Sonata o niezapominajce - Santa Montefiore - ebook + audiobook + książka

Sonata o niezapominajce ebook i audiobook

Santa Montefiore

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Powieść autorki światowych bestsellerów Santy Montefiore.

Audrey dorasta w Argentynie, w zamożnej brytyjskiej rodzinie. Marząc o romantycznej miłości, nie spodziewa się, że już niedługo posmakuje życia poza granicami konwenansów obowiązujących w jej świecie.

Dziewczyna bez pamięci zakochuje się we wrażliwym Louisie. Młody pianista komponuje dla niej „Sonatę o niezapominajce”, w rytm której zakochani wkraczają w świat miłości.

Rodzinna tragedia kończy trzymany w tajemnicy związek. Audrey nie chce przysparzać dodatkowych trosk rodzicom i zgodnie z ich oczekiwaniami wychodzi za poważnego Cecila, starszego brata Louisa. Choć mąż i ukochane córki dadzą Audrey szczęście, w jej uszach wciąż będzie brzmieć „Sonata o niezapominajce”.

Czy los da jej drugą szansę?

Czy młodzieńcza miłość wytrzyma konfrontację z latami małżeństwa?

Sonata o niezapominajce” to wspaniała epicko-liryczna opowieść o namiętności oraz odkrywaniu własnego „ja” i prawdziwego sensu miłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 636

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 18 godz. 30 min

Lektor: Klaudia Bełcik

Oceny
4,3 (66 ocen)
34
22
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

Jeśli kochacie sagi rodzinne w stylu Kate Morton, Lucindy Riley czy Victorii Hislop to zachwyci was twórczość Santy Montefiore. To współ­cze­sna bry­tyj­ska pi­sar­ka, au­tor­ka 17 bestsellerowych powieści, z których większość jest mi dobrze znana. "Sonata o niezapominajce" to kolejne wznowienie tej cudownej powieści w nowej, subtelnej i eleganckiej szacie graficznej od Wydawnictwa Świat Książki. Dorastająca w Argentynie Audrey, to panienka z dobrego domu marząca o romantycznej miłości. Bez pamięci zakochuje się w młodym pianiście, który komponuje dla niej tytułową "Sonatę o niezapominajce". Rodzinna tragedia oznacza koniec skrywanego uczucia, a dziewczyna nie chcąc przysparzać rodzicom dodatkowych trosk, zgadza się wyjść za poważnego Cecila, starszego brata jej ukochanego. Choć to małżeństwo z rozsądku, to nie należy ono do nieszczęśliwych, a córki dadzą Audrey dużo radości. Lecz na dnie serca wciąż rozbrzmiewa miłosna sonata... "Sonata o niezapominajce" to urzekająca, pełna wzru...
20
BlanSzym

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała niesamowita ujmująca
00
izasek

Nie oderwiesz się od lektury

piękna, wzruszajaca, magiczna i taka ludzka
00
PatSzo

Dobrze spędzony czas

nieco ckliwe i trochę za długie ale ciekawe czytadło, irytująca egzaltacją lektorka
00
DorotaMagdalena

Z braku laku…

Os fabularna niemal identyczna jak we "Francuskim ogrodniku". Te same pomysły( jakaś obsesja autorki na temat namiętnych romansów znudzonych szlachetnymi i prawymi mężami żon i rodzenia mężom dzieci kochanków?),te same schematy moralizatorskie, tylko scenografia nieco inna. Obie pozycje to bajki dla dorosłych rozczarowanych życiem pań (żaden facet tego nie strawi) - cukierkowe, łatwe i lekkie czytadła.
00

Popularność




Podzię­ko­wa­nia

Pra­gnę wyra­zić ser­deczne podzię­ko­wa­nia mojej kuzynce Anderly Hardy oraz mojej przy­ja­ciółce Sue Nicho­las, które miały szczę­ście dora­stać w Hur­lin­gham w Argen­ty­nie. Dzięki ich żywym opi­som i wyra­zi­stym wspo­mnie­niom byłam w sta­nie oddać atmos­ferę i styl życia w tym małym zakątku angiel­sko­ści, który w tak dra­ma­tyczny spo­sób zmie­nił się od czasu ich dzie­ciń­stwa. Chcia­ła­bym rów­nież podzię­ko­wać mojej matce za jej opo­wie­ści, ojcu za mądrość i ciotce Naomi za wspar­cie i zain­te­re­so­wa­nie. Dok­tor Ste­phen Sebag Mon­te­fiore i jego żona April udzie­lili mi nie­oce­nio­nej pomocy, jeżeli cho­dzi o szcze­góły medyczne i psy­chia­tryczne, ważne w budo­wa­niu cha­rak­te­rów głów­nych postaci tej powie­ści. Sue Flet­cher, która zre­da­go­wała mój tekst, zasłu­żyła na medal za roz­są­dek i dba­łość o detale, nato­miast moja agentka, Jo Frank, na ser­deczne podzię­ko­wa­nia za poświę­ce­nie i zro­zu­mie­nie. Muszę też wspo­mnieć, że i Sonata o nie­za­po­mi­najce, i inne moje książki ni­gdy by nie powstały bez zachęty ze strony mojej przy­ja­ciółki, Kate Rock, któ­rej jestem winna ogromną wdzięcz­ność. I wresz­cie, a rów­no­cze­śnie przede wszyst­kim, chcę podzię­ko­wać mojemu mężowi, Seba­gowi, za mądre rady i nie­zmą­cony, bez­gra­niczny entu­zjazm. Gdy moja wyobraź­nia wysy­cha, Sebag zawsze dba, aby ożyła.

Legenda o nie­za­po­mi­najce

Zgod­nie z austriacką legendą młody męż­czy­zna i jego narze­czona, trzy­ma­jąc się za ręce, szli brze­giem Dunaju wie­czo­rem w przed­dzień ślubu. Dziew­czyna spoj­rzała na rzekę i ujrzała śliczny nie­bie­ski kwia­tek, uno­szony przez prąd. Widząc jej smu­tek, że fale na zawsze pochłoną taki piękny kwiat, młody czło­wiek boha­ter­sko wsko­czył do rzeki, aby go ura­to­wać. Dunaj porwał mło­dzieńca, a ten, tonąc, ostat­kiem sił rzu­cił kwia­tek na brzeg i zawo­łał: „Nie zapo­mnij o mnie, zawsze będę cię kochał”.

Część I

Pro­log

Anglia, jesień 1984 roku

Niebo było pra­wie zbyt piękne jak na taki dzień. Paź­dzier­nik ozło­cił oko­licę cudow­nym sło­necz­nym bla­skiem i wszystko wyglą­dało tak, jakby sam Bóg roz­świe­tlił jesienne drzewa i porząd­nie zaorane pola, aby wyróż­nić ten dzień spo­śród innych. Pasma jasnego, ostrego różu i krwi­stej czer­wieni prze­ci­nały niebo, malu­jąc nie­zwy­kłe, impo­nu­jące tło dla umie­ra­ją­cego słońca, powoli zni­ka­ją­cego w wie­czor­nej mgle na hory­zon­cie. Natura trium­fo­wała, cho­ciaż pokorna dusza Cecila For­re­stera wyda­wała się nie zasłu­gi­wać na ten wspa­niały spek­takl.

Grace była jedyną córką Cecila, która nie pła­kała na pogrze­bie.

Ali­cia oczy­wi­ście pła­kała, powo­do­wana tym samym wyczu­ciem dra­ma­ty­zmu, które cha­rak­te­ry­zo­wało każdą chwilę jej życia, tak jakby zawsze stała w cen­tral­nym punk­cie sceny, wysta­wia­jąc swoją piękną twarz na świa­tło reflek­to­rów. Pła­kała poły­sku­ją­cymi w sło­necz­nym bla­sku łzami i wyda­wała dłu­gie wes­tchnie­nia, prze­ry­wane szlo­chem, a jej oble­czone w czarne ręka­wiczki dło­nie drżały, kiedy ocie­rała policzki hafto­waną chu­s­teczką do nosa. Sta­rała się, aby mani­fe­sta­cja roz­pa­czy nie zeszpe­ciła jej twa­rzy, wyra­ża­jąc smu­tek este­tycz­nym drże­niem warg oraz deli­kat­nym skło­nie­niem głowy, osło­nię­tej przej­rzy­stą czarną woalką, przy­piętą do ronda kape­lu­sza. Leonora także pła­kała, cicho i żało­śnie. Opła­ki­wała nie ojca, któ­rego stra­ciła, lecz tego, któ­rego ni­gdy nie miała. Leżący w trum­nie męż­czy­zna był jej wła­ści­wie obcy – rów­nie dobrze mógłby być dale­kim krew­nym lub daw­nym nauczy­cie­lem, bo ni­gdy nie dopu­ścił jej bli­żej do sie­bie. Spoj­rzała na młod­szą sio­strę, patrzącą z obo­jęt­nym wyra­zem twa­rzy, jak gra­ba­rze opusz­czają trumnę do równo wyko­pa­nej dziury w ziemi, i pomy­ślała, że nie rozu­mie, dla­czego Grace, jedyna z nich trzech, która miała powód do praw­dzi­wego smutku, nie oka­zuje żad­nych uczuć.

Grace była o ponad dzie­sięć lat młod­sza od swo­ich sióstr. W prze­ci­wień­stwie do Ali­cii i Leonory, które w wieku dzie­się­ciu lat zostały wysłane do szkoły w Anglii, dora­stała w peł­nej zie­leni pod­miej­skiej dziel­nicy Buenos Aires, Hur­lin­gham, zamiesz­ka­nej głów­nie przez angiel­skie rodziny. Jed­nak nie róż­nica wieku czy wie­lo­let­nie roz­sta­nie wznio­sły wysoki mur mię­dzy sio­strami, ale fakt, że była inna. Tajem­ni­cza, ode­rwana od rze­czy­wi­sto­ści, wiotka i ulotna niczym wróżki z bajek dzie­ciń­stwa, Grace nie nale­żała do tego świata. Ali­cia upie­rała się, że ete­ryczna natura Grace ma swoje źró­dło w fak­cie, iż ich matka roz­pacz­li­wie trzy­mała ją przy sobie i roz­piesz­czała, zroz­pa­czona i osa­mot­niona po roz­sta­niu ze star­szymi cór­kami, lecz Leonora była innego zda­nia – uwa­żała, że Grace po pro­stu uro­dziła się inna i że matka dobrze zro­biła, nie roz­sta­jąc się z nią. W zim­nych salach angiel­skiej szkoły Grace zwię­dłaby jak polny kwiat. Leonora nie miała co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści, ponie­waż sama długo wyle­wała łzy tęsk­noty za domem w twarde poduszki.

Grace obser­wo­wała opusz­czaną do grobu trumnę pra­wie obo­jęt­nie, usi­łu­jąc nie słu­chać teatral­nych szlo­chów sio­stry, która teraz zaczęła pła­kać gło­śniej i bar­dziej roz­pacz­li­wie. Ali­cia ule­gła poku­sie ode­gra­nia wzru­sza­ją­cej roli na tle cudow­nie pięk­nego wie­czoru, pod olśnie­wa­ją­cym nie­bem, lecz Grace nie osą­dzała jej za to. Patrzyła na trumnę z cał­ko­wi­tym spo­ko­jem, zro­dzo­nym z pew­no­ści, że wbrew prze­ko­na­niu innych jej ojca wcale nie ma w środku. Wie­działa o tym, ponie­waż widziała, jak w chwili śmierci jego dusza opu­ściła scho­ro­wane ciało. Ojciec uśmiech­nął się do niej, jakby chciał powie­dzieć: „Więc jed­nak od początku mia­łaś rację, kocha­nie”, potem zaś, pro­wa­dzony przez swoją zmarłą matkę i uko­cha­nego wuja Errola, odpły­nął w inny wymiar, zosta­wia­jąc na ziemi jedy­nie zwię­dłe ciało. Grace nie miała już siły ani ochoty, aby powta­rzać swoim bli­skim tę oczy­wi­stą prawdę – w końcu wszy­scy i tak się dowie­dzą, jak to jest, kiedy nadej­dzie ich czas. Prze­nio­sła wzrok na sto­jącą obok matkę, na któ­rej deli­kat­nej twa­rzy malo­wał się żal i ulga, i wzięła ją za rękę. Audrey z wdzięcz­no­ścią lekko ści­snęła dłoń córki. Grace była już wpraw­dzie młodą kobietą, lecz nie stra­ciła czy­sto­ści i nie­win­no­ści, dzięki któ­rym wciąż wyda­wała się dziec­kiem. Audrey wie­działa zresztą, że w jej oczach Grace ni­gdy nie prze­sta­nie być dziec­kiem.

Dla Audrey Grace była istotą wyjąt­kową. Już w chwili, gdy przy­szła na świat w szpi­talu Małych Towa­rzy­szy Maryi w Buenos Aires, Audrey zorien­to­wała się, że jej córeczka bar­dzo różni się od innych dzieci. Ali­cia uro­dziła się, wrzesz­cząc z cha­rak­te­ry­stycz­nym dla niej znie­cier­pli­wie­niem, Leonora cicho poja­wiła się zaraz za sio­strą, jak zwy­kle ustę­pu­jąc jej miej­sca i drżąc w obli­czu wiel­kiej nie­wia­do­mej, jaką był świat. Z Grace było zupeł­nie ina­czej. Wyśli­znęła się z drob­nego ciała matki, nie stwa­rza­jąc żad­nych pro­ble­mów, niczym szczę­śliwy anio­łek, i obda­rzyła Audrey mądrym, spo­koj­nym i peł­nym tajem­nic uśmie­chem, który tak zasko­czył przyj­mu­ją­cego poród leka­rza, że zbladł jak ściana. Audrey wcale nie była zdzi­wiona. Grace przy­szła pro­sto z nieba i Audrey poko­chała ją miło­ścią tak inten­sywną, że aż bole­sną. Przy­tu­liła nowo­rodka do piersi i z zachwy­tem wpa­trzyła się w aniel­sko pro­mienną twa­rzyczkę.

