Spotkamy się pod drzewem ombu - Santa Montefiore - ebook + audiobook + książka

Spotkamy się pod drzewem ombu ebook

Santa Montefiore

4,5

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Saga rodzinna autorki światowych bestsellerów Santy Montefiore.

Sofia Solanas dorasta na okazałym ranczu położonym na argentyńskiej pampie. Rozpieszczoną, upartą i dumną dziewczynkę kochają wszyscy z wyjątkiem matki, która brakiem uczucia karze córkę za swoje poczucie wyobcowania i niepewności.

Kiedy Sofia wdaje się w namiętny romans z kuzynem, który zdaniem jej rodziców, przyniesie rodzinie wyłącznie hańbę, wysyłają oni dziewczynę do Europy.

Zraniona, rozdzielona z ukochanym mężczyzną, na dwadzieścia lat zrywa z nimi wszelkie kontakty. Do Argentyny wraca dopiero wtedy, gdy rodzinę Solanas dotyka nieszczęście...

Santa Montefiore wspaniale opowiada historie o miłości i śmierci osadzone w romantycznych sceneriach i fascynujących czasach. „Vogue”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 727

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (85 ocen)
58
17
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Nika_1

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka od której nie można się oderwać
10
tarkowskay

Dobrze spędzony czas

Niesamowita saga rodzinna. Wciagajaca do ostatniej strony. Pokazuje ile zla moga wyrzadzic niedopowiedzenia oraz pilnie strzezone rodzinne tajemnice. Piekna ale i bardzo smutna, destrukcyjna historia milosna. Odejmuje 1 gwiazdke za zakonczenie.
10
islabeel

Całkiem niezła

Ta powieść jest nierówna. Autorka funduje nam ogromne dłużyzny, a obok nich niemalże żołnierskie streszczenia faktów z życia bohaterów. Tematem romansidła, a nie sagi jest historia uczucia niemożliwego, pięknego i smutnego. Jednak mimo obszerności utwór rozczarował mnie pewną płytkością i jednowymiarowością zarówno w kreacji postaci jak i zdarzeń. Liczyłam na więcej.
10
Anna-78

Nie oderwiesz się od lektury

piękna historia, saga rodzinna, trudno oderwac sięod lektury
10
joannakrol1

Dobrze spędzony czas

Mieszane uczucia
00

Popularność




Drzewo genealogiczne rodziny Solanas

Rozdział pierwszy

Kiedy zamy­kam oczy, widzę pła­skie, żyzne rów­niny argen­tyń­skiej pampy. Jest to miej­sce jedyne w swoim rodzaju. Sze­roki hory­zont roz­ciąga się na wiele kilo­me­trów – kie­dyś, dawno temu, sia­dy­wa­li­śmy na szczy­cie drzewa ombu i obser­wo­wa­li­śmy, jak słońce znika powoli, zale­wa­jąc rów­ninę mio­do­wo­zło­tym bla­skiem.

Jako dziecko nie zda­wa­łam sobie sprawy z poli­tycz­nego cha­osu, który pano­wał wokół nas. Były to dni wygna­nia gene­rała Perona, burz­liwe lata okresu 1955–1973, kiedy to woj­skowi rzą­dzili kra­jem jak nie­świa­dome rze­czy­wi­sto­ści dzieci, bawiące się w „komórki do wyna­ję­cia” w świe­cie walki o wła­dzę. Mroczne dni ter­ro­ry­zmu i par­ty­zantki… A jed­nak Santa Cata­lina, nasze ran­czo, była małą oazą spo­koju, daleką od bun­tów, zamie­szek, przy­musu i prze­mocy, które sza­lały w sto­licy. Ze szczytu swego magicz­nego drzewa z miło­ścią patrzy­li­śmy na świat daw­nych war­to­ści i tra­dy­cyj­nego rodzin­nego życia, pełen kon­nych prze­jaż­dżek, roz­gry­wek polo i dłu­gich, leni­wych bar­be­cue w ośle­pia­ją­cym let­nim słońcu. Jedyną oznaką tego, że poza gra­ni­cami naszej posia­dło­ści dzieje się coś złego, była obec­ność ochro­nia­rzy.

Mój dzia­dek, Der­mot O’Dwyer, ni­gdy nie wie­rzył w magiczne wła­ści­wo­ści drzewa ombu, cho­ciaż w grun­cie rze­czy był prze­sądny i każ­dego wie­czoru cho­wał butelkę z alko­ho­lem w innym miej­scu, aby oszu­kać kra­sno­ludki. Mimo to nie wyobra­żał sobie, aby drzewo mogło mieć jaką­kol­wiek nad­przy­ro­dzoną moc.

– Drzewo to drzewo – mówił z wyraź­nym irlandz­kim akcen­tem. – Po pro­stu drzewo, nic wię­cej.

Ale dzia­dek nie był ule­piony z argen­tyń­skiej gliny. Podob­nie jak jego córka, a moja matka, był tu obcy i ni­gdy nie zdo­łał cał­ko­wi­cie się dopa­so­wać. Nie życzył sobie nawet, żeby­śmy pocho­wali go w rodzin­nym gro­bowcu.

Powsta­łem z ziemi i do niej powrócę – lubił mawiać.

Tak więc pocho­wa­li­śmy go na rów­ni­nie, z butelką whi­sky – myślę, że do ostat­niej chwili zale­żało mu na tym, aby okpić kra­sno­ludki…

Nie wyobra­żam sobie Argen­tyny bez krza­cza­stego drzewa ombu, mądrego i wszech­wie­dzą­cego niczym wyrocz­nia. Dziś wiem, że nie da się dokład­nie odtwo­rzyć obrazu prze­szło­ści, ale to stare drzewo zamknęło w swych gałę­ziach wszyst­kie ważne wspo­mnie­nia i nadzieje na przy­szłość, jakie wtedy nosi­łam w sercu. Ombu, niczym tkwiąca pośrodku nurtu rzeki skała, pozo­stało takie samo jak daw­niej, cho­ciaż wszystko dookoła ule­gło zmia­nie.

Opu­ści­łam Argen­tynę latem 1976 roku, ale dopóki moje serce bije, mimo wszyst­kiego, co się wyda­rzyło, echo jego ude­rzeń będzie roz­brzmie­wać nad tymi tra­wia­stymi rów­ni­nami. Dora­sta­łam na rodzin­nym ran­czu lub campo, jak nazywa się taką posia­dłość w języku hisz­pań­skim. Santa Cata­lina znaj­duje się w samym środku rów­niny, sta­no­wią­cej część wiel­kiego regionu na wscho­dzie kraju i ogól­nie zna­nej jako pampa. Cały ten obszar jest pła­ski jak talerz i z każ­dego punktu roz­ta­cza się dosko­nały widok na wiele kilo­me­trów. Dłu­gie, pro­ste drogi prze­ci­nają tę zie­mię, suchą latem, a wil­gotną i żyzną zimą. W okre­sie mojego dzie­ciń­stwa drogi te były jesz­cze zwy­kłymi ubi­tymi ścież­kami.

Wjazd na naszą farmę przy­wo­dził na myśl obraz dróg wjaz­do­wych do mia­ste­czek ze spa­ghetti wester­nów – wysoko nad sze­roką bramą koły­sała się w jesien­nym wie­trze duża tablica z wypi­saną czar­nymi lite­rami nazwą: „Santa Cata­lina”. Droga była długa i zaku­rzona, z obu stron oto­czona wyso­kimi klo­nami, które zasa­dził mój pra­dzia­dek, Hec­tor Sola­nas. Pod koniec dzie­więt­na­stego wieku Hec­tor zbu­do­wał dom, ten, w któ­rym dora­sta­łam. Była to typowa, biała kolo­nialna budowla o pła­skim dachu, two­rząca nie­pełny kwa­drat wokół spo­rego dzie­dzińca. W dwóch przed­nich rogach stały dwie wie­życzki – w jed­nej znaj­do­wała się sypial­nia moich rodzi­ców, w dru­giej mojego brata, Rafa­ela, który jako pier­wo­rodny otrzy­mał naj­ład­niej­szy pokój.

Mój dzia­dek, dla utrud­nie­nia także Hec­tor, miał czte­rech synów: Migu­ela, Nica, Paca i Ale­jan­dra. Każdy z nich po zawar­ciu mał­żeń­stwa zbu­do­wał wła­sny dom na tere­nie posia­dło­ści. Moim ojcem jest Paco. Wszy­scy moi stry­jo­wie mają dzieci, ale ja naj­wię­cej czasu spę­dzi­łam w domu Migu­ela i jego żony Chi­qu­ity, w towa­rzy­stwie ich syna San­tiego oraz córki Marii. Zawsze darzy­łam ich naj­więk­szą sym­pa­tią, cho­ciaż domy Nica i Vale­rii, a także Ale­jan­dra i Maleny rów­nież stały dla nas otwo­rem i bar­dzo czę­sto tam bywa­li­śmy.

W Santa Cata­lina domy zbu­do­wane zostały pośrodku rów­niny, a jedną działkę od dru­giej oddzie­lają potężne drzewa – sosny, euka­lip­tusy, topole i pla­tany, zasa­dzone w taki spo­sób, aby ich sku­pi­ska przy­po­mi­nały parki. Przed każ­dym domem znaj­dują się tarasy, gdzie codzien­nie sia­dy­wa­li­śmy, wpa­tru­jąc się w roz­cią­ga­jące się przed nami bez­kre­sne pola. Pamię­tam, że zaraz po przy­jeź­dzie do Anglii zachwy­ciły mnie ogrody i żywo­płoty przed wiej­skimi domami, tak upo­rząd­ko­wane i świet­nie utrzy­mane. Cio­cia Chi­qu­ita uwiel­biała angiel­skie ogrody i sta­rała się stwo­rzyć coś na ich podo­bień­stwo, ale w Santa Cata­lina było to w zasa­dzie nie­moż­liwe. Pedan­tycz­nie wyty­czone kwiet­niki i klomby wyda­wały się dziw­nie nie na miej­scu w zesta­wie­niu z ota­cza­ją­cym je ogrom­nym obsza­rem. Moja matka zda­wała sobie z tego sprawę, sadziła więc tylko tro­pi­kalne rośliny pnące i hor­ten­sje i wszę­dzie wie­szała doniczki z gera­nium.

Na polach wokół Santa Cata­lina krę­ciło się mnó­stwo kucy­ków, które wuj Ale­jan­dro hodo­wał i sprze­da­wał do róż­nych kra­jów. Za gęstą ścianą z drzew i krze­wów znaj­do­wał się duży basen oraz nasz wspólny kort teni­sowy. Sze­fem wszyst­kich gau­czów, któ­rzy zaj­mo­wali się kucami i miesz­kali w domach zwa­nych ran­czami, był Jose. Żony i córki gau­czów pra­co­wały jako poko­jówki w naszych domach, gotu­jąc, sprzą­ta­jąc i opie­ku­jąc się dziećmi. Zawsze nie­cier­pli­wie cze­ka­łam na dłu­gie let­nie waka­cje, które trwały od połowy grud­nia do połowy marca. W ciągu tych kilku mie­sięcy ni­gdy nie wyjeż­dża­li­śmy z Santa Cata­lina. Moje naj­uko­chań­sze wspo­mnie­nia pocho­dzą wła­śnie z tego okresu.

Argen­tyna jest bar­dzo kato­licka, nikt jed­nak nie wyzna­wał kato­li­cy­zmu rów­nie żar­li­wie jak moja matka, Anna Melody O’Dwyer. Dzia­dek O’Dwyer był reli­gijny w roz­sądny, spo­kojny spo­sób, w prze­ci­wień­stwie do matki, któ­rej całym życiem kie­ro­wała potrzeba pod­trzy­my­wa­nia pozo­rów. Matka mani­pu­lo­wała reli­gią i sta­rała się dopa­so­wać ją do sie­bie. Spory, jakie dzia­dek i matka całymi godzi­nami toczyli na temat woli bożej, były dla nas, dzieci, dosko­nałą roz­rywką. Mama wie­rzyła, że wola boża obja­wia się we wszyst­kim – jeżeli jest przy­gnę­biona, to widać Bóg karze ją za jakieś prze­wi­nie­nia, jeśli jest szczę­śliwa i zado­wo­lona, to naj­wy­raź­niej zasłu­żyła na nagrodę. Kiedy spra­wia­łam jej kło­poty wycho­waw­cze, co w zasa­dzie działo się na okrą­gło, twier­dziła, że Bóg wymie­rza jej karę za to, że nie wycho­wuje mnie w odpo­wiedni spo­sób.

Dzia­dek O’Dwyer mówił, że mama po pro­stu usi­łuje zrzu­cić z sie­bie odpo­wie­dzial­ność za swoje czyny.

– Nie zwa­laj na Boga winy za to, że dziś rano jesteś nie w humo­rze. Wszystko zależy od tego, jak patrzysz na świat, Anno Melody, i z jakiego powodu pró­bu­jesz go zmie­nić.

Uwa­żał, że zdro­wie jest darem bożym, nato­miast szczę­ście zależy od nas samych i naszego spo­sobu postrze­ga­nia świata. Kie­li­szek z winem może być w poło­wie pełny lub w poło­wie pusty, mawiał. Rzecz w tym, aby mieć pozy­tywny sto­su­nek do życia. Matka twier­dziła, że to bluź­nier­stwo. Ciem­no­ró­żowy rumie­niec wypeł­zał na jej twarz za każ­dym razem, kiedy dzia­dek O’Dwyer pre­zen­to­wał swoje poglądy, a robił to dość czę­sto, ponie­waż bar­dzo lubił się z nią draż­nić.

– Mów sobie, co chcesz, Anno Melody, ale im szyb­ciej prze­sta­niesz wkła­dać wła­sne słowa w usta Pana Boga i nauczysz się brać na sie­bie odpo­wie­dzial­ność za wła­sne nastroje, tym będziesz szczę­śliw­sza – dogry­zał jej.

– Niech Bóg ci wyba­czy, tato – odpo­wia­dała, a kolor jej policz­ków potwor­nie gryzł się z czer­wo­nymi jak zachód słońca wło­sami.

