Dziewczyna z zaułka - Magdalena Ludwiczak - ebook + książka

Dziewczyna z zaułka ebook

Magdalena Ludwiczak

0,0

Opis

Dziewczyna z zaułka – wydanie drugie, rozszerzone – to książka o poszukiwaniu własnej wartości, otwartości na innych i empatii. O tym, że życie bywa trudne, nieprzewidywalne i zaskakujące, ale mamy wpływ na jego bieg. Autorka dotyka w niej problemu zagubienia, samotności, odrzucenia, złych adopcji, prostytucji i patchworkowych rodzin, które mogą stać się szansą na nowe, dobre życie.

Główna bohaterka, Sonia, jest jedynaczką i wrażliwą nastolatką, którą, z pozoru niewinna uwaga wuja, wpędza w kompleksy. Dorasta, z przerażeniem obserwuje przyjaciółkę anorektyczkę, dostrzega nieuchronność losu i wierzy w przeznaczenie. Bo nic nie dzieje się bez przyczyny.

Sonia, nie mogąc znaleźć pracy, zakłada własną firmę cukierniczą, wyczarowuje cuda z masy cukrowej i dorabia erotycznymi rozmowami przez telefon. Wracając z nieudanej rozmowy o pracę poznaje Krysię – osamotnioną i zaszczutą przez otoczenie dziewczynę, która ciałem zarabia na życie. Od tego dnia inaczej postrzega świat. Przy następnym spotkaniu zabiera ją z ulicy.  Między młodymi kobietami rodzi się przyjaźń. Czy okaże się bardziej trwała, bo zbudowana na gorzkich fundamentach? Czy pomaganie ma sens? Czy pomagając sobie mogą pomóc też innym? Oceńcie sami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 302

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




HISTORIA NIE TAK SŁODKA JAK MYŚLISZ

Copyright © by W. L. Białe Pióro &Magdalena Ludwiczak

Zdjęcia słodkości: © Maja Szkolniak

Pomysł kompozycji okładki: Agnieszka Kazała

Opracowanie okładki: Magdalena Muszyńskaz wykorzystaniem zdjęcia: © Kaspars Grinvalds – stock.adobe.com

Skład i łamanie: WLBP

Korekta: Paulina Bartoszewska

Wydawnictwo Literackie Białe Pióro

www.wydawnictwobialepioro.pl

Wydanie: III, Warszawa 2023

ISBN: 978-83-66945-13-5

Dziękuję najbliższym za wsparcie, bez którego brakowałoby motywacji i możliwości, a także pierwszym recenzentom, którzy czytają rękopis, aby utwierdzić mnie, że warto...

M.L

Rozdział 1Miastenia

To miał być miły dzień. Czekaliśmy całą rodziną na wizytę „Człowieka sukcesu” znanego ze sceny i ekranu kolorowego, ruskiego Rubina, widzianego zawsze w otoczeniu sławnych na owe czasy kabareciarzy i piosenkarzy.

W naszym mieście miał się odbyć koncert sławnej, obcego pochodzenia, acz mieszkającej w Polsce, piosenkarki. Cała mieścina szykowała się do Domu Kultury na występ, któremu przewodził właśnie oczekiwany przez nas gość. Wystrojeni, z wysupłanymi na tę okoliczność pieniędzmi mieszkańcy uiścili należność za bilet. Zrobiliby wszystko, by posłuchać ulubionych piosenek z coniedzielnego programu. „Koncert życzeń” to był rytuał. Polacy siedzieli przed telewizorami po niedzielnym obiedzie, zachwycając się Krzysztofem Krawczykiem, Ewą Bem, Eleni, Zbigniewem Wodeckim i innymi sławami polskiej estrady. Piękne stroje z tkanin „spod lady” bądź sprowadzanych z zagranicy lśniły na ekranie. Konfetti, serpentyny oraz imitująca szlachetne brylanty biżuteria błyszczały, przywodząc na myśl wielki świat.

Pamiętam mojego dziadka Alosia, był jednym z tych wiernych widzów, którym niedziela mijała w oczekiwaniu na program zapowiadany przez Krystynę Loskę i Jana Suzina. Przy stoliczku, na którym stały kwiaty, para składała życzenia jubilatom i solenizantom. Pamiętam minę dziadka, który zajadając cassate, swoje ulubione lody, marzył skrycie, by i jemu kiedyś w ten sposób złożono życzenia.

Obskurny Dom Kultury przywitał mieszkańców specyficznym zapachem starej sali. Piosenkarka wystąpiła w złoconej kreacji, z burzą czarnych loków i jakąś magiczną metodą przedłużanymi rzęsami, którymi trzepotała jakby w rytm melodii. Ludzie oklaskiwali każdy jej utwór, ciesząc się jak dzieci z dobrze wybranego prezentu.

Wuj, jako konferansjer wieczoru, ubrany był w ciemny, dobrze skrojony garnitur. Świetnie radził sobie na scenie, pląsając na niej jak zawodowiec, którym bez wątpienia był. Po pełnej godzinie koncertu, wręczaniu kwiatów i podziękowaniach mogliśmy spodziewać się jego wizyty.

Przekroczył próg naszego mieszkania niczym król. Pachniał drogą wodą kolońską, a nie jakąś podróbką z lokalnego kiosku. Podróżował z występami po krajach bloku wschodniego, gdzie było zdecydowanie więcej towaru na półkach niż u nas, miał więc większe szanse na zakup czegoś extra. Nie było chyba kobiety, która by się za nim nie obejrzała, bez wątpienia wyróżniał się pośród innych panów.

Ja również, jako czternastoletnia dziewczynka, patrzyłam na niego jak na bóstwo. Siedziałam przy stole, obserwując jego samego oraz to, jak wszyscy mu nadskakiwali, służyli niby jakiemuś władcy. Kawa, herbata, ciasto domowe w trzech rodzajach, potem obiad i nie wiadomo co jeszcze. On sypał kawałami i opowieściami jak z rękawa, chwaląc się, gdzie to nie bywał i z kim nie przystawał, co zresztą kłamstwem nie było. Wszyscy roześmiani, ubawieni przekrzykiwali się jeden przez drugiego.

– Wujku, a znasz może..? – wymieniłam znaną, dziecięcą gwiazdę piosenki.

– Tak, znam bardzo dobrze – powiedział, przedrzeźniając mój głos.

Nigdy nie zapomnę tego uczucia. Poczułam się ośmieszona,

urażona. Do tego wszystkiego, co jest może nie do uwierzeni, poskutkowało to tym, że wpadłam w kompleksy na punkcie swojego głosu. Opuściłam głowę i nie kontynuując już tematu, wyszłam z pokoju gościnnego, by zaszyć się w swoim azylu. Nie chciałam wuja już nigdy więcej widzieć ani znać.

