Tajemnica błękitnej alkowy - Magdalena Ludwiczak - ebook + audiobook

Tajemnica błękitnej alkowy ebook i audiobook

Magdalena Ludwiczak

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Tajemnica błękitnej alkowy” to historia bardzo klimatyczna, jak stare domy, które skrywają przeróżne sekrety. Autorka stworzyła fabułę opartą na prawdziwych wydarzeniach sprzed ćwierć wieku. Napotkany gdzieś po drodze opuszczony, stary dom stał się inspiracją do powieści owianej magią minionych lat. Takie domy kryją wiele tajemnic, dobre bądź złe wspomnienia, przeżycia, zaklęte w datach, przedmioty i meble, będące milczącymi świadkami zdarzeń oraz pamiętniki w pustych szufladach.

Dwóch braci, dwie rodziny, jeden przypadek. Paweł z Anią i Piotr z Renią, dwa małżeństwa, różne światopoglądy. Popsuty samochód zmusza ich do spędzenia nocy w podupadłym, opuszczonym dworku. Tu znajdują pamiętnik i, wertując jego karty, ruszają śladami mieszkanku domu. Odkrywają mroczne tajemnice, a jego bohaterka Lila, wkrada się w ich życie, stając się niemal członkiem ich rodziny. Pamiętnik przepełniony tęsknotą, bólem i samotnością, lękiem przed światem, ale przede wszystkim zbrodnią, o której nikt prócz mordercy dotychczas nie miał pojęcia. Jaką prawdę odkryją pożółkłe kartki sekretnika sprzed wielu, wielu lat? Sprawdźcie sami!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 294

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 25 min

Lektor: Magdalena Ludwiczak

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Norbi001

Nie oderwiesz się od lektury

Powiessć pochłonęła mnie bez reszty!
00

Popularność




Copyright © by W. L. Białe Pióro & Magdalena Ludwiczak

Projekt okładki: Mikołaj Nowak

Opracowanie okładki: Agnieszka Kazała

Redakcja, skład i łamanie: WLBP

Korekta: Katarzyna Szach, Anna Wojciechowska

Wydawnictwo Literackie Białe Pióro

www.wydawnictwobialepioro.pl

Patronat honorowy:

Biblioteka Publiczna im. Jana D. Janockiego Międzychód

Patronat:

Zaczytana do samego rana - blog

Miłość do czytania - blog

Akademicki Ośrodek Inicjatyw Artystycznych AIOA

Zwyczajnie i szaro – moweng.blogspot.com

ISBN: 978-83-66945-55-5

Zwolnijmy tempo,

radujmy się tym co mamy,

rozglądajmy wokół,

bo szczęście jest bliżej niż sądzimy…

M.L.

Rozdział 1 Szuflada

Brodzili po runie leśnym, a ich gumowce zatapiały się w wilgotnym podłożu. Słońce świeciło mocno, próbując osuszyć skutecznie wszystkie leśne warstwy. Intencją Piotra była próba odprężenia brata, wyrwania z ciasnej siatki wątpliwości, które go ostatnio osaczały. Uznał, że najtrafniejszym pomysłem będzie obcowanie z naturą, zbieranie grzybów i wspólne przyrządzanie potraw z darów natury. Anna miała minę średnio zadowoloną, choć Renia skutecznie zachęcała ją do czynnego uczestnictwa w poszukiwaniu podgrzybka i borowika. Pouczała wszystkich, gdzie te lubią się „schować”, jak ich wypatrywać i w jakich miejscach w lesie najczęściej można je spotkać.

– Najczęściej rosną przy drodze, tam, gdzie się ich nikt nie spodziewa, lub pod przewróconymi drzewami – relacjonowała.

– Taaa – mruczał pod nosem Paweł.

– Paweł, a pamiętasz jakie są warstwy lasu? – próbował zagadywać dalej Piotr, w nadziei, że w końcu rozweseli brata. – Wiesz, to wiedza z podstawówki. – Zaśmiał się szczerze.

– Piotrek, nie jestem twoim uczniem – skwitował krótko Paweł, jednocześnie pochylając się i podnosząc coś z runa. – Ale wiesz… Na pewno jestem królem grzybobrania. – I on śmiał się tym razem, a jego ciągle chmurne czoło wygładziło się wreszcie ku uciesze wszystkich.

Trzymał w dłoni ogromnego borowika, zdrowego i okazałego.

– Brawo! – zapiszczała z radości Renia.

Szli już bardzo długo, ich koszyki napełnione były grzybami różnego gatunku, które Piotrek bez trudu rozpoznawał i kwalifikował jako jadalne lub nie. Atmosfera rozluźniła się, co potwierdziło fakt, że spacer po lesie był bardzo dobrym pomysłem.

– Co to za dom? – zdziwił się nagle Paweł, a jego oczy zrobiły się ogromne.

Budynek wyrósł przed nimi jak spod ziemi. Wyglądał na opuszczony i niszczejący, miał jednak w sobie zakamuflowane piękno starej architektury. Dom od lasu oddzielała droga, która była rzadko uczęszczana, o czym świadczył brak śladów pojazdów. Stali we czwórkę na skraju lasu, zaskoczeni swoim odkryciem.

– Sprawdzimy, co tam jest? – podpytywał Piotrek.

– Nie! Wracamy! – krzyknęły chórem wystraszone dziewczyny.

Panowie zawiedzeni usłuchali swoich kobiet i podążyli za nimi w kierunku samochodu. Słońce było coraz niżej i zrobiło się chłodno. Jesienne dni nie były tak długie jak letnie, a zbyt późne wyjście do lasu skutkować musiało powrotem wieczorową porą. Idąc szybkim krokiem, dotarli do starego forda focusa i z ulgą zasiedli na jego flauszowych siedzeniach.

– Nie mogę odpalić – zmartwił się Piotrek.

– Próbuj jeszcze raz – nakazał Paweł, lecz samochód ani drgnął. – Mówiłem, żeby jechać moim! – Wkurzył się nie na żarty, energicznie wychodząc z samochodu, by zajrzeć pod maskę w nadziei, że to usterka do naprawienia, a nie wyładowany akumulator.

– No… akumulator był już do wymiany… Chciałem to zrobić w przyszłym tygodniu – próbował tłumaczyć się Piotrek. – Nie sądziłem, że padnie.

– No i się pomyliłeś! – Paweł prawie krzyknął, a czar popołudnia nagle prysł. Całe odprężenie wzięło w łeb. Paweł wyciągnął komórkę, by zadzwonić po pomoc.