Mama miała piękne włosy, dłu­gie, rude loki, zupeł­nie jak Wenus Bot­ti­cel­lego, tyle że ni­gdy nie wyglą­dała na tak spo­kojną czy poetycko zamy­śloną jak tamta. Zwy­kle była albo zbyt wystu­dio­wana i nie­na­tu­ralna, albo wście­kła. Podobno kie­dyś nie miała w sobie cie­nia sztucz­no­ści – dzia­dek powie­dział mi, że bie­gała boso po Glen­ga­riff, ich domu w Irlan­dii Połu­dnio­wej, podobna do dzi­kiego zwie­rzątka o oczach koloru burzo­wych chmur. Mówił, że cho­ciaż jej oczy są nie­bie­skie, cza­sami wyda­wały się szare jak dżdży­sty irlandzki dzień, gdy słońce bez­sku­tecz­nie usi­łuje prze­drzeć się przez chmury. Brzmiało to naprawdę bar­dzo roman­tycz­nie. Dzia­dek opo­wia­dał mi, jak mama ucie­kała w góry.

– W wio­sce takiej wiel­ko­ści nikt i nic nie może ni­gdy zgi­nąć, a już zwłasz­cza ktoś tak pełen życia jak Anna Melody O’Dwyer, ale pew­nego dnia znik­nęła na wiele godzin. Prze­szu­ka­li­śmy oko­liczne wzgó­rza, woła­jąc ją gło­śno. W końcu zna­leź­li­śmy ją sie­dzącą pod drze­wem, na brzegu stru­mie­nia, zajętą zabawą z sze­ścioma lisiąt­kami, które zna­la­zła. Wie­działa, że jej szu­kamy, ale naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nie mogła ode­rwać się od tych malu­chów. Stra­ciły matkę i gar­nęły się do rąk Anny, która pła­kała z żalu nad ich losem.

Zapy­ta­łam go, dla­czego tak się zmie­niła, a on odparł, że życie bar­dzo ją roz­cza­ro­wało.

– Słońce zupeł­nie znik­nęło z jej oczu – powie­dział.

Od tam­tej pory czę­sto zasta­na­wia­łam się, co oka­zało się dla niej tak wiel­kim roz­cza­ro­wa­niem.

Mój ojciec przy­po­mi­nał boha­tera romansu. Oczy miał nie­bie­skie jak nie­za­po­mi­najki i nawet kiedy się nie uśmie­chał, kąciki jego warg były lekko unie­sione ku górze. Wszy­scy na far­mie sza­no­wali seniora Paca. Był wysoki, szczu­pły i mocno owło­siony, cho­ciaż i tak znacz­nie mniej kudłaty niż jego brat Miguel, który miał tak ciemną kar­na­cję, że wszy­scy nazy­wali go El Indio (India­nin). Tata miał dość jasną cerę, podob­nie jak jego matka, i był tak przy­stojny, że Sole­dad, nasza poko­jówka, czę­sto oble­wała się moc­nym rumień­cem, poda­jąc do stołu. Kie­dyś przy­znała mi się, że nie jest w sta­nie spoj­rzeć mu pro­sto w oczy. Ojciec uwa­żał jej zacho­wa­nie za oznakę pokory, nie mogłam więc zdra­dzić mu, że Sole­dad ma do niego sła­bość, zresztą ona ni­gdy by mi tego nie wyba­czyła. Sole­dad rzadko miała oka­zję roz­ma­wiać z ojcem, ponie­waż wszyst­kie sprawy oma­wiała bez­po­śred­nio z mamą, lecz była wyjąt­kowo spo­strze­gaw­cza i nie­wiele rze­czy ucho­dziło jej uwagi.

Chcąc spoj­rzeć na Argen­tynę oczami obco­kra­jow­ców, muszę naj­pierw wró­cić myślą do kra­iny dzie­ciń­stwa, do lat, kiedy razem z dziad­kiem O’Dwy­erem jeź­dzi­łam kon­nym wóz­kiem zwa­nym carro, przy­słu­chu­jąc się komen­ta­rzom dziadka doty­czą­cym spraw, które mnie wyda­wały się cał­ko­wi­cie zwy­czajne, a nawet nudne. Zacznijmy od cha­rak­teru miesz­kań­ców mojej ojczy­zny. W szes­na­stym wieku Argen­tyna została pod­bita przez Hisz­pa­nów i od tej pory rzą­dzili nią wice­kró­lo­wie repre­zen­tu­jący hisz­pań­ską koronę. 25 maja i 9 czerwca 1816 roku Argen­tyna zdo­była nie­za­leż­ność. Dzia­dek mawiał, że dwu­krotne świę­to­wa­nie wybi­cia się na nie­pod­le­głość jest typowe dla Argen­tyń­czy­ków.

– Zawsze muszą robić wszystko lepiej niż reszta świata i mieć wszyst­kiego wię­cej – mam­ro­tał drwiąco.

I chyba miał rację – w końcu Ave­nida 9 de Julio (aleja 9 Czerwca) w Buenos Aires jest naj­szer­szą ulicą na świe­cie. Jako dzieci byli­śmy bar­dzo dumni z tego faktu.

Pod koniec dzie­więt­na­stego wieku, w rezul­ta­cie rewo­lu­cji rol­ni­czej, tysiące Euro­pej­czy­ków, głów­nie z pół­noc­nej czę­ści Włoch oraz z Hisz­pa­nii, wyemi­gro­wało do Argen­tyny, aby upra­wiać żyzną glebę pam­pa­sów. Wła­śnie wtedy przy­byli tu moi przod­ko­wie. Hec­tor Sola­nas był głową rodziny i dziel­nym czło­wie­kiem. Gdyby nie on, być może ni­gdy nie mie­li­by­śmy naszego drzewa ombu i pła­skiej jak talerz rów­niny.

Kiedy przy­wo­łuję wspo­mnie­nia z lat dzie­ciń­stwa i mło­do­ści, widzę przede wszyst­kim surowe, bru­natne twa­rze gau­czów, z całą wyra­zi­sto­ścią wyła­nia­jące się z mojej mgli­stej pamięci. Wzdy­cham wtedy głę­boko, z tęsk­notą, ponie­waż gau­czo jest roman­tycz­nym sym­bo­lem wszyst­kiego, co wiąże się z Argen­tyną. Histo­ria okre­śla gau­czów jako ludzi krwi indiań­sko-hisz­pań­skiej, dzi­kich, nie­okieł­zna­nych wyrzut­ków, któ­rzy kie­dyś żyli na łonie dzi­kiej przy­rody, łapiąc pasące się na łąkach konie i z ich pomocą zaga­nia­jąc stada dzi­kiego bydła. Gau­czo­wie sprze­da­wali wypra­wione bydlęce skóry i łój po bar­dzo korzyst­nych cenach i kupo­wali her­batę matę oraz tytoń. Oczy­wi­ście wszystko to działo się w cza­sach, gdy woło­wina nie cie­szyła się jesz­cze takim popy­tem jako towar eks­por­towy. Mate (wyma­wiaj: matej) to tra­dy­cyjna her­bata zio­łowa, którą gau­czowie popi­jali ze zdo­bio­nej, okrą­głej gurdy przez srebrną „słomkę” zwaną bom­billa. Napój ten uza­leż­nia, a zda­niem naszych poko­jó­wek działa odchu­dza­jąco.

Życie gau­czów upływa w sio­dle. Są zna­ko­mi­tymi, nie­zrów­na­nymi jeźdź­cami. W Santa Cata­lina zawsze sta­no­wili barwny frag­ment kra­jo­brazu. Strój gau­czo jest prak­tyczny i jed­no­cze­śnie przy­ciąga oko – argen­tyń­scy kow­boje noszą luźne spodnie bom­ba­chas z zapi­na­nymi na guziki man­kie­tami, które wpusz­czają w skó­rzane buty, obwią­zują się weł­nia­nym pasem faja, przy­kry­wa­nym sztyw­nym skó­rza­nym pasem rastra zdo­bio­nym srebr­nymi mone­tami. Rastra pod­trzy­muje także mię­śnie ich ple­ców pod­czas dłu­gich dni spę­dza­nych na koń­skim grzbie­cie. Zwy­kle każdy gau­czo nosi za pasem facon, nóż uży­wany do kastro­wa­nia i obdzie­ra­nia ze skóry zwie­rząt, a także do kro­je­nia żyw­no­ści i samo­obrony. Dzia­dek O’Dwyer czę­sto żar­to­wał, że Jose, szef naszych gau­czów, powi­nien wystę­po­wać w cyrku. Ojca bar­dzo dener­wo­wały takie dow­cipy i w takich momen­tach był zado­wo­lony, że jego teść nie mówi po hisz­pań­sku.

Gau­czo­wie są nie­zwy­kle sprawni fizycz­nie i dumni. Sta­no­wią ważny ele­ment roman­tycz­nego wize­runku Argen­tyny i napi­sano o nich wiele powie­ści, pie­śni oraz wier­szy. Naj­lep­szym przy­kła­dem twór­czo­ści o tej tema­tyce jest epicki poemat El Gau­cho Mar­tina Fierro, któ­rego dłu­gich frag­men­tów uczy­li­śmy się w szkole na pamięć. Cza­sami, kiedy rodzice przyj­mo­wali w Santa Cata­lina zagra­nicz­nych gości, gau­czo­wie przy­go­to­wy­wali dla nich fan­ta­styczne występy, skła­da­jące się z rodeo, poka­zów ujeż­dża­nia koni i praw­dzi­wie mistrzow­skiej spraw­no­ści jeź­dziec­kiej. Pędzili na koniach z kar­ko­łomną szyb­ko­ścią, tnąc powie­trze dłu­gim las­sem, podob­nym do demo­nicz­nego węża.

Jose nauczył mnie grać w polo, a warto zazna­czyć, że w latach mojej wcze­snej mło­do­ści nie­wiele dziew­cząt gry­wało w polo. Chłop­com bar­dzo się to nie podo­bało, ponie­waż byłam lep­sza od nie­któ­rych z nich, a już na pewno spraw­niej­sza niż ich zda­niem powinna być dziew­czyna.

Ojciec zawsze chlu­bił się tym, że Argen­tyń­czycy są nie­wąt­pli­wie naj­lep­szymi gra­czami polo na całym świe­cie, cho­ciaż tak naprawdę ta gra naro­dziła się w Indiach, a do Argen­tyny przy­wieźli ją Bry­tyj­czycy. W mie­sią­cach let­nich, w paź­dzier­niku i listo­pa­dzie, moja rodzina zasia­dała na try­bu­nach sta­dionu polo w Palermo w Buenos Aires, gor­li­wie kibi­cu­jąc zespo­łom gra­ją­cym w wiel­kich tur­nie­jach. Pamię­tam, że moi bra­cia i kuzyni wyko­rzy­sty­wali te roz­grywki jako oka­zję do pod­ry­wa­nia dziew­czyn, podob­nie jak nie­które msze odpra­wiane w wiel­ko­miej­skich kościo­łach, gdzie nie­wiele osób zwraca uwagę na księ­dza, gdyż pra­wie wszy­scy zajęci są przy­glą­da­niem się sobie nawza­jem. W Santa Cata­lina w polo gry­wano nie­mal przez cały rok. Sta­jenni (peti­se­ros) szko­lili kuce i dbali o nie, i wystar­czyło powie­dzieć, że chcemy roze­grać mecz, by w ciągu godziny osio­dłane konie cze­kały na nas w cie­niu euka­lip­tu­sów.

W latach sześć­dzie­sią­tych Argen­tynę nękało bez­ro­bo­cie, infla­cja, prze­stęp­czość, nie­po­koje spo­łeczne i repre­sje, lecz nie zawsze było tak źle. Na początku dwu­dzie­stego wieku Argen­tyna była zamoż­nym kra­jem, który wzbo­ga­cił się na eks­por­cie mięsa i psze­nicy, naj­bo­gat­szym w całej Ame­ryce Połu­dnio­wej. Z tego okresu pocho­dzą pie­nią­dze, które zaro­bił mój dzia­dek ze strony ojca. Był to złoty wiek bogac­twa i ele­gan­cji. Hec­tor Sola­nas winił za upa­dek gospo­dar­czy bez­względną dyk­ta­turę pre­zy­denta Juana Dominga Perona. W 1955 roku wła­dzę prze­jęli woj­skowi, a Peron został zmu­szony do ucieczki z kraju. Peron do dziś pozo­staje gorą­cym tema­tem roz­mów, zupeł­nie jakby okres jego pano­wa­nia jesz­cze się nie skoń­czył. Ten czło­wiek budzi w ludziach ogromne uwiel­bie­nie lub ogromną nie­na­wiść, lecz ni­gdy obo­jęt­ność.

Peron, który zdo­był wła­dzę dzięki armii i w 1946 roku objął pre­zy­den­turę, był przy­stoj­nym, bystrym i cha­ry­zma­tycz­nym poli­ty­kiem. Razem z żoną, piękną, lecz bez­względ­nie ambitną Evą Duarte, stwo­rzył fascy­nu­jący, cie­szący się nie­sły­chaną popu­lar­no­ścią dwu­oso­bowy zespół, raz na zawsze roz­pra­wia­jąc się z teo­rią, zgod­nie z którą tylko człon­ko­wie sta­rych rodów mają szansę zostać „kimś” w Buenos Aires. Peron pocho­dził z małego mia­sta, a Eva była nie­ślub­nym dziec­kiem, które wycho­wało się na wsi, w wiel­kiej bie­dzie, krótko mówiąc – współ­cze­snym Kop­ciusz­kiem.

Hec­tor powta­rzał, że Peron zdo­był i długo utrzy­my­wał się przy wła­dzy tylko dzięki usta­wicz­nemu nad­ska­ki­wa­niu kla­sie robot­ni­czej. Narze­kał też, iż Peron i jego żona, Evita, zde­pra­wo­wali robot­ni­ków, ucząc ich żyć z zasił­ków, nie z pracy wła­snych rąk. Zabie­rali pie­nią­dze boga­tym i roz­da­wali je ubo­gim, w ten spo­sób pozba­wia­jąc kraj zamoż­no­ści. Znana jest histo­ria o tym, jak to Evita pole­ciła roz­dać bie­da­kom kilka tysięcy par alpar­ga­tos (espa­dryli noszo­nych przez robot­ni­ków), a następ­nie odmó­wiła zapła­ce­nia rachunku i podzię­ko­wała nie­szczę­snemu pro­du­cen­towi za tak hojny dar dla ludu.

