Miasto i psy - Mario Vargas Llosa - ebook

Miasto i psy ebook

Mario Vargas Llosa

0,0
29,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ukazaniu się Miasta i psów w 1962 roku towarzyszyła atmosfera skandalu. Pisarza oskarżono o stworzenie fałszywego wizerunku szkoły wojskowej Leoncio Prado w Limie, a książkę publicznie palono. Mimo to Miasto i psy stały się jednym z najgłośniejszych debiutów, zapoczątkowując zainteresowanie literaturą iberoamerykańską na świecie.

Kadeci o wdzięcznych imionach Jaguar, Boa, Poeta, Cava umilają sobie internatowe życie, rżnąc w karty, wykradając nauczycielowi testy, przemycając papierosy, prowadząc rozwiązłe życie seksualne, opowiadając sobie o dziewczynach oraz upijając się w melinie pewnego cwaniaka. Ale jeden z chłopców, zwany Niewolnikiem, nie będzie mógł się dostosować i stanie się ofiarą kolegów.

Miasto i psy to bezlitosne obnażenie prawdy o instytucji wojska, wynikające z bolesnych doświadczeń autora. Opowieść o fali, rygorze, hierarchii oraz buncie młodych kadetów, tworzących w ramach odwetu własne, równie drastyczne prawa i zasady. Konflikty rozgrywające się za murami elitarnej szkoły ukazują anachronizm społeczeństwa, stanowią bezlitosną krytykę kastowości, tyranii i demaskują mit brutalnego macho.

W książkę zostały wpisane wątki autobiograficzne, dotyczące nie tylko traumatycznych przeżyć szkolnych, ale także nieznanego ojca, roli matki, przeprowadzki do Limy, poczucia obcości i pierwszych miłości pisarza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 577

Data ważności licencji: 4/26/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Okładka

Karta tytułowa

Przedmowa

Miasto i psy zacząłem pisać jesienią 1958 w Madrycie, w knajpie pod nazwą „El Jute” przy Alei Menendeza y Pelayo, z widokiem na park Retiro, skończyłem zaś w Paryżu zimą 1961 w pokoju na poddaszu. Aby móc wymyślić tę opowieść, musiałem być w dzieciństwie po trochu Albertem i Jaguarem, góralem Cavą i Niewolnikiem, kadetem w Szkole Wojskowej imienia Leoncia Prado, mieszkać w Barrio Alegre w dzielnicy Miraflores i obok w La Perla, w dzielnicy Callao; musiałem też w wieku młodzieńczym przeczytać wiele książek przygodowych, uwierzyć w tezy Sartre’a na temat literatury zaangażowanej, pochłonąć powieści Malraux i bezgranicznie podziwiać amerykańskich powieściopisarzy ze straconego pokolenia, wszystkich, ale ponad wszystkich – Faulk­nera. Z tych to składników została ugnieciona glina mojej pierwszej powieści, z dodatkiem szczypty fantazji, młodzieńczych złudzeń i flaubertowskiej dyscypliny.

Rękopis krążył najpierw jak potępiona dusza od wydawnictwa do wydawnictwa, aż dotarł, dzięki mojemu przyjacielowi, francuskiemu hispaniście Claude’owi Couffonowi do rąk Carlosa Barrala, który kierował w Barcelonie oficyną Seix Barral. On to stał za nagrodą Biblioteki Breve, postarał się konspiracyjnie, by umknęła frankistowskiej cenzurze, promował ją i zadbał o jej tłumaczenia na różne języki. Jest to książka, która przysporzyła mi najwięcej niespodzianek i dzięki której zacząłem czuć jak urzeczywistnia się marzenie, które żywiłem od szczenięcych lat: zostać kiedyś pisarzem.

Mario Vargas Llosa

Fuschl, sierpień 1997

Część pierwsza

KEAN: „Udaje się bohatera, bo się jest

tchórzem, i świętego, bo się jest niegodziwcem;

udaje się mordercę, bo się ma

szaloną ochotę zabić bliźniego, udaje

się, bo się jest urodzonym kłamcą”.

Jean Paul Sartre

I

– Cztery – rzekł Jaguar.

Twarze złagodniały w niepewnym blasku, który lampa z kulistym kloszem roztaczała przez nieliczne skrawki czystego szkła: zagrożony był tylko Porfirio Cava, dla innych niebezpieczeństwo minęło. Kości leżały nieruchomo, pokazując trójkę i jedynkę; ich biel rażąco odbijała od brudnej podłogi.

– Cztery – powtórzył Jaguar. – Który to?

– Ja – szepnął Cava. – Powiedziałem cztery.

– Pospiesz się – odparł Jaguar. – Wiesz, druga od lewej.