Dla Audrey Grace była bło­go­sła­wień­stwem wyba­cza­ją­cego i rozu­mie­ją­cego wszystko Boga. Gęste jasne loczki córeczki two­rzyły splą­taną, sza­loną aure­olę wokół główki, a oczy były jak ciem­no­zie­lona rzeka, która w swo­ich głę­bi­nach skrywa wszyst­kie tajem­nice tego świata. Dziew­czynka budziła jed­no­cze­śnie zachwyt i prze­ra­że­nie, ponie­waż ludziom wyda­wało się, że widzi ich na wskroś, jakby znała ich lepiej niż oni sami. Naj­bar­dziej jed­nak prze­ra­żała wła­snego ojca, który wszel­kimi spo­so­bami sta­rał się uni­kać kon­taktu ze stwo­rze­niem, które było mu tak obce, jak istota z innej pla­nety. Grace nie była do niego podobna ani z cha­rak­teru, ani fizycz­nie, i ni­gdy nie pod­da­wała się sile jego woli oraz gwał­tow­nemu uspo­so­bie­niu. Uśmie­chała się tylko wyro­zu­miale, jakby dosko­nale znała jego naturę i przy­czyny, dla któ­rych bez­u­stan­nie z nią wal­czył. Ojciec nie rozu­miał Grace pra­wie do samego końca. Tuż przed śmier­cią nagle uśmiech­nął się zupeł­nie jak ona kie­dyś, pogod­nie i z miło­ścią, jakby wie­dział o czymś, co dla innych pozo­staje tajem­nicą, i objął ją czule. Potem odszedł, a wyraz zado­wo­le­nia i szczę­ścia, który za życia był mu zupeł­nie obcy, pozo­stał na jego twa­rzy.

Audrey puściła rękę córki, postą­piła krok do przodu, uno­sząc siwą głowę z god­no­ścią, która pod­trzy­my­wała ją w ciągu wielu burz­li­wych lat, i rzu­ciła do grobu białą lilię. Szep­tem odmó­wiła krótką modli­twę i pod­nio­sła oczy na zacho­dzące słońce, które zni­kało za drze­wami, rzu­ca­ją­cymi dłu­gie czarne cie­nie na cmen­tarz. W tej samej chwili jej myśli roz­pro­szyły się i na fali nostal­gii wró­ciły do cza­sów, kiedy miłość roz­kwi­tała wraz z drze­wami jaca­randa. Teraz, gdy była już stara, nie chciała kochać, a w każ­dym razie nie tak jak w latach mło­do­ści. Wiek pozba­wił ją tam­tych nie­win­nych nadziei i ocze­ki­wań. Sto­jąc nad ciem­nym gro­bem męża, w końcu pod­dała się wspo­mnie­niom, patrząc, jak powstają w jej umy­śle niczym armia duchów, powoli otrzą­sa­jąc się z wię­zów. Nagle znowu była młodą dziew­czyną, a jej marze­nia zachwy­cały świe­żo­ścią, pełne rado­ści i jesz­cze nie­speł­nio­nych obiet­nic.

Roz­dział pierw­szy

Angiel­ska kolo­nia Hur­lin­gham Buenos Aires, 1946 rok

– Audrey, pospiesz się! – syk­nęła Isla, chwy­ta­jąc szes­na­sto­let­nią sio­strę za ramię i wycią­ga­jąc ją z leżaka. – Ciotka Hilda i ciotka Edna piją z mamą her­batę. Podobno Emmę Town­send przy­ła­pano w ramio­nach jakie­goś Argen­tyń­czyka. Koniecz­nie musisz posłu­chać, to naj­praw­dziw­szy skan­dal!

Audrey zamknęła powieść i poszła za sio­strą przez traw­nik do głów­nego budynku klubu. Gru­dniowe słońce ostrymi pro­mie­niami pra­żyło ten malutki angiel­ski zaką­tek, ze wszyst­kich sił opie­ra­jący się inte­gra­cji z przed­sta­wi­cie­lami naro­do­wo­ści, które zja­wiły się tu wcze­śniej i sto­piły w naród. Anglicy z dumą powie­wali swoją flagą, zatkniętą na kru­chej tra­twie, uno­szą­cej się na hisz­pań­skim morzu. Ude­rza­jące do głowy zapa­chy euka­lip­tusa i gar­de­nii tań­czyły tango z aro­ma­tami her­baty i cia­ste­czek, a chłodna angiel­ska into­na­cja i odgłosy ele­ganc­kiej gry w tenisa roz­brzmie­wały na tle moc­nych ude­rzeń kopyt galo­pu­ją­cych argen­tyń­skich kuców oraz roz­mów zaj­mu­ją­cych się nimi gau­chos. Dwie kul­tury pędziły obok sie­bie jak dwa konie, nie­świa­dome, że w grun­cie rze­czy cią­gną ten sam powóz.

Audrey i Isla dora­stały w tej bar­dzo bry­tyj­skiej czę­ści zamoż­nej pod­miej­skiej dziel­nicy Buenos Aires, sto­licy Argen­tyny. Wokół klubu Hur­lin­gham, gdzie w wykła­da­nej boaze­rią jadalni pod por­tre­tami króla i kró­lo­wej poda­wano pie­czeń wołową i zapie­kankę z nerek, kwi­tła duża, wpły­wowa kolo­nia, w któ­rej życie było rów­nie przy­jemne jak gra w kry­kieta. Duże, podobne do pała­ców domy stały za wyso­kimi ciso­wymi żywo­pło­tami, w oto­cze­niu angiel­skich ogro­dów, a pose­sje łączyły nie­bru­ko­wane ani nie pokryte asfal­tem drogi, pro­wa­dzące wprost na pła­ską pampę. Sio­stry współ­za­wod­ni­czyły ze sobą w bie­gach i sko­kach wzwyż i w dal, gry­wały w tenisa, pły­wały i draż­niły stru­sia z sąsied­niej pose­sji, wrzu­ca­jąc gol­fowe piłki do jego zagrody i z roz­ba­wie­niem przy­glą­da­jąc się, jak je połyka. Czę­sto jeź­dziły konno po roz­le­głej pam­pie, goniąc zmy­ka­jące wśród wyso­kich traw pre­riowe zające, a kiedy słońce zacho­dziło i gra­nie świersz­czy zaczy­nało zagłu­szać par­ska­nie kuców, co nie­odmien­nie zapo­wia­dało koniec dnia, sia­dały wraz z matką i kuzy­nami w cie­niu euka­lip­tu­so­wych drzew, urzą­dza­jąc pik­niki. Były to bez­tro­skie, nie­winne lata, nie­ska­lane zmar­twie­niami świata doro­słych. Te zmar­twie­nia cze­kały tuż za pro­giem, lecz na razie intrygi i skan­dale, o któ­rych doro­śli opo­wia­dali sobie przy­ci­szo­nymi gło­sami nad cia­stecz­kami i kanap­kami z ogór­kiem, były jesz­cze tylko źró­dłem roz­ba­wie­nia, szcze­gól­nie dla Isli, pra­gną­cej jak naj­szyb­ciej osią­gnąć wiek, kiedy sama będzie mogła stać się przy­czyną wiel­kiego poru­sze­nia i peł­nych obu­rze­nia spoj­rzeń.

Kiedy Audrey i Isla weszły do klubu, natych­miast zauwa­żyły, że goście pod­no­szą głowy znad fili­ża­nek z chiń­skiej por­ce­lany, aby popa­trzeć na sio­stry wdzięcz­nie kro­czące mię­dzy sto­li­kami. Dziew­częta już dawno przy­wy­kły do tego, że zwy­kle znaj­dują się w cen­trum uwagi, lecz pod­czas gdy Audrey nie­śmiało spusz­czała oczy, Isla dum­nie zadzie­rała kształtny nosek i wład­czym wzro­kiem roz­glą­dała się po sali. Matka mówiła im, że ludzie zwra­cają na nie uwagę, ponie­waż ich ojciec jest pre­ze­sem Związku Prze­my­słow­ców i bar­dzo waż­nym czło­wie­kiem, ale Isla wie­działa, że te hołdy mają o wiele wię­cej wspól­nego z ich gęstymi, poskrę­ca­nymi w sprę­żynki wło­sami, się­ga­ją­cymi aż do pasa i lśnią­cymi jak wysu­szone na słońcu siano, oraz z przej­rzy­stymi zie­lo­nymi oczami.

Isla uro­dziła się pięt­na­ście mie­sięcy po Audrey i była wyraź­nie pięk­niej­sza. Uparta i psotna, miała skórę koloru jasnego miodu i uśmiech­nięte usta, które budziły zachwyt ludzi, nawet gdy Isla nie sta­rała się zasłu­żyć na ich sym­pa­tię. Była niż­sza od sio­stry, leczy wyda­wała się wyż­sza, ponie­waż cho­dziła lek­kim kro­kiem, z dużą pew­no­ścią sie­bie i unie­sioną głową, z ple­cami pro­stymi jak struna. Uwiel­biała zwra­cać na sie­bie uwagę i nauczyła się gesty­ku­lo­wać płyn­nymi ruchami dłoni, jak Laty­nosi, co nie­odmien­nie przy­cią­gało ludz­kie oczy. Uroda Audrey była bar­dziej kla­syczna. Star­sza sio­stra miała pocią­głą, wraż­liwą twarz, skórę jak ala­ba­ster, na któ­rej natych­miast znać było każdy, choćby naj­słab­szy rumie­niec, i oczy pełne roz­ma­rze­nia, wywo­ła­nego roman­tycz­nymi powie­ściami i muzyką. Audrey potra­fiła spę­dzać dłu­gie godziny na leżaku w ogro­dzie klubu, wyobra­ża­jąc sobie, jak wygląda świat odmienny od tego, do któ­rego nale­żała, świat, gdzie namiętni, poryw­czy męż­czyźni tań­czą ze swo­imi uko­cha­nymi pod gwiaz­dami, wdy­cha­jąc gęsty zapach jaśminu kwit­ną­cego wśród wybru­ko­wa­nych uli­czek Palermo. Pra­gnęła się zako­chać, lecz matka powta­rzała jej, że jest jesz­cze za młoda, aby mar­no­wać czas na roz­my­śla­nia o roman­sach.

– Będziesz miała mnó­stwo czasu na miłość, kiedy doro­śniesz, kocha­nie – mawiała, śmie­jąc się z marzeń córki. – Czy­tasz za dużo powie­ści. Życie jest zupeł­nie inne…

Jed­nak instynkt pod­po­wia­dał Audrey, że matka nie ma racji. Dziew­czyna czuła, że zna miłość, zupeł­nie jakby już doświad­czyła jej w innym życiu, i teraz ogar­nięta nostal­gią dusza nie mogła docze­kać się tego uczu­cia.

*

– Ach, moje śliczne sio­strze­niczki! – wykrzyk­nęła ciotka Edna na widok obu dziew­cząt. – Rose, dziew­czynki pięk­nieją z dnia na dzień… – Nachy­liła się do ucha sio­stry. – Jesz­cze tro­chę i mło­dzi męż­czyźni zaczną się do nich zale­cać. Będziesz musiała uwa­żać na Islę, pan­nica ma psotny błysk w oczach, bez dwóch zdań.

Ciotka Edna była wdową i nie miała dzieci, ale z typowo angiel­skim sto­icy­zmem sta­rała się trak­to­wać tra­giczne wyda­rze­nia swo­jego życia ze zdro­wym poczu­ciem humoru i zaspo­ka­jać macie­rzyń­skie instynkty ser­decz­nymi związ­kami z sio­strze­ni­cami i sio­strzeń­cami. Ciotka Hilda zesztyw­niała, przy­glą­da­jąc się Audrey i Isli ze sta­ran­nie skry­waną nie­chę­cią, spo­wo­do­waną fak­tem, że jej wła­sne cztery córki były chude, pła­skie jak deski, nie­atrak­cyjne i bez­barwne. Żało­wała, że zamiast nich nie uro­dziła czte­rech synów, któ­rzy zapewne mie­liby więk­sze szanse na zawar­cie korzyst­nych mał­żeństw.

– Sia­daj­cie, dziew­częta. – Ciotka Edna pokle­pała sąsied­nie krze­sło pulchną dło­nią, ciężką od biżu­te­rii. – Wła­śnie roz­ma­wia­ły­śmy o…

– Pas devant les enfants, nie przy dzie­ciach – wtrą­ciła szybko Rose, nale­wa­jąc sobie kolejną fili­żankę her­baty.

– Och, powiedz, o co cho­dzi, mamu­siu! – popro­siła Isla, robiąc zabawną minę do ciotki Edny, która odpo­wie­działa poro­zu­mie­waw­czym mru­gnię­ciem.

Zamie­rzała opo­wie­dzieć sio­strze­ni­com o wszyst­kim tro­chę póź­niej, kiedy zostaną same.

– Nie sta­łoby się nic złego, gdyby się o tym dowie­działy – zwró­ciła się do sióstr. – Wła­ści­wie takie sprawy w pew­nym sen­sie sta­no­wią część edu­ka­cji dora­sta­ją­cej dziew­czyny, nie sądzisz, Hildo?

Hilda wydęła spierzch­nięte wargi i poru­szyła sznu­rem pereł, zdo­bią­cym jej chudą szyję.

– Zapo­bie­ga­nie zawsze jest lep­sze niż lecze­nie – odparła sucho, ledwo roz­chy­la­jąc usta. – Ja też nie widzę w tym nic szko­dli­wego, Rose.

– Dobrze… – przy­stała Rose, z rezy­gna­cją odchy­la­jąc się w fotelu. – Ale ty im to opo­wiedz, Edno, bo ja jestem zbyt poru­szona…

W błę­kit­nych oczach ciotki Edny zabły­sło zło­śliwe roz­ba­wie­nie. Bez pośpie­chu zapa­liła papie­rosa. Obie jej sio­strze­nice nie­cier­pli­wie obser­wo­wały, jak głę­boko zaciąga się dymem, pra­gnąc nasi­lić dra­ma­tyczny efekt.

– Jest to tra­giczna, lecz także wyjąt­kowo roman­tyczna histo­ria, moje dro­gie – zaczęła, wydmu­chu­jąc chmurkę dymu niczym nie­szko­dliwy, przy­jaź­nie nasta­wiony smok. – Jak wie­cie, Emma Town­send już jakiś czas temu zarę­czyła się z Tho­ma­sem Let­to­nem, lecz teraz oka­zało się, że bie­daczka jest do sza­leń­stwa zako­chana w jakimś Argen­tyń­czyku…

– Co naj­gor­sze, ten chło­pak nie pocho­dzi nawet z dobrej argen­tyń­skiej rodziny – wtrą­ciła ciotka Hilda, uno­sząc brwi, aby pod­kre­ślić dez­apro­batę. – To syn pie­ka­rza czy kogoś takiego…

Zagłę­biła szpo­nia­ste palce w nale­żą­cej do sio­stry paczce papie­ro­sów, wyjęła jed­nego i z obu­rzoną miną zapa­liła.