Wśród klasy robot­ni­czej Evita cie­szyła się opi­nią świę­tej, była dosłow­nie uwiel­biana przez bied­nych i cie­mię­żo­nych. Moja babka, Maria Elena Sola­nas, opo­wie­działa nam nie­sa­mo­witą histo­rię o tym, jak kie­dyś wybrała się do kina ze swoją kuzynką Susaną. Bez­po­śred­nio przed fil­mem na ekra­nie jak zwy­kle poja­wiła się twarz Evity i wtedy Susana szep­nęła Marii Ele­nie do ucha, że jej zda­niem naro­dowa boha­terka Argen­tyny z całą pew­no­ścią far­buje włosy na słynny jasny blond. Kiedy film dobiegł końca, kil­ka­na­ście roz­wście­czo­nych kobiet zacią­gnęło Susanę do dam­skiej toa­lety i tam bru­tal­nie obcięło jej włosy do skóry. Tak wielka była potęga Evity Peron, która potra­fiła dopro­wa­dzić ludzi do cał­ko­wi­tego ogłu­pie­nia, wręcz sza­leń­stwa.

Mimo jej wła­dzy klasa wyż­sza zawsze uwa­żała ją za nie­wiele lep­szą od ulicz­nej dziew­czyny. Przed­sta­wi­ciele sta­rych argen­tyń­skich rodzin nie ukry­wali, że Evita, dzięki kolej­nym kochan­kom, a wresz­cie Pero­nowi, wydo­była się z ubó­stwa, aby zostać naj­bo­gat­szą i naj­sław­niej­szą kobietą świata. Należy jed­nak przy­znać, że byli oni w mniej­szo­ści. Gdy w 1952 roku Evita umarła, mając trzy­dzie­ści trzy lata, dwa miliony ludzi wzięło udział w jej pogrze­bie, argen­tyń­scy robot­nicy zaś popro­sili papieża, aby wyniósł ją na ołta­rze. Jej ciało zostało zabal­sa­mo­wane przez hisz­pań­skiego spe­cja­li­stę, dok­tora Pedra Ara. Przez ponad trzy­dzie­ści lat trumnę z przy­po­mi­na­ją­cymi woskową figurę zwło­kami prze­wo­żono z miej­sca na miej­sce, oba­wia­jąc się naro­dzin sil­nego kultu, i wresz­cie w 1976 roku zło­żono na spo­czy­nek na ele­ganc­kim cmen­ta­rzu La Reco­leta w Buenos Aires, obok „oli­gar­chów”, któ­rych tak głę­boko nie­na­wi­dziła.

Kiedy Peron uciekł z kraju, rząd, na sku­tek inter­wen­cji woj­sko­wych, zmie­niał się nie­ustan­nie. Jeżeli obecny gabi­net wyda­wał się dowódz­twu armii nie­od­po­wiedni, docho­dziło do prze­wrotu. Ojciec mówił, że woj­sko pozby­wało się kolej­nych poli­ty­ków, nie dając im szansy. Z zado­wo­le­niem i uzna­niem wyra­żał się tylko o prze­wro­cie w 1976 roku, kiedy to gene­rał Videla pozba­wił wła­dzy nie­kom­pe­tentną Isa­be­litę, drugą żonę Perona, która w 1973 roku objęła pre­zy­den­turę po śmierci męża, wkrótce po jego powro­cie do Argen­tyny.

Gdy zapy­ta­łam ojca, jak to się dzieje, że woj­sko ma w naszym kraju tyle do powie­dze­nia, zawa­hał się. Po chwili namy­słu odparł, że praw­do­po­dob­nie przy­czyną tego stanu rze­czy jest fakt, iż Argen­tynę pod­bili hisz­pań­scy ryce­rze, ówcze­śni przed­sta­wi­ciele jed­nej z naj­więk­szych i naj­sil­niej­szych armii na świe­cie.

Argen­tyń­czycy trak­tują woj­sko­wych jak nauczy­cieli, tyle że wypo­sa­żo­nych w broń – powie­dział kie­dyś.

Cho­dzi­łam wtedy jesz­cze do szkoły, więc bez trudu zro­zu­mia­łam, co chciał przez to powie­dzieć. Któż może posia­dać więk­szą wła­dzę niż nauczy­ciel? Nie wiem, jak udało się to naszej rodzi­nie przy tych nie­ustan­nych zmia­nach rządu, ale jedno jest pewne – ni­gdy nie mie­li­śmy żad­nych pro­ble­mów natury poli­tycz­nej.

W tych nie­bez­piecz­nych cza­sach praw­dzi­wym zagro­że­niem dla rodziny takiej jak moja były porwa­nia. W Santa Cata­lina aż roiło się od ochro­nia­rzy, lecz dla nas, dzieci, ludzie wyna­jęci po to, aby nas chro­nić, byli zwy­czajną czę­ścią naszego życia, podob­nie jak Jose czy Pablo, i ich obec­ność ni­gdy nam nie prze­szka­dzała. Prze­cha­dzali się po całym tere­nie, z tłu­stymi brzu­szy­skami wyle­wa­ją­cymi się ze spodni khaki i obfi­tymi wąsami, które roz­wie­wał cie­pły wiatr. Santi naśla­do­wał spo­sób, w jaki się poru­szali, z jedną ręką na kabu­rze pisto­letu, drugą dra­piąc się w oko­licy kro­cza lub ocie­ra­jąc spo­cone czoło mocno przy­bru­dzoną chustką do nosa. Gdyby nie byli tacy grubi, mogliby wyglą­dać groź­nie, lecz nam wyda­wali się po pro­stu śmieszni. Robi­li­śmy sobie z nich żarty i wymy­śla­li­śmy zabawy, w któ­rych odgry­wali ważną rolę.

Ochro­nia­rze odwo­zili nas także do szkoły. Dzia­dek Sola­nas prze­żył próbę porwa­nia, więc mój ojciec dbał, aby­śmy ni­gdy nie wycho­dzili na mia­sto bez ochrony. Nie wąt­pię, że matka byłaby zachwy­cona, gdyby zamiast dziadka Sola­nasa porwano wtedy dziadka O’Dwy­era, nie jestem tylko pewna, czy zapła­ci­liby za niego okup. Poza tym nie sądzę, aby jaki­kol­wiek pory­wacz pora­dził sobie z dziad­kiem O’Dwy­erem…

Było rze­czą zupeł­nie natu­ralną, że dzieci przy­cho­dziły do szkół w mie­ście z ochro­nia­rzami i były przez nich odbie­rane. W cza­sie prze­rwy śnia­da­nio­wej czę­sto z nimi flir­to­wa­łam. Zwy­kle krę­cili się przy wej­ściu, sapiąc z gorąca i opo­wia­da­jąc sobie sma­ko­wite histo­ryjki o dziew­czy­nach i pisto­le­tach. Gdyby rze­czy­wi­ście doszło do próby porwa­nia, ci roz­le­ni­wieni głupcy naj­praw­do­po­dob­niej w ogóle by nie zare­ago­wali. Uwiel­biali ze mną roz­ma­wiać. Maria, sio­stra San­tiego, zawsze bar­dzo ostrożna, sta­rała się namó­wić mnie, żebym ode­szła od bramy i bawiła się z nią w głębi dzie­dzińca, lecz im moc­niej nale­gała, tym bar­dziej wyzy­wa­jące sta­wało się moje zacho­wa­nie. Kie­dyś przy­je­chała po mnie matka, ponie­waż Jacinto, nasz szo­fer, zacho­ro­wał. O mało nie zemdlała z wra­że­nia, gdy towa­rzy­szący jej ochro­nia­rze przy­wi­tali się ze mną ser­decz­nie, oczy­wi­ście zwra­ca­jąc się do mnie po imie­niu. Car­lito Blanco mru­gnął zna­cząco, a matka pra­wie eks­plo­do­wała. Jej twarz była rów­nie czer­wona jak hodo­wane przez Anto­nia pomi­dory. Po tym wyda­rze­niu prze­rwa śnia­da­niowa stała się nudna jak flaki z ole­jem. Mama odbyła roz­mowę z panną Sarah, która solen­nie zabro­niła mi zbli­żać się do szkol­nej bramy. Powie­działa, że ochro­nia­rze są „pro­stymi ludźmi” i nie powin­nam się z nimi zada­wać, ponie­waż nie należą do mojej klasy. Kilka lat póź­niej dzia­dek O’Dwyer opo­wie­dział mi o pocho­dze­niu naszej rodziny i wtedy zro­zu­mia­łam, jak śmieszne były te słowa wła­śnie w jej ustach.

Tak naprawdę nie mia­łam poję­cia, czego oba­wiają się doro­śli i co zna­czy okre­śle­nie „brudna wojna”, któ­rego zaczęli uży­wać, gdy w poło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych, po śmierci Perona, woj­skowi przy­stą­pili do walki ze wszyst­kimi, któ­rzy sprze­ci­wiali się ich rzą­dom. Dopiero znacz­nie póź­niej, gdy po wielu latach nie­obec­no­ści wró­ci­łam do Argen­tyny, dowie­dzia­łam się, że „brudna wojna” dotarła do Santa Cata­lina i wdarła się do naszego domu. Nie było mnie tam, nie widzia­łam więc cier­pie­nia moich naj­bliż­szych i nie mogłam im pomóc.

Jakie dziwne i zaska­ku­jące bywa życie… Ja, Sofia Sola­nas Har­ri­son, wspo­mi­nam przy­gody z okresu dzie­ciń­stwa i wcze­snej mło­do­ści i myślę o tym, jak ogromna odle­głość dzieli mnie od argen­tyń­skiej farmy, na któ­rej dora­sta­łam. Zamiast pła­skiej pampy mam dziś przed oczami łagodne, zie­lone wzgó­rza Anglii i mimo całego ich piękna na­dal tęsk­nię za tam­tym zato­pio­nym w słońcu kra­jo­bra­zem.

Rozdział drugi

Santa Cata­lina, sty­czeń 1972

– Sofia, Sofia! Por Dios! Gdzież się podziała ta dziew­czyna?!

Anna Melody Sola­nas de O’Dwyer prze­cha­dzała się w tę i z powro­tem po tara­sie, ze znu­że­niem i iry­ta­cją mie­rząc wzro­kiem suchą rów­ninę. Miała na sobie ele­gancką, długą białą suk­nię bez ręka­wów, pło­mien­nie rude włosy zebrała w luźny koń­ski ogon. Trwa­jące od grud­nia do marca let­nie waka­cje sta­no­wiły praw­dziwe wyzwa­nie dla jej cier­pli­wo­ści. Sofia zacho­wy­wała się jak nie­oswo­jone zwie­rzę, bez słowa zni­kała na całe godziny, bun­to­wała się prze­ciwko matce i trak­to­wała ją w opry­skliwy, szorstki spo­sób, z czym Anna nie bar­dzo potra­fiła sobie pora­dzić. Czuła się emo­cjo­nal­nie zgnę­biona, wyko­rzy­stana i zużyta. Z całego serca pra­gnęła, aby wresz­cie nade­szła jesień, a wraz z nią począ­tek nowego seme­stru. Dobrze, że przy­naj­mniej w Buenos Aires nad każ­dym kro­kiem dzieci czu­wała ochrona. Dzięki Bogu za szkołę, pomy­ślała Anna. Kiedy Sofia wróci do swo­ich zajęć, odpo­wie­dzial­ność za zdy­scy­pli­no­wa­nie tej pan­nicy znowu spad­nie na nauczy­cieli. Co za ulga…

– Jezus, Maria, daj dziew­czy­nie tro­chę swo­body, kobieto – wark­nął dzia­dek O’Dwyer, wycho­dząc na taras z seka­to­rem w ręku. – Jeżeli nie popu­ścisz smy­czy, pew­nego dnia Sofia sko­rzy­sta z pierw­szej nada­rza­ją­cej się oka­zji i uciek­nie!

– Po co ci ten seka­tor, tato? – zapy­tała podejrz­li­wie, obser­wu­jąc go spod zmru­żo­nych powiek.

– Nie mam zamiaru obciąć ci głowy, jeżeli tego wła­śnie się oba­wiasz, Anno Melody. – Zachi­cho­tał i kilka razy żar­to­bli­wie trza­snął seka­to­rem.

– Znowu piłeś, tato.

– Odro­bina alko­holu nikomu jesz­cze nie zaszko­dziła.

– Ogro­dem zaj­muje się Anto­nio, więc nie wiem, co tam chcesz robić. – Anna bez­rad­nie pokrę­ciła głową.

– Twoja kochana mama kochała swój ogród. Te ostróżki po pro­stu pro­szą, żeby je przy­ciąć, mawiała. Uwiel­biała ostróżki, to były jej ulu­bione kwiatki…

Der­mot O’Dwyer uro­dził się i wycho­wał w Glen­ga­riff, w Irlan­dii Połu­dnio­wej. Bar­dzo wcze­śnie oże­nił się ze swoją uko­chaną ze szkoły pod­sta­wo­wej, Emer Melody. Jego bli­scy powąt­pie­wali nawet, czy jest dość doro­sły, aby utrzy­mać rodzinę, ale Der­mot zawsze dokład­nie wie­dział, czego chce, i nic nie mogło wpły­nąć na zmianę raz pod­ję­tej przez niego decy­zji. Uma­wiał się na randki z Emer Melody w zruj­no­wa­nym opac­twie u stóp wzgórz Glen­ga­riff i wła­śnie tam wzięli ślub. Potężna budowla pra­wie nie miała dachu, a przez dziury w murze wci­skały się do środka chciwe, zie­lone palce powoju i innych pną­czy, z pełną deter­mi­na­cją usi­łu­jące wziąć w posia­da­nie to, co jesz­cze nie ule­gło znisz­cze­niu.

W dzień ślubu padał tak ulewny deszcz, że panna młoda musiała wło­żyć kalo­sze i uno­sić białą szy­fo­nową suk­nię aż do kolan. Tuż za nią sunęła jej tęga sio­stra Doro­thy Melody, zaci­ska­jąc drżące dło­nie na rączce dużej bia­łej para­solki. Emer i Doro­thy miały ośmioro rodzeń­stwa. Byłoby ich dzie­się­cioro, gdyby bliź­nięta nie ode­szły z tego świata przed ukoń­cze­niem pierw­szego roku życia. Ojciec O’Reilly schro­nił się pod czar­nym para­so­lem i powie­dział zgro­ma­dzo­nym krew­nym i przy­ja­cio­łom mło­dej pary, że deszcz to szczę­śliwy znak i że Bóg naj­wy­raź­niej bło­go­sławi ich zwią­zek świę­coną wodą z nieba.

