32,99 zł
Ricardo był nastolatkiem, kiedy poznał niegrzeczną dziewczynkę. Od tamtego dnia przez ponad pięćdziesiąt lat ukochana pojawia się w jego życiu i znika bez śladu. Czy to w Limie, Paryżu, Londynie, Tokio czy Madrycie – każdy jej powrót będzie ważnym wydarzeniem w życiu Ricarda i ważnym momentem w najnowszej historii świata.
"Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki" to przewrotna opowieść o femme fatale i miłości aż po grób, miłości idealnej, perwersyjnej, archetypicznej, która potrafi nadać życiu sens i strącić na dno rozpaczy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 482
Data ważności licencji: 4/26/2027
X, na pamiątkę czasów heroicznych
To było bajeczne lato. Pérez Prado ze swoją orkiestrą dwunastu wspaniałych przyjechał grać na balach karnawałowych klubów Terrazas de Miraflores i Lawn Tenis de Lima, na placu Acho zorganizowano krajowe mistrzostwa w mambo, które cieszyły się ogromnym powodzeniem mimo groźby kardynała Juana Gualberta Guevary, arcybiskupa Limy, że ekskomunikuje wszystkie uczestniczące pary, a moja dzielnica, Barrio Alegre, czyli ulice Diega Ferré, Juana Flamminga i Kolumba, zmierzyła się podczas igrzysk olimpijskich w fulbito, kolarstwie, lekkiej atletyce i pływaniu z chłopakami z ulicy San Martín, no i oczywiście wygraliśmy.
Owego lata tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego wydarzyły się niezwykłe rzeczy. Dorsz Lañas oświadczył się po raz pierwszy dziewczynie – rudej Seminauel – a ta, ku zdziwieniu całego Miraflores, powiedziała „tak”. Dorsz zapomniał o tym, że kuleje, i chodził po ulicy, wypinając pierś jak co najmniej Charles Atlas. Tico Tiravante zerwał z Ilse i oświadczył się Lauricie, Víctor Ojeda oświadczył się Ilse i zerwał z Inge, Juan Barreto oświadczył się Inge i zerwał z Ilse. Dzielnica tak przegrupowała się uczuciowo, że chodziliśmy jak błędni, ludzie odkochiwali się i zakochiwali na nowo, a przy wyjściu z sobotnich imprez pary nie zawsze były te same co przy wejściu. „Co za nieobyczajność!” – gorszyła się moja ciotka Alberta, z którą mieszkałem po śmierci rodziców.
Fale kąpielisk Miraflores załamywały się dwa razy w oddali, pierwszy raz dwieście metrów od plaży, i aż tam dopływaliśmy, my, śmiałkowie, i lecieliśmy na ich grzbietach jakieś sto metrów, do miejsca gdzie zamierały, kotłowały się, rozpryskując w powietrzu, i rozbijały ponownie, a drugi przybój zanosił nas, mknących na falach, na kamyki plaży.
W owe niezwykłe lato na fiestach w Miraflores przestano tańczyć walce, corridos, bluesy, bolera i huarachas, ponieważ wszystkich porwało mambo. Mambo, trzęsienie ziemi, co wprawiło w ruch, w skok, w bryk, w wir wszystkie pary dziecięce, nastoletnie i dojrzałe na tańcach w dzielnicy. I z pewnością to samo działo się poza Miraflores, gdzieś w innym świecie, w tamtym świecie, w Lince, Breña, Chorrillos czy w jeszcze bardziej egzotycznych dzielnicach La Victoria, w centrum Limy, Rímac i Porvenir, gdzie nigdy nie postała nasza miraflorska stopa i gdzie nie myśleliśmy, że kiedykolwiek postanie.
I tak jak od walczyków i huarachas, samb i polek przeszliśmy do mamba, tak samo przeszliśmy od wrotek i hulajnogi do roweru, a niektórzy, na przykład Tato Monje i Tony Espejo, do motoru, a nawet jeden czy dwóch do samochodu, jak najstarszy chłopak w dzielnicy Luchín, który czasem podprowadzał swojemu tacie chevroleta kabrio i zabierał nas na przejażdżkę po nadmorskich serpentynach, od klubu Terrazas po skałę Armendáriz, stówą na godzinę.
Ale najdonioślejszym wydarzeniem owego lata było przybycie do Miraflores, z dalekiego Chile, leżącego gdzieś za siedmioma górami, dwóch sióstr, których wyzywająca obecność i charakterystyczny sposób mówienia, trajkotki, szybciutko, z połykaniem ostatniej sylaby słowa i kończeniem zdania przydechem brzmiącym jak „phe”, zawróciły w głowie wszystkim nam, miraflorczykom, którzyśmy właśnie zmienili krótkie spodenki na długie. A mnie jeszcze bardziej niż innym.
Młodsza wydawała się starsza i vice versa. Starsza nazywała się Lily i była troszeczkę niższa od Lucy, młodszej o rok. Lily miała czternaście, najwyżej piętnaście lat, a Lucy trzynaście lub czternaście. Określenie „zwracająca uwagę” wydawało się stworzone dla nich, ale choć Lucy też taka była, to jednak nie tak jak jej siostra, nie tylko dlatego, że jej włosy nie były tak jasne i tak długie i że ubierała się skromniej niż Lily, lecz również dlatego, że rzadziej się odzywała, a gdy przychodziło do tańców, chociaż też wykonywała figury i gięła się w pasie ze śmiałością, na jaką nigdy nie zdobyła się żadna miraflorka, sprawiała wrażenie przyzwoitej, powściągliwej i niemal głupiej w porównaniu z tą trąbą powietrzną, tym płomieniem na wietrze, tym błędnym ognikiem, w który przeradzała się Lily, kiedy płyty lądowały w pikapie, wybuchało mambo i ruszaliśmy do tańca.
Lily tańczyła w pysznym rytmie i z wielką gracją, uśmiechając się i nucąc słowa piosenki, podnosząc ręce, pokazując kolana i poruszając brzuchem i biodrami w taki sposób, że całe jej dziewczęce ciałko, modelowane co do jednej krągłości przez spódniczki i bluzki, jakie nosiła, zdawało się skręcać, wibrować i uczestniczyć w tańcu od stóp do głów. Ten, kto tańczył z nią mambo, zawsze bardzo się męczył, bo jak nadążyć, nie zaplątując się w ten diabelski wir skaczących nóg i rączek? Niemożliwe! Człowiek zostawał w tyle od pierwszych taktów, z pełną świadomością, że oczy wszystkich par są utkwione w Lily i że wszyscy śledzą jej mambowe wyczyny. „Co za dziewczynka! – oburzała się moja ciotka Alberta. – Tańczy jak Tongolele, ta rumbera z meksykańskiego filmu”. „No dobrze, nie zapominajmy, że pochodzi z Chile – wtórowała sama sobie. – Cnota nie jest mocną stroną kobiet z tego kraju”.
Ja zakochałem się w Lily po uszy, co jest najbardziej romantyczną formą zakochania się – mówiło się też „zabujać się na całego” – i owego pamiętnego lata poprosiłem ją o chodzenie trzy razy. Pierwszy raz w ostatnim rzędzie Ricardo Palma, tego kina w Parque Central w Miraflores, na poranku niedzielnym, a ona powiedziała mi, że nie, że jest jeszcze za młoda, żeby mieć chłopaka. Drugi raz na lodowisku, które otwarto właśnie tamtego lata pod Parque Salazar – tym razem powiedziała mi, że nie, że musi się zastanowić, bo chociaż ja się jej troszkę podobam, rodzice prosili ją, żeby nie miała chłopaka do czasu, gdy ukończy czwartą klasę, a jest dopiero w trzeciej. I ostatni raz, na krótko przed tym całym zamętem, w cukierni Cream Rica przy alei Larco, kiedy piliśmy waniliowy milkshake, i oczywiście znowu powiedziała, że nie, po co ma mi mówić, że tak, skoro i tak jest, jakbyśmy chodzili ze sobą. Czy nie robią z nas zawsze pary u Marty, kiedy bawimy się w dorosłych? Czy nie siadamy razem na plaży w Miraflores? Czy nie tańczy ze mną częściej niż z kimkolwiek innym na fiestach? To po co ma mi oficjalnie mówić, że tak, skoro całe Miraflores już myśli, że chodzimy ze sobą? Ze swoją buzią modelki, ciemnymi, szelmowskimi oczami i usteczkami o pełnych wargach, Lily była ucieleśnieniem kobiecej kokieterii.
