Tajemna historia - Tartt Donna - ebook + książka

Tajemna historia ebook

Tartt Donna

0,0
54,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Richard Papen rozpoczyna studia w ekskluzywnym college’u w Nowej Anglii. Dołącza do grupy inteligentnych, ekscentrycznych studentów filologii klasycznej, którzy pod wodzą charyzmatycznego wykładowcy odkrywają sposób myślenia i życia niemający nic wspólnego z monotonną egzystencją ich rówieśników. Kiedy jednak eksperymenty z narkotykami, alkoholem i seksualnością nie przynoszą odpowiedzi na pytanie: jak daleko można się posunąć?, dochodzi do morderstwa.

Czy da się uniknąć jego konsekwencji? Czy można zabić i nie zostać ukaranym? I czy możliwe jest, by morderstwo w żaden sposób nie zmieniło mordercy?

Tajemna historia to pełna napięcia, intelektualna opowieść o moralności, sztuce, karze i odkupieniu. Ale też o błędach młodości, oczekiwaniach wobec innych i samego siebie. Mroczna i uzależniająca niczym grecka tragedia opowieść o młodych ludziach, którzy odkrywają, jak łatwo jest zabić, a jak trudno jest żyć.

Tajemna historia to kultowy debiut nagrodzonej Pulitzerem autorki Szczygła. Powieść ta sprzedała się w kilkumilionowym nakładzie, została przetłumaczona na trzydzieści języków i jest dziś uznawana za jedną z najważniejszych powieści końca XX wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 893

Data ważności licencji: 2/25/2026

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla Breta Eastona Ellisa, którego szczodrość nigdy nie przestanie chwytać mnie za serce; i dla Paula Edwarda McGloina, muzy i mecenasa, który jest najdroższym przyjacielem,

Badając naturę filologa, stwierdzam, co następuje: Młody człowiek nie ma najmniejszego pojęcia o tym, kim byli Grecy i Rzymianie. Nie wie, czy ma odpowiednie predyspozycje, by tę materię zgłębić.

Friedrich Nietzsche, Niewczesne rozważania*

Więc proszę cię – tak jakbyśmy bajkę układali i mieli czas wolny, weźmy się do kształcenia tych ludzi.

Platon, Państwo**

* Tłum. J. Kozłowski (przyp. red.).
** Tłum. W. Witwicki, Kęty 2003, s. 71 (przyp. red.).

Podziękowania

Dziękuję Binky Urban – nie mam słów, by wyrazić wdzięczność za jej niestrudzone działania na rzecz wypromowania niniejszej książki; Sonny’emu Mehcie, który sprawił, że wszystko stało się możliwe; Gary’emu Fisket­jonowi, il miglior fabbro; oraz Garthowi Battiście i Marie Behan, których cierpliwość do mnie czasem wzrusza mnie do łez.

I choć istnieje niebezpieczeństwo, że zabrzmi to jak homerycka lita­nia okrętów – poniższe osoby zasługują na podziękowania za pomoc, inspirację i miłość: Russ Dallen, Greta Edwards-Anthony, Claude Fredericks, Cheryl Gilman, Edna Golding, Barry Hannah, Ben Herring, Beatrice Hill, Mary Minter Krotzer, Antoinette Linn, Caitlin McCaffrey, Joe McGinniss, Paul i Louise McGloinowie, Mark McNairy, Willie Morris, Erin „Maxfield” Parish, Delia Reid, Pascale Retourner-Raab, Jim i Mary Robisonowie, Elizabeth Seelig, Mark Shaw, Orianne Smith, Maura Spiegel, Richard Stilwell, Mackenzie Stubbins, Rebecca Tartt, Minnie Lou Thompson, Arturo Vivante, Taylor Weatherall, Alice Welsh, Thomas Yarker i przede wszystkim ta kochana, stara, niedobra rodzina Boushé.

Prolog

W górach topniał śnieg i Bunny nie żył już od kilku tygodni, gdy w pełni uzmysłowiliśmy sobie powagę sytuacji. Wiecie, znaleziono go dopiero dziesięć dni po jego śmierci. Była to jedna z największych akcji poszukiwawczych w historii Vermontu – policja stanowa, FBI, nawet śmigłowiec wojskowy, zamknięta uczelnia, podobnie fabryka barwników w Hampden, ludzie ściągnięci z New Hampshire, z północnego stanu Nowy Jork, nawet z Bostonu.

Aż trudno uwierzyć, że pomimo tych nieprzewidzianych wypadków skromny plan Henry’ego tak znakomicie się powiódł. Nie zamierzaliś­my ukryć ciała gdzieś, gdzie nie byłoby można go odnaleźć. Właściwie to w ogóle go nie ukryliśmy, po prostu zostawiliśmy je tam, gdzie upadło, w nadziei, że na zwłoki natknie się jakiś pechowy przechodzień, zanim ktokolwiek zauważy zniknięcie Bunny’ego. Jakże łatwo i sprawnie dawało się opowiedzieć tę historię: obsuwające się odłamki skalne, ciało na dnie wąwozu z czysto skręconym karkiem oraz ślady zapierających się pięt w błocie nad przepaścią; wypadek w górach, ni mniej, ni więcej, i na tym mogło się skończyć, na cichych łzach i skromnym pogrzebie, gdyby nie śnieg, który spadł tamtej nocy. Przykrył zwłoki bez śladu i dziesięć dni później, gdy w końcu przyszła odwilż, policjanci, agenci FBI i ratownicy z miasta przekonali się, że chodzili po ciele tam i z powrotem tak długo, aż śnieg zbił się nad nim w twardy lód.

Trudno uwierzyć, że tak wielkie poruszenie wywołał czyn, za który byłem częściowo odpowiedzialny, jeszcze trudniej zaś uwierzyć, że mog­łem przejść przez to wszystko – kamery, mundury, Mount Cataract upstrzoną tłoczącymi się ludźmi jak cukiernica mrówkami – nie budząc w nikim choćby cienia podejrzeń. Ale przejście przez to wszystko to jedno; okazało się, niestety, że odejście stamtąd to zupełnie inna para kaloszy, i chociaż kiedyś wydawało mi się, że opuściłem tamten wąwóz na zawsze w pewne kwietniowe popołudnie dawno, dawno temu, teraz nie jestem już tego taki pewien. Teraz, gdy ratownicy wyjechali i życie wokół mnie znów się uspokoiło, uświadomiłem sobie, że choć całymi latami wyobrażałem sobie, iż jestem gdzie indziej, w rzeczywistości cały czas tkwiłem tam: przy błotnistych koleinach w młodej trawie na wzgórzu, gdzie nad rozedrganymi kwiatami jabłoni ciemnieje niebo i już czuć w powietrzu pierwszy chłód śniegu, który spadnie w nocy.

Co wy tutaj robicie, spytał zaskoczony Bunny, gdy zastał naszą czwórkę czekającą na niego.

Jak to co, szukamy młodych paproci, powiedział Henry.

I po szeptanej naradzie w zaroślach – jedno ostatnie spojrzenie na ciało, ostatnie rozejrzenie się dookoła, nikt nie upuścił kluczy, nikt nie zgubił okularów, wszyscy wszystko mają? – gdy ruszyliśmy gęsiego przez las, raz jeszcze obejrzałem się za siebie przez gałązki młodych drzewek, które kołysząc się, zamykały za mną drogę. Chociaż pamiętam tamten spacer i pierwsze samotne płatki śniegu nadlatujące między sosnami, i pamiętam, jak z ulgą wpakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w drogę, rodzina na wakacjach, przy czym Henry jechał po wybojach z zaciśniętymi zębami, a my przechylaliśmy się nad oparciami foteli i trajkotaliśmy jak dzieci; chociaż aż nazbyt dobrze pamiętam długą straszliwą noc, która dopiero mnie czekała, oraz długie straszliwe dni i noce, które nastąpiły po niej, muszę tylko zerknąć przez ramię, żeby te wszystkie lata rozpłynęły się i żebym znów zobaczył za sobą ten wąwóz, majaczący czarno-zielono zza samosiejek – obraz, który nigdy mnie nie opuści.

Kiedyś, jak przypuszczam, nosiłem w sobie różne historie, ale teraz nie mam już innych. Nie będę nigdy w stanie opowiedzieć żadnej historii – oprócz tej jednej.

KSIĘGA I

Rozdział pierwszy

Czy w świecie poza literaturą istnieje coś takiego jak „skaza tragiczna”, ta ostentacyjna ciemna rysa biegnąca przez środek życia? Kiedyś myślałem, że nie, nie istnieje. Teraz uważam inaczej. I sądzę, że moją skazą jest patologiczne pragnienie tego, co malownicze – za wszelką cenę.

A moi. L’histoire d’une de mes folies.

Nazywam się Richard Papen. Mam dwadzieścia osiem lat i przed dziewiętnastym rokiem życia nigdy nie widziałem Nowej Anglii ani Hampden College. Jestem Kalifornijczykiem z urodzenia, a także, co odkryłem niedawno, z natury. To ostatnie jest czymś, do czego się przyznaję dopiero teraz, po fakcie. Nie żeby miało to jakieś znaczenie.

Wychowałem się w Plano, małym miasteczku Doliny Krzemowej na północy. Bez braci, bez sióstr. Ojciec prowadził stację benzynową, a mama siedziała w domu, dopóki nie podrosłem i nie zrobiło się krucho z pieniędzmi, wtedy zatrudniła się w biurze jednej z dużych fabryk chipów pod San Jose, gdzie odbierała telefony.

Plano. Słowo to przywołuje wspomnienia restauracji drive-in, osiedli identycznych domów, rozedrganego gorącego powietrza nad asfaltem. Lata tam spędzone przyniosły mi zbędną przeszłość, do wyrzucenia jak jednorazowy plastikowy kubek. Co na swój sposób, jak sądzę, było wspaniałym darem. Po wyjeździe stamtąd mogłem sfabrykować nową, znacznie bardziej zadowalającą przeszłość, pełną imponujących i prostych wpływów środowiska; barwną przeszłość, łatwą do przyswojenia przez obcych.

Blask tego fikcyjnego dzieciństwa – pośród basenów, gajów pomarańczowych i uroczych liberalnych rodziców pracujących w show-biznesie – przyćmił całkowicie szary oryginał. Mało tego, gdy myślę teraz o swoim prawdziwym dzieciństwie, nie potrafię sobie przypomnieć zbyt wiele prócz smutnej zbieraniny kilku przedmiotów: noszonych przez cały rok tenisówek, książeczek do kolorowania i komiksów z supermarketu, nic interesującego ani tym bardziej pięknego. Byłem spokojny i wysoki jak na swój wiek, ze skórą skłonną do obsypywania się piegami. Miałem niewielu kolegów, ale nie wiem, czy taki był mój wybór, czy doprowadziły do tego okoliczności. Uczyłem się chyba dobrze, ale nie nadzwyczaj dobrze; lubiłem czytać ­– Toma Swifta, książki Tolkiena – lecz także oglądać telewizję, na czym schodziło mi mnóstwo czasu, gdy leżałem na dywanie pustego salonu w dłużące się nudne popołudnia po szkole.