Miał rację. Mał­żon­ko­wie kochali się do dnia, kiedy Emer zmarła ponu­rego luto­wego poranka w 1958 roku. Der­mot nie chciał pamię­tać żony bla­dej i zim­nej, leżą­cej sztywno na kuchen­nej pod­ło­dze, wolał wspo­mi­nać ją taką, jaką była trzy­dzie­ści dwa lata wcze­śniej, w dzień ich ślubu, z kwia­tami kapry­fo­lium wple­cio­nymi w dłu­gie rude włosy, z rado­snym, odro­binę kpią­cym uśmie­chem na ustach i z jasnymi, nie­wiel­kimi oczami, które błysz­czały wyłącz­nie dla niego. Po jej śmierci wszystko w Glen­ga­riff przy­po­mi­nało mu o niej, dla­tego spa­ko­wał rze­czy – album ze zdję­ciami, nale­żący do Emer koszy­czek do robó­tek ręcz­nych, Pismo Święte swo­jego ojca oraz paczkę sta­rych listów – i kupił bilet w jedną stronę do Argen­tyny. Jego córka począt­kowo sądziła, że przy­je­chał tylko na parę tygo­dni, ale kiedy tygo­dnie i mie­siące zaczęły powoli mijać, zro­zu­miała, że zosta­nie u niej na zawsze.

Anna Melody otrzy­mała dru­gie imię po matce. Der­mo­towi bar­dzo podo­bało się „melo­dyjne” dru­gie imię żony i pro­po­no­wał nawet, by dziew­czynkę nazwać po pro­stu Melody, lecz Emer doszła do wnio­sku, że brzmia­łoby to tro­chę nie po chrze­ści­jań­sku, dla­tego małej nadano imię Anna, po babce.

Po uro­dze­niu Anny Melody Emer nabrała prze­ko­na­nia, że Bóg uznał, iż nie powinni mieć wię­cej dzieci. Anna Melody jest tak piękna, że Bóg nie chce dać im następ­nego dziecka, które nie­wąt­pli­wie żyłoby w jej cie­niu, powta­rzała czę­sto. Bóg Emer był dobry i wie­dział, co jest dobre dla niej i dla jej rodziny, mówiła, ale bar­dzo pra­gnęła mieć wię­cej dzieci. Jej bra­cia i sio­stry swoim potom­stwem mogliby zalud­nić spore mia­steczko, tym­cza­sem ona cie­szyła się tylko swoją Anną Melody. Na szczę­ście matka nauczyła ją dzię­ko­wać Bogu za to, czym w swo­jej łaska­wo­ści ją obda­ro­wy­wał, dla­tego szybko przy­jęła do wia­do­mo­ści, iż powinna Mu być z całego serca wdzięczna za jedyną córkę. Emer prze­lała całą miłość, jaką była gotowa ofia­ro­wać dużej rodzi­nie, na męża i dziecko, i sku­tecz­nie tłu­miła zazdrość, jaka ogar­niała ją, ile­kroć odwie­dzała domy swo­jego rodzeń­stwa.

Anna Melody miała cudowne, bez­tro­skie dzie­ciń­stwo. Roz­piesz­czana przez rodzi­ców, ni­gdy nie musiała dzie­lić się z nikim zabaw­kami czy cze­kać na swoją kolej, a pod­czas zabaw z kuzyn­kami i kuzy­nami wystar­czyło, by pisnęła, że coś nie układa się po jej myśli, a matka już bie­gła na ratu­nek. W rezul­ta­cie inne dzieci nie chciały się z nią bawić, narze­kały, że Anna psuje każdą zabawę, i bła­gały rodzi­ców, by jej nie zapra­szali. A kiedy jed­nak poja­wiała się, igno­ro­wały ją lub mówiły, żeby sobie poszła, bo nikt jej tu nie chce. Tak więc Anna Melody naj­czę­ściej nie brała udziału we wspól­nych zaba­wach i wcale jej to nie prze­szka­dzało, ponie­waż w pełni odwza­jem­niała anty­pa­tię cio­tecz­nego rodzeń­stwa. Była dziw­nym dziec­kiem, które lepiej czuło się w cza­sie samot­nych spa­ce­rów wśród wzgórz niż w nieco klau­stro­fo­bicz­nej gru­pie mło­dych obe­rwań­ców, któ­rzy bie­gali po uli­cach Glen­ga­riff jak bez­domne koty. Wysoko nad Glen­ga­riff Anna mogła spo­koj­nie marzyć o życiu podob­nym do tego, jakie wio­dły gwiazdy fil­mowe, o pięk­nych suk­niach, dłu­gich, lśnią­cych rzę­sach i wspa­nia­łych rezy­den­cjach. Katha­rine Hep­burn, Lau­ren Bacall, Debo­rah Kerr… Anna Melody spo­glą­dała z góry na mia­sto i powta­rzała sobie, że pew­nego dnia jesz­cze im wszyst­kim pokaże. Zostawi tu swoje okropne kuzynki i ni­gdy nie wróci…

Kiedy wyszła za Paca i na zawsze opu­ściła Glen­ga­riff, nie poświę­ciła choćby jed­nej myśli rodzi­com, któ­rzy nagle zostali sami w pustym domu, mogąc jedy­nie wspo­mi­nać uko­chaną córkę. Bez Anny Melody dom wyda­wał im się zimny i ciemny. Zabra­kło osoby, która roz­świe­tlała go uśmie­chem i miło­ścią. Emer bar­dzo się zmie­niła. Dzie­sięć lat, które prze­cier­piała bez córki, było pustych i smut­nych. Anna Melody czę­sto pisała do rodzi­ców i obie­cy­wała, że nie­długo ich odwie­dzi, lecz z cza­sem zro­zu­mieli, iż są to tylko słowa, za któ­rymi nie stoi szczera inten­cja, i ich nadzieja umarła.

Emer ode­szła w 1958 roku. Der­mot nie miał naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że pękło jej serce z żalu i tęsk­noty, ale sam był sil­niej­szy i bar­dziej odważny od żony. Wyru­sza­jąc do Buenos Aires, zada­wał sobie pyta­nie, dla­czego, u dia­bła, nie pod­jął tej decy­zji wiele lat temu. Gdyby to zro­bił, być może jego uko­chana żona byłaby z nim teraz.

Anna (tylko Der­mot nazy­wał córkę oboma imio­nami: Anna Melody) przy­glą­dała się, jak jej ojciec grze­bie w ziemi, i zasta­na­wiała się, dla­czego nie może być taki, jak dziad­ko­wie innych dzieci. Ojciec Paca, Hec­tor Sola­nas, podob­nie jak jego dzia­dek, zawsze był ele­gancko ubrany i gładko ogo­lony, nawet w zwy­kłe dni. Nosił wyłącz­nie kasz­mi­rowe swe­try i koszule z Saville Row w Lon­dy­nie, i zacho­wy­wał się nie­mniej poważ­nie i dostoj­nie niż król angiel­ski, Jerzy. W oczach Anny Hec­tor miał wiele wspól­nego z przed­sta­wi­cie­lami rodów kró­lew­skich i ni­gdy nie spadł z pie­de­stału, który spe­cjal­nie dla niego wznio­sła w swoim sercu. Nawet po śmierci Hec­tora na­dal przy­ła­py­wała się na tym, jak bar­dzo pra­gnie jego apro­baty. Minęło już tyle lat od przy­jazdu do Argen­tyny, a wciąż bra­ko­wało jej poczu­cia przy­na­leż­no­ści. Cza­sami miała wra­że­nie, że obser­wuje świat z miej­sca odgro­dzo­nego nie­wi­dzialną szybą, miej­sca, do któ­rego nikt nie mógł się prze­do­stać.

– Seniora Anna, dzwoni do pani seniora Chi­qu­ita.

Anna gwał­tow­nie wró­ciła do rze­czy­wi­sto­ści i do swo­jego ojca, który z miną sza­lo­nego bota­nika przy­ci­nał wszystko, co zie­lone.

– Gra­cias, Sole­dad – rzu­ciła. – Nie będziemy cze­kać na seniorę Sofię. Usią­dziemy do stołu o dzie­wią­tej, jak zwy­kle.

– Como quiera, seniora Anna – odparła pokor­nie Sole­dad, z lek­kim uśmie­chem wra­ca­jąc do roz­grza­nej jak piec kuchni.

Z trojga dzieci seniory Anny naj­moc­niej kochała Sofię.

Sole­dad zaczęła pra­co­wać w domu Paca, kiedy miała sie­dem­na­ście lat. Była sio­strze­nicą poko­jówki Chi­qu­ity i nie­dawno poślu­biła Anto­nia, który miał doglą­dać całej posia­dło­ści. Anto­nio i Sole­dad byli bez­dzietni, cho­ciaż bar­dzo pra­gnęli potom­stwa. Sole­dad pamię­tała czasy, gdy Anto­nio wcho­dził w nią w każ­dym ustron­nym miej­scu, za pie­cem, za krza­kiem czy drze­wem, kiedy tylko nada­rzyła się oka­zja. Byli parą namięt­nych, mło­dych kochan­ków i Sole­dad myślała o tym z praw­dziwą dumą. Nie­stety, ni­gdy nie udało im się począć dziecka, więc Sole­dad usi­ło­wała zna­leźć pocie­sze­nie w uczu­ciu, jakim obda­rzyła Sofię.

Seniora Anna pra­wie cały czas poświę­cała synom, nato­miast Sole­dad ni­gdzie nie ruszała się bez małej Sofii, trzy­ma­jąc ją na bio­drze, owi­niętą w far­tuch lub przy­tu­loną do jej obfi­tego biu­stu. Cza­sami zabie­rała nawet małą na noc do swego domu – Sofia lepiej spała, oto­czona kobie­cym zapa­chem poko­jówki i jej mięk­kimi ramio­nami. Zanie­po­ko­jona, że dziecko nie dostaje dość miło­ści od matki, wkro­czyła do dzie­cin­nego pokoju, aby wyna­gro­dzić Sofii brak mat­czy­nej czu­ło­ści. Seniora Anna nie miała nic prze­ciwko temu, wręcz prze­ciw­nie, wyda­wała się nawet wdzięczna. Ni­gdy nie inte­re­so­wała się zbyt­nio córką. Sole­dad kochała Sofię, nie mogła jed­nak napra­wić całego zła tego świata. Napię­cie panu­jące mię­dzy senio­rem Pakiem a seniorą Anną nie było jej sprawą, i jeśli nawet cza­sami roz­ma­wiała o nich z innymi słu­żą­cymi, robiła to tylko po to, aby wyja­śnić, dla­czego spę­dza tyle czasu z małą Sofią. Wyłącz­nie po to. Sole­dad nie lubiła plo­tek i trosz­czyła się o córkę swo­ich pra­co­daw­ców tak chęt­nie i ser­decz­nie, jakby była jej wła­snym dziec­kiem.

Teraz szybko zer­k­nęła na zega­rek. Rze­czy­wi­ście, było już późno i wszystko wska­zy­wało na to, że Sofia znowu będzie miała kło­poty. Cóż, nic nowego… Rzadko zda­rzało się, aby Sofia nie miała na pieńku z matką. Moje biedne jagniątko, pomy­ślała Sole­dad, mie­sza­jąc sos tuń­czy­kowy i doglą­da­jąc pie­czeni cie­lę­cej. Sofia tak bar­dzo pra­gnie zwró­cić na sie­bie uwagę matki, że gotowa jest na wszystko, by osią­gnąć ten cel.

Anna weszła do salonu, pokrę­ciła ze zło­ścią głową i się­gnęła po słu­chawkę.

– Witaj, Chi­qu­ito – ode­zwała się, opie­ra­jąc się o ciężką drew­nianą komodę.

– Anno, tak mi przy­kro… Sofia znowu wybrała się gdzieś z San­tia­giem i Marią. Powinni zaraz wró­cić…

– Znowu! – wybuch­nęła Anna. Chwy­ciła leżące na sto­liku cza­so­pi­smo i zaczęła się nim ner­wowo wachlo­wać. – San­tiago powi­nien być bar­dziej odpo­wie­dzialny, w marcu koń­czy osiem­na­ście lat, na Boga! Będzie męż­czy­zną! Nie mam poję­cia, dla­czego odpo­wia­dają mu zabawy z pięt­na­sto­let­nim dziec­kiem! Tak czy ina­czej, to nie pierw­szy raz, prawda? Czy nie roz­ma­wia­łaś z nim na ten temat w zeszłym tygo­dniu?

– Oczy­wi­ście, że roz­ma­wia­łam – odparła cier­pli­wie szwa­gierka. Chi­qu­ita bar­dzo nie lubiła, kiedy Anna wpa­dała w złość.

– Por Dios, Chi­qu­ita, nie rozu­miesz, iż pory­wa­cze tylko cze­kają, żeby dopaść naszych dzieci?

– Uspo­kój się tro­chę, Anno. Miesz­kamy w bar­dzo spo­koj­nej oko­licy, a poza tym ci troje na pewno nie poje­chali daleko…

Anna w ogóle jej nie słu­chała.

– San­tiago ma zły wpływ na Sofię – wark­nęła. – Dziew­czyna jest młoda i nie­roz­sądna, więc patrzy w niego jak w obraz. Szkoda, że przy­naj­mniej Maria nie ma wię­cej oleju w gło­wie!

– Zbesz­tam ich, kiedy wrócą – wes­tchnęła ze znu­że­niem Chi­qu­ita.

– Mam nadzieję.

Zapa­dło krót­kie, kło­po­tliwe mil­cze­nie, potem zaś Chi­qu­ita spró­bo­wała zmie­nić temat.

– Czy mogę ci jakoś pomóc w przy­go­to­wa­niu przy­ję­cia przed jutrzej­szym meczem? – zapy­tała tro­chę sztywno.

– Nie, dzię­kuję – odpo­wie­działa Anna, już znacz­nie łagod­niej­szym tonem. – Och, Chi­qu­ito, prze­pra­szam cię… Cza­sami po pro­stu nie wiem, co zro­bić z Sofią… Jest taka uparta i bez­myślna… Z chłop­cami nie mam żad­nych kło­po­tów, za to z nią… Nie mam poję­cia, po kim odzie­dzi­czyła ten trudny cha­rak­te­rek!

– Ja też nie – rze­kła Chi­qu­ita, usi­łu­jąc ukryć roz­ba­wie­nie.

– Dzi­siaj jest naj­pięk­niej­sza noc lata – wes­tchnęła Sofia, sado­wiąc się wygod­niej na jed­nej z naj­wyż­szych gałęzi drzewa ombu.