„W tobie wszystko mi się podoba – mówiłem jej. – Ale najbardziej twój sposób mówienia”. Była dowcipna i oryginalna, ze względu na intonację i melodię, tak różne od mowy Peruwianek, a także ze względu na niektóre wyrażenia, słówka i powiedzonka, które zbijały z tropu ludzi z dzielnicy, tak że ciągle staraliśmy się odgadnąć, co siostry mają na myśli i czy przypadkiem sobie nie kpią. Lily bez przerwy mówiła dwuznacznie, zadawała zagadki albo opowiadała dowcipy tak pieprzne, że dziewczynki z dzielnicy nie wiedziały, gdzie oczy podziać. „Te Chilijeczki są okrropne” – wyrokowała moja ciotka Alberta, zdejmując i wkładając okulary z tą swoją miną nauczycielki, zaniepokojona, że dwie cudzoziemki unicestwią miraflorską moralność.
Nie było jeszcze wysokich budynków w owym Miraflores z początku lat pięćdziesiątych – dzielnicy domków parterowych albo co najwyżej jednopiętrowych, ogródków z nieodzownymi akacjami, geranium, laurami, bugenwillami, trawnikiem i tarasami, po których wspinało się kapryfolium czy bluszcz, z fotelami bujanymi, gdzie sąsiedzi oczekiwali nocy, gawędząc i wdychając zapach jaśminu. W niektórych parkach rosły kolczaste ceibos o kwiatach czerwonych i różowych, przy prostych, czystych ścieżkach wznosiły się arbolitos de suche, żakarandy, morwowce, a kolorową nutę tworzyły, oprócz kwiatów rabatowych, żółte wózki lodziarzy D’Onofrio, odzianych w białe prochowce i czarne czapki, przebiegających ulice dniem i nocą i ogłaszających swoją obecność klaksonem, którego przeciągłe pohukiwanie wydawało mi się głosem barbarzyńskiego rogu, pochodzącego z prehistorii. Słychać było jeszcze śpiew ptaków w owym Miraflores, gdzie rodziny ścinały świerki, gdy dziewczęta osiągały wiek zamążpójścia, bo gdyby tego nie zrobiono, biedaczki zostałyby starymi pannami, tak jak moja ciotka Alberta.
Lily nigdy nie powiedziała mi „tak”, ale to prawda, że pomijając tę formalność, we wszystkim innym wydawaliśmy się parą zakochanych. Trzymaliśmy się za ręce na porankach w Ricardo Palma, Leuro, Montecarlo i Colina i chociaż nie można było powiedzieć, że w ciemności migdaliliśmy się jak pary o dłuższym stażu – „migdalić się” stanowiło formułę, w której mieściło się wszystko, od niewinnych całusków po te z językiem i po dotykanie różnych miejsc, z czego trzeba było się wyspowiadać w pierwszy piątek jako z grzechu śmiertelnego – Lily dawała mi się całować w policzki, w koniuszek uszka, w kącik ust, a niekiedy, przez sekundę, łączyła swoje wargi z moimi, po czym odsuwała je z melodramatycznym grymasem: „Nie, nie, co to, to nie, chudziaczku”. „Zgłupiałeś jak cielę, chudy, palma ci odbiła, chudy, owinęła cię wokół palca, chudy”, nabijali się moi kumple z dzielnicy. Nigdy nie mówili do mnie po imieniu ani po nazwisku – Ricardo Somocurcio – zawsze nazywali mnie „chudy”. Nie przesadzali ani trochę: byłem zakochany w Lily po uszy.
Dla niej owego lata dałem w zęby Luquenowi, jednemu z moich najlepszych kumpli. Zebraliśmy się kiedyś, dziewczyny i chłopaki z dzielnicy, na rogu Kolumba i Diega Ferré, w ogrodzie rodziny Chacaltana, a Luquen, chcąc okazać się dowcipny, oznajmił nagle, że Chilijeczki to lafiryndy, bo nie są prawdziwymi blondynkami, tylko tlenionymi, i że za moimi plecami w Miraflores zaczęli mówić na nie „lafiry”. Posłałem mu prostego w szczękę, on zrobił unik i poszliśmy roztrzygnąć spór pięściami na rogu Reserva, obok urwiska. Nie odzywaliśmy się do siebie przez cały tydzień, aż na następnej imprezie dziewczyny i chłopaki z dzielnicy pogodzili nas.
Lily lubiła chodzić codziennie o zmierzchu na ten róg w Parque Salazar obsadzony palmami, floripondios i dzwonkami, gdzie z murku z czerwonej cegły patrzyliśmy na całą zatokę Limy, tak jak patrzy na morze kapitan statku z mostka. Kiedy niebo było bezchmurne – a przysiągłbym, że owego lata stale takie było i słońce świeciło nad Miraflores niezawodnie każdego dnia – widać było hen, na horyzoncie, na krańcach oceanu, tonącą w wodach Pacyfiku czerwoną słoneczną tarczę, płonącą, wysyłającą pożegnalne promienie i błyski, wyglądające jak ogień z odległego działa. Na buzi Lily malowała się wówczas taka sama skupiona żarliwość, z jaką szła do komunii na południowej mszy w kościele parafialnym w Parque Central, ze wzrokiem utkwionym w owej ognistej kuli czekała na moment, w którym morze pochłonie ostatni promyk, a wtedy wypowiadała w myśli życzenie, jakie gwiazda albo Bóg mieli spełnić. Ja też wypowiadałem życzenie, tylko w połowie wierząc, że się spełni. Zawsze to samo, rzecz jasna: żeby wreszcie powiedziała mi „tak”, żebyśmy zaczęli chodzić ze sobą jak zakochani, żebyśmy się migdalili, kochali, zaręczyli i pobrali i żebyśmy wyjechali do Paryża, i żyli tam, bogaci i szczęśliwi.
Od czasu kiedy zacząłem myśleć, marzyłem o tym, żeby mieszkać w Paryżu. Winę za to ponosił prawdopodobnie mój tato – i książki Paula Fevala, Jules’a Verne’a, Alexandre’a Dumasa i tylu innych, które podsuwał mi do czytania, zanim zabił się w wypadku, a ja zostałem sierotą. Powieści te nabiły mi głowę przygodami i przekonaniem, że we Francji życie jest smakowitsze, weselsze, piękniejsze i wszystko lepsze niż gdziekolwiek indziej. Dlatego choć uczyłem się już angielskiego w Instytucie Peruwiańsko-Północnoamerykańskim, wymogłem na ciotce Albercie, żeby zapisała mnie jeszcze do Alliance Française przy alei Wilsona, dokąd chodziłem trzy razy w tygodniu, żeby studiować język żabojadów. Chociaż lubiłem bawić się z kumplami z dzielnicy, byłem trochę kujonem, miałem dobre oceny i uwielbiałem języki obce.
Kiedy pozwalało mi na to kieszonkowe, zapraszałem Lily na herbatkę – jeszcze nie weszło w modę wyrażenie „na lunch” – do Tiendecita Blanca, cukierni o śnieżnobiałej fasadzie, ze stoliczkami i markizami na chodniku, serwującej ciastka rodem z tysiąca i jednej nocy – lukrowane biszkopty, pierniczki z białym nadzieniem, piononos – u zbiegu alei Larco, alei Arequipa i alei Ricarda Palmy, ocienionej koronami gigantycznych fikusów.
Wyjść do Tiendecita Blanca z Lily na lody i kawałek tortu było przyjemnością prawie zawsze zaprawioną goryczą, aj, przez obecność jej siostry Lucy, którą także musiałem zapraszać na wszystkie randki. Lucy grała rolę przyzwoitki bez najmniejszego skrępowania, psując mi szyki i uniemożliwiając rozmowę sam na sam z Lily i powiedzenie jej tych wszystkich miłych rzeczy, o których wyszeptaniu jej do uszka marzyłem. Ale nawet jeśli ze względu na obecność Lucy musieliśmy unikać w rozmowie pewnych tematów, i tak było rozkoszą siedzieć obok niej, patrząc, jak potrząsa grzywką za każdym ruchem głowy, widzieć szelmowski błysk w jej oczach barwy ciemnego miodu, słuchać, jak mówi w ten swój wyjątkowy sposób, i zaglądać od czasu do czasu, ukradkiem, za dekolt obcisłej bluzeczki, na zaczątek cycuszków, które rysowały się już całkiem wyraźnie, okrągłe, z drobniutkimi suteczkami, bez wątpienia jędrne i delikatne jak młode owoce.