Naprawdę nie pamiętam z tamtych lat dużo więcej oprócz pewnego nastroju, który przenikał większość z nich, melancholii, która kojarzy mi się z oglądaniem niedzielnej dobranocki, Cudownego świata Disneya. Niedziele były przygnębiające – musiałem wcześnie się położyć, rano szkoła, wieczne obawy, że źle odrobiłem pracę domową – lecz gdy oglądałem fajerwerki wybuchające na nocnym niebie, nad rozświetlonymi zamkami Disneylandu, trawił mnie strach bardziej ogólny, lęk przed uwięzieniem w monotonnym kieracie między szkołą a domem: okoliczności, które przynajmniej dla mnie stanowiły mocny empiryczny argument usprawiedliwiający ów smutek. Ojciec był skąpy, a nasz dom brzydki, matka zaś nie zwracała na mnie większej uwagi: chodziłem w tanich ciuchach, obcięty za krótko, i nikt w szkole za mną nie przepadał; a jako że to wszystko trwało tak długo, jak sięgała moja pamięć, przypuszczałem, iż moje życie dalej, w dającej się przewidzieć przyszłości, będzie się toczyło w podobnie przygnębiającym duchu. Krótko mówiąc: czułem, że moja egzystencja jest w jakiś subtelny, ale istotny sposób naznaczona.

Nie jest więc chyba niczym dziwnym, że trudno mi pogodzić własne życie z życiem moich przyjaciół, a przynajmniej z moim jego wyobrażeniem. Charles i Camilla są sierotami (jak bardzo w dzieciństwie pragnąłem być sierotą!), wychowanymi przez babcie i stare ciotki w domu w Wirginii: dzieciństwo, o którym lubię rozmyślać, wśród koni, rzek i ambrowców. A Francis? Jego matka, gdy go urodziła, miała zaledwie siedemnaście lat – anemiczna, kapryśna dziewczyna z rudymi włosami i bogatym tatusiem, która uciekła z domu z perkusistą grupy Vance Vane and His Musical Swains. Po trzech tygodniach wróciła do domu, a po sześciu małżeństwo anulowano i – co Francis lubi powtarzać – dziadkowie wychowywali ich, jego i jego matkę, niczym brata i siostrę, z takim gestem, że nawet największe plotkarki były pod wrażeniem – angielskie nianie, prywatne szkoły, letnie wyjazdy do Szwajcarii, zimowe do Francji. Weźmy nawet naszego prostackiego Bunny’ego. Na pewno nie było to dzieciństwo pod znakiem marynarskich kurteczek i lekcji tańca bardziej niż moje – ale dzieciństwo jakże amerykańskie. Syn gwiazdy futbolu z Clemson, bankiera po zakończeniu kariery sportowej. Czterech braci, żadnych sióstr, w wielkim hałaśliwym domu na przedmieściach, z żaglówkami, rakietami tenisowymi i psami rasy golden retriever; wakacje na Cape Cod, szkoły z internatem pod Bostonem i pikniki z bufetem w samochodzie podczas sezonu piłkarskiego; wychowanie żywo obecne w Bunnym na każdym kroku, od sposobu, w jaki ściskał ci dłoń, do sposobu, w jaki opowiadał dowcipy.

Ani teraz, ani wcześniej nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego, nic prócz znajomości greki i roku życia spędzonego w swoim towarzystwie. I jeśli miłość jest czymś, co można dzielić z innymi, przypuszczam, że ona też nas łączyła, chociaż zdaję sobie sprawę, że może to zabrzmieć dziwacznie w świetle historii, którą zaraz opowiem.

Od czego zacząć?

Po liceum poszedłem do niewielkiego college’u w rodzinnym mieście (rodzice byli przeciwni, dając mi wyraźnie do zrozumienia, że spodziewają się, iż będę pomagał ojcu w prowadzeniu stacji: jeden z wielu powodów, dla których tak rozpaczliwie zależało mi na opuszczeniu domu) i podczas dwóch spędzonych tam lat uczyłem się starogreckiego. Nie wynikało to z miłości do tego języka, po prostu przygotowywałem się do studiów medycznych (widzicie, tylko pieniądze mogły odmienić mój los, lekarze zarabiają mnóstwo kasy, quod erat demonstrandum) i mój opiekun zasugerował, żebym zapisał się na jakiś język i w ten sposób zdobył wymagane punkty z przedmiotów humanistycznych; a ponieważ zajęcia z greki odbywały się popołudniami, wybrałem je, żeby w poniedziałki móc się wyspać. Była to zupełnie przypadkowa decyzja, która, jak się przekonacie, okazała się całkiem brzemienna w skutki.

Z greką radziłem sobie dobrze, wręcz znakomicie, na drugim roku zdobyłem nawet nagrodę katedry filologii klasycznej. To były moje ulubione zajęcia, bo jako jedyne odbywały się w zwykłej sali dydaktycznej – bez słojów z sercem krowy, bez odoru formaldehydu, bez klatek pełnych rozwrzeszczanych małp. Początkowo wydawało mi się, że ciężką pracą przezwyciężę swoje przewrażliwienie i wstręt do głównego przedmiotu, a dzięki jeszcze cięższej pracy uda mi się przekonać innych, że mam do niego talent. Ale tak się nie stało. Mijały miesiące, a biologia nadal mnie nie interesowała, co więcej, zaczynała budzić we mnie coraz silniejszą niechęć; zbierałem słabe stopnie; zarówno wykładowcy, jak i koledzy ze studiów okazywali mi pogardę. W geście, który nawet mnie wydawał się zgubny i iście pyrrusowy, nic nie mówiąc rodzicom, przeniosłem się na literaturę angielską. Czułem, że w ten sposób podrzynam sobie gardło, że zapewne będę tego żałował, wciąż wyznając zasadę, że lepiej ponieść klęskę na lukratywnym polu, niż zabłysnąć na takim, które, jak zapewniał mnie ojciec (niemający pojęcia ani o wielkiej finansjerze, ani o środowisku akademickim), jest wyjątkowo niedochodowe i nieuchronnie sprawi, że do końca życia będę im siedział na głowie i prosił o pieniądze – pieniądze, których, oświadczył z mocą ojciec, nie ma najmniejszego zamiaru mi dawać.

Studiowałem więc literaturę i podobało mi się to bardziej. Co nie znaczy, że bardziej spodobało mi się mieszkanie z rodzicami. Chyba nie potrafię wyjaśnić, jaką rozpacz budziło we mnie otoczenie. Chociaż teraz podejrzewam, biorąc pod uwagę okoliczności i moje usposobienie, że czułbym się nieszczęśliwy wszędzie, w Biarritz, w Caracas albo na wyspie Capri, wtedy byłem przekonany, że moja niedola jest nierozerwalnie związana z tym miejscem. Może częściowo rzeczywiście tak było. Wprawdzie do pewnego stopnia Milton ma rację – umysł stanowi własne miejsce i sam przez się potrafi uczynić z Piekła Raj i tak dalej – jest mimo wszystko jasne, że Plano wzorowano na Raju w mniejszym stopniu niż na tym drugim, bardziej złowieszczym miejscu. W liceum nabrałem zwyczaju wałęsania się po lekcjach po galeriach handlowych i w tych rozświetlonych, zimnych pasażach wprowadzałem się w stan takiego oszołomienia towarami i kodami, promenadami i ruchomymi schodami, lustrami, muzakiem, hałasem i światłami, że w moim mózgu następowało krótkie spięcie i w jednej chwili wszystko stawało się nieczytelne: kolor bez formy, wir oddzielonych molekuł. Przechodziłem wtedy jak zombie na parking i jechałem na boisko baseballowe, gdzie nie wysiadałem nawet z samochodu, siedziałem tylko z rękoma na kierownicy i wbijałem wzrok w ogrodzenie z siatki i pożółkłą zimową trawę, aż wreszcie zachodziło słońce i robiło się za ciemno, żeby cokolwiek oglądać.

Chociaż miałem niejasne pojęcie, że moje niezadowolenie ma dekadenckie, niejako marksistowskie podłoże (jako nastolatek, głównie po to, żeby zagrać na nerwach ojcu, demonstracyjnie zainteresowałem się socjalizmem), w gruncie rzeczy zupełnie go nie rozumiałem; i wściekł­bym się, gdyby ktoś zasugerował, że wynika ono z moich silnych purytańskich inklinacji, ale to prawda. Całkiem niedawno natknąłem się na następujący fragment ze starego notesu, spisany, gdy miałem około osiemnastu lat: „To miejsce przesiąknięte jest dla mnie wonią rozkładu, odorem, jaki wydają z siebie przejrzałe owoce. Nigdy i nigdzie ów odrażający mechanizm narodzin, kopulacji i śmierci – tych potwornych życiowych wstrząsów, które Grecy nazywają miazmą, skalaniem – nie był tak brutalny ani tak ładnie zapacykowany, a ludzie nie pokładali takiej wiary w kłamstwach, zmienności oraz śmierci śmierci śmierci”.

Brzmi, przyznaję, dość radykalnie. Wygląda na to, że gdybym został w Kalifornii, mógłbym skończyć jako członek jakiejś sekty, a w najlepszym razie przeszedłbym na jakąś dziwaczną restrykcyjną dietę. Pamiętam, że w tym czasie czytałem o Pitagorasie i niektóre z jego pomysłów wydawały mi się osobliwie pociągające – na przykład ubieranie się na biało lub unikanie potraw, które mają duszę.

Tymczasem jednak znalazłem się na Wschodnim Wybrzeżu.

Na Hampden trafiłem zupełnie przez przypadek. Pewnego wieczoru podczas długich ferii z okazji Święta Dziękczynienia pod znakiem deszczowej pogody, żurawiny z puszki i meczów brzęczących w telewizji poszedłem do swojego pokoju po kłótni z rodzicami (nie pamiętam tej konkretnej sprzeczki, pamiętam tylko, że ciągle się kłóciliśmy – o pieniądze i naukę) i przekopywałem szafę w poszukiwaniu kurtki, gdy na podłogę wypadła broszurka reklamowa Hampden College w stanie Vermont.

Miała dwa lata, ta broszurka. W liceum mnóstwo uczelni przesyłało mi różne materiały, bo dobrze mi poszły egzaminy SAT, chociaż niestety nie aż tak dobrze, żeby zakwalifikować się na jakieś stypendium, i akurat tę broszurę trzymałem w podręczniku do geometrii przez całą ostatnią klasę.

Nie wiem, skąd się wzięła w mojej szafie. Przypuszczam, że zatrzymałem ją, bo była bardzo ładna. W ostatniej klasie spędziłem dziesiątki godzin, oglądając zamieszczone w niej zdjęcia, jak gdybym mógł – jeśli będę wpatrywał się w nie wystarczająco długo i tęsknie – wniknąć za sprawą pewnego rodzaju osmozy w ich czystą, nieskazitelną ciszę. Nawet teraz pamiętam te zdjęcia, jak obrazki z książki z bajkami, którą uwielbiało się w dzieciństwie. Zalane słońcem łąki, góry unoszące się zwiewnie w oddali, liście zalegające po kostki na owiewanej wiatrem jesiennej drodze, ogniska i mgła w dolinach, wiolonczele, ciemne szyby w oknach, śnieg.

Hampden College, Hampden, w stanie Vermont. Założony w 1895 roku. (Już to było czymś, co budziło moje zdumienie – nic, co znałem z Plano, nie powstało dużo wcześniej niż przed rokiem 1962). Liczba studentów: 500. Uczelnia koedukacyjna. Postępowa. Specjalizująca się w sztukach wyzwolonych. Ostra selekcja. „Hampden, zapewniając studentom gruntowne wykształcenie humanistyczne, pragnie zagwarantować im nie tylko solidną wiedzę na wybranym polu, ale i orientację we wszystkich dziedzinach zachodniej sztuki, cywilizacji i myśli. Tym samym pragniemy wyposażyć każdego studenta nie tylko w suche fakty, lecz także w tworzywo mądrości”.

Hampden College, Hampden, w stanie Vermont. Sama nazwa, przynajmniej w moim odczuciu, miała w sobie surowe anglikańskie brzmienie, w którym odzywała się beznadziejna tęsknota za Anglią i obojętność wobec słodkich mrocznych rytmów założonych przez misjonarzy miasteczek. Przez dłuższy czas wpatrywałem się w zdjęcie budynku zwanego Świetlicą. Był przesycony słabym, akademickim światłem – innym niż w Plano, innym niż wszystko, co do tej pory znałem – światłem, które kojarzyło mi się z długimi godzinami w zakurzonych bibliotekach, starymi książkami i ciszą.