Ta wizyta oczarowała jednak moich rodziców. Poczucie humoru, jakim wykazywał się Jurek, było dla nich fascynujące. Choć, tak naprawdę, nie wiadomo co imponowało im bardziej jego „sława” czy osobowość.

Ja natomiast czułam się koszmarnie. Zaczęłam sama przysłuchiwać się sobie, wierząc, że ze mną coś jest nie tak. Czy jakoś dziwnie mówiłam? Może przez nos? Nurtowało mnie to strasznie, choć dzisiaj, gdy o tym myślę, sama nie rozumiem dlaczego. Nikt nigdy nie zwrócił mi na to uwagi, a jednak coś dziwnego zaczęło się we mnie dziać. Nie odzywałam się zbyt często, a jeśli już, to bardzo zwracałam uwagę, jaki wydaję głos – czy nosowy, czy gardłowy. Popadałam w paranoję!

– Mamo, musisz mnie leczyć – zapowiedziałam pewnego dnia.

– Nie rozumiem, jesteś zdrowa, Soniu. – Spojrzała na mnie zdziwiona. – Czy coś ci dolega? Bo jeśli nie chcesz iść do szkoły, to powiedz wprost, nie pójdziesz i już.

To prawda, tak było, nie chciałam, to nie szłam, zero terroru. Nie nadużywałam tego oczywiście, wszystko w ramach rozsądku. Za to moja mama nie wiedziała, co to wagary. Wiedziała tylko o legalnym niepójściu do szkoły. Z mamą zawsze byłam szczera i to się opłacało. Opłacało zaufaniem. Nigdy nie martwiła się o mnie tak bardzo jak inne mamy, podejrzewając, że ich dzieci były nie tam, gdzie powinny, że robiły niewskazane dla nich rzeczy, że najzwyczajniej kłamały. Wychowana byłam w szczerości i cenię to sobie bardzo mocno. Nie umiałam kłamać, a jeśli już to zrobiłam, dwa dni później wszystko wychodziło na jaw. Chyba na kłamstwo miałam za słabą głowę. Do dat i do wartości również. Po mamie.

Łączyła nas niesamowita więź, byłyśmy nie jak córka i matka, lecz jak przyjaciółki. Skoro więc twierdziłam, że chcę się leczyć, mama zaufała mi i zawiozła na konsultację do profesora z poznańskiego szpitala. Miała przekonanie, że należy iść zawsze do najlepszych lekarzy, a szczególnie z dziećmi.

Była późna jesień, gdy przekroczyłyśmy szpitalną portiernię. Wszystko wyglądało jakoś groźnie, nieprzyjaźnie. Bałam się.

To nic – myślałam. – Niech mnie wyleczą z mojego głosu, pewnie usuną mi coś tam z gardła lub nosa i będę pięknie mówić. Nikt już nigdy nie będzie się ze mnie śmiał… to znaczy on, ten wuj.

Korytarze ciągnęły się w nieskończoność. Nie wiem, ile pięter przeszłyśmy, opierając się o zimne ściany pomalowane buro-żółtą „olejnicą”, tak charakterystyczne dla czasów PRL-u. Mijałyśmy różne oddziały, na drzwiach wisiały tabliczki lekarzy specjalistów z masą różnych tytułów naukowych przed nazwiskiem. Dotarłyśmy na oddział foniatrii. To ten. Ten, który miał zdecydować o moim „być albo nie być”. Pielęgniarka wprowadziła mnie i mamę do gabinetu profesora o nazwisku, którego nie pamiętam.

Przywitał nas dość oschle. Mama próbowała ocieplić atmosferę swoim dźwięcznym głosem i nutką humoru. Nic. Mur.

– Co dolega córce? – zapytał.

– Hmm, właściwie nie wiemy – odpowiedziała. – Ma chyba coś z głosem, jakoś tak nosowo mówi – brnęła dalej.

Lekarz spojrzał na mnie. W sumie widział okaz zdrowia, wysoką dziewczynkę w wieku dojrzewania, mówiącą poprawnie, no może ciut nosowo, jak to określił. Obejrzał moje gardło, zajrzał do nosa, sprawdził młoteczkiem odruchy, uderzając mnie w kolano, raz w jedno, raz w drugie.

– Tak… to może być miastenia – powiedział.

– Co to za choroba? – Mama zbladła.

– Przewlekła, charakteryzująca się szybkim zmęczeniem i osłabieniem mięśni szkieletowych. Przyczyną miastenii jest proces autoimmunologiczny, skierowany przeciwko receptorom acetylocholinowym. – Najwyraźniej chciał chyba błysnąć przed nią elokwencją.

Nie wiedziałam, co to wszystko znaczy, bałam się, że mogę być bardziej chora niż myślałam.

– Objawami są opadające powieki, zmiana mimiki, osłabienie siły mięśni nóg przy chodzeniu – kontynuował.

Mama usiadła na stojącym obok krześle, ja również, ale na podłodze gabinetu.

– Sonia musi zostać w szpitalu. Poddamy ją szczegółowym badaniom – zakończył konsultację i wyciągnął dłoń po przygotowaną wcześniej przez mamę, wypełnioną banknotami, kopertę.

W pobliskim sklepie mama kupiła dla mnie koszulę oraz góralskie papcie. I tak zostałam sama w szpitalu ogromnym jak zamek krzyżacki w ten jesienny, ponury dzień. Zanim mama dojechała do domu, a miała do przebycia około osiemdziesięciu kilometrów, wzięto mnie do gabinetu zabiegowego i zrobiono punkcję w kręgosłup. Bez powiadamiania rodziców, bez zgody kogokolwiek. Bo po co?! Gdy wieźli mnie na Odział Intensywnej Opieki Medycznej, widziałam tylko sufit korytarza. Po przekroczeniu jego progu zamarłam. Poczułam się naprawdę chora. Po zabiegu musiałam leżeć dwanaście godzin bez ruchu.

Obok mnie na łóżku leżała szczuplutka, rudowłosa, starsza ode mnie, jak się okazało o cztery lata, dziewczyna. Jej krótkie kręcone włosy niesfornie poruszały się, a szczupła, piegowata twarz z błękitnymi oczami wzbudzała zaufanie. Jej sytuacja była trudniejsza niż moja, a mimo to wykazywała wiele empatii w stosunku do innych, również do mnie, takiej młodej i przerażonej.

– Jestem Beata – przywitała mnie z delikatnym uśmiechem. – Mam osiemnaście lat, a ty?