„Nie wiem, co ja tu robię z wami jako przyzwoitka” – przepraszała niekiedy Lucy. Łgałem wtedy: „To żaden problem, cieszymy się z twojego towarzystwa, prawda, Lily?”. A Lily śmiała się, z szatańskim błyskiem w oku i tym wykrzyknikiem: „Tak, pheeeee...”.
Spacerowanie po alei Pardo, korytarzem z fikusów opanowanych przez armię rozśpiewanych ptaków, między domkami, gdzie po ogródkach i tarasach biegały dzieci pilnowane przez nianie w białych wykrochmalonych fartuszkach, było rytuałem tamtego lata. Jako że ze względu na obecność Lucy trudno mi było rozmawiać z Lily o tym, o czym bym chciał, kierowałem rozmowę na niewinne tematy: plany na przyszłość, na przykład, że po studiach prawniczych wyjadę do Paryża jako dyplomata – bo tam, w Paryżu, życie to jest życie, Francja to kraj kultury – albo może zajmę się polityką, żeby trochę pomóc temu biednemu Peru stać się znowu państwem wielkim i zamożnym, w związku z czym będę musiał nieco odłożyć podróż do Europy. A one, co one chciałyby robić, jak będą dorosłe? Lucy, rozsądna, miała sprecyzowane cele: „Przede wszystkim skończyć szkołę. Potem zdobyć dobrą pracę, na przykład w sklepie z płytami – to dopiero musi być zabawa”. Lily myślała o agencji turystycznej albo liniach lotniczych, o posadzie stewardesy, gdyby udało jej się przekonać rodziców; w ten sposób mogłaby za darmo podróżować po całym świecie. Albo może zostanie aktorką filmową, ale nigdy nie pozwoli, żeby ją sfilmowano w bikini. Podróżować, podróżować, poznać wszystkie kraje świata, to by jej się najbardziej podobało. „No dobrze, przynajmniej znasz już dwa, Chile i Peru, czego więcej chcesz – mówiłem jej. – Porównaj to ze mną, który nigdy nie ruszyłem się poza Miraflores”.
Rzeczy, które Lily opowiadała o Santiago, wydawały mi się przedsionkiem paryskiego nieba. Z jaką zazdrością jej słuchałem! Tam – inaczej niż tu – na ulicach nie było biedaków ani żebraków, chłopakom i dziewczynom rodzice pozwalali zostawać na fiestach do świtu, tańczyć cheek to cheek, i nigdy nie widywało się, żeby – jak tutaj – starzy, mamusie i ciocie, szpiegowali młodych podczas tańca i strofowali ich, gdy przebrali miarę. W Chile chłopaków i dziewczyny wpuszczano na filmy dla dorosłych i po ukończeniu piętnastu lat mogli palić, nie kryjąc się z tym. Życie było tam bardziej rozrywkowe niż w Limie, ponieważ było więcej kin, cyrków, teatrów i spektakli, i tańców z orkiestrami, a ze Stanów Zjednoczonych przyjeżdżały bez przerwy do Santiago rewie łyżwiarskie, balety, muzycy, i w każdym zawodzie Chilijczycy zarabiali dwa albo trzy razy więcej niż Peruwiańczycy tutaj.
Ale skoro tak było, to dlaczego rodzice Chilijeczek porzucili ten cudowny kraj i przyjechali do Peru? Bo oni nie byli bogaci, ale, co rzucało się w oczy od razu, klepali biedę. Przede wszystkim nie mieszkali tak jak my, dziewczyny i chłopaki z Barrio Alegre, w domach z lokajami, kucharkami, pokojówkami i ogrodnikami, lecz w ciasnym mieszkanku w trzypiętrowym budynku przy ulicy Esperanza, naprzeciwko restauracji Gambrinus. A w Miraflores z owych lat, w odróżnieniu od tego, co nastąpiło później, gdy zaczęły tam wyrastać wieżowce i znikać domki, w blokach mieszkali tylko biedacy, ta niższa rasa ludzka, do której – aj, jaka szkoda – zdawały się należeć Chilijeczki.
Nigdy nie widziałem ich rodziców. Siostry nigdy nas nie zabrały, ani mnie, ani żadnej dziewczyny czy chłopaka z dzielnicy, do domu. Nigdy nie urządzały urodzin ani nie zorganizowały żadnej prywatki, ani nie zaprosiły nas na podwieczorek i pobawić się, jakby się wstydziły tego, że zobaczymy, w jak skromnych warunkach żyją. We mnie to, że klepią biedę i wstydzą się wszystkiego, czego nie mają, rodziło współczucie, wzmagało moją miłość do Chilijeczki i budziło altruistyczne myśli w rodzaju: „Kiedy Lily i ja pobierzemy się, zabierzemy do nas całą jej rodzinę”.
Ale moich przyjaciół, a szczególnie moje przyjaciółki mirafloryjskie, wkurzało, że Lucy i Lily zamykają przed nami drzwi swojego domu. „Aż tak umierają z głodu, że nie mogą zorganizować choćby prywatki?” – pytały. „Może nie z biedy, ale ze skąpstwa” – próbował bronić ich Tico Tiravante, pogarszając tylko sprawę.
Dziewczyny z dzielnicy zaczęły tymczasem obgadywać Chilijeczki, ich makijaż i ubranie, i wyśmiewać się z ich skromnej garderoby – wszyscy znaliśmy już na pamięć te spódniczki, bluzeczki i sandałki, które – by ukryć ich niedostatek – zestawiały ze sobą na wszelkie możliwe sposoby – a ja broniłem, przepełniony świętym oburzeniem: te kpiny to zawiść, czysta zawiść, gryząca zawiść, bo na tańcach nigdy nie podpierają ścian, wszystkie chłopaki ustawiają się w kolejce, żeby z nimi zatańczyć; „Bo kleją się do was, dlatego nie możecie się od nich odczepić” – odpowiadała Laura – na co ja, że kiedy się spotykamy w dzielnicy, na plaży albo w Parque Salazar, zawsze są ośrodkiem zainteresowania, wszystkie chłopaki cisną się do nich, a do innych...; „Bo odgrywają dorosłe i są bezczelne, i przy nich macie śmiałość opowiadać pieprzne dowcipy, na które my byśmy wam nie pozwoliły!” – kontratakowała Teresita – a ja na to, że Chilijeczki są super, nowoczesne, odważne, za to one stroją fochy, są zacofane, staromodne, świętoszkowate i pełne przesądów. „Bo my mamy nasz honor!” – odpowiadała Ilse, wykonując gest pogardy.
Ale chociaż wyśmiewały się z sióstr, dziewczyny z Barrio Alegre nadal zapraszały je na tańce i całą ferajną chodziły się kąpać, na niedzielną mszę w południe, na poranki do kina i na obowiązkowe spacery po Parque Salazar od zmierzchu po pierwsze gwiazdy, które tego lata migotały na limeńskim niebie od stycznia do marca i żadnej nocy – głowę bym dał – nie skryły ich chmury, jakie wiszą zawsze nad tym miastem przez cztery piąte roku. Robiły to, bo my, chłopaki, prosiliśmy je o to i ponieważ w głębi ducha dziewczyny z Miraflores odczuwały wobec Chilijeczek fascynację, jaką wzbudza w ptaszku kobra, która hipnotyzuje go wzrokiem przed pożarciem, jaką wzbudza grzesznica w świętej, diabeł w aniele. Zazdrościły cudzoziemkom przybyłym z dalekiego Chile swobody, jakiej one same nie miały, chodzenia wszędzie i przebywania poza domem, na spacerze albo na tańcach, do bardzo późna bez konieczności błagania o jeszcze chwileczkę, bez taty, mamy, starszej siostry czy ciotki podglądającej przez okno, z kim i jak tańczą, albo zabierającej je do domu, bo minęła już północ, a o tej porze przyzwoite dziewczynki nie tańczą i nie gadają na ulicy z mężczyznami – jak robią te, które udają dorosłe, lafiryndy i wieśniaczki – tylko są już w domku, w łóżeczku, i śnią im się aniołki. Zazdrościły Chilijeczkom, że są tak nieskrępowane, że tańczą tak swobodnie, nie przejmując się tym, że odsłaniają kolana, ruszając rękami, cycuszkami i pupcią tak, jak nie potrafiła żadna dziewczyna z Miraflores, i że być może pozwalają chłopakom na rzeczy, jakich one nie śmiały sobie nawet wyobrazić. Ale skoro były takie wyzwolone, to dlaczego ani Lily, ani Lucy nie chciały mieć chłopaka? Dlaczego mówiły „nie” nam wszystkim, którzyśmy prosili je o chodzenie? Nie tylko mnie Lily powiedziała „nie”, to samo usłyszał od niej Lalo Molfino i Lucho Claux, a Lucy powiedziała „nie” Loyerowi, Pepe Canepie, a nawet takiemu pięknisiowi jak Julio Bienvenida, pierwszy miraflorczyk, któremu, zanim jeszcze skończył szkołę, rodzice podarowali volkswagena na piętnaste urodziny. Dlaczego Chilijeczki, które były takie wyzwolone, nie chciały mieć chłopaka?