Żadne drzewo na świe­cie nie może rów­nać się z ombu. Ma roz­ło­ży­ste, niskie gałę­zie, a obwód jego pnia czę­sto prze­kra­cza dzie­sięć metrów. Grube korze­nie, podobne do dłu­gich, potęż­nych macek, prze­bi­jają zie­mię, co spra­wia wra­że­nie, jakby drzewo usi­ło­wało roz­lać się po ziemi niczym wosk. Ombu jest jedy­nym drze­wem, które od tysięcy lat rośnie na tych suchych rów­ni­nach i sta­nowi stały ele­ment praw­dzi­wie argen­tyń­skiego kra­jo­brazu. Rdzenni India­nie widy­wali swo­ich bogów w jego gałę­ziach i ludzie do dziś mówią, że żaden gau­czo nie powi­nien ukła­dać się pod nim na spo­czy­nek. Wycho­wane w Santa Cata­lina dzieci uwa­żały, że to magiczne, cza­ro­dziej­skie drzewo mogło speł­niać życze­nia, jeśli miało na to ochotę. Bar­dzo ważne było też to, że z jego naj­wyż­szych gałęzi roz­po­ście­rał się widok na całą oko­licę. Ale przede wszyst­kim ombu miało po pro­stu tajem­ni­czy urok, któ­rego nikt nie potra­fił nazwać, a który stale przy­cią­gał kolejne poko­le­nia dzieci.

– Widzę Josego i Pabla. Pospiesz­cie się, nudzia­rze! – zawo­łała nie­cier­pli­wie.

– Już idę, chwi­leczkę! – odkrzyk­nął Santi, przy­wią­zu­jąc kuce do pnia.

– Pomo­żesz mi, Santi? – zapy­tała Maria mięk­kim, nieco zachryp­nię­tym gło­sem, przy­glą­da­jąc się, jak Sofia wspina się coraz wyżej, prze­ska­ku­jąc z jed­nej gru­bej gałęzi na drugą.

Maria zawsze podzi­wiała odważną, wyga­daną i pewną sie­bie Sofię. Przy­jaź­niły się od naj­wcze­śniej­szego dzie­ciń­stwa i wszystko robiły razem – razem spi­sko­wały, wymy­ślały różne figle, bawiły się i dzie­liły sekre­tami. Kiedy były mniej­sze, matka Marii i San­tiaga, Chi­qu­ita, nazy­wała je Las Dos Som­bras, dwa cie­nie, ponie­waż pra­wie ni­gdy się nie roz­sta­wały.

Pozo­stałe dziew­czynki na far­mie były od nich star­sze lub młod­sze, nic więc dziw­nego, że Sofia i Maria, które były rówie­śni­cami, stały się natu­ral­nymi sojusz­nicz­kami w rodzi­nie zdo­mi­no­wa­nej przez chłop­ców. Żadna nie miała sio­stry i już wiele lat temu posta­no­wiły zawrzeć „bra­ter­stwo krwi”, kłu­jąc się w palce szpilką i łącząc dwie kro­pelki krwi. Od tej pory miały wspólną, wyjąt­kową tajem­nicę, któ­rej nie znał nikt inny. W ich żyłach pły­nęła ta sama krew i naprawdę czuły się sio­strami, były też bar­dzo dumne z łączą­cej je szcze­gól­nej więzi.

Ze szczytu drzewa Sofia widziała cały świat, a w każ­dym razie jej świat, cią­gnący się aż po hory­zont, nasy­cony bar­wami różu, złota i czer­wieni. Powie­trze było lep­kie od upału i wil­goci, mię­dzy gałę­ziami uno­siły się całe chmury groź­nie bzy­czą­cych koma­rów.

– Znowu jakiś mnie ugryzł – burk­nęła Maria, dra­piąc się po nodze.

– Pro­szę bar­dzo. – Santi schy­lił się i pod­sta­wił sple­cione dło­nie pod stopę sio­stry.

Szyb­kim ruchem dźwi­gnął ją w górę, tak wysoko, żeby mogła oprzeć się brzu­chem o pierw­szą gałąź. Wie­dział, że dalej już sobie pora­dzi.

Sam wspiął się na drzewo z lek­ko­ścią, która ni­gdy nie prze­sta­wała zdu­mie­wać wszyst­kich jego krew­nych i przy­ja­ciół. Jako małe dziecko spadł z kuca pod­czas meczu polo i po tym wypadku tro­chę uty­kał. Prze­ra­żeni rodzice pole­cieli z chłop­cem do Sta­nów, gdzie odbyli z nim piel­grzymkę po gabi­ne­tach wszyst­kich zna­nych spe­cja­li­stów. Oka­zało się póź­niej, że mogli daro­wać sobie ten wysi­łek. Santi dowiódł, że prze­wi­dy­wa­nia leka­rzy nie zawsze się spraw­dzają, i dosko­nale pora­dził sobie z nie­znacz­nym kalec­twem. Już kilka mie­sięcy po wypadku bie­gał szyb­ciej niż wszy­scy jego kuzyni, nawet ci kilka lat starsi, i wcale nie prze­szka­dzało mu, że jedną stopę sta­wia do środka, a jako młody męż­czy­zna cie­szył się na ran­czu opi­nią naj­lep­szego gra­cza polo.

– San­tiago posiada odwagę, jakiej dziś pra­wie się nie spo­tyka, nie ma dwóch zdań – mawiał z dumą jego ojciec. – Chło­pak daleko zaj­dzie i w pełni na to zasłu­guje.

– Fan­ta­styczny widok, prawda? – Sofia się uśmiech­nęła, kiedy kuzyn wresz­cie do niej dołą­czył. – Masz scy­zo­ryk, Santi? Chcę zapi­sać życze­nie.

– Na czym ci tym razem zależy? – zapy­tał, sia­da­jąc obok niej i macha­jąc nogami w powie­trzu. – Zresztą twoje życze­nie i tak się nie spełni – prych­nął. – Nie wiem, dla­czego uwa­żasz, że powin­naś je uwiecz­nić…

Ale Sofia piesz­czo­tli­wie dotknęła gru­bego pnia ombu, pal­cami szu­ka­jąc na nim śla­dów prze­szło­ści.

– Och, spełni się na pewno, może nie w tym roku, lecz z pew­no­ścią wtedy, gdy będzie to dla mnie naprawdę ważne. Drzewo wie, które życze­nie speł­nić, a które odrzu­cić… – Z czu­ło­ścią pokle­pała gałąź, na któ­rej sie­dzieli.

– Nie­długo powiesz mi, że to cho­lerne drzewo myśli i czuje – mruk­nął kpiąco, spo­coną ręką odgar­nia­jąc z czoła gęste jasne włosy.

– Jesteś zwy­kłym igno­ran­tem, Santi, ale mam nadzieję, że pew­nego dnia coś jed­nak do cie­bie dotrze. Pocze­kaj, a zoba­czysz… Kie­dyś, gdy będziesz cze­goś bar­dzo, bar­dzo pra­gnął, zakrad­niesz się tutaj pod osłoną ciem­no­ści i wytniesz w korze swój znak. – Sofia roze­śmiała się gło­śno.

– Wolał­bym już chyba poje­chać do naszej La Vieja Bruja – oświad­czył Santi. – Stara wiedźma ma więk­szą szansę, żeby pokie­ro­wać moim życiem, niż to durne drzewo.

– Jedź do niej, jeśli masz ochotę i potra­fisz nie oddy­chać wystar­cza­jąco długo, by nie zadła­wić się jej smro­dem – odparła Sofia. – O, zna­la­złam jedno! – wykrzyk­nęła, prze­su­wa­jąc pal­cami po jed­nym z ich ostat­nich nacięć. Podob­nie jak stara rana, zosta­wiło na korze czy­sto zary­so­waną białą bli­znę.

Maria dotarła do nich wresz­cie, zaczer­wie­niona i spo­cona z wysiłku. Pło­wo­brą­zowe włosy, opa­da­jące na ramiona luź­nymi lokami, miej­scami przy­kle­iły się do jej błysz­czą­cych okrą­głych policz­ków.

– Spójrz­cie tylko, co za nie­sa­mo­wity widok! – wydy­szała, roz­glą­da­jąc się dookoła.

Sofia stra­ciła już jed­nak zain­te­re­so­wa­nie wido­kiem i teraz, zgięta wpół, szu­kała wzro­kiem śla­dów wła­snej twór­czo­ści na pniu.

– To jest chyba moje. – Wdra­pała się na gałąź tuż nad San­tim, aby z bli­ska przyj­rzeć się korze. – Tak, moje. To mój sym­bol, widzi­cie?

– Może sześć mie­sięcy temu to był jakiś sym­bol, ale w tej chwili to tylko nie­wy­raźna plama – powie­dział Santi i pod­cią­gnął się wyżej.

– Wycię­łam gwiazdę – oznaj­miła z dumą Sofia. – Cał­kiem nie­źle idzie mi ryso­wa­nie gwiaz­dek. A gdzie twój znak, Mario?

Maria nie­pew­nie prze­su­nęła się bli­żej pnia, prze­szła nad San­tim i z wes­tchnie­niem ulgi usia­dła, obej­mu­jąc ramie­niem gałąź. Dopiero po dłuż­szej chwili zna­la­zła swoją bli­znę i pogła­skała ją z nostal­gicz­nym wyra­zem twa­rzy.

– Moim zna­kiem był ptak. – Uśmiech­nęła się lekko.

– Dla­czego go wycię­łaś? – zapy­tała Sofia, zeska­ku­jąc bez trudu ze swo­jej gałęzi i sia­da­jąc obok Marii.

– Będzie­cie się śmiać, jeśli wam powiem…

– Skądże znowu – obu­rzył się Santi. – Czy twoje życze­nie się speł­niło?

– Natu­ral­nie, że nie i ni­gdy się nie spełni, ale warto było je wypo­wie­dzieć.

– Co to było za życze­nie? – znie­cier­pli­wiła się Sofia, zain­try­go­wana tajem­ni­czą miną kuzynki.

– Dobrze, powiem wam. Chcia­łam mieć piękny głos, żeby akom­pa­nio­wać mamie, kiedy gra na gita­rze. – Maria pod­nio­sła orze­chowe oczy i spo­strze­gła, że brat i kuzynka ledwo tłu­mią weso­łość.

– Ptak miał być sym­bo­lem pięk­nego głosu, tak? – Santi uśmiech­nął się sze­roko.

– Chyba tak, cho­ciaż nie dla­tego go nary­so­wa­łam.

– Więc dla­czego, głup­ta­sie?

– Bo lubię ptaki, a kiedy wypo­wia­da­łam życze­nie, na drze­wie usiadł jakiś ptak, naprawdę bar­dzo bli­sko mnie. Był prze­śliczny. Tata zawsze mówił, że sym­bol nie­ko­niecz­nie musi mieć coś wspól­nego z życze­niem, wystar­czy wyciąć w korze swój znak. Tak czy ina­czej, mój ptak wcale nie był taki znowu śmieszny, a poza tym zro­bi­łam to rok temu, kiedy mia­łam nie­całe czter­na­ście lat. Powiedz, czego ty chcia­łaś, skoro tak bawi cię moje życze­nie, Sofio!

– Żeby tata pozwo­lił mi zagrać w Pucha­rze Santa Cata­lina – wynio­śle odparła Sofia, cze­ka­jąc na reak­cję San­tiego.

Tak jak prze­wi­dy­wała, Santi wybuch­nął tro­chę sztucz­nie gło­śnym śmie­chem.

– W Pucha­rze Santa Cata­lina? Chyba żar­tu­jesz! – wykrzyk­nął ze zdu­mie­niem, mru­żąc jasno­zie­lone oczy i odpo­wied­nią miną pod­kre­śla­jąc swoje nie­do­wie­rza­nie.

– Mówię zupeł­nie poważ­nie. – Sofia wyzy­wa­jąco wysu­nęła do przodu pod­bró­dek.

– A co miała sym­bo­li­zo­wać ta gwiazda? – zain­te­re­so­wała się Maria, otrze­pu­jąc koszu­lową bluzkę w miej­scu, gdzie ubru­dziła ją mchem.

– Że chcę być gwiazdą polo – wyznała śmiało Sofia, tak natu­ral­nym tonem, jakby zdra­dzała im, że zamie­rza zostać pie­lę­gniarką.

– Gwiazdą polo, też coś! – Santi poło­żył się na gałęzi i zaniósł się drwią­cym chi­cho­tem. – Zagrać w Pucha­rze Santa Cata­lina! Jesteś jesz­cze dziec­kiem, Sofio!

– Dziec­kiem, ty nadęty ośle? – powtó­rzyła, uda­jąc złość. – W kwiet­niu, czyli za trzy mie­siące, skoń­czę szes­na­ście lat i będę kobietą…

– Chofi, ni­gdy nie będziesz kobietą, bo prze­cież nie byłaś dziew­czynką – rzu­cił Santi. – Dziew­czynka nie zacho­wuje się jak ostatni łobuz, dziew­czynka jest miła, łagodna i spo­kojna jak Maria. Nie, Chofi, nie masz ani jed­nej cechy typo­wej dla dziew­czyny.

Sofia nie spusz­czała z niego oczu. Dżinsy San­tiego były zno­szone, luźne i trzy­mały się nisko na bio­drach. Jego koszulka pod­je­chała wysoko, odsła­nia­jąc pła­ski, brą­zowy brzuch i wysta­jące kości bio­drowe. Ktoś mógłby pomy­śleć, że Santi jest per­ma­nent­nie gło­dzony, tym­cza­sem nikt w domu nie jadł wię­cej od niego. Pochła­niał jedze­nie z deter­mi­na­cją i żar­łocz­no­ścią czło­wieka, który od dawna nic nie jadł. Sofia miała ochotę prze­je­chać pal­cami po jego skó­rze i poła­sko­tać go. Była gotowa się­gnąć po jaką­kol­wiek wymówkę, żeby tylko go dotknąć. Więk­szą część dnia zwy­kle spę­dzali razem i kon­takt fizyczny bar­dzo ją pod­nie­cał, ale w ciągu ostat­niej godziny czy dwóch nie miała oka­zji dotknąć San­tiego. Bar­dzo tego pra­gnęła…

– A jakie jest twoje życze­nie? – zapy­tała, znowu sku­pia­jąc na sobie całą uwagę San­tiego.

– Och, nie wiem i nie­wiele mnie to obcho­dzi! Prze­cież to wszystko są jakieś bzdury!