– Kur… – chciał przekląć siarczyście. – Nie ma zasięgu!

Dziewczyny siedziały wystraszone, nie ruszając się z miejsc w nadziei, że może ten akumulator jednak da znak życia i jakimś cudownym sposobem się ocknie.

– Paweł, jesteś wybitnym mechanikiem, może jednak dasz radę to naprawić? – zapytywała delikatnie Renia, błagalnym wzrokiem patrząc na przyszłego szwagra.

– Reniu, nie da się ożywić akumulatora bez drugiego auta lub prostownika. Nie mamy ani jednego, ani drugiego… Ani nawet telefonu! Co robimy? – zwrócił się do brata, bo robiło się coraz ciemniej i trzeba było zdecydować o dalszych krokach. Ich obopólne spojrzenie mówiło jedno i nawet dziewczyny zrozumiały to bez słów.

– Ja tam nie wracam! Nigdy w życiu, już wolę spać w samochodzie – panikowała Anna.

– Nie możemy tu zostać, będzie zimno i ciemno, nad ranem są przymrozki – próbował przekonywać Piotrek.

– Nie ma mowy! – upierała się Anna.

– Trzeba było tak długo nie spać, już dawno bylibyśmy w domu, choćby na piechotę. – Ten wyrzut skierowany był prosto do Ani.

– Nie kłóćmy się, to do niczego nie prowadzi… Może w tym domu ktoś mieszka i ugości nas, może ma telefon… – pocieszała i łagodziła sytuację Renia. – Chodźmy. – Objęła jeszcze naburmuszoną Annę i poszli wszyscy w stronę starego domu, zabierając z forda wszystko, co mogło się przydać: zapałki, scyzoryk, a nawet mapę. Drogę przemierzyli szybciej, niż się spodziewali, nie wiadomo, czym to było spowodowane, ale najprawdopodobniej goniącym ich zmierzchem. Chcieli dotrzeć pod dach przed zapadnięciem całkowitej ciemności.

W szarości wieczoru dom wyglądał bardziej osobliwie niż w dzień. Zarys bryły widoczny był na tle zachodzącego słońca, co czyniło go niezwykle malowniczym. Fakt był jednak taki, że to nie obrazek z fototapety, tylko życie, trzeba było wejść do tego domu i spędzić w nim noc. Ciemność w oknach i zarośnięte wejście dowodziły, że nikt w domu nie mieszkał. Wszyscy byli pełni obaw, ponieważ, jak daleko wzrokiem sięgnąć, nie było na horyzoncie innego gospodarstwa.

Weszli po omszałych schodach, przy których poręcz dawno zardzewiała i nie dawała już podparcia. Drzwi wejściowe ustąpiły bez większego problemu, skrzypiąc niemiłosiernie.

– Halo! Halo! Jest tu ktoś? – nawoływał Paweł. Wolał się upewnić, choć sterty śmieci i starych szmat wskazywały raczej na ewidentny brak gospodarza.

– Czy jest tu ktoś? – wtórował Piotrek, który włączył latarkę, bo ciemność nie pozwalała już dostrzec tego, co znajdowało się przed nimi.

– Chyba nikogo nie ma. Zimno mi – powiedziała Anna bardzo przestraszona. – Czuję się, jakbym była w jakimś koszmarze. Pawełku, boję się – zaszlochała jak dziecko. Mąż przytulił ją i zapewniał, że to konieczność, i że to tylko jedna noc, którą będą kiedyś wspominać jako świetną przygodę.

– Może masz rację, ale wolałabym być w domu.

– Ja też – zawtórowała Renia.

Przemieszczając się powoli po domu, dotarli do pomieszczenia, które w latach świetności było salonem, i gdzie znajdował się kominek. Postanowili pójść po chrust i nim napalić, by stało się jasno i ciepło.

– My tu same nie zostaniemy, idziemy z wami!

Wystraszone dziewczyny panikowały i jak powiedziały, tak zrobiły, choć bały się zarówno ciemnego lasu, jak i mrocznego domu. Po godzinie ogień w kominku zapłonął, co dało nawet przyjemną aurę, ale przede wszystkim oczekiwane ciepło. Pary siedziały blisko siebie, rozmawiając cicho o tym, co ich spotkało.

– Kurczę, nigdy bym nie pomyślała, że takie coś nam się przydarzy. To jak rodem z filmu i to nie komedii, raczej horroru – zaczęła Renia, a Piotrek przytulił ją do siebie, by dodać jej otuchy.

– Ma to jednak swoje plusy. Jesteśmy razem, rodzinnie spędzamy czas bez telewizora, telefonu i Internetu. Wreszcie jest czas porozmawiać – wyliczał Piotrek.

– Wolałbym przy grillu i piwku, gdybym miał wybierać – odparł Paweł.

– Tak, masz rację, tylko że nigdy nie masz na niego czasu, bo ciągle jesteś w pracy – ripostował brat.

– Z czegoś trzeba żyć, płacić kredyty. – Paweł zaczynał robić się nerwowy.

– Chłopaki, przestańcie! Nie ma co się kłócić, zwłaszcza że sytuacja i tak nie jest prosta. Swoją drogą, ciekawe, kto tu mieszkał.

Wszyscy zaczęli rozglądać się dookoła w poszukiwaniu dowodów czyjegoś jestestwa.

– Może rozejrzymy się po domu? – Piotrek spojrzał na dziewczyny.

– Dobra. – Renia nabrała odwagi, bo po godzinie przebywania w tym miejscu oswoiła się nieco z sytuacją. Anna nie była zachwycona pomysłem, lecz sama zostać w pokoju nie chciała.

Gdy z włączoną latarką zaczęli krążyć po domu natrafili na pomieszczenie, które było zamknięte na klucz. Z zewnątrz widzieli wcześniej, że jedno z okien jest zasłonięte jakąś szmatą i prawdopodobnie był to właśnie ten pokój.

– Znajdźmy klucz. – W Reni odezwał się instynkt detektywa i poszukiwacza zarazem.

– Nie rób tego! – krzyknęła spanikowana Anna, ciągnąc za rękaw Pawła, który też chciał zajrzeć do środka. – Mam dosyć, wracajmy do pokoju z kominkiem. Boję się! – Anna znowu płakała. Widać było, że była jedynaczką, której nikt w żaden sposób na przeciwności losu nie uodpornił. Wszystko w jej życiu miało toczyć się prostą, świetlaną drogą, bez jakichkolwiek zakrętów i komplikacji.