– Ci biedni rodzice! – Rose ze współ­czu­ciem pokrę­ciła głową. – Wyobra­żam sobie, jaki to dla nich wstyd…

– Gdzie Emma go poznała? – zapy­tała Audrey.

Była wstrzą­śnięta dra­ma­ty­zmem histo­rii i bar­dzo chciała dowie­dzieć się cze­goś wię­cej.

– Nie wia­domo – odparła ciotka Edna, roz­ko­szu­jąc się wra­że­niem, jakie jej słowa zro­biły na dziew­czę­tach. – Moim zda­niem chło­pak musi miesz­kać gdzieś w sąsiedz­twie, bo jak ina­czej mogliby na sie­bie wpaść? Nie wąt­pię, że była to miłość od pierw­szego wej­rze­nia. Podobno Emma wykra­dała się ze swo­jego pokoju przez okno i spo­ty­kała się z nim o pół­nocy, dowie­dzia­łam się tego od bar­dzo odpo­wie­dzial­nej i dobrze zorien­to­wa­nej osoby… Wyobraź­cie sobie tylko – taki skan­dal!

Isla zagry­zła wargi z pod­nie­ce­nia. Oczy ciotki Edny roz­sze­rzyły się jak źre­nice żaby, która wła­śnie zauwa­żyła tłu­stą, dorodną muchę.

– Randki o pół­nocy! – powtó­rzyła z prze­ję­ciem, przy­po­mi­na­jąc sobie wła­sne tajemne spo­tka­nia w pawi­lo­nie, na które uma­wiała się w mło­do­ści. – Zupeł­nie jak w powie­ści!

– W jaki spo­sób wszystko się wydało? – zapy­tała Isla z zapar­tym tchem, igno­ru­jąc łagod­nie kar­cące spoj­rze­nie matki.

– Zauwa­żyła ich babka Emmy, stara pani Feather­field, która naj­czę­ściej nie może spać i do póź­nej nocy spa­ce­ruje po ogro­dzie. Zoba­czyła młodą parę, cału­jącą się pod figow­cem, i była pewna, że to wnuczka oraz jej narze­czony, Tho­mas Let­ton. Wyobraź­cie sobie jej prze­ra­że­nie, kiedy się zorien­to­wała, że Emmę trzyma w ramio­nach obcy, ciem­no­włosy chło­pak, który…

– Wystar­czy, Edno – ode­zwała się nagle Rose, z gło­śnym stuk­nię­ciem odsta­wia­jąc fili­żankę na spode­czek.

– Biedny Tho­mas Let­ton musi być na dnie roz­pa­czy – pod­jęła Edna, tak­tow­nie poru­sza­jąc inny wątek histo­rii, aby uczy­nić zadość proś­bie sio­stry. – Teraz na pewno nie ożeni się z Emmą…

– Mówiono mi, że głu­pia dziew­czyna upiera się, iż jest zako­chana w tym Argen­tyń­czyku – oznaj­miła ciotka Hilda, z iry­ta­cją zgnia­ta­jąc nie­do­pa­łek w popiel­niczce. – Podobno błaga swo­ich nie­szczę­snych rodzi­ców, żeby pozwo­lili jej wyjść za syna pie­ka­rza…

– Coś takiego! – zawo­łała ciotka Edna.

Zaczęła z pod­nie­ce­niem wachlo­wać okrą­głą twarz kartą dań, delek­tu­jąc się szcze­gó­łami skan­dalu.

– O mój Boże… – wes­tchnęła żało­śnie Rose.

– Cudow­nie! – ucie­szyła się Isla. – Co za wspa­niała afera! Myśli­cie, że Emma uciek­nie z tym chło­pa­kiem?

– Skądże znowu, kocha­nie – odparła Rose, uspo­ka­ja­jąco pokle­pu­jąc córkę po dłoni. Isla zawsze eks­cy­to­wała się naj­drob­niej­szymi rze­czami ponad wszelką miarę. – To po pro­stu nie­moż­liwe. Na pewno nie chcia­łaby przy­nieść takiego wstydu rodzi­nie…

– Jakie to smutne… – prze­mó­wiła Audrey, która czuła roz­pacz kochan­ków tak inten­syw­nie, jakby sama jej doświad­czała. – Jakie to strasz­nie smutne, że nie mogą być razem… Co z nimi będzie? – Spoj­rzała na matkę dużymi, roz­ma­rzo­nymi oczami.

– Sądzę, że Emma wcze­śniej czy póź­niej odzy­ska roz­są­dek. Będzie mogła uwa­żać się za szczę­ściarę, jeżeli biedny Tho­mas Let­ton zgo­dzi się mimo wszystko pojąć ją za żonę. Nie jest to cał­ko­wi­cie wyklu­czone, bo wiem, że darzy ją głę­bo­kim uczu­ciem…

– Gdyby to zro­bił, nale­ża­łoby uznać go za świę­tego – sko­men­to­wała ciotka Hilda, wzru­sza­jąc ramio­nami i szyb­kimi, ner­wo­wymi ruchami roz­sma­ro­wu­jąc dżem na roga­liku.

– To prawda – przy­znała ciotka Edna. Wycią­gnęła rękę i poczę­sto­wała się kawał­kiem pysz­nego pier­nika. – Powinna dzię­ko­wać Bogu na kola­nach, jeżeli Tho­mas nie zerwie zarę­czyn. Wielu męż­czyzn nie wró­ciło z wojny, więc mnó­stwo mło­dych kobiet pozo­sta­nie bez mężów… Tro­chę dzi­wię się Emmie, że nie miała dość zdro­wego roz­sądku, aby doce­nić to, co dostała od losu…

– Czy ten biedny chło­piec jest w niej zako­chany? – zagad­nęła cicho Audrey.

– Nie powi­nien był pozwa­lać sobie na taką bez­czel­ność – odpo­wie­działa krótko ciotka Hilda. – Sły­sza­ły­ście, że Moira Phi­lips w końcu zwol­niła szo­fera? Bar­dzo dobra decy­zja, bio­rąc pod uwagę, że naj­praw­do­po­dob­niej pod­słu­chi­wał ich roz­mowy i prze­ka­zy­wał wszystko rzą­dowi… Co za kosz­mar, trudno to sobie wyobra­zić…

Audrey sie­działa w mil­cze­niu, gdy tym­cza­sem jej matka i ciotki roz­ma­wiały o szo­fe­rze pani Phi­lips. Nie znała zbyt dobrze Emmy Town­send, ponie­waż dziew­czyna była od niej o jakieś sześć lat star­sza, ale czę­sto widy­wała ją w klu­bie. Emma miała miłą, ładną twarz i włosy mysiego koloru. Audrey zasta­na­wiała się, co teraz robi i co czuje nie­szczę­śli­wie zako­chana dziew­czyna. Wyobra­żała sobie, że Emma potwor­nie cierpi, że przy­szłość jawi się jej jako czarna, pozba­wiona miło­ści otchłań. Zer­k­nęła na sio­strę, która ze znu­dze­niem sku­bała kanapkę. Sprawa szo­fera Moiry Phi­lips była nudna jak flaki z ole­jem w porów­na­niu z zaka­za­nym roman­sem Emmy Town­send… Audrey wie­działa, że Islę inte­re­suje głów­nie zamie­sza­nie, wywo­łane zacho­wa­niem nie­szczę­snej dziew­czyny, nato­miast roman­tyczny, tra­giczny wymiar histo­rii nie ma dla niej naj­mniej­szego zna­cze­nia. Isla cie­szyła się, że przez pewien czas wszy­scy będą roz­ma­wiać tylko o Emmie, w dodatku takim samym, przy­ci­szo­nym gło­sem, jakim mówi się o śmierci i pogrze­bie, choć w isto­cie będą czuli przy­jemne pod­nie­ce­nie, powta­rza­jąc sobie nie­przy­zwo­ite szcze­góły. Isla była zachwy­cona, że tak łatwo można zachwiać upo­rząd­ko­wa­nym życiem angiel­skiej wspól­noty i w głębi serca żało­wała, że w cen­trum uwagi zna­la­zła się Emma Town­send, a nie ona. Cóż, na razie będzie musiała zado­wo­lić się eks­cy­ta­cją pły­nącą z powta­rza­nych przez rodzinę i sąsia­dów plo­tek…

*

Minęły co naj­mniej dwa tygo­dnie, zanim Emma Town­send poja­wiła się w klu­bie. Plotki i atmos­fera skan­dalu sze­rzyły się jak pożar w lesie i nara­stały, aż w końcu panie ze zna­mie­ni­tego sto­wa­rzy­sze­nia Hur­lin­gham Ladies zaczęły szep­tać, iż Emma jest w ciąży, co na szczę­ście oka­zało się cał­ko­witą nie­prawdą. Sto­wa­rzy­sze­nie Hur­lin­gham Ladies skła­dało się z czte­rech star­szych, sza­cow­nych dam lub Kro­ko­dy­lic, jak zja­dli­wie nazy­wała je ciotka Edna, które spraw­nie i kom­pe­tent­nie orga­ni­zo­wały wszyst­kie klu­bowe imprezy, to zna­czy mecze polo, zawody lek­ko­atle­tyczne, wystawy kwia­tów, przy­ję­cia i kok­tajle na świe­żym powie­trzu oraz tańce. We wtor­kowe wie­czory gry­wały w bry­dża, w środy rano w golfa, a w czwart­kowe popo­łu­dnia malo­wały i z nużącą regu­lar­no­ścią roz­sy­łały zapro­sze­nia na her­batki i nocne czu­wa­nia modli­tewne. Jak mówiła Edna, Kro­ko­dy­lice sta­no­wiły swo­istą „poli­cję pro­to­kołu dobrego zacho­wa­nia” – każdy wie­dział, że popeł­nił jakieś wykro­cze­nie prze­ciwko dobrym manie­rom, jeśli zapro­sze­nie na małym lilio­wym kar­to­niku nie tra­fiło do jego skrzynki, cho­ciaż nie­któ­rzy z praw­dziwą ulgą przyj­mo­wali fakt, że wresz­cie nie muszą wymy­ślać odpo­wied­niej wymówki.

Audrey i Isla przez całe te dwa tygo­dnie cier­pli­wie wypa­try­wały bied­nej Emmy Town­send. W nie­dzielę dziew­czyna nie poja­wiła się w kościele, co roz­wście­czyło cztery damy. Po nabo­żeń­stwie długo sie­działy przed budyn­kiem, raz po raz zbli­ża­jąc ku sobie ozdo­bione pió­rami kape­lu­sze, gęga­jąc jak gęsi i surowo kry­ty­ku­jąc Emmę, która nie uznała za sto­sowne bła­gać Boga o wyba­cze­nie. Kiedy w drzwiach kościoła sta­nął Tho­mas Let­ton z całą rodziną, zgro­ma­dzeni zamil­kli, podą­ża­jąc wzro­kiem za jego przy­stojną syl­wetką. Tho­mas z god­no­ścią prze­szedł główną nawą, a jego obo­jętna, spo­kojna twarz nie zdra­dzała upo­ko­rze­nia, jakim z pew­no­ścią było dla niego zacho­wa­nie Emmy. Kro­ko­dy­lice ze współ­czu­ciem ski­nęły gło­wami, lecz Tho­mas udał, że ich nie widzi i ze wzro­kiem utkwio­nym w ołta­rzu zajął miej­sce obok matki i sio­stry. Emmy nie widziano także na meczu polo ani na pik­niku po zakoń­cze­niu gry, zor­ga­ni­zo­wa­nym przez dwie Kro­ko­dy­lice, Charlo Osborne i Dianę Lewis. Obie panie przez całe popo­łu­dnie mam­ro­tały pod nosem, że jeżeli Emma zjawi się na pik­niku, publicz­nie dadzą do zro­zu­mie­nia, co o niej myślą i ode­ślą ją do domu, cho­ciaż w głębi duszy marzyły, aby mimo wszystko przy­szła i dostar­czyła zebra­nym nowego tematu do plo­tek. Wresz­cie, po ponad dwóch tygo­dniach, Emma wraz z rodziną przy­szła do klubu na sobotni lunch.

Audrey i Isla sie­działy w wydzie­lo­nej wnęce z braćmi, rodzi­cami i natu­ral­nie ciotką Edną, kiedy Emma Town­send z pochy­loną głową prze­kro­czyła próg sali jadal­nej, z wielką deter­mi­na­cją wpa­tru­jąc się w pod­łogę i uni­ka­jąc wzroku innych gości. Audrey pod­nio­sła głowę, zasko­czona nagłą ciszą, i ujrzała, jak mała grupa prze­mie­rza jadal­nię powol­nym kro­kiem, kie­ru­jąc się ku sto­li­kowi w rogu. Wszy­scy, to jest wszy­scy poza puł­kow­ni­kiem Bly­the, który ukrył bujne szpa­ko­wate wąsy za egzem­pla­rzem „Lon­don Illu­stra­ted News”, paląc turec­kie cygaro, obser­wo­wali prze­marsz rodziny Town­sendów. Nawet pan Town­send, postawny męż­czy­zna o sre­brzy­stych wło­sach i krę­co­nych boko­bro­dach, prze­łknął obu­rze­nie, decy­du­jąc się raczej na mil­cze­nie niż na kon­fron­ta­cję, którą w innych oko­licz­no­ściach z pew­no­ścią by wybrał. Spo­koj­nie zamó­wił drinki, potem zaś odwró­cił się ple­cami do reszty małej spo­łecz­no­ści, która z gor­li­wo­ścią wygłod­nia­łych sza­kali cze­kała na jego następny gest.

– Coś takiego, Arthur w ogóle na nas nie war­czy! – gło­śno syk­nęła ciotka Edna. – To zupeł­nie do niego nie­po­dobne!

– Wystar­czy, moja droga – ode­zwał się Henry, bio­rąc garść orzesz­ków z misy. – Nie do nas należy komen­to­wa­nie zacho­wa­nia innych…

– Też tak uwa­żam – przy­znała z uśmie­chem. – Kro­ko­dy­lice robią to za nas wszyst­kich…

– Będą wście­kłe, że prze­ga­piły taki spek­takl! – Isla zachi­cho­tała, trą­ca­jąc sio­strę łok­ciem.