Ta i inne tajemnice związane z Lily i Lucy wyjaśniły się niespodziewanie trzydziestego marca tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku, w ostatni dzień owego pamiętnego lata, na przyjęciu u Marirosy Álvarez-Calderón, rozpieszczonej grubaski. Przyjęciu, które miało się zapisać w annałach i pozostać w pamięci uczestników po wsze czasy. Dom Alvarezów-Calderonów, na rogu 28 de Julio i La Paz, był najpiękniejszy w całym Miraflores, a może i w całym Peru: były tam ogrody z wysokimi drzewami, tipuany o żółtych kwiatach, dzwonki, krzaki róż i basen o ścianach wyłożonych kafelkami. Na przyjęciach u Marirosy grała zawsze orkiestra, a rój kelnerów serwował ciastka, koreczki, kanapki, soki i wszelkie inne napoje bezalkoholowe przez całą noc; do przyjęć tych my, zaproszeni goście, szykowaliśmy się jak do wniebowstąpienia. Wszystko szło wspaniale do momentu, gdy przy zgaszonych światłach setką dziewczyn i chłopaków otoczyliśmy Marirosę i zaśpiewaliśmy jej Happy Birthday, ona zdmuchnęła piętnaście świeczek na torcie, a my ustawiliśmy się w kolejce, żeby ją uścisnąć i złożyć życzenia.
Gdy przyszła kolej Lily i Lucy, Marirosa, szczęśliwa świnka z wałeczkami tłuszczu, wciśnięta w różową sukienkę z wielką kokardą na plecach, ucałowała je w policzki i powiedziała, wytrzeszczając oczy:
– Jesteście Chilijkami, nie? Przedstawię was mojej ciotce Adrianie. Ona też jest z Chile, dopiero co przyjechała z Santiago. Chodźcie, chodźcie.
Chwyciła je za ręce i pociągnęła do wnętrza domu, krzycząc:
– Ciociu Adriano, ciociu Adriano, mam dla ciebie niespodziankę!
Przez szyby wielkiego okna, oświetlonego prostokąta obramowującego przestronny salon, widziałem wygaszony kominek, ściany obwieszone pejzażami i portretami olejnymi, fotele, sofy, dywany oraz z tuzin pań i panów z kieliszkami w dłoniach; w następnym momencie wpadła tam Marirosa z Chilijeczkami i udało mi się jeszcze zobaczyć, niewyraźnie i w przelocie, sylwetkę pani, bardzo wysokiej, bardzo eleganckiej, bardzo pięknej, z dymiącą cygaretką w długiej lufce, która wychodzi naprzeciw swoim młodziutkim rodaczkom z uprzejmym uśmiechem.
Poszedłem się napić soku z mango i wypalić ukradkiem viceroya między przebieralniami przy basenie. Spotkałem tam Juana Barreto, mojego przyjaciela i kolegę z Colegio Champagnat, który też schował się w tym ustronnym miejscu, żeby sobie zapalić. Zastrzelił mnie pytaniem:
– Chudy, masz coś przeciwko temu, żebym poprosił Lily o chodzenie?
Wiedział, że nie jest moją dziewczyną, choć sprawia takie wrażenie, i wiedział też – jak wszyscy, sprecyzował – że poprosiłem ją o chodzenie trzy razy i za każdym razem dostałem kosza. Odpowiedziałem, że mam dużo, ponieważ chociaż Lily mi odmówiła, to była taka jej gra – w Chile dziewczyny tak lubią – a tak naprawdę ja się jej podobam i w ogóle to właściwie chodzimy ze sobą, a poza tym tej nocy już zacząłem ją prosić po raz czwarty i ostatni, i ona już miała na końcu języka, że „tak”, ale przerwał nam tort grubaski z piętnastoma świeczkami. Ale zaraz jak wyjdzie od ciotki Marirosy, zrobię to do końca i teraz się zgodzi, i od tej nocy będę jej chłopakiem w majestacie prawa.
– Jak tak, to będę musiał poprosić o chodzenie Lucy – poddał się Juan Barreto. – Sęk w tym, że podoba mi się Lily, kumie.
Zachęciłem go, żeby poprosił o chodzenie Lucy, i obiecałem, że wstawię się za nim. On z Lucy i ja z Lily będziemy tworzyć fantastyczny kwartet.
Gawędząc obok basenu z widokiem na pary tańczące w takt muzyki orkiestry braci Ormeño – nie była to wprawdzie orkiestra Pereza Prado, ale i tak była świetna: jakie trąbki, jakie bębny! – wypaliliśmy kilka viceroyów. Dlaczego właśnie teraz przyszło Marirosie do głowy, żeby przedstawić Lucy i Lily swojej ciotce? O czym one tak długo paplają? Psuły mi szyki, kurczę. Bo w momencie gdy oznajmiono tort z piętnastoma świeczkami, ja naprawdę rozpocząłem czwartą – i głowę bym dał, że tym razem zostałaby uwieńczona sukcesem – deklarację miłosną, namówiwszy uprzednio orkiestrę, żeby zagrała Me gustas, najodpowiedniejsze bolero do oświadczania się dziewczynom.
Nie było ich przez całą wieczność. I wróciły zmienione: Lucy bardzo blada, z podkrążonymi oczami, jakby zobaczyła zjawę i starała się teraz zapomnieć o przybyszu z zaświatów, a Lily najeżona, z grymasem goryczy i iskrzącymi oczami, jakby te wysztyftowane panie i panowie w salonie bardzo ją czymś zgnębili. Natychmiast zaprosiłem ją do tańca, grali akurat jedno z mamb, w których celowała – Mambo número 5 – i nie mogłem uwierzyć, Lily gubiła krok, wypadała z rytmu, nie nadążała, myliła się, potykała, a marynarska czapeczka przekrzywiła jej się na głowie, co wyglądało trochę śmiesznie. Lily nawet jej nie poprawiła. Co się stało?
Jestem pewien, że gdy skończyło się Mambo número 5, całe przyjęcie już wiedziało, bo grubaska zadbała o rozgłoszenie nowiny. Ale się musiała cieszyć ta plotkara, opowiadając całą historię ze wszystkimi szczegółami, koloryzując i przesadzając, z oczami wytrzeszczonymi z ciekawości i przestrachu, i szczęścia! Jaką niezdrową radość musiały poczuć – ale odwet, ale zemsta! – wszystkie dziewczyny z dzielnicy, które tak zazdrościły tym Chilijeczkom przybyłym do Miraflores, by zrewolucjonizować nasze obyczaje – dzieciaków, którzyśmy tego lata przekroczyli próg dorastania!
Ja dowiedziałem się na samym końcu, kiedy już Lily i Lucy tajemniczo zniknęły, nie żegnając się z Marirosą ani z nikim – „najadłszy się wstydu”, jak orzekła moja ciotka Alberta – i kiedy plotka rozeszła się po całym parkiecie i uniosła tę setkę chłopaków i dziewczyn, którzy zapominając o orkiestrze, o swoich parach, o migdaleniu się, szeptali, powtarzali, trwożyli się i ekscytowali, otwierając szeroko oczy tryskające złośliwością: „Wiesz? Powiedzieli ci? Słyszałeś? I co ty na to? Kapujesz? Wyobrażasz sobie, wyobrażasz sobie?”. „Nie są Chilijkami! Nie, nie były! Bujda na resorach! W życiu nie były w Chile! Skłamały! Oszukały! Wszystko wymyśliły! Ciotka Marirosy to wykryła! Ale skubane, ale skubane!”.