Do drzwi zapukała matka, zawołała mnie. Nie odezwałem się. Wydarłem z końca broszury formularz zgłoszeniowy i zacząłem go wypełniać. Imię i nazwisko: John Richard Papen. Adres: 4487 Mimosa Court, Plano, Kalifornia. Czy jesteś zainteresowany/zainteresowana pomocą finansową? Tak. Wysłałem go następnego dnia rano.

Kolejne miesiące były nużącą, obfitującą w sytuacje patowe, niekończącą się wojną pozycyjną o dokumenty. Ojciec nie zgodził się wypełnić formularzy niezbędnych do uzyskania pomocy finansowej; w końcu w desperacji wykradłem ze schowka jego toyoty druki zeznania podatkowego i sam to zrobiłem. Znów wyczekiwanie. Potem wiadomość od dziekana do spraw naboru. Wymagana była rozmowa kwalifikacyjna, kiedy mógłbym przylecieć do Vermontu? Nie stać mnie było na zakup biletu lotniczego, o czym napisałem w liście do dziekana. Znów oczekiwanie i kolejny list. Uczelnia zwróci mi koszty podróży, jeśli przyjęta zostanie ich oferta stypendium. Tymczasem nadeszła odpowiedź w sprawie pomocy finansowej. Wkład własny wynosił więcej, niż mój ojciec był skłonny pokryć, twierdząc, że go na to nie stać. Ta wojna podjazdowa ciągnęła się jeszcze przez osiem miesięcy. Nawet dzisiaj nie do końca rozumiem cały łańcuch zdarzeń, który zawiódł mnie do Hampden. Życzliwi wykładowcy słali listy; zastosowano w moim przypadku mnóstwo przeróżnych wyjątków od reguły. I niespełna rok po tym, gdy klapnąłem na złocisty włochaty dywan w moim małym pokoju w Plano i pod wpływem impulsu wypełniłem formularz, wysiadłem z autobusu w Hampden z dwiema walizkami i pięćdziesięcioma dolarami w kieszeni.

Nigdy jeszcze nie byłem na wschód od Santa Fe ani na północ od Portland i kiedy wysiadłem z autobusu po długiej, pełnej napięcia nocy, która zaczęła się gdzieś w Illinois, była szósta rano, nad górami, brzozami i niesamowicie zielonymi łąkami wschodziło słońce i dla mnie, oszołomionego nocnym czuwaniem i trzema dniami w podróży autostradami, była to kraina wprost ze snów.

Akademiki nie były nawet akademikami – w każdym razie nie przypominały tych, które znałem, ze ścianami z pustaków i przygnębiającym, żółtawym światłem – mieściły się w białych drewnianych budynkach z zielonymi okiennicami, wśród klonów i jesionów, w pewnym oddaleniu od gmachu Świetlicy. Niemniej cały czas żywiłem przekonanie, że akurat mój pokój, gdziekolwiek miał się znajdować, będzie oczywiście brzydki i rozczarowujący, jakież więc było moje zdziwienie, gdy ujrzałem go po raz pierwszy – białe pomieszczenie z wielkimi, wychodzącymi na północ oknami, klasztorne i surowe, z porysowaną dębową podłogą i z pochyłym mansardowo sufitem. Pierwszego wieczoru, gdy zaczęło zmierzchać, siedziałem na łóżku, patrząc, jak ściany z szarych powoli stają się złociste, a potem czernieją, i słuchałem sopranu, który wznosił się do zawrotnych wysokości i opadał gdzieś na drugim końcu korytarza, aż wreszcie światło całkowicie zgasło, a sopran w oddali szybował w ciemności jak anioł śmierci, i nie pamiętam, żeby kiedykolwiek powietrze wydawało mi się tak czyste, zimne i rozrzedzone jak tamtej nocy i żebym czuł się tak bardzo oddalony od równinnych przestrzeni brudnego Plano.

Tamte pierwsze dni przed rozpoczęciem zajęć spędziłem w samotności w moim bielonym pokoju, na jasnych łąkach Hampden. I naprawdę czułem się szczęśliwy w tych dniach jak nigdy przedtem, błąkając się niby lunatyk, odurzony i upojony pięknem. Grająca w piłkę grupka dziewcząt o rumianych policzkach, ich fruwające w powietrzu końskie ogony, okrzyki i śmiech niosące się cicho po aksamitnym polu w poświacie zmierzchu. Jabłonie uginające się pod ciężarem owoców, jabłka czerwone w trawie pod nimi, ciężka słodka woń gnijących na ziemi owoców i miarowe, dudniące brzęczenie os wokół nich. Wieża z zegarem nad Świetlicą: porośnięta bluszczem cegła, biała iglica, jak zaczarowane w mglistej dali. Szok pierwszego nocnego zetknięcia z drzewem brzozy wznoszącej się chłodno i strzeliście jak duch. I noce, potężniejsze niż można sobie wyobrazić: czarne, wietrzne i bezkresne, dzikie i oszalałe od gwiazd.

Planowałem znów zapisać się na grekę, był to bowiem jedyny język, który znałem w miarę biegle. Ale gdy poinformowałem o tym przydzielonego mi opiekuna, romanistę, który nazywał się Georges Laforgue, z oliwkową cerą i wąskim nosem o wydłużonych żółwich nozdrzach – uśmiechnął się tylko i złączył koniuszki palców.

– Obawiam się, że z tym może być kłopot – rzekł z francuskim akcentem.

– Dlaczego?

– Mamy tutaj tylko jednego wykładowcę starogreckiego, a on jest bardzo wybredny, jeśli chodzi o dobór studentów.

– Uczyłem się greki dwa lata.

– To zapewne nie będzie miało znaczenia. Poza tym, jeśli ma pan zamiar robić specjalizację z literatury angielskiej, przyda się panu język nowożytny. Są jeszcze miejsca na moich zajęciach z francuskiego dla początkujących, a także na kursach niemieckiego i włoskiego. Hiszpański… – Zajrzał na swoją listę. – Hiszpański jest już właściwie obsadzony, ale jeśli pan chce, zamienię słówko z panem Delgado.

– Może zamiast tego porozmawiałby pan z nauczycielem greki.

– Nie wiem, czy to cokolwiek da. Przyjmuje ograniczoną liczbę studentów. Bardzo ograniczoną. Poza tym moim zdaniem przeprowadza selekcję, kierując się względami osobistymi, nie akademickimi.

W jego głosie pobrzmiewała nuta sarkazmu; a także sugestia, że wolałby nie ciągnąć dłużej tego tematu, gdybym był tak łaskaw.

– Nie wiem, co pan przez to rozumie – powiedziałem mimo wszystko.

Tak naprawdę wydawało mi się, że jednak wiem. Odpowiedź pana Laforgue’a zaskoczyła mnie.

– Nie, nic z tych rzeczy – rzekł. – Oczywiście jest wybitnym uczonym. Przy okazji niebywale czarującym. Ma jednak bardzo dziwne, jak sądzę, wyobrażenie o nauczaniu. On i jego studenci właściwie nie utrzymują żadnego kontaktu z resztą wydziału. Nie wiem, dlaczego wciąż umieszczają jego kurs w ogólnym katalogu – to mylące, co roku dochodzi przez to do nieporozumień – ponieważ, praktycznie rzecz biorąc, te zajęcia mają charakter zamknięty. Słyszałem, że aby u niego studiować, trzeba znać odpowiednie lektury, mieć podobne poglądy. Wielokrotnie już dochodziło do tego, że odrzucał studentów takich jak pan, którzy wcześniej skubnęli trochę greki. U mnie – rzekł, unosząc jedną brew – jeśli student chce się uczyć mojego przedmiotu i jest na odpowiednim poziomie, przyjmuję go do grupy. Bardzo demokratyczne podejście, nieprawdaż? Najlepsze.

– Czy takie rzeczy często się tu zdarzają?

– Oczywiście. Trudnych wykładowców można spotkać na każdej uczelni. I mnóstwo – ku memu zaskoczeniu zniżył głos – mnóstwo jest takich tutaj, znacznie gorszych od niego. Chociaż muszę pana prosić, żeby się pan nie powoływał na moje słowa.

– Nie będę – obiecałem nieco zbity z tropu tym konfidencjonalnym tonem.

– Naprawdę, to niezwykle ważne, żeby się pan nie wygadał. – Pochylał się do przodu, szepcząc, a jego drobne usta prawie się nie poruszały, gdy mówił. – Muszę to podkreślić. Być może nie zdaje pan sobie z tego sprawy, ale mam na wydziale kilku śmiertelnych wrogów. Nawet, choć może trudno panu będzie uwierzyć, tutaj, we własnym instytucie. Poza tym – kontynuował już normalniejszym tonem – to szczególny przypadek. Wykłada tutaj od lat i odmawia nawet wynagrodzenia za swoją pracę.

– Dlaczego?

– Jest człowiekiem zamożnym. Swoją pensję przekazuje uczelni, chociaż zdaje się, że przyjmuje jednego dolara rocznie ze względów podatkowych.

– O – zdziwiłem się. Chociaż przebywałem w Hampden dopiero od kilku dni, przyzwyczaiłem się już do oficjalnych wiadomości o trudnościach finansowych, ograniczonym dofinansowaniu, konieczności cięć.

– A ja – mówił dalej Laforgue – ja lubię uczyć, nie powiem, ale mam żonę i córkę w szkole we Francji, więc pieniądze się przydają, prawda?

– Może jednak z nim porozmawiam.

Laforgue wzruszył ramionami.

– Proszę próbować. Ale radziłbym się z nim nie umawiać, bo pewnie pana nie przyjmie. Nazywa się Julian Morrow.

Nie zależało mi jakoś strasznie na zapisaniu się na grekę, ale słowa pana Laforgue’a zaintrygowały mnie. Zszedłem po schodach i wmaszerowałem do pierwszego napotkanego gabinetu. Przy biurku, jedząc kanapkę, siedziała chuda kobieta z kwaśną miną i oklapniętymi jasnymi włosami.

– Mam przerwę na lunch – oznajmiła. – Proszę wrócić o drugiej.

– Przepraszam. Szukam tylko gabinetu jednego wykładowcy.

– Tu jest sekretariat dziekana, nie centrala telefoniczna. Ale może będę wiedziała. O kogo chodzi?

– Nazywa się Julian Morrow.

– Ach, on – powiedziała zaskoczona. – Czego pan od niego chce? Jest chyba na górze, w Audytorium.

– W której sali?

– Jest tam sam w całym budynku. Lubi ciszę i spokój. Znajdzie go pan.

Odszukanie Audytorium wcale, jak się okazało, nie było łatwe. Był to niewielki gmach na skraju kampusu, stary i porośnięty bluszczem tak bardzo, że stapiał się niemal z otaczającym go krajobrazem. Na dole znajdowały się sale wykładowe i dydaktyczne, wszystkie puste, z czystymi tablicami i świeżo wypastowanymi podłogami. Błąkałem się zagubiony po budynku, aż wreszcie na drugim jego końcu zauważyłem narożną klatkę schodową – wąską i słabo oświetloną.

Po wspięciu się na górę znalazłem się na długim, opustoszałym korytarzu. Z przyjemnością wsłuchując się w stukot własnych butów na linoleum, szedłem raźnym krokiem, wypatrywałem na zamkniętych drzwiach numerów i nazwisk, aż podszedłem do drzwi z mosiężną ramką, w której mieściła się tłoczona wizytówka podpisana JULIAN MORROW. Stałem tam przez chwilę, a potem zastukałem, trzy krótkie puknięcia.