Jed­nak Audrey nie dała się wcią­gnąć do weso­łej roz­mowy. Z całego serca współ­czuła rodzi­nie, która cier­piała publicz­nie razem z Emmą.

Kiedy już wyda­wało się, że Town­sen­do­wie ugną się pod cię­ża­rem upo­ko­rze­nia, przez salę prze­bie­gło pełne zasko­cze­nia wes­tchnie­nie. Audrey odwró­ciła się i zoba­czyła Tho­masa Let­tona, który wypro­sto­wany, z mocno wysu­nię­tym pod­bród­kiem, zbli­żał się z dru­giego końca jadalni. Isla sie­działa z sze­roko otwar­tymi ustami, jakby zamie­rzała wydać gło­śny okrzyk zdu­mie­nia, lecz nagle zabra­kło jej siły głosu. Albert, młod­szy brat obu dziew­cząt, który ni­gdy nie mar­no­wał oka­zji, aby odpła­cić Isli za lata doku­cza­nia i kar­ce­nia, szybko chwy­cił orzeszka i wrzu­cił jej pro­sto do gar­dła. Isla rzu­ciła mu zdzi­wione spoj­rze­nie, poczer­wie­niała jak burak i zanio­sła się chry­pli­wym kasz­lem. Zaczęła się dusić, ponie­waż orzech utkwił w tcha­wicy. Ze zdła­wio­nym krzy­kiem zerwała się na równe nogi, ode­pchnęła krze­sło i nie­kon­tro­lo­wa­nym ruchem zmio­tła ze stołu szklanki i kie­liszki, które z trza­skiem runęły na pod­łogę, co nie­zwy­kle sku­tecz­nie odwró­ciło uwagę jedzą­cych od Tho­masa Let­tona i rodziny Town­sen­dów. Isla prze­wró­ciła nala­nymi krwią oczami, krztu­sząc się i gorącz­kowo macha­jąc rękami. Zanim Audrey zdą­żyła się zorien­to­wać, co się dzieje, ojciec chwy­cił Islę od tyłu, łącząc dło­nie na jej brzu­chu i uno­sząc ją do góry. Dziew­czyna bezsku­tecz­nie usi­ło­wała chwy­cić powie­trze, z każdą chwilą coraz bar­dziej czer­wona, pod­czas gdy wszy­scy goście klubu zgro­ma­dzili się dookoła sto­lika, z nie­po­ko­jem kibi­cu­jąc Henry’emu Gar­ne­towi, który wal­czył o ura­to­wa­nie córki od bole­snej śmierci. Rose stała nie­ru­chomo, spa­ra­li­żo­wana stra­chem, i bez­rad­nie patrzyła, jak życie ucieka z ciała jej dziecka w strasz­li­wych spa­zmach. Zmar­twia­łymi z prze­ra­że­nia ustami powta­rzała modli­twę. Zaraz potem zaczęła dzię­ko­wać mu za ratu­nek, ponie­waż przy kolej­nym ener­gicz­nym szarp­nię­ciu Henry’ego orzech prze­su­nął się i Isla wresz­cie chwy­ciła haust powie­trza. Albert zalał się łzami, obej­mu­jąc matkę w pasie ramio­nami i prze­pra­sza­jąc za bez­myślny żart, ciotka Edna zaś pod­trzy­mała powra­ca­jącą znad kra­wę­dzi śmierci Islę, która ciężko dyszała i trzę­sła się jak osika. Zebrany tłum zaczął kla­skać rado­śnie i tylko Audrey zauwa­żyła, jak Emma Town­send opusz­cza jadal­nię razem z Tho­ma­sem Let­to­nem. Nie umknęło jej uwagi, że mło­dzi ludzie trzy­mali się za ręce.

– Nasz cio­teczny dzia­dek Char­lie zakrztu­sił się na śmierć – zauwa­żyła z powagą ciotka Edna, kiedy okla­ski umil­kły. – Ale nie orzesz­kiem, tylko kawał­kiem sera, zwy­kłego wiej­skiego ched­dara, swo­jego ulu­bio­nego gatunku. Potem zawsze nazy­wa­ły­śmy go Char­liem Ched­da­rem, pamię­tasz, Rose? Biedny, kochany Char­lie Ched­dar…

Roz­dział drugi

Ku obu­rze­niu człon­kiń sto­wa­rzy­sze­nia Hur­lin­gham Ladies Tho­mas Let­ton i Emma Town­send pobrali się jesie­nią tego samego roku. Rose była zachwy­cona, że rodzina Emmy znowu będzie mogła cho­dzić z pod­nie­sioną głową, nato­miast ciotka Hilda była zda­nia, że dziew­czyna nie zasłu­guje na tak porząd­nego mło­dego czło­wieka. Ciotka Edna nazwała sio­strę hono­rową Kro­ko­dy­licą i za jej ple­cami demon­stra­cyj­nie kła­pała zębami, dopro­wa­dza­jąc Islę do wybu­chów nie­po­ha­mo­wa­nej weso­ło­ści. Mniej tak­towna od Edny Isla przez kilka dni krą­żyła wokół mniej lubia­nej ciotki niczym ważka, na zmianę kła­piąc i chi­cho­cząc.

– Co wstą­piło w tę dziew­czynę, Rose? – skar­żyła się ciotka Hilda. – Co ma zna­czyć to kła­pa­nie, na miłość boską?

Rose z tru­dem pano­wała nad roz­ba­wie­niem, zapew­nia­jąc sio­strę, że jest to tylko nie­mą­dra zabawa, którą Isla przy­nio­sła ze szkoły.

– No, dobrze… – ode­tchnęła ciotka Hilda. – Bo już myśla­łam, że ma to coś wspól­nego ze mną…

– Skądże znowu, kocha­nie! Nie zwra­caj uwagi na Islę, to wkrótce zaj­mie się czymś innym – pora­dziła Rose.

Oka­zało się, że miała rację – Isla szybko tra­ciła zain­te­re­so­wa­nie wszyst­kim, co robiła i po paru dniach draż­nie­nie hono­ro­wej Kro­ko­dy­licy zdą­żyło ją znu­dzić.

Romans Emmy Town­send wywarł ogromne wra­że­nie na Audrey. Nie potra­fiła o nim zapo­mnieć. Poszła na ślub Emmy i z daleka obser­wo­wała cere­mo­nię, wyobra­ża­jąc sobie pannę młodą jako zre­zy­gno­waną cier­pięt­nicę, ze zła­ma­nym ser­cem prze­kra­cza­jącą próg życia, w któ­rym nie było miej­sca na miłość. W oczach Audrey tak czarna przy­szłość była gor­sza niż śmierć, lecz kiedy dwa tygo­dnie póź­niej młoda para wró­ciła z podróży poślub­nej, Emma wyda­wała się zupeł­nie szczę­śliwa w roli żony. Czas zatarł ślady skan­dalu, a bry­tyj­ska spo­łecz­ność gotowa była zapo­mnieć błąd mło­dej kobiety. Wkrótce nawet Hur­lin­gham Ladies odło­żyły dez­apro­batę na półkę, wdzięcz­nie uśmiech­nięte przy­jęły młodą panią Let­ton i zaczęły wysy­łać jej koperty z małymi lilio­wymi zapro­sze­niami z rów­nie nużącą regu­lar­no­ścią jak poprzed­nio. Tylko Audrey wciąż wyobra­żała sobie, że w pogod­nym śmie­chu Emmy sły­szy nutę bólu. Miała wra­że­nie, że w oczach Emmy dostrzega wyraz gorz­kiego cier­pie­nia, widocz­nego zwłasz­cza w chwi­lach, gdy świeżo upie­czona mał­żonka Tho­masa Let­tona popa­dała w zamy­śle­nie i wpa­try­wała się w prze­strzeń z takim natę­że­niem, jakby wspo­mi­nała tamte czułe poca­łunki pod figow­cem. Audrey uwa­żała Emmę za postać tra­giczną i była zda­nia, że cięż­kie prze­ży­cia dodały jej twa­rzy zupeł­nie nowej, poważ­nej i sub­tel­nej urody.

*

Kiedy w stycz­niu 1948 roku Audrey skoń­czyła osiem­na­ście lat, matka zabrała ją na zakupy do wiel­kiego, impo­nu­ją­cego sklepu Har­rodsa przy Ave­nida Flo­rida. Poje­chały tam w towa­rzy­stwie ciotki Edny oraz Isli, a po zaku­pach wybrały się na her­batkę do kawiarni w hotelu Alvear Palace. Ciotka Edna, która podob­nie jak jej sio­stra Rose ni­gdy nie była w Lon­dy­nie, cho­dziła po skle­pie, narze­ka­jąc, że w niczym nie przy­po­mina wspa­nia­łego pier­wo­wzoru, lecz Audrey i Isla potrak­to­wały tę wycieczkę jak cudowną, od dawna ocze­ki­waną przy­godę. Cie­szyły się nie tylko ubra­niami, które kupiła im matka, ale także moż­li­wo­ścią obser­wo­wa­nia ele­ganc­kich pań w mod­nych kape­lu­szach, ręka­wicz­kach i w pan­to­flach na nie­bez­piecz­nie wyso­kich obca­sach, oglą­da­ją­cych kosme­tyki i spro­wa­dzane z Europy stroje. Isla z zazdro­ścią przy­glą­dała się, jak jej star­sza sio­stra przy­mie­rza suk­nie dla doro­słych i jedwabne bluzki, i dąsała się, że matka nie chce kupić jej kol­czy­ków, dopóki nie skoń­czy osiem­na­stu lat. Aby ją uła­go­dzić, ciotka Edna kupiła jej dżer­se­jowy bliź­niak, co natych­miast przy­wo­łało uśmiech na twarz dziew­czyny, która dosko­nale wie­działa, że matka nie znosi, gdy ktoś niwe­czy jej nie­zbyt czę­sto podej­mo­wane próby dys­cy­pli­no­wa­nia córek.

Upał wyda­wał się zupeł­nie nie­zno­śny, kiedy szły zaku­rzo­nymi uli­cami, nie zwra­ca­jąc uwagi na małych żebra­ków, któ­rzy wyska­ki­wali z cie­ni­stych bram jak małpki, pro­sząc o pie­nią­dze lub sło­dy­cze. Minęły uliczne sto­isko z prasą, gdzie pro­mienna twarz Evy Peron uśmie­chała się do nich z pierw­szych stron wszyst­kich ogól­no­kra­jo­wych gazet. Ufar­bo­wane na jasny blond włosy, ścią­gnięte w surowy kok, zimne brą­zowe oczy i trium­falny wyraz twa­rzy kobiety, któ­rej bez­względna ambi­cja ni­gdy nie miała być nasy­cona… Ciotka Edna i Rose pospiesz­nie minęły kiosk, zacho­wu­jąc swoje opi­nie dla sie­bie. Po mie­ście krą­żyło wiele histo­rii o ludziach zlin­czo­wa­nych przez tłumy roz­wście­czo­nych pero­ni­stów wyłącz­nie za nie­roz­waż­nie wypo­wie­dzianą uwagę. Ulice Buenos Aires nie nale­żały do miejsc, gdzie można było kry­ty­ko­wać Pierw­szą Damę. Więk­szość Argen­tyń­czy­ków nie czuło się już bez­piecz­nych nawet we wła­snych czte­rech ścia­nach.

Audrey uwiel­biała Buenos Aires. Każda taka wyprawa dawała jej posmak wol­no­ści i pozwa­lała spę­dzić popo­łu­dnie w cudow­nej ano­ni­mo­wo­ści miej­skiego labi­ryntu. Dziew­czyna lubiła prze­by­wać w tłu­mie ludzi, spie­szą­cych do pracy lub na roz­ma­ite spo­tka­nia, albo prze­cha­dza­ją­cych się leni­wie roz­sło­necz­nio­nymi ale­jami, w tłu­mie oglą­da­ją­cym wystawy i mkną­cym w nie­od­gad­nio­nym kie­runku w świat. Samo­chody, gwar i hałas pod­nie­cały ją, zie­lone skwery i bogato zdo­bione budynki urze­kały. Pra­gnęła wejść w miej­skie życie, stać się jego czę­ścią, niczym jedwabna nić, która two­rzy ogromną tka­ninę. Kochała roman­tyczne małe kafejki i restau­ra­cje, które wyle­wały się na chod­niki i słu­żyły jako miej­sca krót­kiego odpo­czynku przed star­tem do kolej­nego gorącz­ko­wego wyścigu. Pucy­buci i sprze­dawcy kwia­tów sia­dali razem w cie­niu, dys­ku­tu­jąc o poli­tyce i inte­re­sach, popi­ja­jąc her­batę mate przez pięk­nie rzeź­bione srebrne słomki. Powie­trze było gęste od opa­rów spa­lin z rur wyde­cho­wych auto­bu­sów oraz kar­melu ze sto­isk z ciast­kami, a oży­wione głosy bawią­cych się dzieci chwi­lami cał­ko­wi­cie zagłu­szały uliczny gwar. Audrey szła za matką i z zain­te­re­so­wa­niem roz­glą­dała się dookoła. Widok mło­dych par, spa­ce­ru­ją­cych za rękę pod pal­mami na placu San Mar­tin, pobu­dził ją do roz­my­ślań o miło­ści, a głę­boki zapach gar­de­nii i świeżo sko­szo­nej trawy prze­niósł w świat powie­ści, które tak lubiła czy­tać. Wyobra­ziła sobie, jak pew­nego dnia ona także będzie spa­ce­ro­wać z uko­cha­nym i wymie­niać z nim ukrad­kowe poca­łunki pod fon­tanną. Nie­długo potem weszły do kawiarni w hotelu Alvear Palace i Rose zaczęła opo­wia­dać o dwóch mło­dych ludziach, któ­rzy w ostat­nich dniach przy­je­chali z Anglii, aby pod­jąć pracę w fir­mie ojca Audrey i Isli.

– Cecil i Louis For­re­ste­ro­wie – powie­działa.

Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że przy­by­sze zro­bili na niej dobre wra­że­nie, ponie­waż kąciki jej ust unio­sły się w lek­kim uśmie­chu.