Były Peruwianeczkami, i tyle. Biedne! Bidulki! Ciotka Adriana, która dopiero co przyjechała z Santiago, musiała przeżyć szok, słuchając ich akcentu, którym nas oszukały z łatwością, ale który ona od razu rozszyfrowała jako samozwańczy. Ale podle musiały się poczuć Chilijeczki, kiedy ciotka grubaski, przejrzawszy ich grę, zaczęła je wypytywać o rodzinę z Santiago, o dzielnicę, w której mieszkały w Santiago, o szkołę, do której chodziły, o krewnych i przyjaciół rodziny, zmuszając Lucy i Lily do wypicia najbardziej gorzkiego kielicha w ich krótkim życiu! Dręczyła je tak, po czym wyprosiwszy z salonu w żałosnym stanie psychicznym i fizycznym, oznajmiła wszystkim krewnym i znajomym oraz osłupiałej Marirosie: „Te małe łgały jak z nut! W życiu nie były w Santiago! Takie z nich Chilijki jak ze mnie Tybetanka!”.
Owego ostatniego dnia lata tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku – ja też skończyłem niedawno piętnaście lat – zaczęło się dla mnie prawdziwe życie, to, które oddziela zamki z kart, fatamorgany i baśnie od twardej rzeczywistości.
Pełnej historii fałszywych Chilijeczek nie poznałem nigdy – i nie znał jej nikt oprócz nich samych – ale słyszałem przypuszczenia, plotki, zmyślenia i domniemane rewelacje, które niby spieniona smuga wody za kilem unosiły się za pseudocudzoziemkami jeszcze długo po ich zatopieniu – jeśli tak można powiedzieć – bo nigdy więcej nie zostały zaproszone na żadne przyjęcie ani do zabawy, ani na podwieczorek, ani na spotkanie ludzi z dzielnicy. Złośliwe języki mówiły, że choć przyzwoite dziewczynki z Barrio Alegre i z Miraflores przestały się z nimi zadawać i odwracały głowy, mijając je na ulicy, chłopcy, chłopaki, mężczyźni i owszem, szukali ich, po kryjomu, jak lafirynd – bo czym innym były Lily i Lucy, jeśli nie lafiryndami z jakiejś dzielnicy typu Breña czy Porvenir, które ukryły swoje pochodzenie i podały się za cudzoziemki, żeby wkraść się między przyzwoitych ludzi z Miraflores? – żeby migdalić się z nimi, żeby robić te rzeczy, na które pozwalają tylko wieśniaczki i lafiryndy.
Potem, jak sądzę, jedni i drudzy zapomnieli o Lily i Lucy, bo inni ludzie, inne sprawy zatarły tę przygodę ostatniego lata naszego dzieciństwa. Ale ja nie. Ja ich nie zapomniałem, zwłaszcza Lily. I choć minęło tyle lat i Miraflores tak bardzo się zmieniło, podobnie jak obyczaje, i zniknęły bariery i przesądy, które dawniej ostentacyjnie podkreślano, a teraz są ukryte, ja zachowałem ją w pamięci i niekiedy przypominam ją sobie, słyszę jej szelmowski śmiech i widzę kpiący błysk oczu barwy ciemnego miodu, i jak gnie się, gibka niby trzcina, w takt mamba. I wciąż myślę, że choć przeżyłem już tyle gorących lat, tamto było najbardziej bajeczne ze wszystkich.
El México Lindo mieścił się na rogu rue des Canettes i rue Guisarde, o krok od place Saint Sulpice, i w moim pierwszym roku paryskim, kiedy przeżywałem poważne kłopoty finansowe, wiele nocy spędziłem, wyczekując przy tylnych drzwiach tej restauracji, aż wyjdzie Paúl z paczuszką tamali, tortilli, carnit czy enchilad, które biegłem zjeść do mojej mansardy w Hôtel du Sénat, póki były ciepłe. Paúl zaczął pracować w El México Lindo jako pomocnik i w krótkim czasie dzięki swym zdolnościom kulinarnym został asystentem szefa kuchni, a kiedy porzucił to wszystko, by oddać się ciałem i duszą rewolucji, był już głównym kucharzem lokalu.
W owych początkach lat sześćdziesiątych Paryż przeżywał gorączkę rewolucji kubańskiej i roiło się w nim od młodych ludzi przybyłych z pięciu kontynentów, którzy, jak Paúl, marzyli o tym, by powtórzyć w swych krajach bohaterski czyn Fidela Castro i jego brodaczy, i szykowali się do tego, na poważnie albo na niby, w kawiarnianych konspiracjach. Gdy go poznałem, w kilka dni po przybyciu do Paryża, Paúl zarabiał na życie w El México Lindo, a poza tym studiował biologię na Sorbonie; także i ją porzucił dla rewolucji.
Zaprzyjaźniliśmy się w kawiarence w Dzielnicy Łacińskiej, gdzie zbieraliśmy się, my, grupa Latynosów, których Sebastián Salazar Bondy nazwał w swoim zbiorze opowiadań „biedaczynami z Paryża”. Paúl, dowiedziawszy się o moich kłopotach, zaproponował mi pomoc w kwestii żywności, bo w El México Lindo było jej pod dostatkiem. Powiedział, żebym około dziesiątej wieczorem podszedł pod tylne drzwi, a on zaprosi mnie na „ucztę bezpłatną i ciepłą”, co praktykował już z innymi ziomkami w potrzebie.
Musiał mieć ze dwadzieścia cztery, może dwadzieścia pięć lat, nie więcej, i był gruby jak beczka – szerszy niż dłuższy, bardzo, bardzo gruby – sympatyczny, przyjacielski i rozmowny. Na jego twarzy zawsze widniał uśmiech, który nadymał mu policzki. W Peru studiował przez wiele lat medycynę, zanim trafił do więzienia za współorganizację słynnego strajku na Uniwersytecie San Marcos w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim roku, za dyktatury generała Odrii. Przed przyjazdem do Paryża spędził kilka lat w Madrycie, gdzie się ożenił z dziewczyną z Burgos. Właśnie urodził im się syn.
Mieszkał w Marais, które wówczas, zanim André Malraux, minister kultury w rządzie generała de Gaulle’a, rozpoczął wielką akcję oczyszczania i renowacji zabytkowych pałaców, niszczejących i pokrytych brudem z siedemnastego i osiemnastego wieku, było dzielnicą rzemieślników, stolarzy, szewców, krawców i biednych Żydów oraz niewypłacalnych studentów i artystów. Oprócz owych ukradkowych spotkań przy tylnych drzwiach El México Lindo widywaliśmy się także w południe w La Petite Source przy stacji Carrefour del Odéon albo na tarasie Le Cluny, na rogu Saint Michel i Saint Germain, na kawie i pogawędce. Ja relacjonowałem wyłącznie moje usilne starania o zdobycie pracy – rzecz niełatwa, jako że mój dyplom adwokata jakiegoś uniwersytetu peruwiańskiego nie robił w Paryżu na nikim wrażenia, a poza tym nie wysławiałem się dostatecznie płynnie po angielsku i po francusku. On mówił o przygotowaniach do rewolucji, która uczyni z Peru drugą socjalistyczną republikę Ameryki Łacińskiej. Któregoś dnia, gdy zapytał mnie znienacka, czy miałbym ochotę wyjechać jako stypendysta na Kubę na przeszkolenie wojskowe, powiedziałem mu, że chociaż jego samego uwielbiam, polityka nie interesuje mnie ani odrobinę; co więcej, nienawidzę jej, a moje marzenia ograniczają się do – wybacz drobnomieszczańską przeciętność, kumie – znalezienia stałej roboty, która pozwoliłaby mi spokojnie przeżyć w Paryżu resztę moich dni. Powiedziałem mu też, żeby nie przyszło mu do głowy opowiadać mi o konspiracji, nie chcę żyć w strachu, że kiedyś wymknie mi się jakaś informacja, która mogłaby zaszkodzić jemu i jego towarzyszom.
– Nie martw się. Mam do ciebie zaufanie, Ricardo.
Miał, a jakże, i to takie, że zupełnie się nie przejął moją prośbą. Opowiadał mi o wszystkim, co robił, i o najtajniejszych komplikacjach przygotowań do rewolucji. Paúl należał do MIR-u, Ruchu Lewicy Rewolucyjnej, założonego przez Luisa de la Puente Uceda, apristowskiego dysydenta. Rząd kubański przyznał MIR-owi około setki stypendiów, żeby przeszkolić dziewczyny i chłopców z Peru w zakresie wojny partyzanckiej. Były to lata konfrontacji między Pekinem a Moskwą i w owym momencie wydawało się, że Kuba przechyli się w stronę ideologii maoistowskiej; potem jednak, z przyczyn praktycznych, sprzymierzyła się z Sowietami. Ze względu na szczelną blokadę wyspy zarządzoną przez Stany Zjednoczone stypendyści podróżowali przez Paryż, a Paúl dwoił się i troił, żeby przechować ich gdzieś podczas przymusowego postoju.