Tak zaczął się nasz długi dialog. Młoda kobieta i jeszcze dziewczynka w jednej sali OIOM. Miałyśmy dużo czasu, podczas którego opowiadała mi o sobie, swoich zainteresowaniach i rodzinie. Ja zaś o tym, jak bardzo lubiłam rysować i że robiłam to w każdej wolnej chwili.

Na „intensywnej” spędziłyśmy kilka dni, zanim przeniesiono nas na zwykłą salę. Byłam załamana. Po drugiej stronie naszego oddziału był oddział onkologii. Napatrzyłam się na małe, chore dzieci, dorosłych bez włosów, co było konsekwencją wyniszczającej, a zarazem zbawiennej kuracji. Poczułam strach i nicość życia. Cóż to wszystko było warte?

– Jak się czujesz, córeńko? – Mama była nie mniej zdruzgotana niż ja, strasznie się o mnie martwiła, a ja chciałam wracać z nią, uciec ze szpitala.

– Wiesz, Beata ma nowotwór mózgu – zaczęłam opowiadać. – Jest mi źle, gdy patrzę na to wszystko. Mam dość. Chcę do domu. – Przytuliłam się do mamy mocno i poczułam zapach wody perfumowanej z nutą konwalii. Pamiętam ten zapach do dzisiaj. Już takich nie produkują. Flakon miał bryłę prostokąta, a w jego wnętrzu zanurzony był prawdziwy kwiat.

– Wyniki mają być dzisiaj. Za godzinę idę do profesora – powiedziała mama i ukradkiem otarła z oka łzę. Pewnie sama już nie wiedziała, co myśleć, wyglądałam zdrowo, nie miałam żadnych objawów, a tkwiłam w szpitalu i patrzyłam na ogrom cierpienia. Wróciła po dwóch godzinach z torbą podróżną, którą miała w bagażniku samochodu.

– Pakujemy się! – zadysponowała.

– Jestem zdrowa czy tak bardzo chora? – pytałam skołowana.

– Jesteś zdrowa jak grzyb!!! – krzyknęła i zaczęłyśmy tańczyć po sali jak opętane.

Śmiałyśmy się przy tym, nie zważając już na nic. To było najszybsze pakowanie w życiu. Weszłam jeszcze do Beaty, uściskałam ją mocno, wymieniłyśmy się adresami i przyrzekłyśmy sobie dozgonną przyjaźń.

Wyjście przez portiernię było dla mnie wyzwoleniem ze szponów wyimaginowanego kompleksu, jakim obdarzył mnie sławny wujek. Dzisiaj po wielu latach myślę, że to miał być żart, a towarzystwo przedrzeźniających wszystko kabareciarzy wzmogło u niego taką manierę. Odbiło się to na mnie, nieszczęsnej, ale jedno wiedziałam na pewno – nie wolno robić sobie żartów z dzieci, bo psychika ich jest tak krucha, że może rozbić się jak kryształ na wiele milionowych kawałeczków. W niektórych przypadkach nie do posklejania.

***

Czas pędził nieubłaganie, szpital został poza mną. Poszłam do szkoły średniej, zapomniałam o głosie, o szpitalu, o Beacie jednak nie. Pisałyśmy do siebie listy przez wiele lat. Korespondencja była regularna, przysyłała mi nawet upominki w postaci pasteli do rysowania czy olejnych farb, których nigdy nie wykorzystałam, bo moje zainteresowania się zmieniły. Kiedyś przysłała mi książkę oprawioną w czerwoną skórę. Otworzyłam ją zaciekawiona i zaczęłam czytać, i coraz więcej rozumieć. Już od jakiegoś czasu były dla mnie dziwnymi przesłania, które zamieszczała w listach, ale myślałam, że jest po prostu religijna bardziej niż ja. Mój wniosek jednak okazał się błędny, a przekonała mnie o tym właśnie owa książka. Beata była świadkiem Jehowy. Nic by to nie szkodziło, nie miałam uprzedzeń do żadnych religii, lecz poczułam i zrozumiałam całokształt tej znajomości. To nie była przyjaźń, to było werbowanie. Pisałyśmy do siebie jeszcze jakiś czas, ale kiedy jasno dałam jej do zrozumienia, że nie da się mnie przechrzcić, relacje ustały.

I chociaż brzmi to banalnie, historia lubi się powtarzać…

Rozdział 2Praca

– Tak, zamawiam pięćset kartek świątecznych według projektu drugiego – odpowiedziałam zdecydowanie, bo od razu wiedziałam, co mi się podoba, a aprobata szefa była tylko formalnością.

– Oczywiście, może potrzebujecie państwo jeszcze firmowych toreb lub opakowań? – nalegał, by zwiększyć swoją sprzedaż miły pan Janek z drukarni.

– Nie, dziękuję – powiedziałam dość stanowczo, zawsze bardzo się starał, a rozmowa z nim mogła nie mieć końca.

– Pani Soniu, chciałem podziękować za tę przedświąteczną współpracę… – kontynuował – muszę jednak pani coś powiedzieć…

Jeszcze coś? – pomyślałam, nie miałam czasu na bezproduktywne gadanie, czekała mnie wizyta kobiety z radia, bo czas przedświąteczny dla każdej z firm to czas, kiedy można więcej sprzedać i więcej kupić.

– Tak, panie Janku? – udałam, że mam jeszcze spore pokłady cierpliwości.

– Bo… – zaczął się dziwnie zacinać – ma pani taki… taki…

– Taaak? – zaczynałam tracić cierpliwość.

– Seksowny głos – zakończył nagle.

– Słucham? – No tego to się nie spodziewałam, trafił mi się erotoman gawędziarz.

– Przepraszam, ale musiałem to pani powiedzieć, proszę się nie gniewać, lecz może nie ma pani świadomości, jaki dar pani posiada i że rozmowa z panią to czysta przyjemność pod każdym względem.

– Nie wiem, co mam powiedzieć, chyba powinnam rzucić słuchawką – odpowiedziałam sucho.

– Jeszcze raz przepraszam i życzę wesołych świąt – zakończył skrępowany, co dało się wyczuć w jego spanikowanym głosie.

Pewnie pomyślał, że stracił odbiorcę gadżetów firmowych. Taki kontrahent przejdzie mu koło nosa! Zaśmiałam się w duchu. A niech się podenerwuje. Po jakie licho paplał bez zastanowienia. Jednak nie zamierzałam zerwać stosunków z tą drukarnią, ponieważ oferowała dobre ceny i profesjonalną obsługę. Zajęłam się innymi sprawami. Odfajkowałam w notesie, że sprawa kartek świątecznych była załatwiona, czekało mnie tylko spotkanie z kobietą z radia.

