inter­na­tem pój­dzie dopiero za rok, zresztą on wcale tego nie chce!

– To tylko taka faza, wyro­śnie z tego. Musisz po pro­stu trzy­mać rękę na pul­sie, kocha­nie, cią­gle mieć go na oku! Osta­tecz­nie to ty jesteś z nim przez cały tydzień, więc wszystko zależy od cie­bie!

– Zaraz powiesz mi, żebym zaj­mo­wała się dziećmi w taki spo­sób, jak­bym zarzą­dzała firmą i że Gus jest moim naj­po­waż­niej­szym klien­tem. – Zaśmiała się nie­na­tu­ral­nie.

– Nie, skar­bie, to Gus jest firmą, a ja twoim naj­po­waż­niej­szym klien­tem – spro­sto­wał zupeł­nie poważ­nie.

Po obej­rze­niu tele­wi­zyj­nych wia­do­mo­ści poszli do sypialni. David sie­dział w łóżku i czy­tał „The Eco­no­mist”, a Miranda, wsta­wiona i zmę­czona, zwi­nęła się w kłę­bek, zasła­nia­jąc oczy od świa­tła poduszką. Nie kochali się. David nie wyko­nał żad­nego zachę­ca­ją­cego gestu, co Miranda, choć mocno ura­żona, że nie pożą­dał jej po tygo­dniu spę­dzo­nym oddziel­nie, przy­jęła jed­nak z pewną ulgą.

Następ­nego dnia rano Storm zajęła się zabawą w swoim pokoju, nato­miast Gus, za karę pozba­wiony tele­wi­zji, poszedł do lasu, żeby zasta­wiać pułapki na niczego nie podej­rze­wa­jące nie­szczę­sne zwie­rzęta. David czy­tał gazetę przy śnia­da­niu zło­żo­nym z jajek, bekonu i grza­nek, przy­go­to­wa­nym przez Mirandę. Cze­kała ją teraz roz­mowa z ogrod­ni­kiem.

– Chcesz poroz­ma­wiać z nim razem ze mną? – zapy­tała.

David, nie odry­wa­jąc oczu od pierw­szej strony „Tele­graph”, odparł, że to jej działka.

– Ty jesteś mini­strem spraw wewnętrz­nych – oświad­czył.

– A ty kim jesteś? – zagad­nęła, ziry­to­wana bra­kiem zain­te­re­so­wa­nia z jego strony.

– Pre­mie­rem – wyja­śnił. – Jeżeli potrze­bu­jesz rady, chęt­nie ci jej udzielę, ale cał­ko­wi­cie ufam two­jej opi­nii.

Miranda wysłała męża do Har­ting­ton, aby spró­bo­wał kawy w cukierni Cate i poszła do swo­jego gabi­netu. Miała dosyć zaj­mo­wa­nia się wszyst­kim w poje­dynkę. Przy­po­mniała sobie armię robot­ni­ków budow­la­nych, mala­rzy, sto­la­rzy i deko­ra­to­rów, któ­rych przy­wio­zła tu, aby prze­isto­czyć Har­ting­ton House w dom swo­ich marzeń. David dał żonie wolną rękę – jej dobry gust był jed­nym z powo­dów, dla­czego się z nią oże­nił – i bez słowa sprze­ciwu pła­cił rachunki. Ocze­ki­wał, że ona, jako mini­ster spraw wewnętrz­nych, rzecz jasna, stwo­rzy dom dla niego oraz ich dzieci i ani razu nie przy­szło mu do głowy, aby zstą­pić ze swego wyso­kiego urzędu i przyjść jej z pomocą. Nagle Mirandę ude­rzyła myśl, że nie ma już ani jed­nej rze­czy, którą zaj­mo­wa­liby się wspól­nie. Nawet dzieci tra­fiły pod jej wyłączną jurys­dyk­cję i pod­le­gały jedy­nie osta­tecz­nej oce­nie wiel­kiego pre­miera i lal­ka­rza, który trzy­mał w ręku wszyst­kie sznurki.

Zasta­na­wiała się jesz­cze nad sytu­acją w swoim mał­żeń­stwie, kiedy w holu zadźwię­czał dzwo­nek. Miranda wzięła głę­boki oddech i pospie­szyła do drzwi. Modliła się w myśli, aby pan Under­wood oka­zał się ogrod­ni­kiem dosko­na­łym i przy oka­zji popro­siła też Boga, by zesłał jej kucharkę i sprzą­taczkę. Otwo­rzyła drzwi i ujrzała sto­ją­cego na progu czło­wieczka, podob­nego do gnoma, w brą­zo­wej kurtce i spodniach oraz twe­edo­wej czapce na szo­pie gęstych, krę­co­nych siwie­ją­cych wło­sów. Na jej widok przy­bysz szybko zdjął czapkę i przy­ci­snął ją do piersi.

– Nazy­wam się Under­wood, przy­sze­dłem w spra­wie pracy w ogro­dzie – ode­zwał się, roz­cią­ga­jąc słowa w typowy dla rdzen­nych miesz­kań­ców Dor­set spo­sób.

Miranda nie podała mu ręki, ponie­waż odnio­sła wra­że­nie, że nie wie­działby, co z nią zro­bić.

– Zapra­szam do środka, panie Under­wood – odparła, odsu­wa­jąc się, aby zro­bić mu miej­sce w drzwiach.

Do holu razem z panem Under­wo­odem dostał się chłodny, wil­gotny wiatr.

– Ależ dziś mokro! – Miranda zamknęła drzwi. – Nie zno­szę mżawki!

– Glo­balne ocie­ple­nie – oznaj­mił smęt­nie gość. – Jed­nego dnia gorąco jak w środku lata, następ­nego zimno jak na Sybe­rii! Zupeł­nie nie wia­domo, czego można się spo­dzie­wać!

– Chodźmy do gabi­netu…

Poszedł za nią, przy­glą­da­jąc się wykła­da­nej kamien­nymi pły­tami posadzce i poma­lo­wa­nym na kre­mowy odcień ścia­nom. W dużym, pustym kominku powi­nien pło­nąć ogień, a ładny chod­nik przed komin­kiem wprost pro­sił się o parę śpią­cych psów… Kiedy dom nale­żał do rodziny Ligh­tly, w kominku zawsze wesoło trza­skały pło­mie­nie, a na dużym sta­rym stole w holu stał piękny bukiet. Okrą­gły stół, który teraz zajął miej­sce tam­tego wyglą­dał dziw­nie samot­nie, zwień­czony tylko nie­ru­chomą rzeźbą.

– Dopiero co się pań­stwo wpro­wa­dzili, tak? – zapy­tał.