Ja pomagałem mu w tych logistycznych łamigłówkach, rezerwując pokoje w najpodlejszych hotelikach – „dla Arabusów”, jak nazywał je Paúl – w których upychaliśmy przyszłych partyzantów po dwóch, a niekiedy nawet po trzech, albo znajdując dla nich miejsce w mikroskopijnych norach czy w chambre de bonne jakiegoś Latynosa bądź Francuza skłonnego dorzucić swoje ziarenko piasku do sprawy rewolucji światowej. Raz czy dwa przemyciłem nawet jakiegoś stypendystę do swojej mansardy w Hôtel du Sénat przy rue Saint Sulpice za plecami madame Auclair, administratorki.
Tworzyli bardzo zróżnicowaną faunę. Wielu z nich studiowało filologię, prawo, ekonomię, nauki ścisłe czy pedagogikę na San Marcos, gdzie działali w Młodzieży Komunistycznej czy innych lewicowych organizacjach, a oprócz limeńczyków pojawiali się też chłopcy z prowincji, a nawet paru chłopów, Indian z Puno, Cuzco czy Ayacucho, oszołomionych przeskokiem z andyjskich wiosek i wspólnot, gdzie zostali zwerbowani, któż to wie jak, do Paryża. Przyglądali się wszystkiemu z osłupieniem. Z kilku zdań, jakie zamieniałem z nimi podczas przejazdu z Orly do hotelu, wnioskowałem niekiedy, że nie za bardzo wiedzą, o jakie stypendium chodzi i jakie szkolenie otrzymają. Nie wszyscy zostali wciągnięci w samym Peru. Niektórych wyłuskano w Paryżu z wielobarwnej masy Peruwiańczyków – studentów, artystów, łowców przygód, przedstawicieli cyganerii – wałęsających się po Dzielnicy Łacińskiej. Najbardziej oryginalny z nich okazał się mój przyjaciel Alfonso Spirytysta, wysłany do Francji przez pewną limeńską sektę teozoficzną na studia parapsychologii i teozofii, u którego elokwencja Paula pokonała duchy, przerabiając go na rewolucjonistę. Był to chłopiec o bladej cerze, nieśmiały, rzadko otwierający usta, mający w sobie coś bezcielesnego i ideowego, coś z przedwczesnej zjawy. W naszych południowych rozmowach w Le Cluny czy w La Petite Source insynuowałem, że wielu z owych stypendystów, których MIR wysyła na Kubę, a niekiedy do Korei Północnej albo do Chin Ludowych, wykorzystuje okazję, by pozwiedzać świat, i że nigdy nie wyjdą w Andy czy nie zagłębią się w dżunglę amazońską z karabinem na ramieniu i z plecakiem.
– Wszystko jest skalkulowane, stary – odpowiadał mi Paúl z miną uczonego mającego po swojej stronie prawa historii. – Jeśli połowa z nich zgłosi się na nasze wezwanie, sukces rewolucji jest murowany!
Jasne, MIR działał trochę zbyt pośpiesznie, ale czy mógł pozwolić sobie na luksus przespania okazji? Historia, wlokąca się od tylu lat jak żółw, dzięki Kubie przerodziła się niespodzianie w bolid. Należało działać, ucząc się na błędach, potykając się, przewracając, powstając. Nie mieli czasu na rekrutację młodych partyzantów z uwzględnieniem wszelkich reguł, na poddanie ich testom teoretycznym, sprawnościowym czy psychologicznym. Najważniejsze było wykorzystanie owej setki stypendiów, zanim Kuba zaoferuje je innym grupom – Partii Komunistycznej, Frontowi Wyzwolenia, trockistom – które rywalizowały ze sobą o to, kto rozpocznie rewolucję peruwiańską.
Większość stypendystów, których odbierałem z Orly i przewoziłem do hotelików i pensjonatów, gdzie spędzali, w zamknięciu, kilka dni do odlotu na Kubę, to byli chłopcy, zazwyczaj młodziutcy. Pewnego dnia odkryłem, że wśród nich bywają też kobiety.
– Odbierz je i zawieź do tego hoteliku przy rue Gay-Lussac – poprosił mnie Paúl. – Towarzyszka Ana, towarzyszka Arlette i towarzyszka Eufrasia. Traktuj je dobrze.
Podstawowa reguła konspiracji, którą wpajano stypendystom, głosiła, że nigdy nie należy podawać swoich prawdziwych imion. Nawet między sobą używali przydomków lub pseudonimów. Trzy imiona nic mi nie mówiły, lecz na widok dziewcząt odniosłem wrażenie, że towarzyszkę Arlette skądś znam.
Towarzyszka Ana była śniada, krzepka, energiczna, nieco starsza od pozostałych, a z kilku jej wypowiedzi owego poranka i przy późniejszych spotkaniach wydedukowałem, że jest przewodniczącą związku zawodowego nauczycielek. Towarzyszka Eufrasia, skośnooka, drobna i krucha, wyglądała na piętnastolatkę. Wysiadła z samolotu półżywa ze zmęczenia, ponieważ w ciągu długiej podróży nie zmrużyła oka i kilka razy wymiotowała z powodu turbulencji. Towarzyszka Arlette miała zgrabną sylwetkę, wąską talię, jasną cerę i chociaż ubrana była, podobnie jak pozostałe, bardzo skromnie – workowata spódnica i sweter, perkalowa bluzka i buty bez obcasów ze sznurówkami zakupionymi na targu – było coś bardzo kobiecego w jej sposobie chodzenia i poruszania się, a przede wszystkim zaciskania pełnych warg, gdy wypytywała o ulice, którymi przejeżdżała taksówka. W jej ciemnych wyrazistych oczach migotało pragnienie, gdy chłonęła wzrokiem bulwary wysadzane platanami, wysokie kamienice z mansardowym dachem i tłum młodych ludzi obojga płci, z teczkami, książkami i zeszytami, wypełniających ulice i bistrots w okolicach Sorbony, po drodze do hoteliku przy rue Gay-Lussac. Dostały pokój bez łazienki i okien, z dwoma łóżkami, którymi miały się podzielić. Przy pożegnaniu powtórzyłem instrukcje Paula: nie ruszać się stąd dopóty, dopóki on sam, po południu lub wieczorem, nie przyjdzie do nich, aby wyjaśnić plan pracy w Paryżu.
Stałem w drzwiach hotelu, zapalając przed wyjściem papierosa, gdy ktoś dotknął mojego ramienia.
– Ta dziupla wywołuje we mnie klaustrofobię – uśmiechnęła się do mnie towarzyszka Arlette. – A poza tym niecodziennie człowiek przyjeżdża do Paryża, caramba.
Wówczas rozpoznałem ją. Bardzo się zmieniła, rzecz jasna, zwłaszcza jej sposób mówienia, ale nadal emanowało z niej owo szelmostwo, które tak dobrze pamiętałem, owa mieszanka śmiałości, spontaniczności, prowokacji, widoczna w wyzywającej postawie: piersiątka i buzia wysunięte do przodu, jedna nóżka nieco cofnięta, pupcia wypięta i kpiarskie spojrzenie, które powodowało, że rozmówca nie wiedział, czy mówi serio, czy sobie kpi. Była drobna, miała szczupłe ręce i nogi, jej włosy, teraz czarne, nie jasne, związane wstążką, opadały na ramiona. I ten ciemny miód w źrenicach.
Ostrzegając, że to, co zrobimy, jest absolutnie zabronione i że dostaniemy niezłą burę od towarzysza Jeana (Paula), zabrałem ją na spacer do Panteonu, Sorbony, Odeonu i Ogrodu Luksemburskiego, a na koniec – z jakim uszczerbkiem dla mojego budżetu! – na obiad do l’Acropole, knajpeczki greckiej przy rue de l’Ancienne Comédie. W czasie naszej trzygodzinnej rozmowy opowiedziała mi, łamiąc wszelkie reguły konspiracji rewolucyjnej, że studiowała filologię i prawo na Uniwersytecie Katolickim, że przez całe lata działała w podziemnej Młodzieży Komunistycznej i że przeszła, podobnie jak pozostałe towarzyszki, do MIR-u, bo on był prawdziwym ruchem rewolucyjnym, a tamta – partią skostniałą i anachroniczną we współczesnych czasach. Mówiła mi to wszystko nieco mechanicznie, bez specjalnego przekonania. Ja opowiedziałem jej o moich wytężonych poszukiwaniach pracy, żeby móc zostać w Paryżu, i że teraz pokładam wszystkie nadzieje w konkursie dla tłumaczy hiszpańskiego ogłoszonym przez UNESCO, który miał się odbyć nazajutrz.