Rozejrzałam się po biurowcu. Rok 2000 faktycznie był chyba przełomowy dla firm, które chciały się rozwijać i inwestować. Pokazywały się z jak najlepszej strony pod każdym względem. Marketing jako kierunek na studiach raczkował, jako dział w firmach również. Wszyscy młodzi ludzie zaczęli oblegać te kierunki jak mrówki słodkie, porzucone jabłko. Kilka lat później było tylu marketingowców, że nie było gdzie ich pomieścić. Ja nie poszłam na studia. Nie czułam takiej potrzeby. Pracę zdobywało się, mając wykształcenie średnie, nie trzeba było ich mieć. Owszem, były mile widziane, lecz niekonieczne.

Po ukończeniu liceum postanowiłam pracować. Liceum ogólnokształcące nie dawało i nadal nie daje zawodu, właściwie nie daje nic poza otwartą drogą na uczelnie. Ja nie wiedziałam, co chcę robić, nie sprecyzowałam jeszcze swoich pragnień, nie poznałam możliwości. Postanowiłam więc, że dam rodzicom odpocząć finansowo, a sobie czas na myślenie. I tak zaczęłam pracować w dużej firmie produkującej lampy. Nie dostałam tej pracy tak po prostu. Nie było tak różowo. Chodziłam od firmy do firmy i wszędzie słyszałam to samo: „Odezwiemy się później”. Nie czarujmy się, każdy miał znajomych i znajomych znajomych, i to oni właśnie dostawali pracę w firmach, o których my tylko marzyliśmy.

Szłam ulicą zrezygnowana, wierzyłam jednak, że w taki ładny i słoneczny dzień los będzie mi sprzyjać.

– Cześć, Soniu – usłyszałam za plecami.

Odwróciłam się ostrożnie. Od dziecka miałam problem z tym przeklętym imieniem, które wybrali dla mnie rodzice, w chwili jakiejś dziwnej fantazji, inspiracji książką czy rosyjskim filmem. Nie wiem tego do dzisiaj, ale wiem jedno – w każdej szkole kojarzyłam się dzieciakom z przydomowym zwierzątkiem. Każdy, ale to każdy obywatel posiadający suczkę nazywał ją Sonia. Jak rodzice mogli mi to zrobić?! Ano mogli.

– Małgorzata? – ucieszyłam się bardzo, bo stała za mną starsza koleżanka ze szkoły. Ta z tych miłych i fajnych.

– Co słychać, Soniu? – zapytała pełna zainteresowania.

Wyglądała tak ładnie, tak szykownie. Ubrana w drogi, letni płaszczyk i pasujące do niego buty. Zaskoczyła mnie swoim wyglądem. Pochodziła ze skromnej rodziny, a tu taki szyk.

– Szukam pracy, chodzę tu i tam, i zawsze słyszę to samo – pożaliłam się na powitanie, choć wiem, że to bardzo nieładnie.

Powinniśmy tak, jak Amerykanie na każde zapytanie „How are you?” odpowiedzieć „I’m fine, thank you. And you?”, na co rozmówca: „I’m good, thanks, and you?”. I tak dalej, i tak dalej. Tylko Polacy na grzecznościowe pytanie odpowiadają, że do kitu, co właśnie i ja uczyniłam.

– Naprawdę?

– A co cię tak dziwi, Gosiu? Niby są ogłoszenia, ale chyba nie dla ludzi z ulicy. Nawet to rozumiem, sama nie zatrudniłabym nieznajomego, gdybym miała kogoś z polecenia. Jednak od strony osoby poszukującej zatrudnienia, to deprymujące, co nie zmienia faktu, że nadal będę próbować.

– Wiesz co, chodźmy na kawę – zaproponowała Małgorzata.

Opowiedziała mi, że studiuje finanse i praktykuje w dużej firmie przy głównej księgowej. Wiele się tam nauczyła. Mogła praktyczną wiedzą zaskakiwać kolegów i koleżanki ze studiów, którzy na „sucho” wkuwali wiedzę teoretyczną. Ona zawsze była bardzo ambitna, odkąd pamiętam brała udział we wszystkich licealnych konkursach literackich i matematycznych. Była zawsze skromna i bardzo ułożona. Wszyscy skrycie ją podziwiali.

– Słyszałam ostatnio w kadrach, że poszukują dziewczyny do działu sprzedaży – powiedziała.

– Myślisz o mnie?

– Tak. Musisz jednak znać podstawy komputera oraz w miarę szybko na nim pisać. To taki telemarketing oraz obsługa klienta przez telefon, trzeba szybko zapisywać zamówienie w systemie oraz notować uwagi.

– Poradzę sobie – odpowiedziałam pełna entuzjazmu, choć w duszy czułam coś zupełnie innego.

Nie miałam komputera, zresztą mało kto miał. Urządzenie było luksusem, na który nie każdego było stać.

Jak to ogarnąć? – zastanawiałam się. Podstawy znałam ze szkoły. Były tam zajęcia informatyczne, choć każdy do komputera siadał jak do stwora, którego jednym kliknięciem można popsuć.– Z tym sobie jednak poradzę, ale jak szybko pisać?

Wpadłam na pewien pomysł. W firmie mojego kuzyna wymieniali komputery. Na zakup, choćby używanego, nie było mnie stać, ale może chociaż na klawiaturę? Udało się. Kuzyn załatwił mi uszkodzoną, ale to mi nie przeszkadzało, skoro i tak jej do niczego nie podłączałam.

Zaczęłam ćwiczenia z pisania improwizowanego. Bez monitora, więc nie wiadomo, co i jak pisałam, ale pisałam. Zapoznawałam się z tym, gdzie rozłożone są poszczególne litery, spacje i znaki interpunkcyjne. Przepisywałam to, co mówili w telewizji, nie nadążając oczywiście, ale nie poddawałam się. Pisałam dalej, bo rozmowa kwalifikacyjna miała odbyć się za trzy dni. W księgarni kupiłam mały poradnik pod tytułem Pierwsza praca, w której miałam zamiar wyczytać złotą receptę, jak dostać tę pierwszą i wymarzoną. To, co pamiętam z całego poradnika, to to, że gdy poczęstują cię cukierkiem, to za niego podziękuj i nie bierz. Jeśli drugi raz spróbują, to już można. Co za banał! Jakby to miało znaczenie, kim jesteśmy. No nic. Zamierzałam się dostosować.

Przekroczyłam próg firmy. Była ogromna. Nowoczesna jak na filmach. Ogromny hol z połączonymi ze sobą biurkami, tworzył długi szlak handlowy. Przy każdym z nich siedziała kobieta lub dziewczyna ze słuchawką w uchu i mikrofonikiem przy ustach. Wyglądały tak profesjonalnie! Oszklone ściany gabinetów kierowniczych za ich plecami dawały możliwość ciągłego ich nadzoru, a zarazem szybkich reakcji podczas ewentualnych negocjacji lub problemów. Wszyscy ubrani byli elegancko. Wyglądało to naprawdę przekonująco. Firma XXI wieku pełną gębą.