– Wracajcie do saloniku, my z Renią powęszymy trochę. – Piotrek nie widział sensu w dalszej penetracji terenu ze spanikowaną bratową. Paweł zabrał żonę do salonu, lecz dało się słyszeć, jak szeptał do niej z pretensją, że jest zwykłą panikarą.

Piotrek z Renią przy blasku latarki chodzili po domu. Trafili do kuchni, w której wszystko pokryte było pajęczynami i grubą warstwą kurzu. Wszystkie przedmioty jednak poukładane były w nienagannym porządku, nie licząc kilku leżących na podłodze, które najprawdopodobniej zrzuciły leśne zwierzęta. To wyraźnie wskazywało, że dom nie został opuszczony w pośpiechu. Para trafiła też do spiżarni, w której stały zakurzone aluminiowe gary, słoiki oraz butelki wypełnione jakimiś płynami, lecz goście, choć pragnienie i głód zaczynały im bardzo doskwierać, nie zamierzali sprawdzać ich zawartości.

Z kuchni na wyższy poziom domu prowadziły wąskie schody.

– Idziemy? – Piotrek wolał upewnić się, czy Renia ma jeszcze chęć i siły sprawdzić, co jest na górze.

– Pewnie – nie bez strachu odparła Renia.

Schody skrzypnęły i coś głośno upadło na betonową posadzkę w kuchni.

– Nic wam nie jest? – krzyknął Paweł z saloniku.

– Nieee, tylko puszka upadła na podłogę. Wszystko okay! – odkrzyknął Piotrek.

Odgłos upadającej i turlającej się puszki niósł się po całym parterze, co wywołało ciarki na plecach Reni. Wdrapała się jednak z Piotrkiem na piętro, na którym było jedno pomieszczenie, trudne do zidentyfikowania. Mieścił się tam stolik z lampą naftową i przystawionym do niego jednym krzesłem. Pod blatem umieszczona była szuflada. Piotr próbował ją otworzyć. Przez chwilę szarpał się z nią, jednak bez efektu. Wyglądało to tak, jakby jakaś niewidzialna ręka trzymała ją od tyłu i broniła do niej dostępu.

– Zostaw to, wracajmy, mam dosyć wrażeń. – Renia ciągnęła go ku schodom, by wrócić do w miarę bezpiecznego saloniku na dole.

Nagle szuflada ustąpiła, a pusty kałamarz, który stał na blacie biurka, spadł na drewnianą podłogę, rozbijając się na dwie części. Piotr poświecił latarką do szuflady i jego oczom ukazał się bardzo stary zeszyt obłożony w gazetę.

– Co to jest? Wygląda jak notes, może to zeszyt z przepisami? – Renia nie kryła ekscytacji znaleziskiem.

– Dzień dwudziesty lutego tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku. Jest bardzo zimno… – Piotrekzaczął czytać notatki z zeszytu.

– O Boże! To pamiętnik, prawdopodobnie mieszkańca lub mieszkanki tego domu… – Renia była w szoku. – Weźmy to i wracajmy na dół.

Gdy pomału i ostrożnie, by o nic się nie potknąć, zbliżali się do salonu, usłyszeli kłótnię młodego małżeństwa. Zatrzymali się w korytarzyku, nie wiedząc, czy lepszym rozwiązaniem byłoby jej przerwanie, czy pozwolenie na kontynuację.

– Opamiętaj się! – podniósł głos Paweł. – Nic się nie dzieje. Jutro wezwiemy pomoc, przecież ktoś musi tu niedaleko mieszkać. Może ktoś zobaczy nasz samochód w lesie i zacznie nas szukać.

– Wszystko przez tego twojego brata dziwaka – szeptała Anka, która chyba zapomniała, że w ciszy nocnej słychać nawet przelot komara, a co dopiero ludzki głos. – Gdyby nas tu nie przywiózł, siedzielibyśmy w domu na kanapie, oglądając serial.

– Chciał dobrze, wie, że ostatnio żyję w napięciu. – Paweł zaciekle bronił brata. – Zawsze lubiłem majsterkować, czuć zapach smaru, po co mi była ta sprzedaż? – zadał pytanie sam sobie.

– Jak to: po co? – Anna wstała z podłogi i kopnęła starą butelkę swoim drogim kaloszem na znak złości. – Po to, by kupić mieszkanie, wyprawić wesele, kupić samochód… – zaczęła wymieniać. – Wszystko dla nas…

– Na pewno dla nas? – Paweł był wzburzony.

– Wkraczamy? – Piotrek spojrzał na Renię, a ona kiwnęła głową na znak zgody, po czym weszli do ciepłego saloniku.

Młodzi przypomnieli sobie, że nie byli w domu sami, nie zamierzali się jednak tłumaczyć, choć domyślali się, że wszystko było słychać. Paweł poczuł się trochę głupio wobec brata i chcąc złagodzić sytuację, zagadnął o nazbierane grzyby:

– Może coś z nich przyrządzimy? Nie mamy nic poza nimi, żadnego tłuszczu, soli. Może garnek by się znalazł… – zastanawiał się głośno.

– Przed domem jest studnia. Może jest w niej woda? – zastanowiła się Renia. – Wezmę latarkę i sprawdzę – zaproponowała. Czuła dziwne napięcie, dzięki któremu nabrała jakiejś heroicznej odwagi.

– Pójdę z tobą – zaofiarował się Paweł.

Tłumaczył się z kłótni, obarczając winą siebie oraz pracę. To ładnie, że nie mieszał w to Anny, ale wszyscy wiedzieli, że to ona miała wysokie wymagania co do standardu ich wspólnego życia. Zupełnie inne niż Piotrek z Renią. Obie pary stanowiły wielki kontrast. Byli jak niebo i ziemia, lecz czy tak do końca? Czy ich marzenia o szczęściu były aż tak różne?

O ile Piotrek z Renią idealnie dopasowali się ideologią, o tyle w sytuacji Pawła można by się sprzeczać. Napędem dla poczynań Pawła była żona Anna. To ona stawiała mu wysokie poprzeczki, wmawiając, że da sobie radę ze wszystkim. Faktycznie dawał, okupując to jedenastogodzinną pracą dzień w dzień oraz roboczymi weekendami, co nie zawsze skutkowało finansowym sukcesem. Społeczeństwo bogaciło się, po czym ubożało, wszystko zależne było od koniunktury, czasów, rządu, polityki i wojen na świecie. Jak zawsze.