– Skrzyżuj palce i odpukaj w stół trzy razy, a na pewno zdasz – powiedziała mi towarzyszka Arlette bardzo poważnie, patrząc na mnie badawczo.
– Czy takie przesądy dają się pogodzić z naukową doktryną marksizmu-leninizmu? – zapytałem ją prowokacyjnie.
– Wszystkie środki są dobre, jeśli prowadzą do celu – odpowiedziała mi błyskawicznie i pewnie. Zaraz potem wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się: – Zmówię też różaniec w twojej intencji, chociaż nie jestem osobą wierzącą. Zadenuncjujesz mnie partii? Nie sądzę. Masz buzię grzecznego chłopczyka...
Roześmiała się, a wtedy utworzyły się jej w policzkach takie same dołki, jak kiedy była dziewczynką. Odprowadziłem ją do hotelu. Jeśli się zgodzi, poproszę towarzysza Jeana o pozwolenie, żeby pokazać jej inne miejsca w Paryżu, zanim podejmie swą rewolucyjną podróż. „Super”, uznała, wyciągając ku mnie szczupłą dłoń, którą na dość długo pozostawiła w mojej. Śliczniutka i uwodzicielska była z niej partyzanteczka.
Następnego ranka przystąpiłem do egzaminu na tłumacza dla UNESCO, razem z dwudziestką innych kandydatów. Dali nam do przetłumaczenia pół tuzina tekstów z angielskiego i z francuskiego, dość łatwych. Wahałem się przy wyrażeniu „art roman”, które przełożyłem najpierw jako „sztuka rzymska”, ale podczas korekty zrozumiałem, że chodzi o „sztukę romańską”. W południe poszedłem z Paulem na parówkę z frytkami do La Petite Source i bez zbytecznych wstępów poprosiłem go o pozwolenie na wyjście z towarzyszką Arlette podczas jej pobytu w Paryżu.
– Sypianie z towarzyszkami jest surowo zabronione. Na Kubie i w Chinach Ludowych podczas rewolucji za przespanie się z koleżanką partyzantką możesz stanąć przed plutonem egzekucyjnym. Po co chcesz z nią wyjść? Podoba ci się dziewczynka?
– Chyba tak – wyznałem, nieco zawstydzony. – Ale jeśli miałbyś przez to mieć jakieś problemy...
– Tobyś sobie zawiązał na supeł? – zaśmiał się Paúl. – Nie bądź hipokrytą, Ricardo! Wychodź z nią sobie, ale bez mojej wiedzy. Za to potem masz mi wszystko opowiedzieć. I najważniejsze: nie zapomnij o prezerwatywie.
Tego samego wieczoru pobiegłem po towarzyszkę Arlette do hoteliku przy rue Gay-Lussac i zabrałem ją na steak frites do La Petite Hostellerie przy rue de l’Harpe. A potem do L’Escale, małej boîte de nuit przy rue Monsieur le Prince, gdzie w owych latach pewna Hiszpaneczka, Carmencita, cała w czerni à la Juliette Gréco, akompaniując sobie na gitarze, śpiewała, a raczej recytowała, dawną poezję i republikańskie piosenki z czasów wojny domowej. Wypiliśmy kilka rumów z coca-colą – drinka, który już zaczął być określany jako Cuba Libre. Lokal był mały, mroczny, wilgotny, ciepły, jeszcze niezatłoczony, piosenki – epickie lub melancholijne, i jeszcze przed dopiciem ostatniego drinka, a po opowiedzeniu, że dzięki jej magii i różańcowi egzamin w UNESCO dobrze mi poszedł, wziąłem ją za rękę i splatając jej palce z moimi, zapytałem, czy zdaje sobie sprawę, że jestem w niej zakochany od dziesięciu lat.
Wybuchnęła śmiechem.
– Zakochany we mnie, chociaż mnie nie znałeś? Chcesz powiedzieć, że od dziesięciu lat czekałeś na dzień, w którym pojawi się w twoim życiu dziewczyna taka jak ja?
– Znamy się doskonale, tylko nie pamiętasz tego – odpowiedziałem bardzo powoli, obserwując bacznie jej reakcję. – Nazywałaś się wtedy Lily i udawałaś Chilijkę.
Spodziewałem się, że odsunie rękę albo zaciśnie ją, zaskoczona, w nerwowym odruchu, ale nie zrobiła nic takiego. Nie poruszyła się, a jej twarz ani drgnęła.
– Co takiego? – szepnęła. Nachyliła się do mnie w półmroku i przysunęła głowę tak blisko, że poczułem jej oddech. Patrzyła na mnie badawczo, próbując domyślić się, o co chodzi.
– Potrafisz jeszcze tak świetnie naśladować chilijski akcent? – zapytałem, całując jej rękę. – Nie mów, że nie wiesz, o czym mówię. A tego też nie pamiętasz, że oświadczyłem ci się trzy razy i za każdym razem dałaś mi kosza?
– Ricardo, Ricardito, Richard Somocurcio! – wykrzyknęła, rozbawiona, i teraz owszem, poczułem jej uścisk. – Chudziaczek! Ten smarkacz taki porządniutki, jakby wczoraj przyjął Pierwszą Komunię! Cha, cha! To ty! Ale heca! Już wtedy miałeś buziuchnę świętego!
Jednakże w chwilę później, kiedy ja zapytałem, jak i po co wpadły na pomysł, ona i jej siostra Lucy, żeby udawać Chilijki po przeprowadzce na ulicę Esperanza, w Miraflores, wyparła się wszystkiego i oświadczyła, że nie wie, o czym mówię. Skąd mi przyszły do głowy takie bzdury? Chodziło o zupełnie inne osoby. Ona ani nie nazywała się nigdy Lily, ani nie miała siostry, ani nigdy nie mieszkała w tej snobistycznej dzielnicy. I tej wersji trzymała się do końca: zaprzeczała całej historii, chociaż niekiedy, tak jak owej nocy w L’Escale, kiedy rozpoznała we mnie gówniarza sprzed dziesięciu lat, coś jej się czasem wymykało – jakiś obraz, jakaś aluzja – coś, co zdradzało, że jest fałszywą Chilijeczką z tamtego lata, kiedy wkroczyliśmy w wiek dorastania.
Zostaliśmy w L’Escale do białego rana i mogłem całować ją i pieścić do woli, ale bez wzajemności. Nie cofała ust, gdy ich szukałem, ale nie odpowiadała tym samym, pozwalała całować się obojętnie i, rzecz jasna, nigdy nie otwierała ust, żebym mógł wypić jej ślinę. Także jej ciało wydawało się z lodu, kiedy moje dłonie pieściły jej talię, jej ramiona, zatrzymywały się na twardych cycuszkach o sztywnych guziczkach. Była spokojna, pasywna, poddawała się moim gestom jak królowa hołdom wasala, aż wreszcie, zauważając, że poczynam sobie coraz śmielej, z całkowitą naturalnością odsunęła mnie od siebie.
– Po raz czwarty proszę cię o chodzenie, Chilijeczko – oznajmiłem w drzwiach hoteliku przy rue Gay-Lussac. – Czy wreszcie odpowiesz mi „tak”?
– Zobaczymy – posłała mi całusa, idąc w stronę schodów. – Nie trać nadziei, grzeczny chłopczyku.
Dziesięć dni, które nastąpiły po owym spotkaniu, były dla towarzyszki Arlette i dla mnie czymś w rodzaju miesiąca miodowego. Widywaliśmy się codziennie, co kosztowało mnie wszystkie pieniądze, jakie zostały mi z przekazów ciotki Alberty. Zabrałem ją do Luwru i do Jeu de Paume, do muzeum Rodina i do domów Balzaca i Victora Hugo, do la Cinémathèque przy rue d’Ulm, na spektakl do Théâtre National Populaire prowadzonego przez Jeana Vilara (obejrzeliśmy Ce fou de Platonov Czechowa, w którym sam Vilar grał głównego bohatera), a w niedzielę pojechaliśmy pociągiem do Wersalu, zwiedziliśmy pałac, a potem wybraliśmy się na długi spacer po parku, gdzie złapał nas deszcz i przemokliśmy do suchej nitki. W owych dniach każdy uznałby nas za kochanków, bo przez cały czas trzymaliśmy się za ręce, a ja całowałem ją i pieściłem pod byle pretekstem. Ona pozwalała na to, niekiedy rozbawiona, niekiedy obojętna, i zawsze kładła kres moim wylewom czułości, krzywiąc niecierpliwie usta: „Teraz już dość, Ricardito”. Raz czy dwa zdarzyło jej się z własnej inicjatywy przygładzić mi ręką albo rozczochrać kosmyk włosów, albo pogłaskać wysmukłym palcem po nosie lub po ustach, niby kochająca dama swojego pieska.