Chciałabym tu siedzieć – pomyślałam i natychmiast zwątpiłam, czy to w ogóle będzie możliwe.

– Witam panią, pani Soniu – elegancki dyrektor generalny przywitał mnie w swoim wielkim, białym biurze. – Ładne imię.

No tak, następny prześmiewczy. Tylko tego mi brakowało. Moja mina chyba ukazała to, co poczułam. Poprosił, abym usiadła na białej sofie przy stole, na którym stał wazon pełen kwiatów ułożonych przez florystkę. Miałam wrażenie, że jestem w jakiejś zagranicznej korporacji, choć w rzeczywistości nigdy w takiej nie byłam. Pozazdrościłam w duszy Małgorzacie, że nie musi się już o posadę starać, bo jest gdzieś tam za ścianą w tej wspaniałej firmie, myślami pewnie ze mną.

– Cukierka? – Tacka ze słodyczami z firmowym logo powędrowała w moim kierunku.

Aha, teścik.

– Nie, dziękuję – odpowiedziałam zgodnie z poradnikiem.

– To ma być pani pierwsza praca, tak? – wyczytał dokładnie w moim odręcznie pisanym CV.

– Tak. Nie mam doświadczenia, to prawda. Jestem jednak pracowita i ambitna. Jeśli da mi pan szansę, to będę mogła to udowodnić.

Uśmiechnął się pod nosem. No co miałam powiedzieć! Teraz tylko brakowało, aby posadził mnie przed komputerem i faktycznie sprawdził, co potrafię. Spaliłabym się ze wstydu i porażki. Nie wiem, dlaczego tak bardzo zwątpiłam w swoje wyćwiczone na sucho pisanie. Starałam się przecież. Nic takiego nie nastąpiło. Porozmawialiśmy trochę, chciał mnie poznać, posłuchać, co i jak mówię. Chciał wywnioskować chyba, jakim jestem człowiekiem, bo doświadczenia w pracy nie miałam, więc w zasadzie nie miał czego oceniać. Postawił na człowieka. Nie bez znaczenia była tu protekcja Małgorzaty, jak się domyślałam. Miła rozmowa, następna próba poczęstunku cukierkiem, którego przyjęłam, lecz nie zjadłam, a jedynie położyłam na brzegu stołu.

– Pani Soniu, proszę udać się do działu kadr. Od poniedziałku zaczyna pani pracę w dziale handlowym. – Wstał, uścisnął mi dłoń i zanim zamknęłam za sobą drzwi, widziałam, jak chwycił za słuchawkę, informując kadry, że zmierzam ku nim. Może powiadomił i Małgorzatę…

Podpisałam swoją pierwszą umowę o pracę. Myślałam, że pofrunę ze szczęścia. Nie mogłam normalnie iść. Na korytarzu minęłam Małgosię, która uśmiechnęła się do mnie porozumiewawczo. Nie rzuciłam się jej w objęcia, miałam taką ochotę, mimo to pohamowałam się. Po co wszyscy od razu mieli wiedzieć, że byłam jej protegowaną?

W pierwszym dniu pracy kadrowa, jak to bywa w zwyczaju, oprowadziła mnie po zakładzie, który był imponujących rozmiarów. Wszystko dopracowane ze szczegółami, piękne nowoczesne biura i, na pierwszy rzut oka, sympatyczni ludzie. Przedstawiono mi bezpośrednich zwierzchników, w skład których wchodzili: młody kierownik, szalenie przystojny, dwudziestosześcioletni Sławek i podkochująca się w nim, co było widać, pulchna dyrektorka, Mirosława.

On przywitał mnie z entuzjazmem, może zbyt dużym, ona – zbyt małym. Obejrzała mnie od stóp do głów, co świadczyło o jej kompletnym braku wyczucia. Już w głowie układała równanie, kalkulując, co mam w sobie ja, a co ona. W jej oczach widać było wynik bilansu. Ja młodziutka, ona pod trzydziestkę, ja szczuplutka, ona nie bardzo, ja blondynka z długimi włosami, ona ostrzyżona jak moja babcia. Ja również zrobiłam bilans. Nie będzie łatwo. Wiedziałam to.

Biuro Sławka znajdowało się dokładnie za moimi plecami, co tym bardziej zezłościło panią dyrektor, bo to oznaczało, że ten przystojniak będzie miał mnie cały czas na oku. Pouczono mnie o moich obowiązkach, otrzymałam narzędzia pracy, takie jak komputer, telefon ze słuchaweczką przy ustach i katalog produktów, w którym każdy wyrób posiadał swój kod. Trzeba się było ich nauczyć, by móc szybko obsłużyć kontrahenta. To było moje zadanie domowe, które postanowiłam odrobić na piątkę. Z nauką nie miałam nigdy problemów, więc wyuczenie się około dwustu kodów nie stanowiło dla mnie kłopotu.

Składanie zamówień przez klientów odbywało się telefonicznie. Wszystko zaś trzeba było zarejestrować w komputerze. Z istniejącym klientem było prościej, bo wszystkie dane już w systemie były, natomiast nowego należało wprowadzić. Z dnia na dzień uczyłam się coraz więcej, a w czwartym dniu odważyłam się sama odebrać telefon. Zresztą, co tu dużo mówić, zainteresowanie nowym pracownikiem nie zniknęło i musiałam pokazać, na co mnie stać. Każdy kątem oka spoglądał na tego nowego. Jeśli ponosił porażkę, to inni mieli niezły ubaw i wyśmiewali tego, który go polecił, bo z czasem nic nie było tajemnicą. Wszyscy wiedzieli, że i ja byłam z polecenia, i wiedzieli, że Małgorzaty. Nie mogłam jej zrobić wstydu. Przenigdy!

– Solko Illumination, słucham – odebrałam pierwszą rozmowę z lekkim drżeniem głosu, choć tę anglojęzyczną nazwę ćwiczyłam godzinami w domu, by ładnie brzmiała. – W czym mogę pomóc?

Czułam, że wszyscy, z kierownikiem na czele, przysłuchują się mojej rozmowie. Kierownik miał nawet możliwość podsłuchiwania pracowników w celu ich oceny. Byliśmy o tym oczywiście powiadomieni i godziliśmy się na to. Trafił mi się na szczęście stały klient. Nie musiałam zakładać kartoteki, więc o jeden krok byłam do przodu. Zamówił kilka modeli lamp do swojego salonu oraz podpytywał o nowości, a także katalog. Niestety, dysponowaliśmy tylko starym i nie miałam mu czego zaoferować, co spowodowało, że nie był kontent.