Minęła minuta, potem jeszcze jedna, nim białe drzwi uchyliły się lekko. Wyjrzała zza nich twarz. Była to twarz drobna i mądra, pytająco czujna i wyczekująca; i chociaż niektóre jej cechy mogły świadczyć o młodości – chochlikowate uniesienie brwi, zdecydowane linie nosa, szczęki i ust – w żadnym wypadku nie była młoda, a włosy bieliły się jak śnieg.

Stałem tam przez chwilę, gdy on patrzył na mnie zdziwiony.

– W czym mogę pomóc? – Głos był rozsądny, przyjazny i brzmiał w sposób, w jaki życzliwi dorośli czasem zwracają się do dzieci.

– Więc… nazywam się Richard Papen…

Przechylił głowę na bok i zamrugał, jasnooki, życzliwy, mający w sobie coś z wróbla.

– … i chciałbym zapisać się do pańskiej grupy na grekę.

Sposępniał.

– Och, tak mi przykro. – Jego ton, co dość zaskakujące, wskazywał, że naprawdę jest mu przykro, bardziej nawet niż mnie. – Niczego tak bym nie pragnął, ale obawiam się, że jest już za późno. Mamy komplet.

Coś w jego pozornie szczerym żalu dodało mi odwagi.

– Na pewno znajdzie się jakieś wyjście – przekonywałem. – Jeden student więcej nie zrobi różnicy…

– Ogromnie mi przykro, panie Papen – powiedział, jakby pocieszał mnie po śmierci ukochanego przyjaciela, usiłując dać do zrozumienia, że jest bezradny i nie może mi pomóc w żaden istotny sposób. – Ale narzuciłem sobie limit pięciorga studentów i nie mogę nawet myśleć o przyjęciu jeszcze jednego.

– Pięcioro studentów to niewiele.

Pokręcił szybko głową, z zamkniętymi oczami, jak gdyby dalsze słuchanie moich błagań było ponad jego siły.

– Naprawdę, bardzo bym chciał pana przyjąć, ale nie mogę nawet brać tego pod uwagę – oświadczył. – Strasznie mi przykro. A teraz wybaczy pan. Mam u siebie studenta.

Minął ponad tydzień. Zacząłem chodzić na zajęcia i zatrudniłem się u profesora psychologii, niejakiego doktora Rolanda. (Miałem mu pomagać w jakichś niejasnych „badaniach”, których natury nigdy nie zgłębiłem; był leciwym, roztargnionym wykładowcą, sprawiającym wrażenie niezbyt zorganizowanego, behawiorystą, który większość czasu spędzał w pokoju profesorskim). Nawiązałem też kilka znajomości, głównie ze studentami pierwszego roku, którzy mieszkali w tym samym akademiku. Właśnie, to były tylko znajomości. Razem spożywaliśmy posiłki, zauważaliśmy, gdy któreś z nas wchodziło lub wychodziło, ale przede wszystkim łączyło nas to, że nikogo nie znamy – sytuacja niekoniecznie wówczas nieprzyjemna. Tych nielicznych, których znałem i którzy przebywali w Hampden dłużej, pytałem, co wiedzą o Julianie Morrow.

Prawie wszyscy o nim słyszeli i przekazano mi mnóstwo sprzecznych ze sobą, lecz fascynujących informacji: że jest geniuszem; że jest oszustem; że nie ma magisterium; że w latach czterdziestych był wielkim intelektualistą, znajomym Ezry Pounda i T.S. Eliota; że jego rodzina dorobiła się na udziałach w prestiżowej firmie bankowej lub na sprzedaży obciążonych nieruchomości podczas wielkiego kryzysu; że uciekł przed poborem podczas którejś wojny (chociaż chronologicznie było to trudne do ustalenia); że ma związki z Watykanem, ze zdetronizowaną rodziną królewską na Bliskim Wschodzie, z frankistowską Hiszpanią. Oczywiście nie sposób było stwierdzić, do jakiego stopnia te doniesienia są prawdziwe, ale im więcej o nim słyszałem, tym silniejsza stawała się moja ciekawość i zacząłem wypatrywać Morrowa i jego nielicznej grupki studentów na terenie kampusu. Ci czterej chłopcy i jedna dziewczyna z odległości nie wyróżniali się niczym szczególnym. Ale z bliska stanowili frapującą gromadkę – przynajmniej dla mnie, który nigdy nie widział kogoś takiego jak oni i któremu przywodzili na myśl całą paletę malowniczych i wyimaginowanych cech.

Dwóch z nich nosiło okulary, co zastanawiające, tego samego rodzaju: maleńkie, staromodne, z okrągłymi drucianymi oprawkami. Wyższy z tej dwójki – a był naprawdę wysoki, dobrze ponad metr osiemdziesiąt – miał ciemne włosy, kanciastą szczękę i chropowatą bladą skórę. Mógłby być przystojny, gdyby jego rysy nie były tak nieruchome, a oczy za okularami tak pozbawione wyrazu i puste. Ubierał się w ciemne angielskie garnitury i nosił parasol (przedziwny widok w Hampden), krocząc sztywno przez tłumy hipisów, bitników, miłośników stylu „preppy” i punków z wystudiowaną dystynkcją starej baletnicy, zaskakującą u kogoś tak postawnego jak on. „Henry Winter”, poinformowali mnie znajomi, gdy im go pokazałem z oddali, jak omijał szerokim łukiem grupkę grającą na trawniku na bongosach.

Niższy z tej dwójki – ale niewiele niższy – był niechlujnym rumianym blondynem, z gumą do żucia w ustach, nieustająco wesołym wyrazem twarzy i zaciśniętymi dłońmi wepchniętymi głęboko do kieszeni spodni o wypchanych kolanach. Codziennie nosił tę samą bezkształtną marynarkę z brązowego tweedu, wystrzępioną na łokciach i za krótką w rękawach, a jego piaskowe włosy miały przedziałek z lewej strony, toteż na jedno oko za okularami opadała długa grzywka. Nazywał się Bunny Corcoran, przy czym jakimś cudem przydomek Bunny wywodził się od imienia Edmund. Jego głos, donośny i tubalny, niósł się po stołówce.

Trzeci chłopak był najbardziej egzotycznym członkiem tego grona. Kościsty i elegancki, przeraźliwie chudy, miał nerwowe dłonie, przebieg­łą twarz o bladości albinosa i krótką ognistą czuprynę najbardziej rudych włosów, jakie w życiu widziałem. Uważałem (błędnie), że ubiera się jak Alfred Douglas lub Robert de Montesquiou: piękne wykrochmalone koszule z wywiniętymi mankietami; bajeczne krawaty; czarny płaszcz, który łopotał za nim na wietrze i upodabniał go do kogoś będącego skrzyżowaniem studiującego księcia i Kuby Rozpruwacza. Raz, ku mojej wielkiej radości, założył binokle. (Później dowiedziałem się, że to nie były prawdziwe okulary, tylko pince-nez ze zwykłym szkłem, i że ma dużo bystrzejszy wzrok niż ja). Nazywał się Francis Abernathy. Dalsze próby zdobycia informacji o nim wzbudziły podejrzenia moich znajomych płci męskiej, którzy dziwili się, że interesuję się kimś takim.

I było jeszcze dwoje, chłopak i dziewczyna. Widywałem ich często razem i początkowo brałem za parę, aż pewnego razu przyjrzałem im się z bliska i zdałem sobie sprawę, że muszą być rodzeństwem. Później dowiedziałem się, że są bliźniętami. Byli bardzo do siebie podobni, z ciężkimi ciemnoblond włosami i nieokreślonymi płciowo jasnymi twarzami, pogodnymi i skupionymi jak u flamandzkich aniołów. I co może najbardziej nietypowe w środowisku Hampden – gdzie nie brakowało pseudointelektualistów i nastoletnich dekadentów, wśród których obowiązywała czerń – lubili nosić stroje w bladych kolorach, zwłaszcza białe. W tym kłębowisku papierosów i ciemnej wytworności zjawiali się tu i tam niczym postacie z alegorii lub od dawna nieżyjący uczestnicy jakiegoś zapomnianego garden party. Łatwo było się dowiedzieć, kim są, jako że wspólnie przypadał im w udziale zaszczyt bycia jedynymi bliźniakami w kampusie. Nazywali się Charles i Camilla Macaulay.

Wszyscy sprawiali wrażenie – takie miałem odczucie – wyjątkowo nieprzystępnych. Obserwowałem ich jednak z zaciekawieniem przy każdej nadarzającej się okazji: gdy Francis przystanął, żeby zamienić słówko z kotem przycupniętym na progu; gdy Henry przejeżdżał w pędzie za kierownicą małego białego samochodu, z Morrowem na miejscu pasażera; gdy Bunny wychylił się z okna na piętrze, by krzyknąć coś do bliźniąt na trawniku. Powoli docierały do mnie kolejne informacje. Francis Abernathy był bostończykiem, i to ponoć, jak słyszałem, dosyć bogatym. Podobno Henry też był zamożny; co więcej, był geniuszem lingwistycznym. Władał kilkoma językami, klasycznymi i nowożytnymi, opublikował też tłumaczenie poezji Anakreonta z Teos, z komentarzem, gdy miał zaledwie osiemnaście lat. (Usłyszałem o tym od Georges’a Laforgue’a, który mówił o tym niechętnie i ze skwaszoną miną; później odkryłem, że Henry na pierwszym roku okrutnie zawstydził Laforgue’a przed całą katedrą literatury po jego dorocznym wykładzie o Racinie, gdy przyszła pora na pytania studentów). Bliźnięta wynajmowały mieszkanie poza kampusem i pochodziły gdzieś z południa. Bunny Corcoran miał zaś w zwyczaju późno w nocy puszczać w swoim pokoju na cały regulator marsze Johna Philipa Sousy.

Nie chcę sugerować, że jakoś nadmiernie ekscytowałem się tym wszystkim. W tym czasie próbowałem się zaaklimatyzować na nowej uczelni; rozpoczęły się zajęcia i miałem dużo nauki. Moje zainteresowanie Julianem Morrowem i jego studentami greki, choć wciąż żywe, zaczęło już przygasać, gdy doszło do osobliwego zbiegu okoliczności.

Zdarzyło się to w środę rano w drugim tygodniu mojego pobytu w Hampden, gdy przed zajęciami o jedenastej robiłem w bibliotece ksero­kopie dla doktora Rolanda. Po około trzydziestu minutach z tańczącymi mi przed oczami plamkami światła przeszedłem do stanowiska bibliotekarki oddać klucz do kserografu i gdy się odwróciłem do wyjścia, zauważyłem ich – Bunny siedział z bliźniętami przy stole nad rozłożonymi kartkami, piórami i kałamarzami. Szczególnie zapamiętałem te kałamarze, bo bardzo mnie urzekły, podobnie jak długie, czarne i proste pióra, które wyglądały niesamowicie archaicznie i niepraktycznie. Charles miał na sobie biały tenisowy sweter, a Camilla letnią sukienkę z marynarskim kołnierzem i słomiany kapelusz. Tweedowa marynarka Bunny’ego leżała przewieszona przez oparcie krzesła, świecąc kilkoma dużymi rozdarciami i plamami na podszewce. Opierał się łokciami o blat, włosy opadały mu na oczy, a zmięte rękawy koszuli podtrzymywał pasiastymi przepaskami. Rozmawiali cicho, z głowami blisko siebie.