Owszem, z czasem szef awansował Pawła na kierownika salonu, powierzył mu kontrolę nad nowo powstałym salonem na obrzeżach miasta. On jednak po zamknięciu salonu wchodził do serwisu i rozmawiał z kolegami mechanikami. Interesowało go, jak minął im dzień, jakie usterki były najczęstsze, jak poradzili sobie z wymianą klocków, oleju i tak dalej. Miał ochotę zakasać rękawy i pomóc młodszym kolegom, czasami nawet to robił, brudząc swój elegancki garnitur. Wtedy czuł, że pomylił się w życiowych wyborach. Jeszcze nie wiedział, albo nie chciał dopuścić do świadomości, jak bardzo, ale wiedział, że na pewno tak się stało.

– Mamy wodę! Nie ze studni, bo ta była zanieczyszczona, ale w beczce nazbierała się deszczówka. Jak ją przegotujemy, to będzie zdatna do picia. Prawda? – Paweł skierował to pytanie do brata biologa.

– Nic nam nie będzie. – Piotrek ucieszył się, widząc zaangażowanie Pawła. Anna, nadal naburmuszona, siedziała w kącie, oglądając swoje paznokcie, jakby chciała dokonać kontroli, czy aby nie zniszczyły się w tych strasznych warunkach. Co chwilę zerkała też na telefon, mając nadzieję na cudowne odnalezienie zasięgu, mimo że nie ruszyła się z miejsca.

W kuchni znaleźli stary garnek i postawili go na rozżarzonym palenisku. Wrzucili do niego nazbierane grzyby i, czekając na ich ugotowanie, modlili się, by ta noc szybko minęła. W saloniku zapach lasu mieszał się ze stęchlizną pomieszczenia, a przy każdym ruchu także z nazbieranym na podłodze kurzem. Wywar z grzybów gotowy był po niespełna trzydziestu minutach i zupełnie nie przypominał niczego, co do tej pory spożywali. Był po prostu grzybową breją o bliżej nieokreślonym kolorze. Każdy, poza Anną, coś pochlupał i tyle z tego jedzenia było.

– Szkoda, że ziemniaki nie rosną w lesie. Taka pyrka z ognicha to dobra rzecz – próbowała rozweselić towarzystwo Renia.

Pochodziła z Poznania, była typową „poznańską pyrą”, dość skąpą lub, jak kto woli, oszczędną. Wszystkie jej zalety podobały się Piotrkowi. Nieraz opowiadał, jak to z dwóch ziemniaków potrafiła zrobić obiad. Teraz też przypomniał jedną z tych historii.

– Najlepsze placki ziemniaczane w całej okolicy! Palce lizać – skończył anegdotę o ziemniaczanym daniu, na co Anna spojrzała na niego ze zgrozą, nie rozumiejąc ni w ząb, jak można cieszyć się z takich koszmarnych dań. Na szczęście ugryzła się w język.

Te cztery osoby stanowiły interesujący widok. Płonący kominek rzucał ciepłe, żółte światło na zarysy postaci. Paweł opierał się o ścianę, Anna wkurzona siedziała na podłodze z podkulonymi nogami, Piotrek przytulał Renię, całując ją w czoło co kilka minut, a ona poddawała się tej pieszczocie z wielką radością.

– Aaa! – Piotrek wyskoczył jak filip z konopi. – Znaleźliśmy coś. Zobaczcie.

Wyjął z kieszeni bluzy zeszyt, który znalazł w biurku. Paweł i Anna spojrzeli na niego z zaciekawieniem, spodziewając się jakiejś rozrywki.

– To chyba własność mieszkańca tego domu. Był w pokoiku na górze, w starym biurku – tłumaczyła Renia. – Przeczytamy? Właściciel raczej nie żyje, więc nie łamiemy żadnych zasad. Gdyby żył, zabrałby go ze sobą, prawda? – Spojrzała na Piotrka w poszukiwaniu potwierdzenia tej analogii.

– Pewnie, przynajmniej ubarwimy ten koszmarny wieczór. – Paweł spojrzał w kierunku żony.

– To ja zacznę czytać pierwsza – zdecydowała Renia.

Zanim to zrobiła, obejrzała dokładnie zeszyt. Był bardzo stary. Gazeta, w którą go owinięto, była z 1964 roku. Drobny druk był już zatarty i nie do odczytania. Pierwsze strony zeszytu zapisane były piórem. Większość pismem ładnym, starannym, lecz część bardzo niechlujnym, pochylonym i jakby bez składu. To sprawiało wrażenie, że pisały dwie osoby lub jedna, lecz

w okresach lepszego i gorszego samopoczucia.

Z kominka dochodziły trzaski palonego drewna, zbliżała się północ i wszyscy byli już bardzo zmęczeni, lecz na pierwsze wersy otwartej na chybił trafił historii zareagowali z zaciekawieniem.

…Deszcz pada od samego rana. Jestem taka samotna… Nawet moje przyjaciółki żółtobrzuche nie przylatują do karmnika, choć mocno napchałam go ziarnami. Obraziły się może na mnie. Może wiedzą, kim jestem. Że od takich nie przyjmuje się jedzenia, ale przecież żyć trzeba… a może nie?

Spojrzeli po sobie. Paweł nie wiedział, co powiedzieć.

– To kobieta. Żółtobrzuche to na pewno sikorki – zinterpretował Piotrek.

– To pamiętnik – pierwszy raz od momentu kłótni odezwała się Anna.

Renia czytała dalej.

Jutro siódmy dzień tygodnia.Dzień święty, jak to mówili w szkole. Jak ta nauczycielka miała na imię? ...Pani Genowefa? Tak. Ona tak mówiła, a potem biła nas po rękach drewnianą linijką. Za co? Już nie pamiętam. Chyba za nic. Tak dla zasady. „Na zapas” – czasami tak mówiła. „I pamiętajcie, w niedzielę do kościoła, wszyscy!” – rozkazywała. Nie obchodziło jej wcale, że do kościoła miałam kilka kilometrów, z czego trzy lasem. Sprawdzała potem każdego z osobna, jakie było kazanie. Jak któreś dziecko nie wiedziało, to liniał szedł w ruch. Cholerna stara baba! Niedoszła siostra zakonna. Mareczek z drugiej „b” podsłuchał, jak mówili kiedyś w szkole, że złapali ją z księdzem w łóżku. Wtedy, jako dziecko, nie wiedziałam, co złego było w tym, że siostra zakonna śpi z księdzem w łóżku. Z kim miałaby spać? Z mężem? Ale wtedy byłam dzieckiem, teraz rozumiem, skąd w niej było tyle nienawiści do dzieci, koleżanek nauczycielek i całego świata… Wredna małpa, tfu…

– Co za historia… – zamyślił się Paweł. – Ciekawe, kim była ta kobieta. Na pewno mieszkała tu od dziecka, świadczy o tym odległość, o której mówi, a to oznacza, że i my mamy około czterech kilometrów do wsi. Swoją drogą, jutro od rana ruszamy… Czytaj dalej, Reniu, to bardzo ciekawa lektura.