Z owych dziesięciu dni spędzonych tak blisko niej wyniosłem jedno przekonanie: towarzyszka Arlette politykę w ogólności, a rewolucję w szczególności miała głęboko w nosie. Najprawdopodobniej zmyśliła sobie całą działalność w Młodzieży Komunistycznej, a potem w MIR-ze, podobnie jak studia na Uniwersytecie Katolickim. Nie tylko nigdy nie poruszała tematów politycznych ani uniwersyteckich, lecz także kiedy ja sprowadzałem rozmowę na te tory, nie wiedziała, co powiedzieć, nie miała pojęcia o najbardziej elementarnych rzeczach i starała się jak najszybciej zmienić temat. Było oczywiste, że załatwiła sobie to partyzanckie stypendium, żeby wyjechać z Peru i podróżować po świecie, na co ze względu na skromne pochodzenie – co rzucało się w oczy – nigdy nie byłoby ją stać. Ale o nic nie odważyłem się jej zapytać, żeby nie zapędzać jej w kozi róg ani nie zmuszać do opowiedzenia mi kolejnej bajki.
Ósmego dnia naszego wstydliwego miesiąca miodowego zgodziła się nieoczekiwanie spędzić ze mną noc w Hôtel du Sénat. Prosiłem ją o to – błagałem! – przez wszystkie poprzednie dni, na próżno. Tego dnia ona przejęła inicjatywę.
– Dzisiaj pójdę z tobą, jeśli chcesz – powiedziała wieczorem, gdy jedliśmy bagietkę z serem gruyère (już nie miałem pieniędzy na restaurację) w bistrot przy rue de Tournon. Moje serce załomotało, jakbym właśnie ukończył maraton.
Po trudnych pertraktacjach z portierem Hôtel du Sénat – „Pas de visites nocturnes à l’hôtel, monsieur!” – którym towarzyszka Arlette przysłuchiwała się z całkowitą obojętnością, mogliśmy wreszcie wspiąć się na piąte piętro bez windy do mojej mansardy. Pozwoliła się całować, pieścić, rozebrać, ciągle z tą dziwną, nieobecną miną, wzbraniając mi skrócenia tego niewidzialnego dystansu, jaki zachowywała wobec moich pocałunków, uścisków i pieszczot, kiedy oddawała mi swoje ciało. Wzruszyłem się, widząc ją nagą na wąskim łóżku ustawionym w rogu pokoju, gdzie dach załamywał się i dokąd ledwie dochodziło światło jedynej żarówki. Była bardzo szczupła, zgrabna, o tak wąskiej talii, że – jak mi się wydało – mogłem ją objąć dłońmi. Pod małą plamką włosów łonowych jej ciało było bielsze niż gdzie indziej. Skóra, oliwkowa, barwy orientalnej, była miękka i chłodna. Pozwoliła, żebym okrył ją pocałunkami od głowy do stóp, zachowując zwykłą bierność, i wysłuchała obojętnie, jak szumu deszczu, wiersza Nerudy Material nupcial, który wyrecytowałem jej do ucha, i słów miłości, które wypowiadałem urywanym głosem: to najszczęśliwsza noc mojego życia, nigdy nie pożądałem nikogo tak jak jej, zawsze ją kochałem.
– Przykryjmy się kocem, bo jest lodowato – przerwała, przywołując mnie do trywialnej rzeczywistości. – Że też nie zamarzasz tu na śmierć.
Miałem na koniuszku języka pytanie, czy powinienem bardziej dbać o siebie, ale powstrzymałem je, wściekły z powodu jej tak swobodnego zachowania, jakby miała całe wieki doświadczenia w tej materii i jakbym to ja był nowicjuszem. Kochaliśmy się z trudnością. Oddawała się bez krzty skrępowania, ale okazała się bardzo ciasna i przy każdym moim wysiłku, by w nią wejść, wzdrygała się z grymasem bólu: „Powolutku, powolutku”. W końcu udało mi się i odczułem szczęście. Byłem pewien, że nic do tej pory nie oczarowało mnie tak bardzo jak ta noc z nią, byłem pewien, że w moich rzadkich i zawsze przelotnych przygodach nigdy nie odczułem takiej mieszanki czułości i pożądania, jaką wywołała we mnie, ale wątpię, czy to samo działo się z towarzyszką Arlette. Przez cały czas sprawiała wrażenie, że robi to, co robi, ale w głębi duszy ma to gdzieś.
Następnego ranka, kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem, że stoi obok łóżka, umyta i ubrana, obserwując mnie wzrokiem, z którego przebijał głęboki niepokój.
– Naprawdę mnie kochasz?
Przytaknąłem wielokrotnie i wyciągnąłem rękę, żeby ująć jej dłoń, ale nie podała mi jej.
– Chcesz, żebym została i zamieszkała z tobą, tu, w Paryżu? – zapytała takim tonem, jakby chodziło o pójście do kina na jakiś z filmów Nouvelle Vague – Godarda, Truffauta czy Louisa Malle’a, którzy przeżywali właśnie apogeum sławy.
Przytaknąłem ponownie, całkowicie zdezorientowany. Czyżby oznaczało to, że Chilijeczka także zakochała się we mnie?
– To nie z miłości, nie będę ci kłamać – ciągnęła chłodno. – Ale nie chcę jechać na Kubę, a tym bardziej wracać do Peru. Chciałabym zostać w Paryżu. Możesz mi pomóc wyplątać się z umowy z MIR-em. Porozmawiaj z towarzyszem Jeanem, a jeśli mnie zwolni, zamieszkam z tobą – zawahała się przez moment, po czym z westchnieniem zdobyła się na ustępstwo: – Może nawet w końcu zakocham się w tobie.
Dziewiątego dnia zapytałem o to grubasa Paula podczas lunchu, tym razem w Le Cluny, gdy siedzieliśmy przy dwóch croque monsieur i dwóch espresso. Jego odmowa była kategoryczna:
– Nie mogę jej zwolnić z umowy, taką władzę ma tylko szefostwo MIR-u. Ale nawet gdybym im to zaproponował, narobiłbym sobie cholernych problemów. Niech pojedzie na Kubę, niech zacznie kurs. Niech udowodni, że nie ma warunków fizycznych ani psychicznych do walki zbrojnej. Wtedy mógłbym zasugerować szefom, żeby została tutaj, jako moja pomocnica. Powiedz jej to i przede wszystkim, żeby nikomu ani pary z ust. Miałbym przesrane, stary.
Z bólem w duszy przekazałem towarzyszce Arlette odpowiedź Paula. I co gorsza, zachęciłem ją, żeby poszła za jego radą. Cierpiałem bardziej niż ona z powodu tej rozłąki. Ale nie mogliśmy wrobić Paula, a ona nie powinna ściągać na siebie gniewu MIR-u, bo to mogłoby jej przysporzyć problemów w przyszłości. Kurs potrwa zaledwie kilka miesięcy. Niech od pierwszej chwili okazuje całkowitą niezdolność do życia partyzanckiego, nawet niech symuluje omdlenia. A tymczasem ja, tu, w Paryżu, znajdę pracę, wynajmę mieszkanko, będę na nią czekał...
– Wiem, wiem, będziesz płakał, tęsknił i myślał o mnie dniem i nocą – przerwała niecierpliwie. Miała twarde oczy i lodowaty głos. – Dobra, widzę, że nie ma wyjścia. Zobaczymy się za trzy miesiące, Ricardito.
– Dlaczego żegnasz się już teraz?
Dalsza częśc książki dostępna w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Tytuł oryginału
Travesuras de la niña mala
Copyright © Mario Vargas Llosa, 2006
Projekt okładki
Katarzyna Borkowska
Fotografia na pierwszej stronie okładki
© Heide Benser/Corbis/FotoChannels
Fotografia autora na czwartej stronie okładki
Copyright © Richard Smith/Corbis Sygma
Opieka redakcyjna
Karolina Macios
Korekta
Barbara Gąsiorowska
Anastazja Oleśkiewicz
Copyright © for the translation by Marzena Chrobak
ISBN 978-83-240-2133-8
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak,
30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569,
e-mail: [email protected]
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com