Nagle zapragnąłem się dowiedzieć, o czym mówią. Podszedłem do regału za ich stołem – powoli, jak gdybym nie był pewien, czego szukam – do samego końca, aż znalazłem się tak blisko, że mogłem wyciągnąć rękę i dotknąć ramienia Bunny’ego. Odwrócony do nich plecami, wyciągnąłem na chybił trafił książkę – jakiś absurdalny tekst socjologiczny, jak się złożyło – i udawałem, że przeglądam indeks. Wtórna analiza, wtórne dane, wtórna dewiacja, wtórna grupa.

– Nie jestem pewna – mówiła Camilla. – Skoro Grecy płyną do Kartaginy, to powinien być biernik. Pamiętacie? Pytanie „dokąd”? Taka jest reguła.

– Niemożliwe. – To był Bunny. Głos miał nosowy, stentorowy. W.C. Fields z poważnym przypadkiem szczękościsku. – Nie chodzi o kierunek, tylko o miejsce. Stawiam na ablatyw.

Rozległ się szelest wertowanych kartek.

– Zaraz – rzekł Charles. Jego głos bardzo przypominał głos siostry: zachrypnięty, z lekkim południowym akcentem. – Spójrzcie na to. Oni nie tylko płyną do Kartaginy, płyną, żeby ją zaatakować.

– Zwariowałeś?

– Nie, naprawdę. Spójrzcie na następne zdanie. Potrzebujemy celownika.

– Jesteś pewien?

Znowu szelest kartek.

– Jak najbardziej. Epi tō karchidona.

– Nie rozumiem – rzekł Bunny. Brzmiał jak Thurston Howell z Wyspy Gilligana. – Ablatyw, tego nam trzeba. Ciężkie przypadki to zawsze ablatywy.

Krótka przerwa.

– Bunny – zwrócił się do niego Charles – coś ci się pomyliło. Ablatiwus występuje w łacinie.

– Wiem o tym, ależ oczywiście – zirytował się Bunny po pełnym zmieszania milczeniu, które wskazywałoby na coś przeciwnego – ale wiecie, o co mi chodzi. Aoryst, ablatiwus, jedno i to samo tak naprawdę…

– Słuchaj, Charles – wtrąciła Camilla. – Celownik nie pasuje.

– Pasuje. Przecież płyną, żeby zaatakować, tak czy nie?

– Tak, ale Grecy płynęli przez morze do Kartaginy.

– No przecież wstawiłem „epi” na początku zdania.

– Cóż, można zaatakować i użyć „epi”, ale musimy zastosować biernik, bo taka jest podstawowa zasada.

Samookreślenie. Samoświadomość. Segregacja. Wpatrywałem się w indeks i łamałem sobie głowę nad tym, jakiego potrzebują przypadku. Grecy płynęli przez morze do Kartaginy. Do Kartaginy. Dokąd. Skąd. Kartagina.

Nagle coś mi przyszło do głowy. Zamknąłem książkę, odłożyłem ją na półkę i odwróciłem się.

– Przepraszam – powiedziałem.

Natychmiast umilkli zaskoczeni i odwrócili się, wbijając we mnie spojrzenia.

– Przepraszam, ale czy nie przydałby się tu miejscownik?

Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał.

– Miejscownik? – powtórzył Charles.

– Trzeba by tylko dodać „zde” do „karchido” – wyjaśniłem. – Zdaje się, że „zde”. Wtedy niepotrzebny będzie żaden przyimek, tylko „epi”, jeśli wybierają się na wojnę. Oznacza „w kierunku Kartaginy”, więc nie będziecie się też musieli martwić o deklinację.

Charles spojrzał na swoją pracę, potem na mnie.

– Miejscownik? – powiedział. – To dość rzadkie.

– Jesteś pewien, że w ogóle istnieje taka forma dla Kartaginy? – spytała Camilla.

O tym nie pomyślałem.

– Może nie – przyznałem. – Wiem, że istnieje dla Aten.

Charles sięgnął po słownik, przysunął go do siebie po blacie i zaczął kartkować.

– Zostaw ten słownik, do diabła – wtrącił ostro Bunny. – Jeśli nie trzeba odmieniać przez przypadki i nie wymaga przyimka, to mi wystarczy. – Odchylił się do tyłu na krześle i spojrzał na mnie. – Niech ci uścisnę dłoń, anonimie. – Wyciągnąłem rękę; chwycił ją i mocno nią potrząsnął, o mało nie przewracając łokciem kałamarza. – Bardzo mi miło, bardzo, bardzo – powtarzał, drugą ręką odgarniając włosy znad oczu.

Ten nagły blask zainteresowania oślepił mnie; zupełnie jakby postacie z ulubionego obrazu, zajęte swoimi sprawami, spojrzały na mnie z płótna i przemówiły. Ledwie dzień wcześniej Francis otarł się o mnie na korytarzu z szelestem czarnego kaszmiru w smudze dymu z papierosa. Przez chwilę, gdy dotknął mnie ramieniem, był istotą z krwi i kości, ale zaraz potem znów stał się urojeniem, wytworem wyobraźni, gdy pomaszerował dalej korytarzem, zupełnie nie zwracając na mnie uwagi, tak jak ponoć duchy nie zważają na żywych podczas swoich nocnych peregrynacji.

Charles, wciąż wertując słownik, podniósł się i wyciągnął rękę.

– Nazywam się Charles Macaulay.

– Richard Papen.

– Ach, to ty – powiedziała nagle Camilla.

– Co?

– To ty przyszedłeś zapytać o zajęcia z greki.

– Moja siostra – kontynuował prezentację Charles – a to… Bun, przedstawiłeś się?

– Nie, nie, nie przypominam sobie. Bardzo mnie pan uszczęśliwił, szanowny panie. Mieliśmy pięć minut na przetłumaczenie jeszcze dziesięciu takich. Jestem Edmund Corcoran – rzekł Bunny, znów ścis­kając moją dłoń.

– Jak długo uczysz się greki? – spytała Camilla.

– Od dwóch lat.

– Niezły jesteś.

– Szkoda, że nie ma cię w naszej grupie.

Kłopotliwa cisza.

– Cóż – powiedział speszony Charles. – Morrow w tych sprawach zachowuje się dziwnie.

– Może byś spróbował jeszcze z nim pogadać, czemu nie? – zaproponował Bunny. – Przynieś mu kwiaty, powiedz, że uwielbiasz Platona, a będzie ci jadł z ręki.

I znów cisza, tym razem jeszcze bardziej krępująca niż pierwsza. Camilla uśmiechnęła się, niezupełnie do mnie – cudowny, nieukierunkowany uśmiech, dość powściągliwy, jak gdybym był kelnerem albo sprzedawcą w sklepie. Obok niej Charles też się uśmiechał, uprzejmie unosząc brew – mina, która mogła być skutkiem zdenerwowania, mog­ła właściwie znaczyć cokolwiek, ja jednak zinterpretowałem ją jako: Czy to wszystko?

Wymamrotałem coś i już miałem się odwrócić, gdy Bunny – który patrzył w przeciwnym kierunku – błyskawicznie wyciągnął rękę i chwycił mnie za nadgarstek.

– Czekaj – rzucił.

Zaskoczony podniosłem wzrok. Do biblioteki wszedł właśnie Henry – ciemny garnitur, parasol, pełny rynsztunek.

Gdy podszedł do stołu, udał, że mnie nie widzi.

– Cześć – zwrócił się do nich. – Skończyliście?

Bunny wskazał na mnie ruchem głowy.

– Słuchaj, Henry, jest tu ktoś, kogo musisz poznać – powiedział.

Henry zerknął na mnie. Wyraz jego twarzy nie zmienił się. Zamknął oczy i otworzył je, jak gdyby zdumiewało go, że ktoś taki jak ja stoi w zasięgu jego wzroku.

– Tak, tak – kontynuował Bunny. – Ten młody człowiek tutaj nazywa się Richard… Richard jak?

– Papen.

– A tak, tak. Richard Papen. Studiuje grekę.

Henry podniósł głowę, żeby dobrze mi się przyjrzeć.

– Ale chyba nie tutaj? – zapytał.

– Nie – przyznałem, patrząc mu w oczy, ale jego spojrzenie było tak nieprzyjazne, że byłem zmuszony odwrócić wzrok.

– Ach, Henry, mógłbyś na to zerknąć? – wtrącił pospiesznie Charles, znów szeleszcząc kartkami. – Zamierzaliśmy tu użyć celownika lub biernika, a on zaproponował miejscownik…

Henry pochylił się i spojrzał mu przez ramię na kartkę.

– Hmm, archaiczny miejscownik – powiedział. – Bardzo homerycki. Rzecz jasna, gramatycznie byłby użyty prawidłowo, ale może niezbyt fortunny w tym kontekście. – Wyprostował się i otaksował mnie spojrzeniem. Światło padało pod takim kątem, że odbijało się od jego maleńkich okularów i nie widziałem oczu za szkłami. – Bardzo interesujące. Zajmujesz się Homerem?

Mogłem odpowiedzieć twierdząco, ale miałem wrażenie, że byłby zachwycony, mogąc przyłapać mnie na kłamstwie, i że dokonałby tego bez trudu.

– Lubię Homera – odparłem słabym głosem.

Spojrzał na mnie chłodno z niesmakiem.

– Ja uwielbiam Homera – oświadczył. – Oczywiście studiujemy nowsze rzeczy, Platona, tragików i tak dalej.

Próbowałem wymyślić jakąś odpowiedź, gdy znudzony odwrócił wzrok.

– Musimy lecieć – rzucił.

Charles z szelestem zebrał kartki i znowu się podniósł; Camilla stanęła obok niego i tym razem ona też wyciągnęła do mnie rękę. Jedno przy drugim byli do siebie bardzo podobni, mniej z rysów twarzy, bardziej natomiast ze sposobu bycia i zachowania, zbieżność gestów, która odbijała się między nimi jak echo, toteż mrugnięcie u jednego zdawało się przenosić chwilę później na ruch powiek drugiego. Ich oczy, inteligentne i spokojne, miały ten sam odcień szarości. Ona, uważałem, była bardzo piękna, obdarzona poruszającą, wręcz średniowieczną urodą, nieuchwytną dla przypadkowego obserwatora.

Bunny odsunął się z krzesłem i rąbnął mnie między łopatki.

– No to, szanowny panie – powiedział – musimy się kiedyś spotkać i podyskutować o grece, no nie?

– Do widzenia – rzucił Henry ze skinieniem głowy.

– Do widzenia – odpowiedziałem. Oddalili się, a ja stałem i patrzyłem, jak wychodzą z biblioteki szeroką ławą, jedno przy drugim.

Gdy kilka minut później wstąpiłem do gabinetu doktora Rolanda zostawić kserokopie, spytałem go, czy nie dałby mi zaliczki na poczet wynagrodzenia.

Odchylił się do tyłu i wymierzył we mnie swe wilgotne, zaczerwienione oczy.

– Wie pan – rzekł – nie mam w zwyczaju tego praktykować od dziesięciu lat. Pan pozwoli, że mu wyjaśnię dlaczego.

– Wiem, doktorze – wtrąciłem pospiesznie. Przemowy doktora Rolanda o jego „praktykach” mogły trwać pół godziny lub dłużej. – Rozumiem. Tylko że to sprawa niecierpiąca zwłoki.

Wychylił się do przodu i odchrząknął.

– Jaka niby? – spytał.

Jego dłonie, splecione przed nim na biurku, były sękate i żylaste, z niebieskawym, perłowym połyskiem wokół knykci. Wbijałem w nie spojrzenie. Potrzebowałem dziesięciu, dwudziestu dolarów, potrzebowałem ich pilnie, ale wszedłem do gabinetu, nie zaplanowawszy, co powiedzieć.

– Nic takiego – odparłem. – Coś mi wyskoczyło.