...Wreszcie wiosna. Życie budzi się ze snu. Ja chyba też, choć nie wiem, czy chcę. Nie warto. Wiem! Nie chcę. Trzeba było odważyć się i zjeść tego dorodnego sromotnika, co wyrósł pod samym płotem. Natura zrobiła to dla mnie. A ja co? Zmarnowałam okazję. Przyniosłam go do domu. Owszem, pokroiłam. Usmażyłam nawet, a potem dałam tej głupiej kurze France. Niech zdycha. Była najgłupszą kurą z całej gromady. Niosła tylko dwa jajka dziennie. Po co mi ona? Niech kona. Konała. Wiła się jak wąż. Patrzyła na mnie tymi wytrzeszczonymi oczami, które trucizna jeszcze bardziej podkreśliła i przekrwiła. A zdychaj!

Szkoda takiego sromotnika… Trzeba było go zjeść albo dać jemu… Niechby tak konał!

Wszyscy spojrzeli po sobie. Na strychu coś skrzypnęło i upadło, aż wszyscy się wzdrygnęli.

– Ja stąd wychodzę! Mam dość tej wyprawy i tego domu. Paweł, zabierz mnie stąd! – Anna popłakała się strasznie roztrzęsiona. Paweł przytulił ją mocno i pocieszał.

– Sprawdzę, co tam na górze. – Piotrek, zawsze bardziej strachliwy z bliźniaków, tego dnia wykazywał się niesamowitą odwagą. Renia poszła z nim, bo wszystko lubili robić razem. Nawet bać się woleli razem, niż każde z osobna. Na górze, w pokoiku, gdzie znaleźli pamiętnik, uchyliło się od wiatru okno i zrzuciło stojący na parapecie stary dzbanek.

– Może to jakiś znak? – dywagowała Renia.

– Tak, Reniu, to znak, że jest jesień, są wiatry i deszcze. To normalne, zwłaszcza w lesie.

Pocałował ją na pocieszenie w nos, choć sam czuł się dość nieswojo. Spojrzał jeszcze raz na biurko, poświecił na nie latarką.

– Co to jest? – Pochylił się nad blatem. – 1964?

– Powtórzone wielokrotnie, w słupku… Raz, dwa, trzy… – Renia liczyła dalej. – Powtórzone trzydzieści razy.

Rozdział 2 Tacy sami, choć różni

Kończyło się lato i ewidentnie czuć było nadchodzącą jesień. Paweł na co dzień czuł się tak, jakby żył uwięziony w szklanej pułapce, którą zresztą zafundował sobie na własne życzenie.

Pracował w salonie samochodowym od trzech lat, od ukończenia technikum mechanicznego. Jako uczeń odbywał praktykę w warsztacie tego właśnie salonu, zdobywając zaufanie i uznanie właściciela, który widział w nim potencjalnego pracownika. Paweł potrafił naprawić wszystko, a do tego miał bardzo dobry kontakt z – często wybrednymi – klientami. Zawsze ciągnęło go do samochodów i, odkąd pamiętał, zawsze coś majsterkował, rozkręcał, a potem naprawiał – ku radości lub złości rodziców, bo próby nie zawsze kończyły się sukcesem, jak wtedy gdy rozkręcił mikser mamy. Nie dało się go już poskładać. Preferencje Pawła były widoczne gołym okiem, jego brat bliźniak natomiast zawzięcie uczył się pisać, mozolnie kopiując literkę po literce. „Z jednego będzie majster, a z drugiego naukowiec” – śmiali się rodzice, gdy stali nad bliźniakami, kręcąc głowami.

Paweł początkowo pracował w serwisie jako mechanik, ale zawsze ciągnęło go do świata mieszczącego się za ścianą warsztatu. Do oszklonego, wysokiego budynku, w którym stały piękne, pachnące nowością samochody prosto z fabryki. To był świat, do którego chciał się dostać. Jego głowa od zawsze była pełna marzeń i wierzył, że każdy może osiągnąć wszystko, czego zapragnie. Postanowił zrealizować założony plan i aby go osiągnąć, poszedł na zaoczne studia ekonomiczne. Rozumiał, że jeśli nie będzie miał wykształcenia, szef nie będzie w stanie go awansować do działu sprzedaży, choć wiedział, że „młody” (jak go czasem nazywali) jest bardzo inteligentny, a na samochodach znał się jak mało kto. Mógł mówić o nich bez końca, ukazując wszystkie walory silnika, amortyzatorów i czego tam klient sobie jeszcze nie zażyczył. Dzięki tej wiedzy szef po półtora roku przeniósł go z warsztatu do salonu. Nie bez żalu, bo wiedział, że tym sposobem stracił bardzo zdolnego mechanika. Początkowo Paweł był asystentem sprzedawcy. Miał nauczyć się procedur związanych ze sprzedażą, obsługą klienta oraz tworzeniem umów kredytowych i leasingowych. Gdy chodziło o walory techniczne pojazdu, zawsze oddawano mu głos, bo tylko on potrafił tak pięknie mówić o parametrach pojazdów.

W pracy poznał Annę, która pojawiła się w salonie jak powiew świeżego powietrza w tym tak sterylnie czystym pomieszczeniu. Rodzice planowali kupić dziewczynie samochód, który miał być prezentem na osiemnaste urodziny. Byli bardzo zamożni i mieli wysokie wymagania, którym salon sprostał, choć Paweł, mówiąc o walorach technicznych samochodu, kierował swoje wypowiedzi tylko i wyłącznie do Anny. Ku zadowoleniu zauroczonej sprzedawcą dziewczyny transakcja została zawarta i auto zakupiono. Paweł sprytnym sposobem, bo pod pretekstem pomocy w razie awarii, uzyskał telefon Anny. Od tamtego dnia spotykali się niemal codziennie, a z czasem zostali małżeństwem.

Dwa lata później Paweł awansował i został prawą ręką kierownika.

– Wspomniałem pani, że to najnowszy wzór tapicerki, zachwalany na targach samochodowych we Frankfurcie? Nowy trend. – Paweł próbował przekonać klientkę, do której już tracił powoli cierpliwość, choć jego uśmiech nadal był sztucznie przyklejony do twarzy.