– Jesteśmy w trakcie projektowania nowego folderu tak, byście państwo mogli niebawem wręczać je swoim klientom, przekonując do naszych produktów – skłamałam, ryzykując burę od kierownika, przecież nie miałam pojęcia, czy coś w ogóle jest w tym kierunku robione.

Suma summarum klient podziękował za rozmowę i złożył całkiem ładne zamówienie. Zlecenie takie było automatycznie rejestrowane w systemie i szło do natychmiastowej realizacji, za co odpowiedzialny był już dział magazynu.

– Soniu, proszę cię do gabinetu – zwrócił się do mnie Sławek.

Wszyscy mówiliśmy do siebie po imieniu, poza oczywiście panią dyrektor. Ona zawsze była „Panią Dyrektor”.

– Tak? – Wiedziałam, że tak będzie.

Teraz tylko upomnienie i do domu.

– Dlaczego oszukałaś naszego klienta, przecież żadne katalogi nie są robione.

– Przepraszam, ale klient domagał się katalogów, a według mnie taka firma, jak nasza powinna je mieć. Wstyd mi było powiedzieć, że ich nie mamy – tłumaczyłam.

– Ale nie powiedziałaś prawdy…

– Dla dobra firmy – obstawałam przy swoim.

Uśmiechnął się dziwnie, oczy mu błyszczały. Jego dokładnie przystrzyżone, czarne jak węgiel włosy również lśniły w świetle jarzeniówki, koszula połyskiwała bielą pod czarną, kontrastową marynarką. Był szalenie przystojny.

– Dobrze zrobiłaś, a jeszcze lepiej, że obstajesz przy swoim. Podoba mi się to. Jeszcze dzisiaj na zebraniu poruszę konieczność zrobienia nowych folderów, nie katalogów, bo na to trzeba większego budżetu, ale broszury jak najbardziej – podsumował.

Kamień z serca. Obsłużyłam tego dnia wielu klientów, nowych i stałych. Nie bałam się już niczego. Poczułam, że sobie poradzę. Byłam zdecydowanie pewniejsza siebie, lecz teraz pod obstrzałem oczu moich współpracowników. Wychodzili z siebie, by dowiedzieć się, jak przebiegała rozmowa za szklanymi drzwiami. Nie mogłam powiedzieć im, że dostałam pochwałę, bo pomyśleliby, iż jestem zarozumiała. Życie pokazuje niestety, że ludzie nie cieszą się z twoich sukcesów. Co innego z porażkami, te przyjmowane są przez nich z radością. I choć udają, że współczują, to ze współczuciem nie ma to nic wspólnego. Gdy potrzebujesz pomocy, znikają jak kamfora, ulatniają się. Czasami po prostu nie wiedzą, co zrobić, co powiedzieć, a czasami wznoszą toast za twoją porażkę. Ostatnio przeczytałam cytat odwrotny do tego, który znałam od dziecka: „Przyjaciół nie poznajemy w biedzie, ale po tym, jak znoszą nasz sukces” – Paulo Coehlo to mądry facet.

Pracowałam w dziale sprzedaży od kilku miesięcy. Pani dyrektor nigdy nie zapałała do mnie sympatią, mimo to awansowała mnie do działu marketingu. Nie wiedzieć, w jakim celu. Owszem, było to moim marzeniem, ale czy ona była odpowiednią osobą do jego spełnienia?

Awans wiązał się z większą odpowiedzialnością, bo należało wykazać się kreatywnością. Oczywiście, szły za tym większe pieniądze, co było nie bez znaczenia. Mogłam ubierać się ładniej, bardziej elegancko, niekoniecznie rujnując swój budżet. Nie miałam już gabinetu Sławka za plecami. Teraz, gdy chciał ze mną rozmawiać, dzwonił do mnie. Dzwonił, i sprawiało mu to największą przyjemność.

Uwielbiał rozmawiać ze mną przez telefon. Polubiliśmy się bardzo, można by nawet rzec, że zakochałam się w nim. Romans w pracy nie był szczytem moich marzeń, ale adrenalina związana z podobaniem się sobie nawzajem była ekscytująca. Siedziałam na końcu działu sprzedaży tak, że nikt nie słyszał, z kim i o czym rozmawiałam przez telefon. Bardzo było mi to na rękę, a raczej – nam.

Od wielu klientów słyszałam, że lubią dzwonić tylko do mnie, że życzyli sobie, bym ja obsługiwała ich zamówienia. Z czasem zaczęłam rozumieć ich życzenia. Nie mogło być przypadku w tych wszystkich sytuacjach. To był mój głos. GŁOS, który w dzieciństwie spędzał mi sen z powiek, głos, któremu przez którego kazałam się leczyć, głos, który parodiował wuj. Ten GŁOS był pożądanym dźwiękiem przez wielu, a najbardziej przez Sławka.

Kobieta z radia Biz.FM przekroczyła próg biurowca, a jego wygląd zaskoczył ją tak jak mnie pierwszego dnia. Widziałam jej zachwyt, choć dziwiłam się temu, bo miałam przekonanie, że ludzie mediów widzieli niejedno. Zaprosiłam ją na czerwoną sofę, by porozmawiać o ofercie reklamy w radiu. Zachwalała przy tym wszystko, na czym świat stoi, używając wszelkich ochów i achów, by pokazać przewagę reklamy w radiu nad tradycyjną w gazecie lub folderach.

– Każdy chciałby mieć to, co najlepsze i to, co przynosi największy skutek – opowiadała. – Pani także nosi buty ze skóry, a nie jej imitacji. – Tu spojrzała na moje kozaki w kolorze burgunda, które, owszem, prezentowały się nieźle, lecz argument ze skórą był nietrafiony. To była imitacja. Nie przyznałam się do tego połechtana próżnością, a zarazem nie chciałam, by zrobiło jej się głupio. Taka kula w płot zdarza się każdemu. Zostawiła mi ofertę i pożegnałyśmy się serdecznie, obiecując wzajemny kontakt, ona w nadziei, a ja w przekonaniu, że nic z tego. Budżet na ten rok właśnie się kończył i wystarczyć miał tylko na świąteczne kartki i bony.

Po kilku dniach przyszły kartki świąteczne zamówione u pana Janka – czas oczekiwania zgodny z planem. Do paczki załączony był bilecik: „Proszę się na mnie nie gniewać. J”.

Jakżebym mogła.– Uśmiechnęłam się. Ta praca przynosiła mi wiele satysfakcji.