– Bra­cia? – zapy­tała ciotka Edna, odpi­na­jąc jeden guzik bluzki i wachlu­jąc spo­coną skórę.

– Tak, bra­cia. Cecil, star­szy, ma trzy­dzie­ści lat, a Louis dwa­dzie­ścia dwa. Louis jest odro­binę… – prze­rwała, szu­ka­jąc odpo­wied­niego okre­śle­nia, aby nie wyka­zać się zło­śli­wo­ścią. – Odro­binę eks­cen­tryczny – dokoń­czyła z naci­skiem. – Nato­miast Cecil to przy­stojny, ele­gancki i wyjąt­kowo cza­ru­jący młody czło­wiek…

– Mogę zamó­wić sobie nale­śniki z dulce de leche? – wtrą­ciła Isla, nie spusz­cza­jąc łako­mego spoj­rze­nia z baro­wego wózeczka z ciast­kami, popy­cha­nego przez kel­nera w bia­łych ręka­wicz­kach, który z zachwy­tem zer­kał na dwie ładne dziew­czyny.

– Oczy­wi­ście, kocha­nie – odparła Rose. – Ty także masz ochotę na dulce de leche? – zwró­ciła się do Audrey, która ski­nęła głową.

– Czy ci For­re­ste­ro­wie przy­je­chali sami? – zapy­tała matkę.

– Tak. Biedny Cecil był na woj­nie, wydaje mi się, że robił coś naprawdę waż­nego. – Rose wes­tchnęła ciężko.

Chciała dodać, że Louis odmó­wił wstą­pie­nia do woj­ska i pozo­stał w Lon­dy­nie, gdzie z upo­rem god­nym lep­szej sprawy grał melan­cho­lijne melo­die na wiel­kim for­te­pia­nie, nawet w cza­sie nalo­tów, ale w ostat­niej chwili ugry­zła się w język. Uznała, że zacho­wa­łaby się nie­spra­wie­dli­wie, nasta­wia­jąc dziew­częta nega­tyw­nie do Louisa jesz­cze zanim zdą­żyły go poznać.

– Przy­je­chali tutaj, aby wyrwać się z Europy pogrą­żo­nej w powo­jen­nej depre­sji. Ich ojciec, który w prze­szło­ści pro­wa­dził inte­resy z Hen­rym, zapro­po­no­wał, żeby spró­bo­wali spę­dzić tro­chę czasu w Buenos Aires. Kie­dyś zro­bił nam sporą uprzej­mość, bar­dzo dobrze zacho­wał się w sto­sunku do Henry’ego, więc naprawdę się cie­szę, że teraz możemy tro­chę pomóc jego synom. Zatrzy­mali się w klu­bie.

– Mło­dych męż­czyzn ni­gdy dosyć, zwłasz­cza w tych cza­sach – oświad­czyła ciotka Edna, nale­wa­jąc sobie dużą fili­żankę earl greya. – Wojna ogra­biła nas z naj­lep­szej męskiej mło­dzieży, to doprawdy wielka tra­ge­dia…

– Tak… – Rose poki­wała głową.

W głębi duszy pogar­dzała mło­dym Louisem za brak odwagi. Jej mąż i wielu innych wypra­wiło się w nie­bez­pieczną drogę za morze, ryzy­ku­jąc życie, aby bro­nić kraju, który uwa­żali za swoją ojczy­znę, cho­ciaż nie­któ­rzy z nich ni­gdy wcze­śniej nie byli w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Ona sama także włą­czyła się w nurt spo­łecz­nego wysiłku, razem z innymi paniami z Hur­lin­gham masowo robiąc na dru­tach swe­try, skar­pety, czapki i sza­liki dla wal­czą­cych w Euro­pie. Kiedy wojna wresz­cie dobie­gła końca, Rose przy­się­gła sobie uro­czy­ście, że ni­gdy wię­cej nie weź­mie do ręki dru­tów, ponie­waż każde meta­liczne klik­nię­cie przy­wo­ły­wało z jej pamięci straszne dni pełne ocze­ki­wa­nia, nie­pew­no­ści, obaw i smutku.

– Zapro­sisz ich na przy­ję­cie z oka­zji uro­dzin Audrey, mamo? – zapy­tała Isla, zdra­dza­jąc więk­sze zain­te­re­so­wa­nie świa­tem z chwilą, gdy jej talerz został napeł­niony.

Rose wypro­sto­wała się i lekko prze­krzy­wiła głowę.

– Dla­czego nie… – odpo­wie­działa, szu­ka­jąc wzro­kiem apro­baty u sio­stry.

– Trzeba ich zapro­sić, oczy­wi­ście! – wykrzyk­nęła ciotka Edna z entu­zja­zmem. – Będzie to dosko­nała oka­zja, aby poznali porząd­nych Angli­ków, poza tym wszyst­kie dziew­częta Hildy szu­kają mężów, podob­nie jak bliź­niaczki Pear­son, nie wspo­mi­na­jąc już o bied­nej June Hipps, która za parę mie­sięcy skoń­czy dwa­dzie­ścia dzie­więć lat i jeżeli wkrótce nie znaj­dzie odpo­wied­niego kan­dy­data, na pewno zosta­nie starą panną…

Rose nie zamie­rzała pod­su­wać Cecila For­re­stera cór­kom innych kobiet, cho­ciaż Audrey i Isla były jesz­cze za młode, aby myśleć o mał­żeń­stwie. Dziew­częta Hildy i June Hipps nie sta­no­wiły dla nich żad­nej kon­ku­ren­cji, lecz bliź­niaczki Pear­so­nów były smu­kłe, ładne i zawsze pogod­nie uśmiech­nięte. Lekko wydęła wargi i prze­łknęła nie­po­kój.

– Może i tak, ale to będzie przy­ję­cie Audrey, a nie targ – zauwa­żyła z lek­kim roz­draż­nie­niem.

Ciotka Edna oblała się rumień­cem aż po roz­chwiane pod­bródki i rzu­ciła sio­strze pełne wyrzutu spoj­rze­nie.

– Och, wcale nie o to mi cho­dziło… – wyją­kała. – Nie­ważne… Jacy oni są, ci For­re­ste­ro­wie? Myślisz, że przy­padną do gustu twoim dziew­czę­tom?

Rose uśmiech­nęła się i posta­wiła fili­żankę na spodeczku.

– Na pewno – odrze­kła. – Louis jest pra­wie rówie­śni­kiem Audrey, ale wydaje mi się zbyt… zbyt narwany, tak, to chyba wła­ściwe słowo. Musi doro­snąć i okrzep­nąć. Zupeł­nie ina­czej przed­sta­wia się sprawa z Ceci­lem – ten jest odpo­wie­dzialny, myślący i przy­stojny. Cza­ru­jący młody czło­wiek, cho­ciaż sporo star­szy od Audrey. Moim zda­niem nie ma to wiel­kiego zna­cze­nia, uwa­żam, że miło jest prze­by­wać w towa­rzy­stwie męż­czy­zny, który zwie­dził tro­chę świata. Masz ochotę zapro­sić ich na przy­ję­cie, skar­bie? – Rose odwró­ciła się do star­szej córki.

Audrey usi­ło­wała ukryć pod­nie­ce­nie, sma­ru­jąc masłem bisz­kop­cik, któ­rego wcale nie zamie­rzała zjeść, i nie­pew­nie kiw­nęła głową.

– Założę się, że For­re­ste­ro­wie zako­chają się w Audrey. – Isla zachi­cho­tała. – Och, dam sobie rękę uciąć, że tak będzie! – dorzu­ciła w odpo­wie­dzi na zaże­no­wane spoj­rze­nie sio­stry. – Nie bądź taka wsty­dliwa, jesteś o wiele ład­niej­sza od innych dziew­czyn, nawet od bliź­nia­czek Pear­so­nów. Tak czy ina­czej, chcę zatań­czyć z nimi oby­dwoma…

– Będziesz musiała zacze­kać na zapro­sze­nie – odpo­wie­działa Rose i z uśmie­chem odwró­ciła się do Edny. – Co pomy­śla­łyby sobie Kro­ko­dy­lice, gdyby Isla zaczęła pro­sić męż­czyzn do tańca? – Zaśmiała się.

– Kłap, kłap, kłap! – Ciotka Edna kłap­nęła zębami, a jej pod­bródki zatrzę­sły się tak mocno, że wszyst­kie cztery kobiety wybuch­nęły ser­decz­nym śmie­chem.

*

Audrey i Isla nie musiały długo cze­kać na spo­tka­nie z braćmi For­re­ste­rami, ponie­waż kilka dni póź­niej ich ojciec zapro­sił obu mło­dych ludzi na kola­cję w domu przy Can­ning Street. Stół usta­wiony był w cie­niu win­nych krze­wów na tara­sie i oświe­tlony dużymi lam­pami oraz świe­cami, które peł­niły rolę nie tylko źró­dła świa­tła, ale także deko­ra­cji. Dziew­częta przy­stro­iły obrus świe­żymi kwia­tami z ogrodu i uło­żyły z nich piękny bukiet, nato­miast Rose sta­ran­nie i szcze­gó­łowo omó­wiła menu z młodą kucharką imie­niem Mari­sol. Rose zapro­siła na kola­cję Ednę, nie tylko z dobrego serca i uprzej­mo­ści, lecz także dla­tego, że zale­żało jej na opi­nii sio­stry o Cecilu For­re­ste­rze, który w przy­szło­ści mógłby oka­zać się zna­ko­mi­tym kan­dy­da­tem do ręki Audrey. Posta­no­wiła, że do stołu zasiądą tylko doro­śli i dziew­częta, ponie­waż obec­ność młod­szych braci, a szcze­gól­nie Alberta, z pew­no­ścią wywo­ła­łaby nie­po­żą­dane reak­cje ze strony Isli.

Audrey i Isla cze­kały na gości w ogro­dzie, ubrane w nowe sukienki, które matka kupiła im u Har­rodsa. Isla zauwa­żyła, że jej sio­stra wygląda jak młoda kobieta i poczuła się odro­binę nie­pew­nie u jej boku. Była tylko o pięt­na­ście mie­sięcy młod­sza, lecz tego wie­czoru Audrey spra­wiała wra­że­nie pra­wie doro­słej, nawet trzy­mała się ina­czej niż zwy­kle, z więk­szą god­no­ścią i powagą. Islę po raz pierw­szy ogar­nęło uczu­cie dziw­nego smutku na myśl, że ich dzie­ciń­stwo powoli dobiega końca.

– Obie wyglą­da­cie cudow­nie, dziew­częta! – zawo­łała ciotka Edna, wycho­dząc z domu w jedwab­nej bluzce i spód­nicy koloru kości sło­nio­wej, bawiąc się dłu­gim sznu­rem pereł, zwi­sa­ją­cym aż do pasa i równo ukła­da­ją­cym się na jej obfi­tym biu­ście.

Edna roz­ta­czała wokół sie­bie inten­sywny zapach per­fum Chri­stiana Diora, a na grzbie­cie nosa miała górkę nie­roz­pro­wa­dzo­nego pusz­kiem pudru, która wyglą­dała jak minia­tu­rowa zaspa śnieżna. Isla nie miała zamiaru radzić ciotce, aby popra­wiła maki­jaż. Wręcz odwrot­nie, doszła nawet do wnio­sku, że zabaw­nie będzie obser­wo­wać niczego nie­świa­domą Ednę w cza­sie kola­cji, lecz na szczę­ście Audrey miała lep­sze serce. Natych­miast powie­działa o tym Ednie i sama deli­kat­nie zmio­tła nad­miar pudru z jej nosa.

– Jesteś kochana… – Edna wyjęła puder­niczkę z torebki i pospiesz­nie spraw­dziła w lusterku, czy nie prze­oczyła cze­goś jesz­cze. Usa­tys­fak­cjo­no­wana, że udało jej się osią­gnąć dosko­nały efekt, uszmin­ko­wała usta, zatrza­snęła torebkę i zer­k­nęła na zega­rek. – Zaraz tu będą… Muszę powie­dzieć, że ja rów­nież jestem ich bar­dzo cie­kawa… W klu­bie aż huczy od róż­nych opo­wie­ści na ich temat. Dzi­siaj sły­sza­łam, że wczo­raj po połu­dniu Cecil pomógł sta­rej Dia­nie Lewis wsiąść do samo­chodu i dosłow­nie olśnił ją swoim uro­kiem… Zaraz potem wpa­dłam na Charlo, która powie­działa mi, że wczo­raj wie­czo­rem puł­kow­nik Bly­the zjadł z Ceci­lem kola­cję i do rana grali w karty. Podobno bar­dzo się zaprzy­jaź­nili. Puł­kow­nik uwiel­bia snuć wojenne opo­wie­ści, któ­rych my wszy­scy mamy już ser­decz­nie dosyć, tym­cza­sem ten kochany Cecil kilka godzin roz­ma­wiał z nim o swo­ich prze­ży­ciach. Puł­kow­nik mówi, że Cecil ponad wszelką wąt­pli­wość wyka­zał się wielką odwagą i w prze­ci­wień­stwie do brata cie­szy się świe­tlaną repu­ta­cją w Lon­dy­nie. Wszy­scy powta­rzają, że z tego Louisa nie­zły kawał lenia… Nie­dawno przez całą noc grał na for­te­pia­nie, co nie bar­dzo spodo­bało się innym gościom klubu. Wszystko byłoby w porządku, gdyby grał jakieś sen­sowne utwory, ale on podobno brzdą­kał nie­praw­do­po­dob­nie smutne melo­die, od któ­rych inni mieli złe sny… – Edna prych­nęła wzgar­dli­wie i odwró­ciła się w stronę domu.

Dokład­nie w tym momen­cie na traw­niku poja­wili się Henry oraz Rose, pro­wa­dząc ze sobą dwóch mło­dych męż­czyzn.

– Ach, naresz­cie… – Ciotka Edna wes­tchnęła i uśmiech­nęła się sze­roko. – Jeste­ście gotowe, dziew­częta?

I ruszyła przez traw­nik na spo­tka­nie gości. Audrey i Isla wymie­niły pod­eks­cy­to­wane spoj­rze­nia. Isla nie była w sta­nie zapa­no­wać nad uśmie­chem, który roz­ja­śnił jej zabawną buzię w chwili, gdy rodzice przed­sta­wili ją For­re­ste­rom, lecz Audrey zdo­łała zapa­no­wać nad sobą i nie­śmiało spu­ściła oczy, poda­jąc rękę bra­ciom.