Kobieta przyszła oglądać samochód, który sobie wymarzyła. Jak się okazało, w praktyce poza marką i kolorem nie miała o niczym bladego pojęcia. Nie wiedziała, jaki chce typ silnika, jaką skrzynię biegów, nic. Wiedziała, że ma być w kolorze złotym. Kiedyś na takie wyzwanie Paweł zareagowałby z entuzjazmem, bo lubił takie przypadki, w których bogata klientka dawała sobie wcisnąć najlepszy wóz z full wypasem, czyli wszystkim, za co dodatkowo można było zgarnąć kasę. Szczególnie kobiety zadowolone były z obsługi kierownika salonu, przystojnego blondyna, wyglądającego niczym David Beckham. Kupiłyby od niego wszystko.

Tak było kiedyś, później Paweł stracił chęć bycia sprzedawcą, nie chciał już opowiadać bogatym paniom o zaletach silnika, bo nic z tego i tak nie rozumiały. Nie miał ochoty przekonywać zarozumiałych facetów o jakości materiałów użytych do produkcji podzespołów, bo oni właśnie uważali odwrotnie. Miał dosyć tych, którzy przychodzili do salonu podbudować swoje ego, choć dobrze wiedzieli, że nie stać ich na nowy samochód. On to dobrze wiedział od momentu, gdy przekroczyli szklane drzwi.

Paweł w duszy tęsknił do majsterkowania. Nie satysfakcjonowała go ani wysoka pensja z prowizją od sprzedaży, ani ładny garnitur i czyste ręce. Wieczorami, gdy wracał do mieszkania, schodził do piwnicy i rozkręcał, co się dało. Jak wtedy, gdy był dzieckiem, jak wtedy, gdy był „na warsztacie”.

Brat jego, Piotr, studiował biologię. Kochał przyrodę i to, co

go otaczało. Interesował się rozmnażaniem paproci, grzybów, wszystkiego. Chciał znaleźć odpowiedzi na różne pytania na studiach właśnie, a potem tę wiedzę przekazywać dzieciom w szkole. Miał proste plany, nienaukowe jednak, wbrew temu, co sądzili kiedyś jego rodzice. Piotr był skromny i tą skromnością uwiódł Renię, koleżankę z młodszego rocznika. Chodzili ze sobą, spacerując boso po trawie, czując bliskość natury i dzieląc się swoimi pasjami.

Piotr, po ukończeniu studiów, wynajął małe mieszkanie i zamieszkał w nim z Renią, Paweł natomiast po awansie kupił własnościowe na kredyt. Było odpowiednio duże, by zadowolić Annę oraz jej zamożnych rodziców. Teściowie byli zadowoleni z zięcia, który pracował w prestiżowym salonie i zarabiał niemało. Istotne było, że zapewniał ich córce dobrobyt. Szczerze mówiąc, nie obchodziło ich jego samopoczucie, choć widać było, że coś go martwi.

Piotr i Renia zostali nauczycielami i żyli z dwóch niewielkich, budżetowych pensji. Planowali ślub, jednak ciągle brakowało im czasu, a najbardziej, niestety, pieniędzy. Piotr był szczęśliwym człowiekiem, ponieważ uczył dzieciaki biologii, tak jak to sobie wymarzył. Był pasjonatem, więc jego lekcje odbywały się często w lesie, na co kręcąca nosem dyrektorka przystawała od czasu do czasu. W lesie pokazywał dzieciom naturę z jej najpiękniejszej strony. Klękał na podłożu i zaglądał grzybom „pod spódnicę”, jak to mówiły dzieciaki, by obejrzeć ich blaszki oraz pieniek. Nie miał sumienia wyrwać grzyba bez powodu, choćby był nawet sromotnikiem. Dzieci były zachwycone tymi lekcjami. Piotr pisał nawet projekty dotyczące nowoczesnych metod nauki i wysyłał je do ministerstwa, by dzięki nim uzyskiwać dla szkoły środki na tego typu eskapady. Dyrektorka z czasem przestała kręcić nosem, a nawet była dumna ze swojego pracownika, chwaląc go na spotkaniach Związku Nauczycieli Polskich i nie tylko. Piotr niespodziewanie stał się wzorem nauczyciela.

Martwił się jednak starszym o minutę bratem Pawłem, który spełniał się w swojej pracy, był szanowany i znał się na tym, co robił, lecz – Piotrek to wiedział – był tylko pozornie szczęśliwy, ponieważ brakowało mu usmarowanych pracą rąk. Do momentu, kiedy poznał Annę, pieniądze nie były dla niego priorytetem. Piotr nie wiedział, jak bratu pomóc i co mu doradzić. Może zmianę żony?

Istnieli w nieco innych światach, mieli inne priorytety, cele. Jedno było niezmienne: kochali się tak, jak tylko potrafią bliźnięta.

A teraz znaleźli się tu, w tym tajemniczym domu…

Rozdział 3 Wieśniak

Wioska Gajówka oraz bliźniacza Leśniczka były oddalone od siebie nieznacznie, więc wybudowano jedną wiejską szkołę, do której uczęszczali ich mali mieszkańcy. Uczyli tam nauczyciele, których los nie wiadomo dlaczego wygonił z miasta. Może nie sprawdzili się tam, a może uciekali przed kimś lub przed czymś, jak ta niedoszła siostra zakonna, zwana dalej katechetką. Szkoła miała cztery izby, w której uczyły się klasy mieszane. Nie wiadomo, jak łączono te zajęcia, jakim trybem i programem je scalano, dość wiedzieć, że pierwszo-, drugo- i trzecioklasiści siedzieli w jednej klasie. Nikt tego nie sprawdzał ani nie kontrolował. Rodzice zajęci na gospodarce nie wnikali, czego i w jaki sposób uczyły się ich dzieci. Miały tylko być grzeczne i na czas wracać do domu. No, i chodzić do kościoła!

– Tadzik, wstań! – katechetka krzyknęła na nieśmiałego ośmiolatka, który ze strachu przed nią o mało co nie posikał się w spodnie.

– Tak, psze pani.

– Nie byłeś w kościele. Widziałam, że kręciłeś się wokół, a potem zniknąłeś. Na pewno poszedłeś znowu do lasu.

– Nie, psze pani, byłem – kłamał chłopiec.

– To o czym było kazanie? – Kobieta nie dawała za wygraną.

– O Judaszu – szepnęła blondwłosa Lilka, by pomóc koledze.

– O Jonaszu – odpowiedział.

– Ha, ha – zaśmiała się cała klasa.