Zmarszczył efektownie brwi. Mówiło się, że zniedołężnienie doktora Rolanda to tylko fasada; mnie wydawało się całkiem autentyczne, chociaż czasami, znienacka, demonstrował nieoczekiwane przebłyski przytomności umysłu, które – często niezwiązane z bieżącym tematem – dowodziły, że gdzieś w mętnych głębinach jego świadomości zachodzą procesy racjonalnego myślenia.

– Chodzi o mój samochód – wyrzuciłem z siebie pod wpływem nag­łego natchnienia. Nie miałem samochodu. – Muszę go naprawić.

Nie spodziewałem się, że będzie jeszcze o coś pytał, on jednak wyraźnie się ożywił.

– Co się popsuło?

– Coś w skrzyni biegów.

– Automatyczna? Chłodzenie powietrzem?

– Powietrzem – potwierdziłem, przestępując z nogi na nogę. Nie podobał mi się kierunek, w którym zmierzała ta rozmowa. Nie znam się na samochodach i ledwo daję sobie radę ze zmianą koła.

– Co tam masz, jednego z tym maluchów z silnikiem V-6?

– Tak.

– Jakoś mnie to nie dziwi. Wygląda na to, że wszyscy młodzi o nich marzą.

Nie miałem pojęcia, jak się do tego odnieść.

Wysunął z biurka szufladę, zaczął wyciągać z niej różne rzeczy i podtykać je sobie pod oczy, a potem chował je z powrotem.

– Z moich doświadczeń wynika, że jak pójdzie skrzynia biegów – powiedział – to już po aucie. Zwłaszcza w przypadku V-6. Równie dobrze możesz oddać go na złom. Ja sam mam oldsmobila 98 regency brougham, dziesięcioletniego. Wystarczą regularne przeglądy, nowy filtr co dwa i pół tysiąca kilometrów i wymiana oleju co pięć tysięcy. Chodzi jak marzenie. Uważaj na warsztaty w mieście – dodał ostro.

– Słucham?

W końcu znalazł książeczkę czekową.

– Powinieneś z tym pójść do kwestury, ale to ci powinno wystarczyć – uznał, otwierając książeczkę i zaczynając skrzętnie wypisywać czek. – W niektórych warsztatach w Hampden, gdy się dowiadują, że jesteś z uczelni, każą ci płacić podwójnie. Ogólnie rzecz biorąc, najlepszy jest Zbawienny Serwis, prowadzony przez grupę nawróconych chrześcijan, ale i tak potrafią nieźle człowieka oskubać, jeśli nie patrzy im się na ręce.

Wyrwał czek i podał mi go. Zerknąłem na kwotę i serce zamarło mi w piersi. Dwieście dolarów. Podpisany, wszystko jak trzeba.

– Nie pozwól, żeby ci policzyli choćby centa więcej – przestrzegł.

– Oczywiście, proszę pana – odparłem, ledwo skrywając radość. Co ja zrobię z taką ilością pieniędzy? Może nawet zapomni, że mi je dał.

Zsunął okulary na czubek nosa i spojrzał na mnie znad szkieł.

– Zbawienny Serwis – przypomniał. – Przy autostradzie numer sześć. Szyld w kształcie krzyża.

– Dziękuję – rzuciłem.

Sunąłem korytarzem jak uskrzydlony, z dwustoma dolarami w kieszeni, i w pierwszej kolejności zszedłem do telefonu i zamówiłem taksówkę do miasta. Jeśli jestem w czymś dobry, to we wciskaniu kitu na zawołanie. Taki już mam talent.

I cóż takiego zrobiłem w Hampden? Szczerze mówiąc, byłem zbyt oszołomiony swoim szczęściem, żeby wiele zdziałać. To był cudowny dzień; miałem po dziurki w nosie biedowania, więc zanim zdążyłem się rozmyślić, wparadowałem do drogiego sklepu z męską odzieżą na głównym placu i kupiłem parę koszul. Potem udałem się do sklepu Armii Zbawienia, gdzie wyszperałem z koszy tweedowy płaszcz od Harrisa i parę brązowych brogsów w dobrym rozmiarze, a także spinki do mankietów i zabawny stary krawat z myśliwymi. Gdy wyszedłem ze sklepu, z radością skonstatowałem, że nadal mam sto dolarów. Może powinienem się przejść do księgarni? Do kina? Kupić butelkę szkockiej? Ostatecznie chmara różnych możliwości, która się podnios­ła, szemrając i wabiąc, tak mnie osaczyła na słonecznym jesiennym chodniku, że – niczym wiejski chłopak okrążony przez grupę prostytutek – przedarłem się do budki telefonicznej na rogu i wezwałem taksówkę do kampusu.

Po powrocie do pokoju rozłożyłem ubrania na łóżku. Spinki były podniszczone i widniały na nich czyjeś inicjały, ale wyglądały na zrobione z prawdziwego złota, połyskując w sennym jesiennym świetle, które sączyło się przez okno i rozlewało żółte kałuże na dębowej podłodze – ponętne, intensywne, odurzające.

Miałem wrażenie déjà vu, gdy nazajutrz po południu Morrow otworzył drzwi dokładnie tak jak za pierwszym razem, uchylając je leciutko i wyglądając nieufnie przez szparę, jak gdyby w jego gabinecie kryły się jakieś cudowności, których należało strzec, coś, co wolał chronić przed ludzkimi spojrzeniami. W następnych miesiącach miałem dobrze poznać to uczucie. Nawet teraz, wiele lat później i daleko od Hampden, czasem w snach wracam pod te białe drzwi, stoję pod nimi i czekam, aż pojawi się w nich jak baśniowy stróż: w nieokreślonym wieku, czujny, po dziecięcemu sprytny.

Gdy zobaczył, że to ja, uchylił drzwi nieco szerzej niż za pierwszym razem.

– Pan Pepin raz jeszcze, zgadza się? – zapytał.

Nie chciało mi się go poprawiać.

– Obawiam się, że tak.

Przyglądał mi się przez chwilę.

– Ma pan wspaniałe nazwisko, wie pan? – powiedział. – To imię nosili królowie Franków.

– Jest pan teraz zajęty?

– Zawsze mam czas dla następcy frankijskiego tronu, jeśli rzeczywiście pan nim jest – odparł wesoło.

– Obawiam się, że nie.

Roześmiał się i zacytował krótki grecki epigramat o tym, że szczerość jest niebezpieczną cnotą, po czym ku memu zdziwieniu otworzył drzwi i zaprosił mnie do środka.

Właściwie nie był to gabinet, tylko piękny pokój, dużo większy, niż wydawałoby się z zewnątrz – przestronny i widny, z wysokim sufitem i wykrochmalonymi zasłonami poruszanymi lekkim wiaterkiem. W kącie, niedaleko niskiego regału z książkami, znajdował się niewielki okrąg­ły stół zastawiony dzbankami do herbaty i greckimi książkami, i wszędzie kwiaty, róże, goździki i zawilce, na biurku, na stole, na parapetach. Róże były szczególnie wonne; ich zapach, intensywny i ciężki, wisiał w powietrzu zmieszany z aromatem bergamoty i czarnej chińskiej herbaty, a także z atramentową nutą kamfory. Odurzony oddychałem głęboko. Gdziekolwiek spojrzałem, mój wzrok padał na coś pięknego – orientalne dywany, porcelanę, miniaturowe obrazy niczym klejnoty – olśniewająca mozaika barw, która poraziła mnie, jak gdybym wszedł do jednego z tych małych bizantyjskich kościółków, z zewnątrz tak niepozornych, wewnątrz zaś przypominających bajecznie udekorowaną złoceniami i tesserami pisankę.

Usiadł w fotelu przy oknie i skinął, żebym zrobił to samo.

– Domyślam się, że przyszedł pan w sprawie zajęć z greki – powiedział.

– Tak.

Jego oczy były życzliwe i szczere, bardziej szare niż niebieskie.

– Semestr już się zaczął – zauważył.

– Chciałbym kontynuować naukę. Szkoda by było przerywać po dwóch latach.

Uniósł brwi – wysoko, szelmowsko – i przez chwilę spoglądał na swe splecione dłonie.

– Podobno przyjechał pan z Kalifornii.

– Owszem – odparłem, nieco zaskoczony. Kto mu o tym powiedział?

– Nie znam zbyt wielu osób z Zachodu – przyznał. – Nie wiem, czy by mi się tam spodobało. – Przerwał zamyślony, jakby czymś zatroskany. – A co pan robi w Kalifornii?

Zacząłem wciskać mu swoją wyuczoną gadkę. O pomarańczowych gajach, przygasłych gwiazdach filmowych, koktajlach przy świetle lamp nad basenem, papierosach, nudzie. Słuchał tego z utkwionym we mnie spojrzeniem, jakby urzeczony tymi fałszywymi wspomnieniami. Jeszcze nigdy moje wysiłki nie spotkały się z takim zainteresowaniem, tak żywą czujnością. Sprawiał wrażenie zafascynowanego do tego stopnia, że aż mnie kusiło, by podkoloryzować swoją historię bardziej, niż nakazywałaby roztropność.

– Niebywałe – skwitował serdecznie, gdy wreszcie, w półeuforii, zakończyłem swoją opowieść. – I jakie romantyczne.

– Ach, widzi pan, dla nas to nic nadzwyczajnego – oznajmiłem, starając się nie wiercić za bardzo, pokraśniały od tak olśniewającego sukcesu.

– I czegóż osoba o tak romantycznym usposobieniu szuka w filologii klasycznej? – Zadał to pytanie, jak gdyby schwytawszy szczęśliwie tak rzadkiego ptaka jak ja, pragnął wydobyć moją opinię, dopóki jestem uwięziony w jego gabinecie.

– Jeśli przez romantyzm rozumie pan skłonność do samotności i introspekcji – odparłem – myślę, że romantycy są często najlepszymi filologami klasycznymi.

Roześmiał się.

– Wielcy romantycy to często niespełnieni filolodzy klasyczni. Ale to tak przy okazji. Jak się panu podoba Hampden? Jest pan tu szczęśliwy?

Przedstawiłem mu egzegezę, nie tak zwięzłą, jak być mogła, dlaczego ta właśnie uczelnia na razie odpowiada moim celom.

– Młodzi ludzie często nudzą się na prowincji – stwierdził Morrow. – Co nie znaczy, że nie jest dla nich dobra. Dużo pan podróżował? Proszę mi powiedzieć, co sprowadziło pana akurat tutaj. Wydawałoby się, że młody człowiek taki jak pan poza miastem będzie się czuł zagubiony, ale może życie w mieście pana zmęczyło?

Zręcznie i absorbująco prowadził mnie od jednego tematu do drugiego, całkiem mnie przy tym rozbrajając, i jestem pewien, że podczas tej rozmowy, która zdawała się trwać zaledwie kilka minut, ale naprawdę była znacznie dłuższa, udało mu się wydobyć ze mnie wszystko to, czego chciał się dowiedzieć. Nie podejrzewałem, że jego ogromne skupienie może wynikać z czegoś innego niż z najgłębszej rozkoszy, jaką daje moje towarzystwo, i chociaż z lubością i większą otwartością, niż miałem w zwyczaju, wypowiadałem się na przeróżne tematy – po części dość osobiste – pozostawałem w przekonaniu, że robię to z własnej, nieprzymuszonej woli. Żałuję, że nie pamiętam więcej z tego, co zostało powiedziane tamtego dnia – a właściwie pamiętam głównie to, co sam powie­działem, z czego większość była zbyt niemądra, bym chętnie do tego wracał. Jedyna sprawa, w której zaprezentował odmienne zdanie (nie licząc pełnego niedowierzania uniesienia brwi na moją wzmiankę o Picassie; gdy lepiej go poznałem, zrozumiałem, że musiał ją odebrać wręcz jako osobistą zniewagę), dotyczyła psychologii ostatecznie mocno mnie frapującej, bo przecież pracowałem dla doktora Rolanda.