Od razu ude­rzyło ją, jak wiele ich różni. Cecil był wysoki i szczu­pły, o regu­lar­nych, syme­trycz­nych rysach, przej­rzy­stych błę­kit­nych oczach i dłu­gim, ary­sto­kra­tycz­nym nosie. Jego spoj­rze­nie wyda­wało się czujne i sku­pione, pod­czas gdy Louis wodził dookoła tro­chę nie­przy­tom­nym wzro­kiem, wyraź­nie pogrą­żony we wła­snym świe­cie. Ciem­no­brą­zowe, porząd­nie zacze­sane na bok włosy Cecila roz­dzie­lał z boku głowy równy prze­dzia­łek. Przy powi­ta­niu uśmiech­nął się pogod­nie i ski­nął głową obu dziew­czę­tom, natych­miast zwra­ca­jąc uwagę na urodę star­szej. Louis był niż­szy od brata, miał łagod­niej­sze, mniej regu­larne rysy i nie­sy­me­tryczny zarys warg, co ujaw­niało jego zmienną naturę i ogromną wraż­li­wość. Trudno byłoby nazwać go przy­stoj­nym, lecz jego twarz nazna­czona była liniami śmie­chu i cier­pie­nia, które w oczy­wi­sty spo­sób przy­da­wały mu atrak­cyj­no­ści. Kiedy Audrey pochwy­ciła jego spoj­rze­nie, z nie­po­ko­jem odkryła, że tonie w jego oczach, dużych i fascy­nu­ją­cych. Pospiesz­nie utkwiła wzrok w ziemi i natych­miast zauwa­żyła, że buty Louisa są mocno pod­nisz­czone i chyba rzadko czysz­czone, a spod kra­wę­dzi noga­wek spodni wyzie­rają dwie różne skar­petki, jedna ciem­no­nie­bie­ska, druga czarna. Palce miał dłu­gie, smu­kłe, i blade i poru­szał nimi tak lekko, jakby stale doty­kał kla­wi­szy nie­wi­dzial­nego for­te­pianu. Gdy po chwili znowu pod­nio­sła oczy, odkryła, że Louis z zacie­ka­wie­niem wpa­truje się w nią, odgar­nia­jąc znad brwi jasną, potar­ganą falę wło­sów. Ku swemu zawsty­dze­niu zaczer­wie­niła się mocno, odsła­nia­jąc przed całym świa­tem swój wewnętrzny nie­po­kój. Szybko odwró­ciła twarz z nadzieją, że nikt niczego nie zauwa­żył. Louis nie był wybit­nie przy­stojny czy cha­ry­zma­tyczny, ale w jego oczach kryło się coś, co roz­stra­jało jej duszę. Młody męż­czy­zna nie­wąt­pli­wie miał inte­re­su­jącą oso­bo­wość, jed­nak Audrey instynk­tow­nie wyczu­wała, że zna­jo­mość z nim może oka­zać się nie tylko cie­kawa, ale i nie­bez­pieczna.

Gospo­da­rze i goście wzięli kie­liszki z szam­pa­nem i udali się na prze­chadzkę po ogro­dzie. Cecil szedł obok Henry’ego, Rose i Edny, Audrey i Isla zaś podą­żały parę kro­ków za nimi, idąc po obu stro­nach Louisa. Jedy­nie Rose zwró­ciła uwagę, że Cecil szybko obej­rzał się na brata, w taki sam spo­sób jak ojciec, który czuj­nie spraw­dza zacho­wa­nie nie do końca nor­mal­nego dziecka. Audrey pró­bo­wała nie­zbyt umie­jęt­nie nawią­zać roz­mowę, cały czas żału­jąc, że nie idzie razem z rodzi­cami.

– Mama mówiła nam, że pierw­szy raz odwie­dza­cie Argen­tynę – powie­działa, skry­wa­jąc zaże­no­wa­nie pod maską uprzej­mo­ści.

– Tak – odparł Louis z cięż­kim wes­tchnie­niem. – Europa wydaje się pogrą­żona w wiecz­nej zimie. Tutaj jest wio­sna, a z wio­sną przy­cho­dzi nowe życie i nadzieja. Kiedy świeci słońce, zapo­mi­namy o roz­pa­czy…

Audrey spoj­rzała na niego z zasko­cze­niem, nie wie­dząc, co miał na myśli i jak mu odpo­wie­dzieć. Isla zachi­cho­tała i zro­biła śmieszną minę, lecz Audrey udała, że tego nie widzi, oba­wia­jąc się ura­zić gościa.

– Argen­tyń­ska wio­sna jest bar­dzo piękna – ode­zwała się z nadzieją, że Louis nie uzna tej uwagi za głu­pią. – Po zimie zawsze przy­cho­dzi wio­sna, nawet w Euro­pie – dodała impul­syw­nie.

Louis odwró­cił się ku niej i jego twarz nagle oblała się rumień­cem. Audrey nie­pew­nie prze­łknęła ślinę, ponie­waż w jego oczach wyczy­tała nie­spo­dzie­waną czu­łość.

– Ma pani rację, rze­czy­wi­ście tak jest. – Zmarsz­czył brwi, usi­łu­jąc odgad­nąć, czy dziew­czyna naprawdę go rozu­mie, czy po pro­stu powie­działa to, ot tak, bez zasta­no­wie­nia. – Tylko po co nam w ogóle taka pora roku jak zima? – pod­jął. – Cza­sami zasta­na­wiam się, dla­czego Bóg kazał nam żyć tu, na ziemi, skoro mar­nu­jemy życie, wal­cząc ze sobą…

– Tego nie wiem… – Audrey potrzą­snęła głową. – Wiem jed­nak, że gdyby wio­sna trwała przez cały rok, nie potra­fi­li­by­śmy jej doce­nić, bo ludzie muszą cier­pieć, aby poznać smak szczę­ścia. Nie wydaje mi się, żeby życie z zało­że­nia miało być łatwe. Wojna to straszna, prze­ra­ża­jąca rzecz, ale wysta­wia ludz­kiego ducha na naj­cięż­szą z moż­li­wych prób i może wydo­być z niego ukryte pokłady dobra… – dodała, przy­po­mi­na­jąc sobie głę­boko poru­sza­jące opo­wie­ści o ludz­kiej dobroci, które wie­lo­krot­nie sły­szała z ust ojca.

– A także pokłady zła – uzu­peł­nił cynicz­nie Louis. – Wojna to coś, czego ludzie ni­gdy nie powinni doświad­czać…

– Wal­czył pan w cza­sie wojny? – zapy­tała Isla.

Audrey skrzy­wiła się, ponie­waż wystar­czyło raz spoj­rzeć na Louisa, aby się zorien­to­wać, że nie był na fron­cie i nie uczest­ni­czył w dzia­ła­niach wojen­nych w żaden inny spo­sób. Jego policzki spla­mił gwał­towny rumie­niec wstydu, wargi zadrżały lekko. Cecil przy­gar­bił się, lecz nie prze­rwał uprzej­mej roz­mowy z gospo­da­rzami.

– Nie, nie wal­czy­łem – odparł szybko Louis.

Audrey tak­tow­nie zmie­niła temat, pra­gnąc oszczę­dzić gościowi jesz­cze więk­szego zaże­no­wa­nia.

– Podobno wspa­niale gra pan na for­te­pia­nie – powie­działa z entu­zja­zmem.

Louis bły­ska­wicz­nie odzy­skał rów­no­wagę ducha, a jego oczy uśmiech­nęły się do niej z wdzięcz­no­ścią.

– Ciotka Edna mówi, że któ­rejś nocy nie dał pan zasnąć nocu­ją­cym w klu­bie i wywo­łał u nich kosz­mary senne! – par­sk­nęła Isla.

Louis się roze­śmiał.

– Gra­łem tak, jak czu­łem, ale nawet ja sam nie rozu­miem swo­jego serca.

– Opo­wiada pan strasz­nie dziwne rze­czy! – Isla rzu­ciła mu zdzi­wione spoj­rze­nie.

– Isla!

– Nie ma powodu do nie­po­koju, Audrey – rzekł Louis uspo­ka­ja­jąco. – Lubię ludzi, któ­rzy mówią, co myślą, zwłasz­cza że jest ich tak nie­wielu…

– Oba­wiam się, że Isla zawsze mówi, co myśli, choć, nie­stety, naj­czę­ściej w ogóle nie tru­dzi się myśle­niem – powie­działa z uśmie­chem Audrey.

– Za to Audrey myśli zde­cy­do­wa­nie za dużo… – zachi­cho­tała Isla.

Audrey spu­ściła oczy, kiedy znowu spo­czął na niej czujny, pełen sku­pie­nia wzrok Louisa.

– Rozu­miem… – rzekł cicho.

Audrey czuła się zaże­no­wana cał­ko­wi­cie nie­wła­ściwą, jej zda­niem, intym­no­ścią tego spoj­rze­nia, lecz rów­no­cze­śnie ku swemu prze­ra­że­niu odkryła, że spra­wia jej ono dziwną przy­jem­ność. Isla prze­rwała mil­cze­nie, które nagle zacią­żyło mię­dzy Audrey i Louisem.

– Zosta­wił pan w Anglii uko­chaną? – zagad­nęła, pocią­ga­jąc kolejny łyk szam­pana.

– Gdy­bym miał uko­chaną, na pewno bym tu nie przy­je­chał – odparł Louis. – W końcu Argen­tyna jest kra­jem laty­no­skim, ojczy­zną romansu i tanga, prawda?

Isla znowu zachi­cho­tała. Audrey poczuła, że się czer­wieni i pochy­liła głowę nad kie­lisz­kiem, pró­bu­jąc to ukryć. Powie­trze prze­siąk­nięte było wil­go­cią i inten­syw­nym zapa­chem wio­sen­nej przy­rody.

– Ciotka Edna mówi, że w Argen­ty­nie brak odpo­wied­nich męż­czyzn, ponie­waż wielu poje­chało na wojnę i już z niej nie wró­ciło – pal­nęła Isla.

Audrey pomy­ślała, że matka nie powinna była pozwa­lać Isli pić szam­pana, który naj­wy­raź­niej doda­wał jej odwagi i roz­wią­zy­wał język.

– Daj spo­kój! – zapro­te­sto­wała. – Biedny pan For­re­ster dopiero przy­je­chał, a ty chcia­ła­byś oże­nić go jesz­cze przed kola­cją…

Louis zaśmiał się i pokrę­cił głową.

– Pro­szę się nie przej­mo­wać, zdą­ży­łem się już tro­chę zorien­to­wać, jaka jest pani sio­stra. Mówi, co myśli i pod tym wzglę­dem jest do mnie podobna… – Zwró­cił się do Audrey. – Pro­szę mówić do mnie po imie­niu, kiedy ktoś nazywa mnie „panem For­re­ste­rem”, czuję się jak zgrzy­biały sta­ru­szek. „Pan For­re­ster” to ktoś zupeł­nie inny, na przy­kład Cecil, do któ­rego ten tytuł zna­ko­mi­cie pasuje…

– Czy wasza sio­stra mieszka w Anglii? – zapy­tała Audrey, idąc za rodzi­cami, któ­rzy bez pośpie­chu zmie­rzali w stronę usta­wio­nego na tara­sie stołu.

– Cicely? Tak, w Anglii, w sta­rym, zim­nym domu na far­mie.

– Musi jej być bar­dzo smutno, że obaj wyje­cha­li­ście do Argen­tyny…

– Nie sądzę. – Uśmiech­nął się smęt­nie. – Gdy­byś znała moją sio­strę, zro­zu­mia­ła­byś, dla­czego tak mówię… Cicely nie należy do kobiet, które mani­fe­stują ser­deczne uczu­cia.

– A moja sio­stra tak – ode­zwała się Isla, która po dru­giej lampce szam­pana z każdą chwilą mówiła coraz mniej wyraź­nie. – Szkoda tylko, że żyje we wła­snym świe­cie i że jest taką nie­po­prawną marzy­cielką…

Louis utkwił w twa­rzy Audrey oczy koloru bła­wat­ków i uśmiech­nął się lekko.

– Ja też jestem marzy­cie­lem – powie­dział.

Audrey miała wra­że­nie, że na chwilę jego twarz przy­ćmił ponury cień, zupeł­nie jakby słońce nagle prze­sło­niła ciemna chmura.

– Umar­ła­bym z roz­pa­czy, gdyby Audrey zosta­wiła mnie i wyje­chała do innego kraju – wyznała Isla melo­dra­ma­tycz­nie. – Obie­caj mi, że ni­gdy tego nie zro­bisz, kocha­nie…

Audrey rzu­ciła poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie matce, która już zdą­żyła się zorien­to­wać, że Isla wypiła tro­chę za dużo.

– Obie­cuję – powie­działa pobłaż­li­wie.

Kiedy znowu zer­k­nęła na Louisa, odkryła, że ciemna chmura odpły­nęła i na jego twa­rzy znowu zago­ścił pogodny wyraz.

– Idź do kuchni, Islo, i powiedz Mari­sol, że już możemy sia­dać do kola­cji – pole­ciła córce Rose. – A przy oka­zji wypij dużą szklankę wody… – dodała szep­tem, gdy Isla prze­cho­dziła obok niej. – Ojciec będzie wście­kły, gdy zoba­czy, że jesteś wsta­wiona.

*

Goście usie­dli po obu stro­nach Rose. Isla zajęła miej­sce obok Louisa i swo­jego ojca, nato­miast Audrey miała po lewej ręce Cecila, a po pra­wej ciotkę Ednę. Audrey spoj­rzała na Louisa i poża­ło­wała, że nie może zamie­nić się z sio­strą. W tej samej chwili Louis pod­niósł wzrok. Audrey natych­miast utkwiła oczy w tale­rzu z zupą, potem zaś odwró­ciła się do ciotki Edny, ponie­waż jej matka już zaczęła roz­mowę na temat wojny z Ceci­lem, wyraź­nie zachwy­cona jego prze­my­śle­niami. Gdyby Audrey nie odwró­ciła tak szybko wzroku, ujrza­łaby, że twarz Louisa roz­ja­śnił pełen uroku uśmiech.

– Jest cza­ru­jący, prawda? – ode­zwała się cicho ciotka Edna.

Audrey bez trudu odparła, że nie ma na myśli Louisa.