Od dawna Tadzik był pośmiewiskiem wszystkich. Nie wiadomo dlaczego. Już w zerówce wołali na niego „wieśniak”, choć był ze wsi jak wszyscy inni. Nie wyróżniał się niczym szczególnym, nie miał lepszych ani gorszych ubrań, nie był brzydszy ani ładniejszy niż inni. Po prostu ktoś tak kiedyś sobie umyślił, że zrobi z niego ofiarę losu. I tak się stało. Śmiano się z niego zawsze i wszędzie. Cokolwiek zrobił, stawało się to źródłem kpin. Nawet nauczycielom się to udzieliło i razem z uczniami poniewierali młodym Tadeuszem Beczką. Może była to wina nazwiska? Trudno powiedzieć. Tylko drobna Lilka nie śmiała się z niego nigdy. Było jej przykro i wstyd za innych. Nie bratała się z nim, a wręcz trzymała się od niego z daleka. Czuła, że lepiej mieć do niego dystans. Starała się być neutralna, choć nie wiedziała wcale, co to słowo znaczy. On natomiast zawsze ją bacznie obserwował, lecz nie miał odwagi się do niej odezwać. Czuł, że to jedyna nieszkodliwa w całym otoczeniu osoba.

Gdy Tadzik skończył dwanaście lat, postanowił zawalczyć o siebie i zadbać o nią. O siebie, by nikt mu już więcej nie szkodził, żeby nie krzyczano za nim: „Wieśniaku, co robisz? Wieśniaku, gdzie idziesz, krowy doić?”. O nią dlatego, że dobrze pamiętał, ile razy mu pomogła, niczego w zamian nie żądając. Do tego była najśliczniejsza na świecie, złotowłosa, z długimi warkoczami i błękitnymi oczami. Gdyby mieszkała w mieście, byłaby żywą reklamą sklepu z zabawkami, lecz na wsi była tylko jedną z wielu dziewczynek, które po szkole pomagały rodzicom w gospodarstwie. Tadzik świata poza nią nie widział. Pewnego razu w kolorowej gazecie widział duże miasto i wtedy zamarzył, aby tam z nią uciec. Ze swoją Lilką.

Czasami śledził ją lub chociaż wzrokiem odprowadzał do domu, bo oficjalnie nigdy z nim iść nie chciała. Widziała przemianę, jaka w nim nastąpiła, niestety niekorzystną. Gdy skończył piętnaście lat, zmężniał i stał się silny, a siłę swoją poznał, uderzając ojca tak mocno, że ten przerażony upadł na ziemię. Od tego momentu ojciec zrozumiał, że syn to prawie mężczyzna, więc należy czuć do niego respekt. W głowie Tadzika rodziły się demony. Trudne dzieciństwo nie ukształtowało go odpowiednio. Strata matki, która zmarła, gdy miał pięć lat, i władczy ojciec, to zbyt trudna sytuacja do podźwignięcia przez małe dziecko. No i szkoła… „Wieśniak, wieśniak” – nieraz te słowa budziły go ze snu, czuł wtedy, jak oblewał go zimny pot.

Lilka wiedziała, że Tadzik to już Tadeusz. Jednak nie jak ten szlachetny z Mickiewicza, o którym czytała w szkole. Nieraz widziała jego mrożący krew w żyłach wzrok, który, gdyby mógł, zabijałby.

– Czemu za mną chodzisz? – spytała, gdy kolejny raz ją śledził.

– Bo ja… Słuchaj, Lilka... – zaczął niepewnie. – Zakochałem się w tobie już w przedszkolu, no, może w pierwszej klasie. Musisz się ze mną ożenić – skończył zdecydowanym głosem.

– Jak już, to wyjść za mąż – sprostowała dziewczyna. Niepotrzebnie, bo natychmiast zobaczyła w jego oczach ogień. Zobaczyła to, co budziło strach i przerażenie.

– Liiilkaaaa! – Z oddali słychać było głos nawołującej dziewczynę matki. Czekała na nią jak zawsze z niecierpliwością, bo krowy były niewydojone, a i chleb nieupieczony.

– Muszę lecieć, cześć. – Dziewczynka odwróciła się na pięcie i z duszą na ramieniu popędziła do domu.

– Tylko pamiętaj, będziesz moją żoną! – krzyknął jeszcze za jej plecami, ale już tego nie usłyszała.

Rozdział 4 Trwoga

Wtorek, 13 lipca, 1963 r. Czym ja się stałam? Ciągle się boję. Czegoś, kogoś… Tyle lat po śmierci ojca wszystko jest nie tak. Mama nie daje sobie rady, całe gospodarstwo na naszej głowie. Dlaczego Bóg nam go zabrał? Chciałam się uczyć, uciec stąd jak najdalej, zostawić to wszystko, tę głuszę, ten las, tych ludzi… tego… wieśniaka. Jego boję się najbardziej. Wczoraj znowu szedł za mną. Udawałam, że go nie widzę. Dogonił mnie. Podszedł. Chwycił za jeden z warkoczy i obciął mi pukiel włosów. „Lila, będziesz moja!” – tak powiedział. (…)

– Na kartkach pamiętnika jest rozmazany atrament, ona chyba płakała, pisząc to. – Renia ukradkiem wytarła łzę. – Co za biedna dziewczyna.

– Jak to biedna? Nagle jej współczujesz? Przed chwilą czytałyśmy, jak zabiła kurę, którą nazywała po imieniu! – Anna próbowała przypomnieć sytuację sprzed chwili, w której bohaterka pamiętnika była katem, a nie żadną udręczoną Lilką.

– Aniu, mamy zamazany obraz, bo zaczęliśmy czytać niechronologicznie. Teraz czytam od początku, od momentu, gdy zaczęła pisać ten dziennik.

– To zmienia postać rzeczy. Dorzucę drewna do kominka, a ty, Reniu, czytaj dalej. – Paweł usiadł z powrotem i przytulił roztrzęsioną Annę do siebie.

(…) Płakałam cały wieczór. Mama podeszła do mnie, pytała, co mi jest. Myślała, że się nieszczęśliwie zakochałam. Powiedziałam jej o Tadziku. Śmiała się i mówiła, że to u Beczków normalne i że jego owdowiały ojciec też ciągle ją podrywa, ale to przecież niegroźne, takie tam chłopskie gadanie. Zastanawiałam się nad tym. Może mama ma rację. Uspokoiłam się trochę, ale niepokój w głębi duszy pozostał. Porysuję trochę, dobrze, że nowa nauczycielka, młodziutka pani Ela, dała mi kartki i ołówki. Mówi, że jestem uzdolniona. Ona się chyba zna, bo przyjechała uczyć do nas aż z Legnicy. Narysuję moje biurko. Pani Ela mówiła, że to się nazywa martwa natura.