– Pamię­ta­cie, jak mój tata zachę­cał nas, żeby­śmy każ­dego lata wypo­wia­dali tutaj swoje życze­nia? – ode­zwała się Sofia ze wzru­sze­niem.

– Nasi rodzice także wyci­nali swoje znaki w korze ombu, kiedy byli dziećmi – powie­działa pogod­nie Maria. – Jestem pewna, że nawet teraz zna­leź­li­by­śmy je, gdy­by­śmy ich poszu­kali.

– Dawno znik­nęły, Mario – oświad­czył Santi. – Kora drzewa wchła­nia bli­zny po roku, naj­wy­żej dwóch. Zresztą to nie­ważne. Musisz przy­znać, że trzeba by nie lada cza­rów, żeby Paco pozwo­lił Sofii zagrać w Pucha­rze Santa Cata­lina…

I znowu zaniósł się śmie­chem, trzy­ma­jąc się za brzuch, by poka­zać, jak bawią go ambi­cje kuzynki. Sofia zgrab­nie zesko­czyła ze swo­jej gałęzi, przy­sia­dła obok niego i prze­bie­gła pal­cami po jego brzu­chu. Po chwili tych chiń­skich tor­tur Santi zaczął bła­gać o litość.

– Chofi, nie rób mi tego na gałęzi, na miłość boską! Oboje spad­niemy i zabi­jemy się! – wykrztu­sił mię­dzy napa­dami śmie­chu, gdy palce Sofii prze­kro­czyły linię dzie­lącą opa­loną skórę od bia­łej, którą ukry­wał przed słoń­cem pod szor­tami.

Chwy­cił Sofię za prze­gub dłoni i ści­snął tak mocno, że aż skrzy­wiła się z bólu. Santi miał pra­wie osiem­na­ście lat, był o całe dwa lata star­szy od kuzynki i sio­stry. Sofię ogar­niało dziwne pod­nie­ce­nie, kiedy Santi posłu­gi­wał się swą siłą, aby nad nią zapa­no­wać, lecz uda­wa­nie, że wcale jej się to nie podoba, sta­no­wiło nie­zbędny ele­ment gry.

– Nie wiem, dla­czego uwa­żasz, że to zupeł­nie nie­moż­liwe – mruk­nęła, lekko masu­jąc prze­gub dłoni.

– Nie zamie­rzam ci tego tłu­ma­czyć, ale to naprawdę nie­re­alne. – Santi się uśmiech­nął.

– Dla­czego?

– Bo dziew­czyny nie gry­wają w meczach.

– Cóż, kie­dyś musi być ten pierw­szy raz – rzu­ciła bun­tow­ni­czo. – Myślę, że tata w końcu pozwoli mi zagrać.

– Na pewno nie w Pucha­rze Santa Cata­lina. Każda dru­żyna sta­wia sobie za punkt honoru, żeby zwy­cię­żyć w tym meczu. I w ogóle o czym my roz­ma­wiamy – jako czwarty wystąpi Agu­stin, prze­cież to oczy­wi­ste.

– Dobrze wiesz, że potra­fię grać nie gorzej niż Agu­stin.

– Wcale nie jestem o tym prze­ko­nany. Zresztą jeżeli nawet stryj Paco zde­cy­do­wałby się wypu­ścić cię na boisko, na pewno nie mia­łoby to nic wspól­nego z magią. Mani­pu­la­cja, zagra­nia nie fair – oto cechy cha­rak­te­ry­styczne two­jego stylu dzia­ła­nia. Owi­nę­łaś sobie bied­nego Paca wokół małego palca, a on nawet o tym nie wie.

– Sofia wszyst­kich owi­nęła sobie wokół małego palca. – Maria roze­śmiała się bez śladu zazdro­ści.

– Wszyst­kich poza mamą – mruk­nęła Sofia.

– Może wyszłaś z wprawy, Chofi?

– Sofia ni­gdy nie miała wprawy w postę­po­wa­niu z Anną.

Mecz o Puchar Santa Cata­lina co roku roz­gry­wały mię­dzy sobą repre­zen­ta­cje dwóch posia­dło­ści – La Paz i Santa Cata­lina. Oba zespoły rywa­li­zo­wały ze sobą od wielu lat, nawet poko­leń, a poprzed­niego lata Santa Cata­lina prze­grała róż­nicą jed­nej bramki. Chłopcy z Santa Cata­lina pra­wie każ­dego let­niego popo­łu­dnia gry­wali w polo, podob­nie jak kuzyni Anny w Glen­ga­riff z zapa­łem grali w dwa ognie. Ojciec Sofii, Paco, i jego star­szy brat, Miguel, trak­to­wali grę bar­dzo poważ­nie i stale nama­wiali chłop­ców do tre­nin­gów. Santi już teraz potra­fił zdo­być sześć punk­tów, gdy naj­lepsi gra­cze o sła­wie mię­dzynarodowej zdo­by­wali naj­wy­żej dzie­sięć. Miguel był bar­dzo dumny z syna i nawet nie pró­bo­wał tego ukryć.

Fer­nando, star­szy brat San­tiego, pod­czas swo­ich naj­lep­szych wystę­pów zdo­by­wał nie wię­cej niż cztery punkty i nie mógł znieść, że San­tiago jest znacz­nie spraw­niej­szy na boisku. Jesz­cze bar­dziej upo­ka­rza­jące było dla niego to, że Santi, który prze­wyż­szał go jako spor­to­wiec, był kulawy. Fer­nando dosko­nale wie­dział, że Santi jest oczkiem w gło­wie rodzi­ców, i dla­tego życzył bratu porażki, choćby tylko jed­nej, ale San­tiago wyda­wał się nie­po­ko­nany. Fer­nando prze­ży­wał całą tę sytu­ację tak mocno, że w nocy, przez sen, z całej siły zgrzy­tał zębami i nie­dawno den­ty­sta zale­cił mu wkła­da­nie na noc do ust obrzy­dli­wej gumy. Zda­niem Fer­nanda był to kolejny gwóźdź, który Santi z zado­wo­le­niem wbił w wieko jego trumny.

Sofia miała dwóch star­szych braci, Rafa­ela i Agu­stina, któ­rzy razem z San­tim i Fer­nan­dem two­rzyli meczową czwórkę. Rafael rów­nież potra­fił zdo­być cztery punkty, nato­miast Agu­stin tylko dwa. Sofia, ku swo­jej wiel­kiej wście­kło­ści, w ogóle nie była brana pod uwagę.

Sofia szcze­rze żało­wała, że nie jest chłop­cem. Nie­na­wi­dziła zabaw dla dziew­czy­nek i wiecz­nie cho­dziła za chłop­cami w nadziei, że dopusz­czą ją do swo­ich zajęć. Santi zawsze jej na to pozwa­lał. Czę­sto poświę­cał wolny czas, aby grać z nią w polo i nale­gał, by tre­no­wała razem z chłop­cami, nawet jeżeli musiał poko­ny­wać twardy opór ze strony swo­jego brata i kuzy­nów, któ­rzy za żadne skarby świata nie chcieli wyjeż­dżać na boisko z dziew­czyną, zwłasz­cza że ta dziew­czyna potra­fiła grać lepiej od nich. Santi powta­rzał, że zga­dza się na udział Sofii w meczach tylko dla świę­tego spo­koju.

– Jesteś potwor­nie uparta, więc cza­sami łatwiej ci po pro­stu ustą­pić – powie­dział kie­dyś.

Santi był ulu­bio­nym kuzy­nem Sofii. Kochała go, podzi­wiała i uwa­żała, że jest dla niej lep­szym bra­tem niż Rafael i kłó­tliwy Agu­stin.

Teraz Santi rzu­cił jej scy­zo­ryk.

– Pro­szę bar­dzo, uwiecz­nij swoje życze­nie – ode­zwał się leni­wie, wycią­ga­jąc paczkę papie­ro­sów z kie­szeni koszuli. – Chcesz jed­nego, Chofi?

– Jasne, dla­czego nie.

Zapa­lił, zacią­gnął się głę­boko i podał papie­rosa kuzynce. Sofia zręcz­nie jak małpka wdra­pała się na wyż­szą gałąź i usia­dła ze skrzy­żo­wa­nymi nogami, odsła­nia­jąc brą­zowe kolana, wyraź­nie widoczne przez poszar­pane dziury w dżin­sach.

– Czego mogła­bym życzyć sobie tym razem? – wes­tchnęła, otwie­ra­jąc scy­zo­ryk.

– Cze­goś w miarę real­nego – pora­dził jej i zer­k­nął na sie­dzącą w mil­cze­niu sio­strę, która z nie­ukry­wa­nym podzi­wem wpa­try­wała się w kuzynkę.

Sofia zacią­gnęła się dymem i zaraz z wyraź­nym obrzy­dze­niem wypu­ściła go z ust.

– Hej, jeżeli nie zamie­rzasz palić jak należy, oddaj mi papie­rosa! – Santi się ziry­to­wał. – Nie mar­nuj go. Nie masz poję­cia, z jakim tru­dem je zdo­by­wam.

– Nie kłam, Encar­na­cion kupuje je dla cie­bie – rzu­ciła Sofia i zabrała się do wyci­na­nia znaku w korze ombu.

Mięk­kie drewno łatwo ustą­piło pod ostrzem, cien­kie drza­zgi posy­pały się na zie­mię jak cze­ko­la­dowe wiórki.

– Kto ci o tym powie­dział? – zapy­tał oskar­ży­ciel­skim tonem.

– Maria.

– Wcale nie chcia­łam… – zaczęła Maria nie­pew­nie.

– Daj spo­kój, kogo to obcho­dzi, Santi – prze­rwała jej Sofia. – Nikomu nie zdra­dzimy two­jej tajem­nicy, możesz nam wie­rzyć – dorzu­ciła, bar­dziej zain­te­re­so­wana swoim życze­niem niż nie­po­ro­zu­mie­niem mię­dzy rodzeń­stwem, które sama wywo­łała.

Santi wcią­gnął dym głę­boko do płuc, trzy­ma­jąc papie­rosa mię­dzy pal­cem wska­zu­ją­cym i kciu­kiem, ani na chwilę nie spusz­cza­jąc wzroku z Sofii, która spo­koj­nie popra­wiała kształt swego znaku w korze. Sofia dora­stała na jego oczach, dla­tego trak­to­wał ją jak drugą sio­strę. Fer­nando zupeł­nie go nie rozu­miał i zawsze powta­rzał, że Sofia potrafi być wyjąt­kowo męcząca. Na jej twa­rzy poja­wił się wyraz inten­syw­nego sku­pie­nia. Ma piękną skórę, pomy­ślał Santi, gładką i brą­zową jak cudowny mus z mlecz­nej cze­ko­lady, który cza­sami przy­rzą­dzała Encar­na­cion. Jej pro­fil zdra­dzał pewną aro­gan­cję – może decy­do­wała o tym wyraźna linia lekko zadar­tego nosa, a może zde­cy­do­wany zarys pod­bródka… San­tiemu podo­bało się, że Sofia jest trudna i bun­tow­ni­cza. Jej brą­zowe oczy o kształ­cie mig­da­łów w jed­nej chwili zmie­niały barwę z jasnego brązu na głę­boki, nie­po­wta­rzalny rudo­brą­zowy odcień. Nikt nie ośmie­liłby się powie­dzieć, że Sofia jest osobą łagodną i ustę­pliwą. Podzi­wiał jej upór i zde­cy­do­wa­nie. Miała cha­ry­zmę, która przy­cią­gała do niej ludzi, cho­ciaż wiele osób spa­rzyło się, usi­łu­jąc zbli­żyć się do tej nie­zwy­kłej dziew­czyny. Santi obser­wo­wał ich zabiegi z wyżyn uprzy­wi­le­jo­wa­nej pozy­cji, jaką zaj­mo­wał w życiu Sofii, zawsze gotowy wysłu­chać jej narze­kań na nie­lo­jal­nych przy­ja­ciół i zna­jo­mych.

Po chwili Sofia wypro­sto­wała się i z dumą spoj­rzała na świeżo wycięty sym­bol.

– Co to takiego? – Zacie­ka­wiona Maria przy­su­nęła się bli­żej pnia.

– Nie widzisz? – obu­rzyła się Sofia.

– Przy­kro mi, ale nie…

– To serce.

Maria lekko zmarsz­czyła brwi.

– Serce? – powtó­rzyła ze zdzi­wie­niem.

– Straszny banał, nie sądzisz, Chofi? – ode­zwał się Santi. – Kim jest ten szczę­ściarz?

Znowu opadł na plecy i zaczął leni­wie poru­szać ramio­nami i nogami, zwi­sa­ją­cymi z gałęzi.

– Nie powiem – wsty­dli­wie odparła Sofia. – Nie wolno nikomu zdra­dzać swego życze­nia, bo się nie spełni…

Rzadko się czer­wie­niła, ale w ostat­nich mie­sią­cach uczu­cia, jakimi darzyła kuzyna, ule­gły zmia­nie. Kiedy patrzył jej w oczy w ten spe­cjalny, uważny spo­sób, rumie­niec wypeł­zał na jej policzki, a serce ska­kało jak świerszcz polny. Sofia podzi­wiała San­tiego, uwiel­biała go, ale naprawdę nie rozu­miała, dla­czego w jego obec­no­ści ogar­nia ją cza­sami dziwna nie­pew­ność. Miała wra­że­nie, że dzieje się to cał­ko­wi­cie bez jej udziału, wię­cej, wbrew woli. Poskar­żyła się Sole­dad, że rumieni się pod­czas roz­mów z chłop­cami, a słu­żąca roze­śmiała się i oświad­czyła, iż wiąże się to z dora­sta­niem. Sofia miała nadzieję, że szybko z tego wyro­śnie. Z dużym zain­te­re­so­wa­niem ana­li­zo­wała swoje nowe uczu­cia i zasta­na­wiała się, jak sku­pić na sobie uwagę San­tiego, który kop­cił jak komin i błą­dził myślami gdzieś daleko. Maria wzięła z jej rąk scy­zo­ryk i wycięła w korze drzewa małe słońce.

– Obym żyła długo i szczę­śli­wie – powie­działa.

– Dziwne życze­nie. – Sofia zabaw­nie zmarsz­czyła nos.

– Ni­gdy nie wolno trak­to­wać takich rze­czy jako abso­lut­nie pew­nych – odpo­wie­działa Maria z powagą.