– Bar­dzo – odparła auto­ma­tycz­nie, aby spra­wić ciotce przy­jem­ność.

– I wybit­nie przy­stojny. Przy­stojny ofi­cer – jakież to roman­tyczne… Wydaje mi się, że przy­pa­dłaś mu do gustu, moja droga. Widzia­łam, jak na cie­bie patrzył…

– Och, nie sądzę! – zapro­te­sto­wała Audrey. – Poza tym jestem jesz­cze za młoda na miłość…

Ciotka Edna się roze­śmiała.

– Masz już osiem­na­ście lat, kocha­nie! Kiedy byłam w twoim wieku, zako­cha­łam się w Har­rym – powie­działa z naci­skiem. – Biedny, kochany Harry… Był takim dobrym czło­wie­kiem…

– Bar­dzo go cio­cia kochała? – zapy­tała Audrey, zmie­nia­jąc temat.

– Bar­dzo… – Ciotka Edna wes­tchnęła, zaraz jed­nak otrzą­snęła się z melan­cho­lij­nych wspo­mnień, nie chcąc, aby zepsuły jej tak przy­jemny wie­czór. Uśmiech­nęła się lekko, jak zawsze gotowa poko­nać smu­tek poczu­ciem humoru. – Harry miał nie­zwy­kłe zdol­no­ści mimiczne… – zaczęła.

Audrey zer­k­nęła na drugą stronę stołu, gdzie Louis ze śmie­chem opo­wia­dał coś Isli, ona zaś chi­cho­tała zalot­nie. Ku swemu zasko­cze­niu poczuła nagłe ukłu­cie zazdro­ści, więc szybko odwró­ciła się do ciotki, usi­łu­jąc zigno­ro­wać uczu­cie, które uwa­żała za pry­mi­tywne.

– Potra­fił zna­ko­mi­cie naśla­do­wać moją matkę, a twoją babkę – cią­gnęła Edna, która nawet nie zauwa­żyła, że jej sio­strze­nicę drę­czą jakieś roz­terki. – Kie­dyś ojciec, który wła­śnie wyszedł do ogrodu, zawo­łał: „Eli­za­beth, co twoim zda­niem należy zro­bić z tą wiśnią?”. Zanim mama zdą­żyła odpo­wie­dzieć, wyrę­czył ją Harry. „Ściąć ją, kocha­nie, naj­le­piej będzie wyciąć wszyst­kie drzewa”, odkrzyk­nął. Nie muszę ci mówić, jak tata się zdzi­wił…

– Skąd cio­cia wie­działa, że to wła­śnie Harry jest wybrań­cem jej serca? – zapy­tała Audrey, sta­ra­jąc się nie patrzeć na sio­strę i Louisa.

Edna zmarsz­czyła brwi.

– Zada­jesz naprawdę trudne pyta­nia… – Jej pulchne palce musnęły zarę­czy­nowy pier­ścio­nek z rubi­nem, który zawsze nosiła. – Harry był inny od wszyst­kich męż­czyzn, któ­rych spo­tka­łam. Przy nim czę­sto się śmia­łam… Chyba po pro­stu wie­dzia­łam, i już… To była intu­icja, zwie­rzęcy, pry­mi­tywny instynkt – wszystko jedno, jak to nazwiemy. Kiedy był przy mnie, zawsze mia­łam wra­że­nie, że słońce jasno świeci. Mój sło­neczny Harry… Po jego śmierci nic nie było tak samo jak daw­niej… – Edna przy­gry­zła dolną wargę. – Ty także bez waha­nia odgad­niesz, że to ten jedyny, kocha­nie. Będziesz wie­działa, kiedy go spo­tkasz…

Audrey była pra­wie pewna, że już wie. Znowu spoj­rzała na Louisa, świa­doma, że cią­gną ich ku sobie nie­wi­dzialne, potężne moce.

Kiedy podano dru­gie danie, Rose odwró­ciła się do Louisa, dając Ceci­lowi szansę na nawią­za­nie roz­mowy z Audrey. Dziew­czyna odkryła, że kon­wer­sa­cja z Ceci­lem jest lekka i łatwa. Jego przy­stojna twarz miała przy­ja­zny, miły wyraz i gdyby nie Louis, który sie­dział naprze­ciwko nich, to wesoły i try­ska­jący rado­ścią życia, to ponury i zamy­ślony, Audrey odda­łaby może serce atrak­cyj­nemu ofi­ce­rowi. Nie mogła jed­nak nic pora­dzić na to, że Louis od samego początku wydał jej się naj­bar­dziej pocią­ga­ją­cym męż­czy­zną na świe­cie. Wbrew sobie wciąż nad­sta­wiała uszu, usi­łu­jąc usły­szeć, o czym roz­ma­wiają Louis i jej sio­stra. Wie­działa, że nie powinna tego robić, lecz nie potra­fiła się oprzeć.

– Jak długo zamier­za­cie zostać w Argen­ty­nie? – zagad­nęła.

– Myślę, że mniej wię­cej dwa lata – odparł Cecil.

Kiedy patrzył na Audrey, nie miał cie­nia wąt­pli­wo­ści, że mógłby spę­dzić tu resztę życia. Kawa­łek chleba utknął mu w gar­dle, więc zaka­słał i napił się wody. Był cał­ko­wi­cie roz­bro­jony urodą tej spo­koj­nej mło­dej kobiety i czuł się przy niej dziw­nie bez­radny i pozba­wiony zwy­kłej pew­no­ści sie­bie.

– Potem wró­ci­cie do Anglii?

– Taki mamy plan.

– Nie­wy­klu­czone, że Argen­tyna pod­bije wasze serca – powie­działa Audrey. – Wielu przy­jeż­dża tu na krótko i zostaje na zawsze…

Kąciki ust Cecila unio­sły się w uśmie­chu. Jego serce już zostało pod­bite, cho­ciaż Audrey nie zda­wała sobie sprawy, że to ona tego doko­nała.

– Nie zna pani Anglii, prawda? – zapy­tał Cecil.

Pokrę­ciła prze­cząco głową.

– Nie, ale tata czę­sto nam o niej opo­wiada, więc cza­sami mam wra­że­nie, że ją znam…

– To nie­zwy­kły, cudowny kraj. Może kie­dyś znaj­dzie pani tro­chę czasu, żeby tam poje­chać.

– Bar­dzo bym chciała, ale nie mogę sobie wyobra­zić, bym mogła żyć z dala od Argen­tyny. – Audrey zaśmiała się cicho. – Puł­kow­nik Bly­the ma dzi­waczną obse­sję na punk­cie pogody w Lon­dy­nie. Regu­lar­nie czyta „Lon­don Illu­stra­ted News” i prze­ka­zuje nam pro­gnozy mete­oro­lo­giczne z tygo­dnio­wym opóź­nie­niem. Wynika z nich, że w Anglii cią­gle pada…

– Ach, nie­złomny puł­kow­nik Bly­the… – Cecil rzu­cił Audrey poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie. – Cóż to za wspa­niały eks­cen­tryk… Praw­dziwy Anglik, ponie­waż podob­nie jak my wszy­scy roz­ma­wia przede wszyst­kim o pogo­dzie i o woj­nie…

– Czy rze­czy­wi­ście deszcz pada tam pra­wie bez prze­rwy?

– Moja droga młoda damo… – zaczął Cecil, dosko­nale naśla­du­jąc głę­boki głos puł­kow­nika. – Wszystko wska­zuje na to, że naszych roda­ków znowu czeka desz­czowe lato. Pie­kiel­nie współ­czuję tym, któ­rzy wybie­rają się na wyścigi… – Uśmiech­nął się, zachwy­cony nie­skry­wa­nym roz­ba­wie­niem dziew­czyny. – Puł­kow­nik Bly­the ma rację, w Anglii rze­czy­wi­ście czę­sto pada. Cza­sami czło­wiek czuje się prze­mok­nięty do szpiku kości. Naj­gor­szy jest wil­gotny ziąb w zimo­wych mie­sią­cach, za to wio­sna w Anglii jest naj­pięk­niej­sza na świe­cie, nic nie może się z nią rów­nać. Dzięki czę­stym opa­dom drzewa, krzewy i wszyst­kie rośliny są cudow­nie zie­lone, a kiedy słońce wresz­cie wyj­rzy zza chmur, ludzie naprawdę się cie­szą… Chyba wła­śnie dla­tego dużo roz­ma­wiają o pogo­dzie, bo cze­kają na radość i przy­jem­ność, jaką nie­sie rzadko poja­wia­jące się słońce…

Cecil nie zauwa­żył, że w cza­sie krót­kich przerw w roz­mo­wie uwaga Audrey sku­piona była na jego bra­cie. Dziew­czyna śmiała się miło i uprzej­mie i odpo­wia­dała mu żywo i inte­li­gent­nie, dzięki czemu nie tra­cił gruntu pod nogami. Cecil For­re­ster umiał postę­po­wać z ludźmi i budzić ich sym­pa­tię. Wszy­scy go lubili. Matki uwa­żały go za ide­al­nego kan­dy­data na męża dla córek, a nie­które pra­gnęły go dla sie­bie. Młode dziew­czyny widziały w nim wyma­rzo­nego męż­czy­znę i robiły, co w ich mocy, aby go do sie­bie przy­cią­gnąć, lecz Audrey była inna. Robiła wra­że­nie ode­rwa­nej od rze­czy­wi­sto­ści, podob­nie jak Louis, lecz Ceci­lowi wła­śnie ta jej cecha wyda­wała się szcze­gól­nie atrak­cyjna. Czuł, że Audrey znaj­duje się poza jego zasię­giem, w świe­cie, do któ­rego nie miał dostępu.

Spoj­rzał na Louisa i aż sku­lił się z zaże­no­wa­nia. Brat nawet się nie pofa­ty­go­wał, aby prze­brać się do kola­cji. Cecil był pewny, że zro­bił to wyłącz­nie po to, by go ziry­to­wać. Cóż, Louis był nie­obli­czalny i nie­po­skro­miony i Cecil zawsze się bał, czy nie urazi kogoś swoim zacho­wa­niem. Ich rodzice ode­tchnęli z ulgą, kiedy Cecil oświad­czył, że zabie­rze Louisa do Ame­ryki Połu­dnio­wej. Uda­wali, że jest im smutno, lecz Cecil świet­nie wie­dział, iż chęt­nie zrzu­cili z sie­bie odpo­wie­dzial­ność za młod­szego syna. Louis bar­dzo ich roz­cza­ro­wał.

Rose popro­wa­dziła sio­strę i córki do salonu, zosta­wia­jąc męż­czyzn na tara­sie, aby mogli wypa­lić cygaro i prze­dys­ku­to­wać dobre i złe strony pry­wa­ty­za­cji. Isla mocno chwy­ciła Audrey za ramię.

– To naj­przy­stoj­niej­szy męż­czy­zna, jakiego dotąd spo­tka­ły­śmy! – syk­nęła.

– Kto? Louis?

Isla ze znie­cier­pli­wie­niem potrzą­snęła głową.

– Nie wygłu­piaj się! Louis jest jakiś dziwny… Mówię o Cecilu. Jest tak przy­stojny, że gdy na niego patrzę, pieką mnie oczy…

– Tak, jest przy­stojny – przy­znała Audrey spo­koj­nie. – I dosko­nale wycho­wany.

– Szczę­ściara z cie­bie! Roz­ma­wia­łaś z nim przez całą kola­cję, a ja mogłam tylko przy­glą­dać mu się z daleka! Nie masz poję­cia, jak się cie­szę, że przyj­dzie na twoje przy­ję­cie uro­dzi­nowe! Zatań­czę z nim pierw­szy taniec…

– Pro­szę bar­dzo.

– Tak dla zabawy, żeby roz­draż­nić inne dziew­czyny! To naj­bar­dziej inte­re­su­jący męż­czy­zna w całym Buenos Aires! I leży u two­ich stóp…

– Och, widzę, że jesz­cze nie wytrzeź­wia­łaś! – Audrey się roze­śmiała.

– Może, ale jestem wystar­cza­jąco przy­tomna, żeby zauwa­żyć, jak na cie­bie patrzy.

– Bzdury! Cecil jest po pro­stu bar­dzo uprzejmy, to wszystko!

– Są pewne gra­nice uprzej­mo­ści i Cecil z pew­no­ścią je prze­kro­czył. – Isla z upo­rem pokrę­ciła głową.

Jej słowa pochle­biły Audrey, która mimo wszystko nie była cał­ko­wi­cie nie­wraż­liwa na względy oka­zy­wane jej przez tak atrak­cyj­nego męż­czy­znę.

Z Louisem zna­la­zła się sam na sam dopiero póź­niej, kiedy bra­cia już wycho­dzili. Stali przed domem, w mięk­kim świe­tle ulicz­nej latarni. Audrey obej­rzała się nie­spo­koj­nie. Cała jej rodzina stała przed wej­ściem do domu razem z Ceci­lem. Rose poka­zy­wała mło­demu czło­wie­kowi rosnące w kącie ogrodu drzewo bez nazwy, sta­no­wiące zagadkę nawet dla przy­rod­ni­ków z całej Ame­ryki Połu­dnio­wej, któ­rzy przy­jeż­dżali do Buenos Aires, aby je ziden­ty­fi­ko­wać.

Louis odgar­nął jasne włosy z czoła i utkwił wzrok w zde­ner­wo­wa­nej mło­dej kobie­cie, która prze­stę­po­wała z nogi na nogę, z każdą chwilą tra­cąc pew­ność sie­bie.

– Tań­czy pani? – zapy­tał.

To pyta­nie zasko­czyło Audrey. Była pewna, że Louis zadał je nie z uprzej­mo­ści, lecz ze szcze­rej cie­ka­wo­ści, ponie­waż wpa­try­wał się w nią z takim sku­pie­niem, jakby odpo­wiedź miała dla niego wiel­kie zna­cze­nie.

– Tro­chę… – odparła z nie­śmia­łym uśmie­chem. – Nie jestem zbyt dobrą tan­cerką…

– Ale mogłaby pani nią zostać. Poru­sza się pani z natu­ral­nym wdzię­kiem i gra­cją, tań­czy pani przez cały czas, cho­ciaż nie zdaje sobie z tego sprawy…

Audrey spoj­rzała na swoje stopy.