– Ale naprawdę pan sądzi – spytał z troską – że psychologię można nazwać nauką?

– Naturalnie. Czym niby jest?

– Nawet Platon wiedział, że klasa, wychowanie i tak dalej mają niezaprzeczalny wpływ na jednostkę. Wydaje mi się, że psychologia to jeszcze jedno określenie na coś, co starożytni nazywali losem.

– Psychologia to rzeczywiście okropne słowo.

Żarliwie przyznał mi rację.

– Tak, okropne, prawda? – podchwycił, ale z wyrazem twarzy sugerującym, że uważał za niesmaczne to, iż w ogóle go użyłem. – Może w pewnym sensie jest to pożyteczny konstrukt do opisania umysłowości pewne­go rodzaju. Fascynują mnie ludzie, którzy mieszkają tu, na prowincji, bo ich życie tak ściśle związane jest z losem, że naprawdę nie mają nań wpływu. Z kolei moi studenci, obawiam się – dodał ze śmiechem – nigdy nie są dla mnie zbyt interesujący, bo zawsze dokładnie wiem, co zrobią.

Oczarował mnie swoją rozmową i choć sprawiała wrażenie nowoczesnej i dygresyjnej (dla mnie cechą nowoczesnego umysłu jest jego skłonność do zbaczania z tematu), teraz rozumiem, że w tym wielosłowiu prowadził mnie wciąż do tych samych punktów. Bo jeśli umysł nowoczesny jest kapryśny i dygresyjny, umysł klasyczny jest zawężony, niezachwiany, niepowstrzymany. Inteligencji o takich właściwościach nie spotyka się obecnie zbyt często. Ale chociaż nie ustępuję najlepszym w robieniu dygresji, w głębi duszy nie jestem nikim innym, tylko obsesjonistą.

Rozmawialiśmy jeszcze przez jakiś czas, po czym zapadła cisza. Po chwili Morrow powiedział uprzejmie:

– Jeśli pan sobie życzy, panie Papen, chętnie przyjmę pana do swojej grupy.

Wyglądając przez okno, na wpół zapomniawszy, po co tam przyszedłem, odwróciłem się z rozchylonymi ustami i wbiłem w niego wzrok, nie wiedząc, co powiedzieć.

– Zanim jednak pan się zgodzi, jest kilka warunków, które musi pan przyjąć.

– Co? – wydusiłem z siebie, nagle oprzytomniawszy.

– Zechce pan jutro udać się do dziekanatu i złożyć prośbę o zmianę opiekuna? – Sięgnął po pióro z kubka na biurku; co niesamowite, kubek pełen był wiecznych piór Montblanc Meisterstück, przynajmniej kilkunastu. Szybko zapisał coś na kartce i podał mi ją. – Proszę tego nie zgubić – powiedział – bo w dziekanacie przydzielają mi studentów tylko i wyłącznie na moją osobistą prośbę.

Liścik był skreślony męskim, nieco dziewiętnastowiecznym pismem, z greckimi „e”. Atrament był wciąż wilgotny.

– Ale ja już mam opiekuna – zauważyłem.

– Wyznaję zasadę, że nigdy nie przyjmuję studentów, jeśli nie jestem też ich opiekunem. Inni członkowie katedry literatury nie zgadzają się z moimi metodami nauczania i wpadnie pan w kłopoty, jeśli ktoś inny będzie w stanie wetować moje decyzje. Powinien pan też wziąć kilka formularzy wniosku o zmianę zajęć. Będzie pan musiał zrezygnować ze wszystkich bieżących kursów, myślę, poza francuskim, który dobrze byłoby kontynuować. Zdaje się, że w sferze języków nowożytnych wykazuje pan pewne braki.

Nie posiadałem się ze zdumienia.

– Nie mogę rzucić wszystkich zajęć.

– A to dlaczego?

– Rejestracja się skończyła.

– Nie szkodzi – rzekł łagodnie Morrow. – Zajęcia, które chciałbym, żeby pan zaczął, będą prowadzone przeze mnie. Prawdopodobnie do końca studiów będzie pan uczęszczał na trzy, cztery moje kursy w semestrze.

Spojrzałem na niego. Nic dziwnego, że miał tylko pięcioro studentów.

– Ale jak to możliwe? – spytałem.

Roześmiał się.

– Obawiam się, że niezbyt długo przebywa pan w Hampden. Administracja nie jest tym zachwycona, ale nie mogą nic zrobić. Od czasu do czasu próbują stwarzać problemy, jeśli chodzi o zaliczanie przedmiotów ogólnych, ale to nigdy nie doprowadziło do prawdziwych kłopotów. Studiujemy sztukę, historię, filozofię, wiele różnych rzeczy. Jeśli zauważę, że ma pan braki w jakiejś dziedzinie, możliwe, że udzielę panu indywidualnych korepetycji, może odeślę do innego wykładowcy. Jako że francuski to nie jest mój język ojczysty, myślę, że roztropnie będzie kontynuować jego naukę u pana Laforgue’a. W przyszłym roku zaczniemy łacinę. To trudny język, ale znając grekę, będzie panu łatwiej. Najbardziej satysfakcjonujący ze wszystkich języków, łacina. Przekona się pan, że nauka łaciny to czysta rozkosz.

Słuchałem nieco urażony jego tonem. Wykonanie tych zaleceń byłoby równoznaczne z całkowitym przeniesieniem z Hampden College do jego prywatnej małej akademii starogreckiego liczącej pięcioro, a ze mną sześcioro studentów.

– Wszystkie zajęcia u pana? – upewniłem się.

– Niezupełnie wszystkie – odparł poważnie, a potem roześmiał się, gdy ujrzał moją minę. – Uważam, że dla młodego umysłu duża różnorodność nauczycieli jest szkodliwa i dezorientująca, zresztą uważam też, że lepiej dogłębnie poznać jedną książkę niż pobieżnie setkę – wyjaśnił. – Wiem, że współczesny świat w tej kwestii raczej się ze mną nie zgadza, ale ostatecznie Platon miał tylko jednego nauczyciela, Aleksander też.

Powoli kiwałem głową, starając się jednocześnie wymyślić jakiś taktowny sposób wycofania się, gdy nasze spojrzenia skrzyżowały się i pomyślałem nagle: „Czemu nie?”. Siła jego osobowości przyprawiała mnie o lekkie zawroty głowy, ale radykalność tej propozycji była kusząca. Studenci Morrowa – jeśli nosili jakieś znamię jego kurateli – imponowali mi i choć każde z nich było inne, łączył ich pewien chłód, okrutny, manieryczny urok, który w najmniejszym stopniu nie był nowoczesny, lecz miał w sobie dziwne, zimne tchnienie starożytnego świata: byli nadzwyczajnymi istotami, co za oczy, co za dłonie, co za spojrzenia – sic oculos, sic ille manus, sic ora ferebat. Zazdrościłem im, coś mnie w nich pociągało: ponadto tę dziwną cechę, z pewnością nie wrodzoną, naj­wyraźniej starannie kultywowano. (Identycznie, jak się z czasem przekonałem, było z Morrowem: choć sprawiał zupełnie odwrotne wrażenie, świeżości i szczerości, wcale nie spontaniczność, tylko najwyższy stopień kontroli powodował, że jego sposób bycia wydawał się niewystudiowany). Wystudiowany czy nie, chciałem być taki jak oni. Ekscytowała mnie myśl, że cechy te są nabyte i że być może tutaj zdołam je w sobie wyrobić.

To wszystko wydawało się tak dalekie od Plano i stacji benzynowej mojego ojca.

– A jeśli zdecyduję się chodzić na pańskie zajęcia, wszystkie będą prowadzone po grecku? – spytałem.

Roześmiał się.

– Oczywiście, że nie. Będziemy studiować Dantego, Wergiliusza, najróżniejsze rzeczy. Ale nie radziłbym panu biec po egzemplarz Goodbye, Columbus (głośna lektura obowiązkowa na jednym z kursów dla studentów literatury pierwszego roku) – jeśli mi pan wybaczy ten prostacki żart.

Georges Laforgue wyraził zaniepokojenie, gdy mu powiedziałem o swoim zamiarze.

– To poważna sprawa – rzekł. – Rozumie pan chyba, jak ograniczone będą pańskie kontakty z resztą kadry i uczelnią?

– To dobry wykładowca – oznajmiłem.

– Żaden wykładowca nie jest aż tak dobry. A jeśli dojdzie między wami do jakiejś różnicy zdań albo w czymkolwiek niesprawiedliwie pana potraktuje, nikt z kadry nie będzie mógł nic dla pana zrobić. Przepraszam, ale nie widzę sensu, żeby płacić trzydzieści tysięcy dolarów czesnego i studiować tylko u jednej osoby.

Pomyślałem, czy nie zwrócić się z tą kwestią do Funduszu Stypendialnego Hampden College, ale nic nie powiedziałem.

Odchylił się do tyłu na krześle.

– Proszę mi wybaczyć, ale wydawało mi się, że elitarystyczne poglądy takiego człowieka wydadzą się panu odpychające – stwierdził. – Szczerze mówiąc, pierwszy raz słyszę, żeby przyjął studenta, który w tak znacznym stopniu korzysta z pomocy finansowej. Jako instytucja demokratyczna nasza uczelnia opiera się na zupełnie innych zasadach.

– No ale nie może być takim elitarystą, skoro przyjął mnie – zauważyłem.

Nie wychwycił mojego sarkazmu.

– Jestem raczej skłonny uznać, że nie zdaje sobie sprawy, iż pobiera pan stypendium – odparł poważnym tonem.

– Więc jeśli nie wie – rzekłem – to ja nie zamierzam go o tym informować.

Studenci Morrowa zbierali się na zajęcia w jego gabinecie. Grupa była nieliczna, a poza tym żadna inna sala nie mogła się z nim równać pod względem wygody i zaciszności. Morrow miał teorię, że studenci uczą się lepiej w przyjemnej, nieakademickiej atmosferze; i ten luksusowy pokój-oranżeria, pełen kwiatów w środku zimy, tworzył pewnego rodzaju platoński mikrokosmos tego, co jego zdaniem powinno być idealnym pomieszczeniem do nauki. („Praca? – zdziwił się, gdy w ten sposób nazwałem naszą aktywność podczas zajęć. – Naprawdę uważasz, że my tu pracujemy?” „Jak inaczej miałbym to nazwać?” „Ja nazwałbym to najwspanialszym rodzajem zabawy”).

Gdy zmierzałem na pierwsze zajęcia u Morrowa, zauważyłem Francisa Abernathy’ego, jak maszerował przez trawnik niczym czarny ptak, w płaszczu, który łopotał za nim na wietrze, ciemny i upodabniający go do wrony. Francis był czymś zaabsorbowany i palił papierosa, ale myśl o tym, że mógłby mnie zobaczyć, przepełniła mnie niewyjaśnionym niepokojem. Dałem nura w najbliższe drzwi i odczekałem, aż przejdzie.

Odwracając się na podeście w Audytorium, zaskoczony ujrzałem go siedzącego na parapecie. Zerknąwszy na niego, szybko uciekłem spojrzeniem i już miałem wyjść na korytarz, gdy usłyszałem:

– Czekaj.

Jego głos był opanowany i bostoński, niemal brytyjski.

Odwróciłem się.

– Ten nowy neanias to ty? – spytał kpiąco.

Nowy młodzieniec. Potwierdziłem.

– Cubitum eamus?

– Co?

– Nic.

Przełożył papierosa do lewej dłoni i prawą wyciągnął do mnie. Była koścista i miękka jak dłoń nastolatki.