– O Boże, znowu słu­cha­łaś mojej sza­lo­nej matki! – Sofia prze­wró­ciła oczami, przy­brała minę roz­mo­dlo­nej dewotki i prze­że­gnała się kilka razy. – Czy teraz będziesz co chwilę cało­wać kru­cy­fiks?

Maria roze­śmiała się pogod­nie.

– A ty nie masz żad­nego życze­nia, Santi? – zapy­tała. – Wymyśl jakieś, prze­cież to tra­dy­cja!

– Nie tra­dy­cja, tylko dziew­czyń­skie prze­sądy – odparł.

– Jak sobie chcesz – mruk­nęła Sofia, wygod­nie opie­ra­jąc się o gruby pień. – Mmm… Czu­je­cie, jak mocno pach­nie euka­lip­tus? – Lekki wiatr chło­dził jej roz­pa­lone policzki, nio­sąc jedyny w swoim rodzaju aro­mat. – Ze wszyst­kich zapa­chów farmy ten kocham naj­bar­dziej. Gdy­bym zna­la­zła się na bez­lud­nej wyspie i poczuła zapach euka­lip­tusa, na pewno roz­pła­ka­ła­bym się z tęsk­noty za domem – wes­tchnęła melo­dra­ma­tycz­nie.

Santi znowu zacią­gnął się papie­ro­sem i wypu­ścił z ust kilka kółek dymu.

– Masz rację – oświad­czył. – Zapach euka­lip­tusa zawsze koja­rzy mi się z latem.

– Nie czuję euka­lip­tusa, tylko dym z marl­boro – burk­nęła Maria, wachlu­jąc się dło­nią.

– Więc się prze­siądź.

– Nie, Santi, to ty się prze­siądź!

– Muje­res! Ach, te kobiety!

Jasne włosy oka­lały jego głowę niczym tajem­ni­cza aura, o któ­rej cza­sami opo­wia­dała stara wiedźma z wio­ski. Jej zda­niem aurę miał każdy, wyją­tek sta­no­wili tylko ludzie naprawdę źli. Trójka mło­dych uło­żyła się wygod­nie na gałę­ziach ombu, podobna do roz­le­ni­wio­nych, śpią­cych kotów. W mil­cze­niu wypa­try­wali pierw­szych gwiazd.

Kuce par­skały, od czasu do czasu tupały, znu­żone bez­czyn­no­ścią, i rzu­cały gło­wami, odga­nia­jąc chmary uno­szą­cych się nad nimi koma­rów. W końcu Maria zapro­po­no­wała, żeby ruszyli w drogę powrotną do domu.

– Nie­długo zrobi się cał­kiem ciemno – zauwa­żyła nie­spo­koj­nie, wska­ku­jąc na grzbiet kuca.

– Mama mnie zabije – wes­tchnęła Sofia.

– Ciotka Anna na pewno znowu powie, że to wszystko moja wina – jęk­nął Santi.

– Cóż, San­tiago, prze­cież jesteś już doro­sły i powi­nie­neś się nami opie­ko­wać.

– Nie lubię wkra­czać na ścieżkę wojenną prze­ciwko two­jej matce, Chofi…

Trudno byłoby zna­leźć osobę, która nie oba­wia­łaby się wście­kło­ści Anny. Sofia wsu­nęła stopy w strze­miona i ujęła wodze, spraw­nie kie­ru­jąc kucem w ciem­no­ści.

Po powro­cie na ran­czo oddali konie sta­remu Josemu, sze­fowi wszyst­kich gau­czów, który cze­kał na nich oparty o ogro­dze­nie, spo­koj­nie sącząc her­batę mate przez pięk­nie zdo­bioną srebrną słomkę, z cier­pli­wo­ścią czło­wieka nie­li­czą­cego się z cza­sem. Na widok całej trójki pokrę­cił głową z łagodną dez­apro­batą.

– Senio­rita Sofia, mama panienki wydzwa­niała do nas przez cały wie­czór – skar­cił dziew­czynę. – Trzeba uwa­żać, mała, czasy są nie­bez­pieczne…

– Och, kochany Jose, nie powi­nie­neś się mar­twić! – zaśmiała się Sofia. – Wiesz prze­cież, że i tak ujdzie mi to bez­kar­nie!

I pobie­gła za Marią oraz San­tim, któ­rzy już poszli w kie­runku jaśnie­ją­cych w ciem­no­ści świa­teł.

Anna była wście­kła, zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami. Obrzu­ciła córkę ostrym spoj­rze­niem i zerwała się z krze­sła, gesty­ku­lu­jąc gwał­tow­nie.

– Gdzie byłaś, na miłość boską?! – wybuch­nęła.

Jej zaru­mie­nione policzki w zesta­wie­niu z rudymi wło­sami wyda­wały się pło­mien­nie czer­wone.

– Wybra­li­śmy się na prze­jażdżkę – wyja­śniła Sofia. – Zupeł­nie stra­ci­łam poczu­cie czasu. Prze­pra­szam.

Agu­stin i Rafael sie­dzieli roz­parci na sofach i uśmie­chali się iro­nicz­nie.

– Co was tak bawi? – wark­nęła dziew­czyna. – Nie pod­słu­chuj, Agu­stin! To nie twoja sprawa!

– Jesteś kłam­liwą ropu­chą, Sofio – odgryzł się Agu­stin.

– Rafael, Agu­stin, nie rób­cie sobie żar­tów. – Anna jesz­cze bar­dziej się zde­ner­wo­wała.

– Lepiej zmy­kaj do swo­jego pokoju, senio­rita Sofia – mruk­nął Agu­stin.

Anna nie miała naj­mniej­szej ochoty słu­chać jego uwag. Odwró­ciła się do męża, szu­ka­jąc u niego popar­cia, ale Paco zaczął już roz­ma­wiać z synami o Pucha­rze Santa Cata­lina. Dzia­dek O’Dwyer, który i tak nie pomógłby jej w tej sytu­acji, pochra­py­wał gło­śno w fotelu pod oknem. Dla­tego musiała znowu ode­grać rolę suro­wej matki. Spoj­rzała na córkę i z wes­tchnie­niem ciężko doświad­czo­nej przez życie cier­pięt­nicy kazała jej pójść do sie­bie, oczy­wi­ście bez kola­cji.

Jej słowa nie zro­biły na Sofii naj­mniej­szego wra­że­nia. Wyszła z salonu i skie­ro­wała się pro­sto do kuchni. Sole­dad nie zawio­dła jej ocze­ki­wań i cze­kała już na nią z kanap­kami i tale­rzem gorą­cej zupy zapallo.

– Paco, dla­czego ni­gdy mnie nie popie­rasz? – zapy­tała ze znu­że­niem Anna. – Dla­czego zawsze bie­rzesz jej stronę? Sama nie zdo­łam jej wycho­wać…

– Jesteś zmę­czona, mi amor. Może chcia­ła­byś wcze­śniej się poło­żyć? – odrzekł Paco, z nie­po­ko­jem wpa­tru­jąc się w jej ponurą, pełną napię­cia twarz.

Szu­kał w niej deli­kat­nej mło­dej dziew­czyny, którą poślu­bił wiele lat temu, i zasta­na­wiał się, gdzie się podziała. Dla­czego bała się odsło­nić swoją praw­dziwą twarz? Anna, którą pamię­tał, zgu­biła się gdzieś i cza­sami miał wra­że­nie, że ni­gdy jej nie odzy­ska.

Kola­cja prze­bie­gła w dziw­nej, nie­na­tu­ral­nej atmos­fe­rze. Anna mil­czała w pro­te­ście prze­ciwko zacho­wa­niu Paca, Rafael i Agu­stin na­dal roz­ma­wiali z ojcem o meczu polo, zacho­wu­jąc się tak, jakby matki nie było przy stole. Nikt nie zwra­cał uwagi na nie­obec­ność Sofii. Jej miej­sce przy stole było tak czę­sto puste, że wszy­scy zdą­żyli się już do tego przy­zwy­czaić.

– Musimy bar­dzo uwa­żać na Roberta i Fran­ci­sca Lobito – zauwa­żył Rafael, mówiąc z peł­nymi ustami.

Anna rzu­ciła mu kar­cące spoj­rze­nie, lecz się nie ode­zwała. Rafael miał już dwa­dzie­ścia trzy lata, uwa­żała więc, że nie bar­dzo może zwra­cać mu uwagę.

– Będą pil­no­wać San­tiego – rzekł Paco. – Santi jest naszym naj­lep­szym gra­czem, więc ozna­cza to, że wy dwaj będzie­cie obcią­żeni dodat­ko­wymi zada­niami. Rozu­mie­cie mnie, chłopcy? Agu­stin, musisz się skon­cen­tro­wać, sku­pić wyłącz­nie na grze.

– Nie martw się, tato – ode­zwał się Agu­stin, prze­no­sząc wzrok z brata na ojca, aby pod­kre­ślić swoją cał­ko­witą szcze­rość. – Nie zawiodę cię.

– Mam nadzieję, bo w prze­ciw­nym razie zdejmę cię z boiska i pozwolę zagrać two­jej sio­strze – oświad­czył Paco.

Agu­stin ścią­gnął brwi i pochy­lił głowę nad tale­rzem z pie­cze­nią cie­lęcą. Anna wes­tchnęła ciężko, a gdy Paco nie zare­ago­wał, odęła wargi i dalej jadła w mil­cze­niu. Już dawno przy­jęła do wia­do­mo­ści fakt, że Sofia gra w polo ze swo­imi braćmi i kuzy­nami, i prze­stała tra­cić ener­gię na bez­sku­teczne pro­te­sty, bo prze­cież w końcu wszystko to działo się wśród rodziny. Ale mecz z La Paz to zupeł­nie co innego… Nie pozwolę, aby Paco wypu­ścił ją na boisko w obec­no­ści rodziny Lobito, pomy­ślała. Po moim tru­pie…

Tym­cza­sem Sofia leżała w wan­nie peł­nej cie­płej wody z błysz­czą­cymi bia­łymi bąbel­kami i z odchy­loną do tyłu głową roz­my­ślała o San­tim. Dobrze wie­działa, że nie powinna pozwa­lać sobie na tego rodzaju marze­nia o kuzy­nie. Gdyby powie­działa ojcu Juliowi, jakie to nie­skromne, pożą­dliwe myśli i tęsk­noty prze­peł­niają jej umysł i roz­pa­lają ciało, kazałby jej natych­miast odmó­wić co naj­mniej dwa­dzie­ścia Zdro­waś Maria. Anna prze­że­gna­łaby się ze zgor­sze­niem i oświad­czyła, że takie zauro­cze­nie jest dewia­cją, lecz dla Sofii była to naj­bar­dziej natu­ralna rzecz pod słoń­cem.

Wyobra­ziła sobie, że Santi całuje ją, i nagle zro­zu­miała, iż naprawdę bar­dzo chcia­łaby dowie­dzieć się, jak sma­kują jego usta. Ni­gdy dotąd nie cało­wała żad­nego chłopca. Co prawda kie­dyś w szkole pospiesz­nie musnęła wargi Nacha Estrady, ponie­waż prze­grała zakład, ale to nie był praw­dziwy poca­łu­nek. Nie miało to nic wspól­nego z tym, jak całuje się dwoje zako­cha­nych. Zamknęła oczy i wyobraź­nia pod­su­nęła jej obraz jego twa­rzy o skó­rze koloru doj­rza­łego miodu, zoba­czyła, jak jego pełne, uśmiech­nięte usta roz­chy­lają się lekko, by po chwili spo­cząć na jej war­gach. Wyraź­nie widziała jasno­zie­lone oczy San­tiego… Wpa­try­wał się w nią z czu­ło­ścią i pożą­da­niem… Ponie­waż nie wie­działa, co w takich sytu­acjach dzieje się dalej, prze­wi­nęła taśmę wyobraźni do tyłu, ode­grała wszystko od początku, a potem jesz­cze raz i jesz­cze, aż wresz­cie woda zupeł­nie wysty­gła, a jej skóra na pal­cach i dło­niach upodob­niła się do pomarsz­czo­nej skóry sta­rej igu­any.

Rozdział trzeci

Sofia obu­dziła się, gdy pierw­sze pro­mie­nie świtu prze­do­stały się do jej pokoju przez szparę mię­dzy zasło­nami. Chwilę leżała bez ruchu, wsłu­chu­jąc się w odgłosy poranka. Ptaki prze­ska­ki­wały z gałęzi na gałąź wyso­kich pla­ta­nów i topoli, zano­sząc się śpie­wem. Nie musiała się­gać po zega­rek i spraw­dzać, która godzina, ponie­waż zawsze budziła się o szó­stej. Uwiel­biała wcze­sne poranki, kiedy reszta rodziny i więk­szość służby pogrą­żona była jesz­cze w głę­bo­kim śnie. Szybko wcią­gnęła dżinsy i koszulkę, zwią­zała dłu­gie ciemne włosy czer­woną wstążką i wsu­nęła stopy w płó­cienne espa­dryle.

Kiedy wyszła z domu, słońce dopiero pod­no­siło się z poran­nej mgły. Sofia prze­mknęła mię­dzy drze­wami i ruszyła w kie­runku boiska polo. Jej stopy pra­wie nie doty­kały ziemi. Jose cze­kał już na nią, jak zwy­kle ubrany w sze­ro­kie bom­ba­chas, buty z cze­ko­la­do­wo­brą­zo­wej skóry i ciężki pas rastra, ozdo­biony dużymi srebr­nymi mone­tami. Pod doświad­czo­nym okiem sta­rego gau­czo Sofia miała wraz z jego synem, Pablem, przez dwie godziny, które pozo­stały do śnia­da­nia, tre­no­wać pro­wa­dze­nie i spo­sób ude­rza­nia piłki. Dziew­czyna czuła się w sio­dle jak ryba w wodzie. Tylko na koń­skim grzbie­cie, galo­pu­jąc po boisku, z dala od kry­tycz­nych spoj­rzeń matki i braci, potra­fiła cie­szyć się praw­dziwą wol­no­ścią.