– Soniu, pokaż kartki. – Sztywna jak kołek pani Mirka, o przepraszam, Dyrektor Mirosława podeszła i wzięła je do ręki.

– Co to jest? – zapytała oburzona.

Spojrzałam na nią, nie rozumiejąc pytania.

– Co to za wzór i kto go zaakceptował? – zapytała.

– Dyrektor generalny prosił o wgląd w projekty i zaakceptował TEN wzór – odpowiedziałam.

Zrobiła dziwną minę, powiedziała kilka przykrych słów na odchodnym i poszła do siebie. Oczy zaszły mi łzami.

Co teraz? Może miałam jej pokazać? – zastanawiałam się. – Po co jednak, skoro mam akceptację samej góry?

Zadzwoniłam do Sławka, opowiedziałam wszystko, pocieszał mnie i poradził, bym poszła do szefa i powiedziała, co się wydarzyło, zanim ona odwróci kota ogonem. Nie pierwszy raz robiła mi pod górkę, ponieważ nie znosiła mojej bliskiej relacji ze Sławkiem. Za jego poradą udałam się do szefa wszystkich szefów.

– Co się stało, pani Soniu?

Opowiedziałam mu wszystko ze łzami w oczach, choć to była głupia i niedojrzała reakcja, ale czy można wymagać innej od młodej dziewczyny? Miałam niespełna dwadzieścia lat i mało doświadczenia w relacjach pomiędzy ludźmi w pracy, więc nie miałam kiedy się utwardzić. Pomyślałam nawet, że przydałaby się taka szkoła, w której uczą, jak mieć „twardy tyłek”.

– Proszę nie płakać. Dobrze pani zrobiła. Za chwilę pani dyrektor tu popłacze – odpowiedział prawie jak ojciec. Wróciłam do swoich obowiązków.

Od razu zadzwoniłam do S., tak go nazywałam w myślach, i wszystko mu opowiedziałam. Faktycznie już podczas naszej rozmowy pani Mirka została wezwana do gabinetu szefa. Nie minęło dziesięć minut, a wróciła z zaczerwienionymi oczami, pałając jeszcze większą nienawiścią do mnie. No cóż, taki mój los. Dobrze, że miałam szefa po swojej stronie. Z nielubiącym cię dyrektorem nie żyje się komfortowo, choć kto powiedział, że coś takiego w pracy w ogóle istnieje? Czas mijał, rozmowy z S. nie miały końca. Lubiliśmy rozmawiać i fantazjować przez telefon, choć do prawdziwego spotkania po godzinach pracy nie doszło. Nastał czas telefonów komórkowych. Do tej pory był to przywilej raczej dostępny ludziom biznesu, sam telefon kosztował dużo, a rozmowy jeszcze więcej. S. miał służbowy, a ja upragniony prywatny tylko po to, by wieczorami, leżąc w łóżku, rozmawiać z moim telefonicznym ukochanym. W pracy dotykaliśmy się ukradkiem, zerkaliśmy na siebie potajemnie jak para zakochanych.

Atmosfera w biurze robiła się jednak coraz dziwniejsza. Czuć było narastające napięcie , a w powietrzu coś nieokreślonego. Związane to było z sytuacją finansową firmy. Budowano nowe oddziały, stawiano nowe linie produkcyjne. Firma rozwijała się, ciągle inwestowała, lecz czy nie za bardzo cel uświęcił środki? Zebrania odbywały się aż dwa razy w tygodniu. Jako pracownik działu marketingu brałam w nich udział. Byłam młoda i nie znałam się na finansach, lecz rozumiałam ogół sytuacji. Była niekorzystna. Redukcje etatów dotknąć miały wszystkich działów, możliwości zatrudniania specjalistów – niewykluczone. Strach padł na wszystkich. Siedziałam w sali konferencyjnej naprzeciw Sławka. Patrzył tylko na mnie. Był taki przystojny. Nie wiem, czy myślał o tym, co ja?

Co z nami będzie, jeśli zwolnią jedno z nas? Co będzie, gdy przestaniemy się widywać, słyszeć? – zastanawiałam się.

– Może nie będzie tak źle – zadzwonił do mnie od razu po zebraniu. – Sprawdzamy się na naszych stanowiskach, nikt nie ma wobec nas żadnych zarzutów.

– Nikt poza Mirą – odpowiedziałam smutno – ona pierwsza nas zniszczy.

– Może to ona straci pracę, tego nie wiemy…

– Oby tak było…

Do domu wracałam spięta. Rodzice pytali, co mi jest, a ja nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie wiedziałam nic konkretnego. Mieszkałam jeszcze z nimi, bo na własne M1 nie było mnie stać. Pracowałam niecały rok i starczało mi na potrzeby własne, ubrania oraz ekonomiczny samochodzik, żebym nie musiała do pracy jeździć autobusem.

Wieczorem zadzwonił S. Leżał w łóżku. Ja także. Rozmawialiśmy, szeptaliśmy. Pytał, co mam na sobie. Nie przyznałam się, że bawełnianą koszulkę od mamy z nadrukowanym wielkim misiem. Magia telefonu.

– …czerwoną satynową koszulkę – improwizowałam.

Usłyszałam w odpowiedzi sapnięcie wynikające z podwyższonego stanu podniecenia.

– …dotykam jej, jest delikatna jak jedwab, jak moja skóra. A ty? Co masz na sobie? – zapytałam szeptem.

– Ciebie.

Wtedy i ja poczułam podniecenie oraz motyle giganty w podbrzuszu. Zaczęłam niespokojnie kręcić się po łóżku.

– Co robisz? – spytałam.

– Dotykam ciebie, całuję każde miejsce na twoim ciele, pięknym, gładkim…

Rozmawialiśmy tak jeszcze długo, opowiadając, co robimy ze sobą nawzajem. Szczytowaliśmy w jednym czasie pod wpływem pieszczot własnych dłoni. To był mój pierwszy raz. Nigdy czegoś takiego nie robiłam, nie czułam. Nigdy nie miałam mężczyzny ani w rzeczywistości, ani wirtualnie. Co do S. nie miałam wątpliwości, że miał niejedną kobietę, ale wiem, że między nami było coś innego niż miał do tej pory.

Zasnęliśmy ze słuchawkami w dłoniach. Przytulaliśmy się do nich jak do siebie.

– To jest nowa Dyrektor Generalna – właściciel przedstawił nam osobiście nowo mianowanego dyrektora. Kobietę.

Dotychczasowy rozmył się gdzieś w powietrzu. Podobno wieczorem spakował się i wyjechał dyskretnie i bez pożegnania w atmosferze dziwnych domysłów i plotek. Opuścił służbowe mieszkanie i wyjechał do rodzinnego miasta. Sytuacja była przedziwna tym bardziej, że dyrektor „M.” od pierwszego dnia przesiadywała u nowej w biurze. Nowa zarządzała personelem w sposób indywidualny. Prosiła każdego do siebie i zadawała dziwne pytania. Na mnie również przyszedł czas.