– Zobaczcie, tu jest naprawdę narysowany ten pokoik na górze, to biurko, które widziałam z Piotrkiem. – Renia zafascynowana chodziła z pamiętnikiem po salonie i pokazywała rysunek Pawłowi i Annie.

– Jak ładnie narysowane, faktycznie dziewczyna miała zdolności – potwierdził Paweł. – I to biurko jest tam na górze?

– Tak, chcesz zobaczyć? – zapytał chętny do pokazania tego miejsca bratu Piotrek.

– Pewnie. Dziewczyny, zaraz wracamy.

– Coś u was nie tak, Aniu? – Renia wykorzystała chwilę samotności, by pociągnąć Annę za język w sprawie kłótni i ciągłej frustracji Pawła.

– A, takie tam małżeńskie problemy – próbowała bagatelizować Anka.

– Aniu, ja nie chcę się wtrącać, ale jesteśmy prawie rodziną i gdybyś chciała pogadać, to możesz na mnie liczyć.

– Dzięki. – Anna chyba poczuła się lepiej, bo pocałowała Renię w policzek.

– Fascynująca opowieść, prawda? – Renia gładziła kartki pamiętnika, jakby chciała je jakimś czarodziejskim pyłem utrwalić na zawsze, by nigdy nie spłowiały.

– Tak, to prawda. Ciekawe, co będzie dalej. Też kiedyś pisałam pamiętnik. Człowiek chyba zaczyna robić to wtedy, gdy nie ma się komu wyżalić… – Anna zamyśliła się. – Nie mogłam zwierzać się mamie, bo miała swoje problemy z ojcem.

– Nie wiedziałam – odezwała się Renia.

– A, to nic… – Anna zreflektowała się, że powiedziała za dużo. – To nic, nic. Było, minęło.

– Kurde, szok. Pokój jak z obrazka!. – Paweł był podekscytowany.

Bracia wpadli z powrotem do salonu, zachowując się tak, jakby odkryli Amerykę.

– Czytamy dalej? Mogę teraz ja? – zapytała Anna i przejęła pałeczkę.

Niedziela, 15 sierpnia, 1963 r. Wracałam z mamą z kościoła. Beczki szły za nami. Ten stary Beczka nie mógł nawet po kościele powstrzymać się od obleśnych uwag. Mama bardzo kaszlała. Mówiła, że to od przeziębienia. Martwię się. Nie wiem, co by się stało, gdyby jej zabrakło. Nie mogę nawet o tym myśleć. Rok temu pani Jadzia ze wsi zmarła na kaszel.

Sobota, 20 listopada, 1963 r. Wieczorem ktoś zapukał do drzwi. Bardzo mocno i głośno. Stali w nich ojciec Beczka i syn Tadeusz. Mama zbladła, a ja zesztywniałam. Było już późno i ciemno wokół, zresztą wokół naszego domu było zawsze ciemno, tylko las szumiał głośno. Nikt nawet nie chce kupić tego domu, choć jest najładniejszym w całej wsi, a nawet i w całej okolicy. Podobno był kiedyś dworkiem średnio zamożnego szlachcica, który podarował go mojej prababce w dowód nie wiadomo czego. Wierzyć czy nie, z jakiegoś powodu stał się własnością moich przodków. Oszklone kolorowymi szkłami lufty niczym witraże wpuszczały latem pięknie ubarwione promienie słoneczne. Kolory tęczy przy tych witrażach to nic.

Ale wracając do nachodźców… Ciekawe, czy można tak powiedzieć. Ale skoro są najeźdźcy, to może są i nachodźcy. Muszę zapytać panią Elę.

Wkroczyli do domu bez zaproszenia i zakomunikowali, a właściwie stary Beczka powiedział, że ja mam być żoną Tadzika. Mama próbowała to jakoś rozwiązać, choć plątał jej się język, a ręce drżały.

„Ona jest taka młoda i leniwa, nie nadaje się na żonę” – próbowała mnie chronić.

„Jest idealna” – głupi Tadzik zaprzeczał argumentom matki.

Stałam na schodach jak skamieniała, myślałam, że to średniowiecze, ale tak, to było średniowiecze. Znalazłyśmy się w potrzasku. Dwie bezbronne kobiety i dwóch niebezpiecznych mężczyzn. Trzeba było odczekać i udawać, że się ustępuje.

„Ale kiedy?” – próbowała wysądować mama.

„Na wiosnę” – zawyrokował stary.

Podszedł do matki i klepnął ją obleśnie w pośladek, po czym swoim lepkim i śmierdzącym na odległość jęzorem wpakował jej się do ust. Myślałam, że zwymiotuję, ale i tego zrobić nie byłam w stanie. Ze strachu… Chciałam się zabić.

– Boże! To jest chore! Uciekną? – Renia nie wytrzymała, z emocji wstała i zaczęła kręcić się po pokoju.

Pozostali siedzieli jak zamurowani, patrząc, jak obruszona Renia daje upust swoim emocjom, jak miota się po pomieszczeniu, w którym kiedyś mieszkała Lila. Nie mogli nic zrobić, to była przeszłość i historia dziewczyny, której świadkami były mury tego małego dworku.

– Pawełku, przepraszam cię za tę kłótnię – szepnęła mężowi do ucha Anka, kierowana wyrzutami sumienia za nieuzasadnione pretensje. A może był to wpływ pamiętnika?

– Swoją drogą chłopak też nie miał lekko – interpretował Piotrek. – Mam w klasie takie dzieci, z których reszta robi pośmiewisko. Niektórzy się tym szczególnie nie przejmują i radzą sobie różnymi sposobami, ale słabsze dzieciaki miewają myśli samobójcze. Wiem, bo szkolna pedagog mi o tym mówiła. Zwracała nawet uwagę, by baczniej te dzieci obserwować. Co za świat! Ale, jak widać, wcale nie tak różny od tego, który był pięćdziesiąt lat temu.

– Masz rację, kochanie, ale teraz jest większa świadomość, nawet na wsi. Każdy ma komórkę, z której może zadzwonić po pomoc w każdej chwili. Ma telewizor, dzięki któremu widzi cały świat.

– Pod warunkiem że ma zasięg – skwitował Paweł.

– Czytam dalej, zobaczymy, może faktycznie uciekną. – Anna aż paliła się do dalszego czytania.

Czwartek, 20 grudnia, 1963 r.