O ósmej oddała klacz pod opiekę Josego. Idąc do domu, zer­k­nęła w kie­runku domu San­tiego, czę­ściowo ukry­tego za drze­wami. Rosa i Encar­na­cion, poko­jówki pra­cu­jące u Migu­ela i Chi­qu­ity, nakry­wały stół na tara­sie do śnia­da­nia, ubrane w olśnie­wa­jąco białe far­tuszki. San­tiego nie było ni­gdzie widać – lubił spać i rzadko wsta­wał przed jede­na­stą. Par­te­rowy, roz­le­gły dom Chi­qu­ity w niczym nie przy­po­mi­nał domu Anny. Jego ściany poma­lo­wane były na różowy kolor, który zdą­żył już nieco wyblak­nąć. Wyglą­dał bar­dzo miło i przy­tul­nie, lecz Sofii mimo wszystko naj­bar­dziej podo­bał się jej wła­sny dom, z bia­łymi ścia­nami i ciem­no­zie­lo­nymi okien­ni­cami, czę­ściowo zasło­nię­tymi ozdob­nym powo­jem i dużymi, okrą­głymi doni­cami z gera­nium i zawcią­giem.

Paco i Anna już wstali i sie­dzieli na tara­sie pod dużym para­so­lem, popi­ja­jąc poranną kawę. Dzia­dek O’Dwyer demon­stro­wał kar­ciane sztuczki jed­nemu z chu­dych psów, który nie spusz­czał wzroku z jego rąk i twa­rzy, ponie­waż liczył na skrawki wędliny ze stołu. Paco, ubrany w różową koszulkę polo i dżinsy, prze­glą­dał codzienną prasę, co jakiś czas popra­wia­jąc tkwiące na końcu gar­ba­tego nosa oku­lary. Kiedy Sofia pode­szła, odło­żył gazetę i dolał sobie kawy.

– Tato… – zaczęła dziew­czyna.

– Nie.

– Co, nie? – roze­śmiała się i pochy­liła, żeby go poca­ło­wać. – Jesz­cze nie zdą­ży­łam cię o nic popro­sić!

– Wiem, o co ci cho­dzi, Sofio, i odpo­wiedź brzmi: nie.

Sofia usia­dła i się­gnęła po jabłko. Zauwa­żyła, że kąciki warg ojca unio­sły się w uśmie­chu i utkwiła w jego twa­rzy poro­zu­mie­waw­cze, roz­ba­wione spoj­rze­nie, tro­chę dzie­cinne i psotne, lecz abso­lut­nie cza­ru­jące. Tego rodzaju spoj­rze­nia rezer­wo­wała tylko dla Paca i dziadka.

– Kochany tato, ni­gdy nie mam oka­zji naprawdę zagrać w polo! – poskar­żyła się. – To nie­spra­wie­dliwe! Prze­cież to ty nauczy­łeś mnie grać!

– Wystar­czy, Sofio! – ode­zwała się Anna ostrym tonem. Nie mogła zro­zu­mieć, dla­czego jej mąż zawsze daje się nabrać na te sztuczki. – Tata już ci odpo­wie­dział, więc daj mu spo­kój, z łaski swo­jej, i zjedz śnia­da­nie jak należy! Jabłko kroi się nożem, moja droga!

Roz­draż­niona Sofia bez słowa wbiła nóż w nad­gry­ziony owoc. Anna posta­no­wiła ją zigno­ro­wać i z wystu­dio­wa­nym spo­ko­jem zaczęła prze­rzu­cać kartki cza­so­pi­sma. Czuła, że córka obser­wuje ją spod oka, i nie­świa­do­mie zaci­snęła usta, przez co jej twarz nabrała nie­przy­jem­nego, twar­dego wyrazu.

– Dla­czego nie chcesz mi pozwo­lić grać w polo, mamo? – zapy­tała Sofia po angiel­sku.

– Ponie­waż to nie przy­stoi mło­dej damie, Sofio. Jesteś dziew­czyną, nie urwi­sem.

– Wiem, że nie cier­pisz koni, ale to jesz­cze nie zna­czy…

– Moja anty­pa­tia do koni nie ma z tym nic wspól­nego – prze­rwała jej Anna.

– Ależ ma! Chcesz, żebym stała się taka jak ty, lecz ja jestem inna, jestem podobna do taty! No es cierto, Papa?

– O czym roz­ma­wia­ły­ście? – z roz­tar­gnie­niem ode­zwał się Paco, który nie przy­słu­chi­wał się ich wymia­nie zdań, ponie­waż zwy­kle tra­cił zain­te­re­so­wa­nie, gdy mówiły po angiel­sku.

W tej chwili na tara­sie poja­wili się Rafael i Agu­stin. Obaj mru­żyli oczy i nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że blask słońca nie spra­wia im naj­mniej­szej przy­jem­no­ści. Do bia­łego rana bawili się w nie­wiel­kim klu­bie noc­nym w mie­ście.

– Jest zde­cy­do­wa­nie zbyt jasno – jęk­nął Agu­stin. – Głowa mi pęka…

Anna odło­żyła gazetę i obda­rzyła synów czu­łym spoj­rze­niem.

– O któ­rej wró­ci­li­ście? – zagad­nęła współ­czu­jąco.

– Koło pią­tej, mamo – odparł Rafael, cału­jąc matkę w poli­czek. – Naj­chęt­niej nie budził­bym się do połu­dnia… Co się dzieje, Sofio?

– Nic – wark­nęła dziew­czyna. – Idę popły­wać.

Kiedy ode­szła, Anna wes­tchnęła zna­cząco i uśmiech­nęła się do synów.

– Czeka nas trudny dzień – oznaj­miła. – Sofia jest w fatal­nym humo­rze, ponie­waż nie może zagrać w meczu.

– Por Dios, ojcze, chyba nie wypu­ścisz jej na boisko?! – wybuch­nął Rafael.

– Nie bie­rzesz tego poważ­nie pod uwagę, prawda, tato? – wykrztu­sił Agu­stin.

Anna była bar­dzo zado­wo­lona, że przy­naj­mniej tym razem jej kapry­śna córka nie zdo­łała nakło­nić ojca, aby speł­nił jej życze­nie. Uśmiech­nęła się z wdzięcz­no­ścią do Paca i na chwilę poło­żyła dłoń na jego ręce.

– Teraz myślę wyłącz­nie o tym, czy posma­ro­wać sobie roga­lik masłem i zjeść jesz­cze grzankę z kon­fi­turą, czy też poprze­stać na kawie. Jest to jedyna decy­zja, na któ­rej pod­ję­cie mam ochotę tego ranka – odparł Paco i znowu scho­wał się za gazetą.

– O co cho­dzi, Anno Melody? – zapy­tał dzia­dek O’Dwyer, który nie rozu­miał ani słowa po hisz­pań­sku.

Der­mot O’Dwyer nale­żał do poko­le­nia, które uwa­żało, że wszy­scy powinni mówić po angiel­sku. Miesz­kał w Argen­ty­nie od szes­na­stu lat, ale nie zro­bił naj­mniej­szego wysiłku, by nauczyć się języka. Nie przy­swoił sobie nawet naj­bar­dziej potrzeb­nych i naj­czę­ściej uży­wa­nych zwro­tów, więc służba w Santa Cata­lina musiała inter­pre­to­wać jego gesty lub sta­rać się zro­zu­mieć poje­dyn­cze hisz­pań­skie słowa, które wypo­wia­dał bar­dzo powoli i gło­śno.

– Można by się spo­dzie­wać, że cze­goś się w końcu nauczą! – mam­ro­tał z roz­draż­nie­niem, gdy bez­rad­nie roz­kła­dali ręce i wzru­szali ramio­nami.

– Sofia chce zagrać w meczu – wyja­śniła mu Anna.

– Cho­ler­nie dobry pomysł. Mogłaby poka­zać tym chło­pa­kom parę sztu­czek.

Chłód wody prze­nik­nął Sofię aż do kości, kiedy sko­czyła do basenu, prze­ci­na­jąc jego gładką powierzch­nię. Zaci­ska­jąc usta ze zło­ści, poko­nała parę dłu­go­ści, aż wresz­cie znie­ru­cho­miała na chwilę, czu­jąc, że ktoś ją obser­wuje. Na brzegu stała Maria.

– Cześć! – zawo­łała Sofia, z tru­dem łapiąc oddech.

– Co ci jest?

– Nawet nie pytaj. Jestem po pro­stu wście­kła.

– Cho­dzi ci o mecz? – zapy­tała Maria, zdej­mu­jąc białe płó­cienne szorty i wycią­ga­jąc się na leżaku. – Ojciec nie pozwo­lił ci zagrać?

– Jak zga­dłaś?

– Możesz to przy­pi­sać intu­icji. Nie nale­żysz do bar­dzo skry­tych osób, Sofio.

– Cza­sami chęt­nie zadu­si­ła­bym moją matkę, wiesz?

– Myślisz, że nie znam tego uczu­cia? – odparła Maria i zaczęła wyj­mo­wać z kwie­ci­stej kosme­tyczki mleczka i olejki do opa­la­nia.

– Och, oczy­wi­ście, że go nie znasz, bo twoja matka jest święta, anio­łem z nieba. Chi­qu­ita jest taka cudowna! Gdy­bym była jej córką…

– Wiem, wiem, jestem szczę­ściarą – przy­znała Maria, która bar­dzo sobie ceniła łączącą ją z matką przy­jaźń.

– Chcia­ła­bym tylko, żeby mama wresz­cie dała mi święty spo­kój – jęk­nęła Sofia, wycho­dząc na brzeg i sia­da­jąc obok przy­ja­ciółki. – Chyba zacho­wuje się tak dla­tego, że jestem dziew­czyną, i to w dodatku naj­młod­szą w rodzi­nie…

– Wycho­wa­nie Pan­chita pochła­nia pra­wie całą uwagę naszej mamy, więc może rze­czy­wi­ście coś w tym jest – zgo­dziła się Maria.

– Dużo bym dała, żeby zamiast tych dwóch osłów mieć młod­szego brata. Agu­stin jest po pro­stu kosz­marny, cią­gle się mnie cze­pia! I jesz­cze patrzy na mnie w ten swój pogar­dliwy spo­sób…

– Za to Rafa jest dla cie­bie dobry.

– Rafa ujdzie w tłoku, ale Agu­stin nadaje się do odstrzału – oznaj­miła Sofia. – Może wyje­dzie na jakieś zagra­niczne stu­dia? Osza­la­ła­bym ze szczę­ścia, mówię ci!

– Ni­gdy nie wia­domo – powie­działa Maria. – Każde życze­nie może się speł­nić.

– Jeśli masz na myśli drzewo ombu, to ni­gdy nie przy­szłoby mi do głowy, żeby mar­no­wać życze­nia na Agu­stina – par­sk­nęła Sofia.

– Więc co zamie­rzasz zro­bić w spra­wie meczu? – Maria zajęła się roz­sma­ro­wy­wa­niem olejku na swo­ich pulch­nych udach. – Quemada, no?

– Tak, jesteś czarna, zupeł­nie jak Indianka! Daj mi tro­chę olejku, dobrze? Dzięki Bogu, że nie odzie­dzi­czy­łam rudych wło­sów i jasnej cery mamy. Biedny Rafa, wystar­czy, że chwilę posie­dzi na słońcu i zaraz robi się czer­wony jak tyłek pawiana…

– Co pla­nu­jesz, pytam?

Sofia wes­tchnęła głę­boko.

– Pod­daję się – rze­kła dra­ma­tycz­nie, uno­sząc ręce.

– To do cie­bie nie­po­dobne. – Maria spoj­rzała na nią z wyraź­nym roz­cza­ro­wa­niem.

– No, dobrze, więc powiedzmy, że jesz­cze nie opra­co­wa­łam żad­nego planu. Poza tym nie jestem prze­ko­nana, czy sprawa jest warta zachodu, cho­ciaż oczy­wi­ście bar­dzo chcia­ła­bym zoba­czyć wyraz twa­rzy mamy i Agu­stina…

W tej samej chwili para sil­nych ramion pod­nio­sła ją wysoko. Zanim zdą­żyła się poła­pać, co się z nią dzieje, zna­la­zła się w wodzie i zaczęła wal­czyć o swo­bodę ruchów.

– Santi! – krzyk­nęła, na sekundę wychy­la­jąc głowę z wody. – Ty dra­niu!

Par­sk­nęła śmie­chem, wyrwała się z jego uści­sku i wepchnęła go pod wodę. Ku jej zachwy­towi Santi oto­czył jej talię ramio­nami i pocią­gnął za sobą. Sza­mo­tali się jak dwójka szcze­nia­ków, lecz wresz­cie musieli wychy­nąć z wody i zaczerp­nąć powie­trza. Sofia żało­wała, że walka na niby trwała tak krótko, ale bez słowa skargi wdra­pała się z San­tim na brzeg.

– Dzięki za kąpiel – wydy­szała. – Już myśla­łam, że się tu usmażę…

– Mnie też wyda­wało się, że wyglą­dasz jak kieł­ba­ska na rusz­cie – odparł. – Zro­bi­łem ci uprzej­mość, nie uwa­żasz?

– Ładna mi przy­sługa!

– I jak, Chofi, nie wyje­dziesz na boisko dziś po połu­dniu? – zagad­nął kpiąco. – Muszę przy­znać, że nie­źle pod­krę­ci­łaś swo­ich braci…

– Wcale tego nie żałuję.

– Daj spo­kój, Chofi! Nie sądzi­łaś chyba, że Paco pozwoli ci na taki wybryk?

– Jeśli musisz wie­dzieć, to… To naprawdę mia­łam nadzieję, że uda mi się prze­ko­nać tatę…

Santi prych­nął z roz­ba­wie­niem i ledwo widoczne linie wokół jego oczu i ust pogłę­biły się w cha­rak­te­ry­styczny dla niego spo­sób. Jest taki przy­stojny, kiedy się uśmie­cha, pomy­ślała Sofia.

– Jeżeli ktoś potrafi do cze­goś takiego prze­ko­nać sta­rego Paca, to na pewno wła­śnie ty. Co prze­szko­dziło ci osią­gnąć cel, Chofi?

– Prze­li­te­ruję ci, dobrze? M-A-M-A.

– Och, rozu­miem. Wobec tego sytu­acja jest bez­na­dziejna, tak?

– Tak.

Santi usiadł na roz­grza­nych kamie­niach na brzegu basenu. Jego pierś i ramiona były pokryte mięk­kimi, jasnymi wło­sami, które bar­dzo fascy­no­wały Sofię.

– Chofi, musisz udo­wod­nić ojcu, że umiesz grać rów­nie dobrze jak Agu­stin – powie­dział, odgar­nia­jąc mokre włosy z czoła.

– Dosko­nale wiesz, że umiem grać nie gorzej od niego, a nawet lepiej. Jose także o tym wie – możesz go zapy­tać.