– Naprawdę, tań­czę bar­dzo rzadko – powie­działa. – Nie mia­łam dotąd wielu oka­zji…

– Pra­gnę nauczyć się tań­czyć tango – oświad­czył Louis i lekko strze­lił pal­cami, jakby sta­rał się uchwy­cić rytm melo­dii, któ­rej nie sły­szał nikt poza nim. – I zatań­czyć na bru­ko­wa­nych ulicz­kach Buenos Aires, wła­śnie z panią…

Audrey przy­gry­zła dolną wargę i wstrzy­mała oddech ze zdu­mie­nia, patrząc, jak Louis zaczyna poru­szać całym cia­łem, nucąc kla­syczne tango. Uno­sił ręce i kolana z płyn­no­ścią typową dla zawo­do­wych tan­ce­rzy. Roze­śmiała się i ujrzała, jak jego twarz roz­ja­śnia pełen uroku uśmiech. Pomy­ślała o sło­necz­nym mężu ciotki Edny i poczuła, że teraz już wie, na czym pole­gał jego czar.

– Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że umie pan tań­czyć – zauwa­żyła szcze­rze, żału­jąc, że nie ma dość odwagi, aby zatań­czyć razem z nim.

– Tak, ale nie tango.

– Tango to piękny taniec.

– Bar­dzo piękny – przy­tak­nął. – For­malny, a jed­no­cze­śnie tęt­niący zmy­sło­wo­ścią, naj­bar­dziej roman­tyczny ze wszyst­kich. Tan­ce­rze są bli­sko sie­bie, ale nie dość bli­sko… Kiedy patrzę na parę poru­sza­jącą się w rytm tanga, wyczu­wam ten nie­zwy­kły nastrój, a kiedy pomy­ślę, że sam mógł­bym zatań­czyć… – Jego oczy roz­sze­rzyły się z pod­nie­ce­nia.

– Miesz­kańcy Buenos Aires tań­czą tango w Palermo – powie­działa Audrey. – Był pan tam już?

Louis potrzą­snął głową.

– Jest tam mała kawiar­nia, w któ­rej odby­wają się wie­czory poświę­cone tangu. Wiem o tym od poko­jówki ciotki Hildy, która była tam wiele razy. To tajem­nica, bo ciotka Hilda byłaby obu­rzona, uważa tango za dozna­nie rów­nie intymne jak… – Audrey się zaczer­wie­niła.

– Jak upra­wia­nie miło­ści? – pod­su­nął Louis.

– Tak… – Dziew­czyna z tru­dem prze­łknęła ślinę.

– I ma rację, ale ja wła­śnie dla­tego tak lubię tango… Pani ciotka musi być sztywną, zasu­szoną sta­ruszką.

Audrey par­sk­nęła śmie­chem i na chwilę przy­tknęła dło­nie do roz­pa­lo­nych policz­ków, mając nadzieję, że w ten spo­sób je ochło­dzi.

– Może pew­nego dnia jakiś szczę­śliwy męż­czy­zna zabie­rze panią do Palermo – dodał cicho Louis.

– Raczej nie, jeżeli moja ciotka lub mama będą miały w tej kwe­stii coś do powie­dze­nia. Nie takiego zacho­wa­nia spo­dzie­wają się po dobrze wycho­wa­nej mło­dej damie…

– Strasz­nie nudno jest być dobrze wycho­waną młodą damą. – Uśmiech­nął się. – Dobrze wycho­wa­nym mło­dym damom powinno się dawać czas wolny, na przy­kład po pół­nocy. Wtedy mogłyby zejść ze sceny i tro­chę się zaba­wić. Chciał­bym zoba­czyć, jak wycho­dzi pani tyl­nymi drzwiami i tanecz­nym kro­kiem sunie przed sie­bie… Jest pani marzy­cielką, podob­nie jak ja… Ludzie nie rozu­mieją marzy­cieli, oba­wiają się ich. Niech pani nie boi się marzyć…

Zapa­dło dłu­gie mil­cze­nie. Audrey bez­sku­tecz­nie usi­ło­wała wymy­ślić jakąś lekką, pozba­wioną zna­cze­nia uwagę, która zba­ga­te­li­zo­wa­łaby jego słowa. Louis obser­wo­wał ją, cał­ko­wi­cie zafa­scy­no­wany. Był już pewny, że Audrey należy do tego samego co on rodzaju ludzi i że wła­śnie ona jest pierw­szą osobą, która naprawdę go zro­zu­miała. Kie­ru­jąc się instynk­tem dziecka, wyczuł, że Audrey posiada wiel­kie serce oraz wyjąt­kową zdol­ność i potrzebę kocha­nia. Potrzeba miło­ści, która nie opusz­czała go od wcze­snej mło­do­ści, spra­wiła, że zapra­gnął Audrey z nie­po­ha­mo­waną siłą.

Dziew­czyna już miała coś powie­dzieć, kiedy jej rodzice popro­wa­dzili małą grupę w ich kie­runku. Wszy­scy śmiali się pogod­nie i na­dal roz­ma­wiali o dziw­nym drze­wie w kącie ogrodu.

– Więc jak je nazwa­li­ście? – zapy­tał Cecil.

– Pta­sim drze­wem – odparł Henry.

– To dla­tego, że latem z jakie­goś powodu ścią­gają na nie ptaki z całej oko­licy – wyja­śniła Rose, wsu­wa­jąc rękę pod ramię męża.

– Jest piękne, nie­za­leż­nie od tego, jaką nosi nazwę – oświad­czył Cecil. – Ser­decz­nie dzię­ku­jemy za zapro­sze­nie. Spę­dzi­li­śmy u pań­stwa cudowny wie­czór.

– Cała przy­jem­ność po naszej stro­nie – odparła entu­zja­stycz­nie Rose. – Chcemy, żeby­ście się dobrze czuli w Hur­lin­gham. Wpa­daj­cie do nas, ile­kroć przyj­dzie wam na to ochota – jeste­śmy prze­cież pra­wie rodziną…

Zauwa­żyła, że Cecil z wyraźną aten­cją poże­gnał się z Audrey, zanim razem z bra­tem ruszyli ulicą w kie­runku klubu. Była przy­jem­nie zasko­czona fak­tem, że oboje mło­dzi tak dobrze się rozu­mieli; zwró­ciła też uwagę, że pod­czas roz­mowy z Louisem Audrey kilka razy zer­k­nęła na sto­ją­cego pod pta­sim drze­wem Cecila. Rose ode­tchnęła głę­boko, napeł­nia­jąc płuca łagod­nym, cie­płym powie­trzem. Nie mogła oprzeć się wra­że­niu, że wyczuwa aro­mat roz­kwi­ta­ją­cych uczuć.

*

Tej nocy Audrey długo nie mogła zasnąć. Prze­wra­cała się z boku na bok i roz­my­ślała o nie­spo­dzie­wa­nym zauro­cze­niu, jakie wtar­gnęło w jej życie, odmie­nia­jąc barwy rze­czy­wi­sto­ści. Była zbyt pod­eks­cy­to­wana, aby czy­tać. Sły­szała dobie­ga­jące z oddali kroki poli­cjan­tów patro­lu­ją­cych puste ulice i cichy szum cie­płego wia­tru, który wpa­dał przez otwarte okno, nio­sąc zapach kwiatu poma­rań­czy i jaśminu, ale nic nie było w sta­nie ukoić jej roze­dr­ga­nych ner­wów. Było wil­gotno i zbyt gorąco, aby mogła się wygod­nie uło­żyć. W końcu zrzu­ciła z sie­bie prze­ście­ra­dło i na pal­cach zeszła do cichego holu, a stam­tąd wymknęła się do ogrodu. Dopiero tu ode­tchnęła pełną pier­sią. Rosa zwil­żyła jej stopy roz­kosz­nie chłod­nymi kro­plami. Dziew­czyna powoli szła przez poma­rań­czowy sad, wspo­mi­na­jąc krótką roz­mowę z Louisem, która zupeł­nie pozba­wiła ją spo­koju. Przy­wo­łała z pamięci lekki, nieco leniwy uśmiech i blask w oczach, i zaczęła zasta­na­wiać się nad jego prze­ra­ża­jącą, cudowną impul­syw­no­ścią. Louis wyda­wał się żyć w świe­cie wol­nym od reguł, rzą­dzą­cych egzy­sten­cją innych ludzi. Dążył do speł­nie­nia swo­ich pra­gnień, nie zwa­ża­jąc na zasady dobrego wycho­wa­nia. Nie potra­fiła prze­stać myśleć o mło­dym męż­czyź­nie, któ­rego cie­pły urok ostro kon­tra­sto­wał z umie­jęt­no­ścią bez­po­śred­niego wypo­wia­da­nia prze­ko­nań. Nie umiała go roz­gryźć, nie znała nikogo, kto byłby choć tro­chę do niego podobny. Wbrew instynk­towi, który ostrze­gał ją przed głęb­szym zaan­ga­żo­wa­niem, nie potra­fiła okieł­znać sza­le­ją­cej w sercu burzy. Louis wyda­wał się prze­ra­ża­jąco nie­od­po­wie­dzialny i nie­zrów­no­wa­żony, ale ona miała wra­że­nie, że zna od wie­ków i jego, i wszyst­kie obawy, które w niej budził.

Kiedy wresz­cie wró­ciła do łóżka, natych­miast zapa­dła w sen pełen tak przy­jem­nych obra­zów, że wcale nie miała ochoty się obu­dzić. W pół­mroku sen­nych marzeń tań­czyła z Louisem wśród sta­rych, bru­ko­wa­nych uli­czek Palermo. Ich ciała były złą­czone, przy­tu­lone tak mocno, że przez sukienkę czuła cie­pło jego skóry, a także oddech na swo­jej szyi. Tań­czyli w mil­cze­niu, a kroki tanga nie spra­wiały im naj­mniej­szej trud­no­ści, zupeł­nie jakby odda­wali się tej przy­jem­no­ści przez całe życie.

Roz­dział trzeci

Kiedy na początku marca Gar­ne­to­wie wró­cili do Buenos Aires po sze­ścio­ty­go­dnio­wych waka­cjach w uru­gwaj­skim uzdro­wi­sku Punta del Este, z zanie­po­ko­je­niem odkryli, że w cza­sie ich nie­obec­no­ści Louis For­re­ster nie zro­bił nic, aby zaskar­bić sobie sym­pa­tię miesz­ka­ją­cych w Argen­ty­nie roda­ków. Oczy­wi­ście wyskoki mło­dego czło­wieka nie umknęły uwagi Kro­ko­dy­lic, które z roz­ko­szą dys­ku­to­wały o jego błę­dach pod­czas czwart­ko­wego popo­łu­dnia przy malar­skich szta­lu­gach w zaro­śnię­tym ogro­dzie Diany Lewis.

– Ten chło­pak naprawdę gra strasz­nie dziwne melo­die – oznaj­miła Diana, zanu­rza­jąc pędzel w sło­iku z mętną wodą, a następ­nie sta­ran­nie osu­sza­jąc go w ustach. – Można by pomy­śleć, że wpada w trans, zwłasz­cza że jego twarz przy­biera zupeł­nie nie­sa­mo­wity, poważny wyraz… Bar­dzo dziwne…

Wśród czte­rech Kro­ko­dy­lic Diana wybrała dla sie­bie naj­bar­dziej nie­winną rolę – wypo­wia­dała uwagi, które pozo­stałe damy dowol­nie inter­pre­to­wały, rzu­ca­jąc się na jej słowa niczym wygłod­niałe hieny. W tym cza­sie ona sama szy­ko­wała się już do następ­nego ataku.

– Zawsze jest mi tak trudno oddać barwę nieba – poskar­żyła się z wystu­dio­wa­nym roz­tar­gnie­niem, cze­ka­jąc, aż przy­ja­ciółki roz­pra­wią się z przy­nętą, którą przed chwilą rzu­ciła.

Na szczę­ście zawsze mogia liczyć na Char­lotte Osborne.

– Diano, jesteś kró­lową pod­tek­stów – oznaj­miła nie­za­wodna Char­lotte. – Louis jest kom­plet­nie zwa­rio­wany, ot co. Te popisy na for­te­pia­nie to jesz­cze nic, zwłasz­cza że nie można odmó­wić mu talentu. Mnie nie­po­koi jego styl życia. Zacho­wuje się tak, jakby bra­ko­wało mu pią­tej klepki… – Charlo zni­żyła głos. – Kuku na muniu, bez dwóch zdań… Szkoda tylko, że nie można zwa­lić winy za jego wariac­twa na wojnę, bo w prze­ci­wień­stwie do innych dziel­nych chłop­ców ani przez chwilę nie brał w niej udziału. Nie, Louis For­re­ster jest nie­zrów­no­wa­żo­nym czło­wie­kiem o tem­pe­ra­men­cie arty­sty, i tyle. Nie mam nic prze­ciwko ludziom, któ­rzy są po pro­stu inni – na przy­kład syn bied­nej Doro­thy Fran­klin od uro­dze­nia jest nie­do­ro­zwi­nięty i można im obojgu jedy­nie współ­czuć, ale Louis nie jest umy­sło­wym pro­stacz­kiem, o nie… On jest aro­gancki i naro­wi­sty. Tak, bo to prze­cież naj­zwy­klej­sza aro­gan­cja, gdy ktoś nie wkłada kra­watu na pro­szoną kola­cję i w ogóle nie dba o swoją powierz­chow­ność. Louis otwar­cie lek­ce­waży zasady dobrego wycho­wa­nia, które kształ­tują nasze spo­łe­czeń­stwo i czy­nią z nas ludzi cywi­li­zo­wa­nych. Tego chło­paka trudno nazwać cywi­li­zo­wa­nym, prawda? – Prych­nęła z dez­apro­batą. – Masz nie­bie­skie wargi, Diano – dorzu­ciła, spo­glą­da­jąc na przy­ja­ciółkę znad oku­la­rów. – Ja po pro­stu roz­my­wam niebo…

– Jak to, roz­my­wasz niebo? – zain­te­re­so­wała się Diana, zapo­mi­na­jąc wytrzeć wargi.

– Mocno zmo­czo­nym pędz­lem jeż­dżę po całej kartce, a potem dodaję maleńką, ale to zupeł­nie maleńką kro­pelkę błę­kitu o, tak… – Char­lotte zade­mon­stro­wała swoje umie­jęt­no­ści. – Dobry spo­sób, nie sądzisz?