Nie raczył się przedstawić. Po krótkiej, krępującej pauzie powiedziałem mu, jak się nazywam.

Ostatni raz zaciągnął się papierosem i wyrzucił niedopałek przez otwarte okno.

– Wiem, jak się nazywasz – odparł.

Henry i Bunny byli już w gabinecie; Henry czytał książkę, a Bunny, pochylony nad stołem, mówił coś do niego głośno i żarliwie.

– … w złym guście, takie właśnie jest, bracie. Rozczarowujesz mnie. Sądziłem, że jesteś odrobinę bardziej wyrafinowany, jeśli mogę tak się wyrazić…

– Dzień dobry – przywitał się Francis, wchodząc za mną, i zamknął drzwi.

Henry podniósł wzrok i skinął głową, po czym wrócił do lektury.

– Czołem – powiedział Bunny, a potem jeszcze do mnie: – O, witaj. Słuchaj no – to do Francisa – Henry kupił sobie pióro Montblanc.

– Naprawdę? – rzekł Francis.

Bunny ruchem głowy wskazał kubek eleganckich czarnych piór stojący na biurku Morrowa.

– Powiedziałem mu, żeby uważał, bo Morrow jeszcze gotów pomyśleć, że mu zwędził jedno.

– Był ze mną, kiedy je kupowałem – wtrącił Henry, nie podnosząc wzroku znad książki.

– A w ogóle to ile one kosztują? – spytał Bunny.

Brak odpowiedzi.

– No powiedz. Ile? Trzysta dolców za sztukę? – Całym swoim niemałym ciężarem naparł na stół. – Pamiętam, jak mówiłeś kiedyś, że są brzydkie. Mówiłeś, że zawsze będziesz pisał zwykłym piórem i niczym innym. Zgadza się?

Cisza.

– Daj mi raz jeszcze rzucić okiem, dobra? – poprosił Bunny.

Odłożywszy książkę, Henry sięgnął do górnej kieszeni, wyciągnął pióro i położył je na stole.

– Proszę – powiedział.

Bunny wziął pióro do ręki i zaczął je obracać w palcach.

– Jest jak te grube ołówki, których używałem w pierwszej klasie – skwitował. – Morrow namówił cię do kupna?

– Chciałem mieć wieczne pióro.

– Nie dlatego je kupiłeś.

– Mam już dość tego tematu.

– Ja akurat uważam, że te pióra są w złym guście.

– Akurat ty – wtrącił ostro Henry – lepiej się o guście nie wypowiadaj.

Zapadła długa cisza, w czasie której Bunny odchylił się do tyłu na krześle.

– Dobra, jakich tu wszyscy używamy piór? – spytał swobodnym tonem. – François, ty też, tak jak ja, jesteś zwolennikiem stalówek i kałamarzy, zgadza się?

– Tak jakby.

Wskazał na mnie, jak gdyby był gospodarzem dyskusji panelowej podczas talk-show.

– A ty, jak ci tam, Robert? Jakich piór nauczyli cię używać w Kalifornii?

– Kulkowych – odpowiedziałem.

Bunny pokiwał energicznie głową.

– Szczery człowiek, proszę panów. Proste gusta. Kawa na ławę. I to mi się podoba.

Otworzyły się drzwi i weszły bliźnięta.

– Co się tak wydzierasz, Bun? – spytał roześmiany Charles, kopniakiem zatrzaskując za sobą drzwi. – Słyszeliśmy cię na końcu korytarza.

Bunny zaczął opowiadać o piórze Montblanc. Zawstydzony przesunąłem się do kąta i zacząłem przeglądać książki w regale.

– Jak długo uczysz się greki? – spytał głos za moimi plecami. Był to Henry, który odwrócił się na swoim krześle, żeby na mnie spojrzeć.

– Od dwóch lat – poinformowałem.

– Co czytałeś po grecku?

– Nowy Testament.

– To oczywiste, że czytałeś koine – powiedział z rozdrażnieniem. – Ale co jeszcze? Na pewno Homera. I liryków.

Wiedziałem, że to specjalność Henry’ego. Wolałem nie kłamać.

– Trochę.

– A Platona?

– Tak.

– Całego Platona?

– Nie, fragmenty.

– Ale wszystko w tłumaczeniu.

Zawahałem się, nieco zbyt długo. Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

– Nie?

Wsunąłem dłonie do kieszeni mojego nowego płaszcza.

– Większość – powiedziałem, co było dalekie od prawdy.

– Większość czego? Masz na myśli dialogi? A co z późniejszymi tekstami? Plotyn?

– Tak – skłamałem. Nigdy, nawet do dzisiaj, nie przeczytałem ani słowa z dzieł Plotyna.

– Co?

Niestety w głowie miałem pustkę i nie mogłem sobie przypomnieć ani jednej rzeczy napisanej przez Plotyna. Bukoliki? Nie, niech to szlag, to Wergiliusz.

– Właściwie to nie przepadam za Plotynem – oświadczyłem.

– Nie? A dlaczegóż to?

Był jak policjant ze swoimi pytaniami. Tęsknie wróciłem myślami do moich starych zajęć, tych, z których zrezygnowałem: Wprowadzenia do dramatu z wesołym panem Laninem, który kazał nam kłaść się na podłodze i wykonywać ćwiczenia relaksacyjne, gdy sam chodził między nami i mówił rzeczy w stylu: „A teraz wyobraźcie sobie, że wasze ciało wypełnia się chłodnym pomarańczowym płynem”.

Nie odpowiedziałem na pytanie o Plotyna dostatecznie szybko jak na gust Henry’ego. Powiedział coś szybko po łacinie.

– Słucham?

Spojrzał na mnie chłodno.

– Nic, nieważne – rzucił i pochylił się nad książką.

Próbując ukryć konsternację, odwróciłem się do regału.

– Zadowolony? – usłyszałem głos Bunny’ego. – Oczywiście musiałeś go porządnie wymaglować, prawda?

Odetchnąłem z ulgą, gdy podszedł do mnie Charles, żeby się przywitać. Był serdeczny i nadzwyczaj spokojny, ale ledwo udało nam się wymienić pozdrowienia, gdy otworzyły się drzwi i zapadła cisza po tym, jak do środka wślizgnął się Morrow i cicho zamknął za sobą drzwi.

– Dzień dobry – powiedział. – Poznaliście już naszego nowego studenta?

– Tak – odparł Francis znudzonym, jak mi się wydawało, głosem, podsuwając Camilli krzesło, a potem usiadł na swoim.

– Cudownie. Charles, mógłbyś nastawić wodę na herbatę?

Charles przeszedł do małego pokoju, nie większego niż szafa, i usłyszałem szum płynącej z kranu wody. (Nigdy nie dowiedziałem się dokładnie, co znajdowało się w tym pomieszczeniu ani też jak Morrow, od czasu do czasu, był w stanie w cudowny sposób wyczarować z niego czterodaniowy posiłek). Po chwili wyszedł stamtąd, zamknął za sobą drzwi i usiadł.

– W porządku – rzekł Morrow, rozglądając się po zebranych wokół stołu. – Mam nadzieję, że wszyscy jesteśmy gotowi zostawić za sobą świat materialny i zająć się rzeczami wzniosłymi.

Był cudownym mówcą, magicznym mówcą i żałuję, że nie potrafię lepiej oddać tego, co mówił, lecz mierny intelekt nie jest w stanie przekazać mowy umysłu wybitnego – zwłaszcza po tylu latach – nie gubiąc po drodze mnóstwa rzeczy. Dyskusja tego dnia dotyczyła zatracenia się, czterech rodzajów boskiego szaleństwa według Platona, szaleństw wszelakiego typu; zaczął od omówienia czegoś, co nazywał brzemieniem siebie, i dlaczego ludzie w ogóle chcą się go pozbyć.

– Dlaczego ten uparty głos w naszych głowach tak nas dręczy? – spytał, rozglądając się po zebranych przy stole. – Może dlatego, że przypomina nam, iż żyjemy, przypomina nam o naszej śmiertelności, o indywidualnych duszach… z czego ostatecznie boimy się zrezygnować, chociaż nic innego nie sprawia, że czujemy się tak podle? Ale czy to nie ból pozwala nam sobie uświadomić siebie najbardziej? To coś strasznego, gdy w dzieciństwie zaczyna do nas docierać, że jesteśmy istotami oddzielonymi od reszty świata, że nikt inny i nic innego nie cierpi, jeśli sparzymy się w język albo obetrzemy kolano, że nasze bóle i dolegliwości należą wyłącznie do nas. A jeszcze straszniejsza jest świadomość, do której dochodzimy z wiekiem, że żadna osoba, nawet najbardziej ukochana, nigdy nas w pełni nie zrozumie. Nasze własne „ja” unieszczęśliwia nas najbardziej i dlatego tak bardzo zależy nam na tym, by się go pozbyć, nie sądzicie? Pamiętacie Erynie?

– Furie – wtrącił Bunny, którego oczy lśniły spod opadającej grzywki.

– Właśnie. I w jaki sposób doprowadzały ludzi do szaleństwa? Pogłaśniały ich wewnętrzny monolog, podbijały aż do przesady już istniejące cechy, przez co ludzie stawali się tak bardzo sobą, że nie mogli tego dłużej znieść.

– I jak – kontynuował – możemy zatracić to nieznośne „ja”, całkowicie się go pozbyć? Miłość? Tak, ale jak powiedział kiedyś Sofokles, cytowany przez poczciwego Kefalosa, niewielu z nas wie, że miłość to okrutny i straszny pan. Można oddać się całkowicie drugiej osobie, ale w ten sposób stajemy się nieszczęsnymi niewolnikami najbardziej kapryśnego ze wszystkich bóstw. Wojna? Można się zapamiętać w bitewnej ekstazie, w walce za szlachetną sprawę, tylko że teraz takich spraw nie ma zbyt wielu. – Roześmiał się. – Chociaż po lekturze tylu tekstów Ksenofonta i Tukidydesa śmiem twierdzić, że niewielu młodych ludzi ma tak świetne pojęcie o taktyce militarnej jak wy. Jestem przekonany, że gdybyście chcieli, bylibyście w stanie ruszyć na Hampden i samodzielnie je podbić.

Henry wybuchnął śmiechem.

– Moglibyśmy tego dokonać jeszcze dzisiaj, w szóstkę – oznajmił.

– Jak? – spytali wszyscy naraz.

– Jedna osoba przecina linie telefoniczne i energetyczne, jedna staje na moście nad Battenkill, jedna przy głównej drodze na północ. Reszta mogłaby nacierać od południa i zachodu. Nie ma nas wielu, ale gdybyś­my się rozdzielili, moglibyśmy zablokować wszystkie inne punkty wjazdu – powiedział, wyciągając rozcapierzoną dłoń – i natrzeć na centrum ze wszystkich stron. – Palce zacisnęły się w pięść. – Oczywiście wykorzystalibyśmy element zaskoczenia – dodał, a ja poczułem nieoczekiwanie dreszcz na dźwięk jego chłodnego głosu.

Morrow roześmiał się.

– Ile to już lat, odkąd bogowie ostatnio zainterweniowali podczas ludzkich wojen? Przypuszczam, że Apollo i Atena Zwycięska zstąpiliby z niebios, żeby walczyć u waszego boku, „proszeni lub nieproszeni”, jak wyrocznia delficka przekazała Spartanom. Wyobraźcie sobie, jakimi bylibyście herosami.

– Półbogami – rzekł Francis ze śmiechem. – Moglibyśmy zasiąść na placu na tronach.

– Gdy miejscowi kupcy będą składać wam daninę.

– Ze złota. Z pawi i kości słoniowej.

– Raczej z żółtego sera i zwykłych krakersów – skwitował Bunny.