– Czy umie pani pisać, nie patrząc na klawiaturę? – zapytała.

– Nie.

– Nie? – Bardzo się zdziwiła.

Skąd ona się, u licha, wzięła? – zastanawiałam się.

Ludzie nie mieli komputerów w domach, do pracy przychodzili niewiele umiejąc, co nie znaczyło, że się nie nauczyli. Nie wiedziałam, do czego dążyła. Ona jednak wiedziała doskonale. „M.” przedstawiła jej moją osobę w niekorzystnym świetnie, żeby nie powiedzieć wprost: DO ODSTRZAŁU. Nie miała się do czego doczepić, więc wymyśliła bezwzrokowe pisanie. Głupota. To było wszystko, z czym chciała się zapoznać, żadnych planów na resztę roku, budżetów do wykonania, nic. Koniec. Finito.

Wróciłam do siebie. Po mnie od razu wezwała Sławka. Wrócił z miną podobną do mojej. Nic dodać, nic ująć. Kończyła się nasza era w tej firmie. Tylko Dyrektor Mirosława puchła z dumy. Była taka zadowolona, że aż słabo się na ten widok robiło. W ciągu tygodnia „wyczyścili” całą kadrę, którą zatrudnił były dyrektor. Nie wiadomo, czym zalazł właścicielowi za skórę, natomiast wiadomo było, że wielu ludzi straciło przez to pracę. Nowa pani dyrektor była wreszcie zadowolona z Mirosławy – swojego przodującego kapusia i intryganta.

Kilka dni później staliśmy z wypowiedzeniami w dłoniach. Nadchodziło lato. Co ono dla nas wróżyło? Koniec i jakiś nowy początek? Trudno powiedzieć. Było mi przykro. Nie przywykłam do takiej sytuacji, trudno ją nawet nazwać. To nie była porażka, nie wstyd, ale jakaś niesprawiedliwość.

Małgorzata dostała wypowiedzenie tydzień po nas. Nie wiedziałam, co zrobić, co powiedzieć. Spotkałyśmy się po miesiącu, gdy ochłonęłyśmy trochę. Powiedziałam, że zawsze będę jej wdzięczna za pomoc. To był mój pierwszy krok na drodze zawodowej, ten najtrudniejszy, dzięki któremu miały otworzyć się przede mną choć jedne drzwi więcej. Uściskałyśmy się. Ona planowała wyjechać do Warszawy, tam skończyć studia i załapać się do nowej pracy. Wierzyłam, że jej się to uda.

Ze Sławkiem spotkałam się raz. On też nie był z naszego miasta. Szukał pracy w opolskim, u siebie. Chcieliśmy zakończyć nasz telefoniczno-zawodowy związek w rzeczywistości, razem spełniając to, o czym marzyliśmy od dawna.

Przyjechał po mnie około dziewiętnastej i od razu pojechaliśmy do kawalerki, którą wynajmował. Malutkie mieszkanko urządzone nijak. Bez klimatu i gustu, bo po co, skoro było tylko miejscem przejściowym dla wielu ludzi. Ucieszyłam się jednak, że w nim byłam. Mogłam zobaczyć, gdzie tyle czasu mieszkał, jak wyglądało jego życie tutaj. Jakie perfumy stały w łazience, jakiego grzebienia używał, w jakiej sypiał pościeli. Takie intymne szczegóły, o których nigdy nie myślałam. Zaprowadził mnie do pokoju, który był jednocześnie salonikiem i sypialnią. Na stole stało, rozlane w kieliszki, czerwone wino. Zostawił mnie samą, znikając w łazience. Poczęstowałam się winem, byłam bardzo spięta. Pierwszy raz znalazłam się w takiej sytuacji. Tak intymnej, tak osobistej. Upiłam trochę trunku dla rozluźnienia. Podziałało.

Z zamyślenia wyrwał mnie dzwonek mojej komórki.

Kto, u licha, dzwoni teraz? – pomyślałam zła. Wyświetlił się jego numer.

– Słucham? – odezwałam się zdezorientowana.

– Soniu, co robisz?

– Nudzę się – odezwałam się, rozumiejąc jego intencję.

– Zamknij oczy, wyobraź sobie, że podchodzę do ciebie, całuję cię w słodkie od wina usta… w zamknięte powieki...

– Czuję twój zapach przeplatający się z wonią twojej wody po goleniu… jesteś tak blisko – szeptałam.

– Bardzo blisko… całuję twoją szyję, dekolt… odpinam twoją bluzkę – kontynuował.

Byłam już bardzo rozpalona, gdy usłyszałam uchylające się drzwi łazienki. Zobaczyłam go owiniętego ręcznikiem. Gra wstępna była bardzo udana i mogliśmy spełnić wszystkie telefoniczne fantazje w rzeczywistości. Dotykaliśmy się, czując swój zapach, ciepło swoich ciał. Było wspaniale. Kochaliśmy się tej nocy kilka razy. Rozmawialiśmy o tym, czym jest, a raczej był, nasz dziwny związek. BYŁ, bo następnego dnia miał oddać klucze od mieszkania i wyjechać. Uzgodniliśmy, że będziemy w kontakcie telefonicznym i, jak tylko nadarzy się okazja, spotkamy się znowu. Było nam przykro, ale oboje wiedzieliśmy, że nie jest to prawdziwa miłość, a raczej rodzaj zauroczenia. Mnie zafascynowała jego uroda i charakter, a jego mój głos. Do domu odwiózł mnie rano. Na pożegnanie podarował mi bransoletkę z doczepioną srebrną nutką.

– Dlaczego nutka? – zapytałam.

– Bo to symbol dźwięku, dźwięku twojego głosu – uśmiechnął się. – Niejeden mężczyzna straci dla niego głowę.

Pożegnaliśmy się. Patrzyłam, jak odjeżdża. Czułam, że skończyło się coś niespotykanego i innego niż pojmuje się tradycyjnie. Dotknęłam nutki. Tak, to zadziwiające, jak dziwnie los się plecie.

Zostałam bez pracy, bez przyjaciela, chwilowo bez perspektyw – pomyślałam i udałam się do swojego łóżka, by odespać noc.

Miesiąc później Małgorzata zadzwoniła do mnie z wieścią, że dyrektor Mirosława dostała wypowiedzenie z pracy. Nie powiem – ucieszyłam się. Tak niedobrej kobiety nigdy jeszcze nie spotkałam, dostała za swoje, choć była taka pewna siebie.