Cava poczuł, że mu jest zimno. Ubikacje znajdowały się na końcu sypialni, oddzielone od niej cienkimi drewnianymi drzwiami, i nie miały okien. W poprzednich latach zima docierała tylko do sypialni kadetów, wciskając się przez wybite szyby i szpary; w tym roku jednak była szczególnie napastliwa i w całej szkole prawie nie było kąta wolnego od wiatru, który nocami potrafił przedostać się do ubikacji, rozproszyć nagromadzony tu w ciągu dnia smród i zmrozić ciepłą atmosferę. Ale Cava urodził się i wychował w górach, był przyzwyczajony do zimy: gęsią skórę miał teraz ze strachu.

– Koniec? Mogę iść spać? – spytał Boa; nad miarę tęgie ciało i gruby głos, czub nastroszonych tłustych włosów wieńczący wydatną głowę, drobna twarz o oczach wpadniętych od niewyspania. Usta miał otwarte, z dolnej wysuniętej wargi zwisało pasemko tytoniu. Jaguar odwrócił się i spojrzał na niego.

– O pierwszej mam wartę – powiedział Boa. – Chciałbym się trochę przespać.

– Idźcie – rzekł Jaguar. – Obudzę was o piątej.

Boa i Kędzior wyszli. Jeden z nich potknął się na progu i zaklął.

– Jak tylko wrócisz, obudzisz mnie – rozkazał Jaguar. – Teraz się pospiesz. Będzie już koło dwunastej.

– Tak – powiedział Cava. Jego twarz, zazwyczaj nieprzenikniona, wydawała się zmęczona. – Idę się ubrać.

Wyszli z ubikacji. W sypialni było ciemno, ale Cava nie potrzebował światła, aby znaleźć drogę między dwoma rzędami piętrowych łóżek; znał na pamięć wąską i wysoką salę. Napełniała ją teraz pogodna cisza, którą od czasu do czasu zakłócało czyjeś chrapanie, jakieś szepty. Dotarł do swojego łóżka, drugiego po prawej na dole, metr od wejścia. Podczas gdy wyciągał po omacku z szafki spodnie, koszulę khaki i buty, czuł przy twarzy zalatujący tytoniem oddech Vallana, który spał na górnym piętrze łóżka. Dostrzegł w ciemności podwójny sznur dużych, lśniąco białych zębów i pomyślał, że Murzyn Vallano ma w sobie coś z gryzonia. Nie robiąc hałasu, powoli zdjął piżamę z niebieskiej flaneli i włożył mundur. Na ramiona narzucił kurtkę z sukna. Pomału, krok za krokiem, bo buty skrzypiały, poszedł w stronę łóżka Jaguara. Znajdowało się w drugim końcu sypialni, przy ubikacjach.

– Jaguar.

– Tak. Trzymaj.

Cava wyciągnął rękę i dotknął dwóch zimnych przedmiotów, z których jeden był chropawy. Wziął latarkę do ręki, pilnik schował do kieszeni kurtki.

– Kto ma teraz wartę? – spytał Cava.

– Poeta i ja.

– Ty?

– Zastępuje mnie Niewolnik.

– A w pozostałych oddziałach?

– Boisz się?

Cava nie odpowiedział. Prześlizgnął się na palcach do drzwi. Otworzył ostrożnie jedno skrzydło, ale nie udało mu się uniknąć skrzypnięcia.

– Złodziej! – krzyknął ktoś w ciemności. – Warta, zabić go!

Cava nie poznał głosu. Wyjrzał na dziedziniec: był pusty, słabo oświetlony przez elektryczne lampy nad placem apelowym, oddzielającym sypialnie od łąki. Mgła rozmazywała zarysy trzech betonowych bloków, w których mieszkali kadeci z piątego roku, i nadawała koszarom widmowy wygląd. Wyszedł. Przywarł plecami do ściany sypialni i trwał tak przez chwilę nieruchomo, nie myśląc o niczym. Nie mógł już liczyć na nikogo; Jaguar też znajdował się w bezpiecznym miejscu. Zazdrościł kadetom, którzy spali, podoficerom, żołnierzom skostniałym z zimna w baraku po przeciwnej stronie stadionu. Zrozumiał, że jeżeli nie zacznie działać, strach go sparaliżuje. Obliczył odległość: musiał przejść przez dziedziniec i plac apelowy; potem pod osłoną mroku na łące obejść budynki jadalni, biur, sypialnie oficerów i przejść przez następny dziedziniec, nieduży, wybetonowany, który dochodził aż do budynku, gdzie mieściły się klasy. Tam niebezpieczeństwo się kończyło: patrole nie dochodziły tak daleko. Potem powrót. Mgliście zapragnął stracić wolę i wyobraźnię, wykonać plan jak automat. Całe dni poddawał się rutynie decydującej za niego o wszystkim, łagodnie popychany do czynności, które ledwie zauważał; tej nocy było inaczej – sam to sobie narzucił. Poczuł niezwykłą jasność umysłu.

Zaczął posuwać się naprzód, przyciśnięty do ściany. Zamiast przejść przez dziedziniec, obszedł go wzdłuż krzywego muru, za którym były sypialnie piątego roku. Dotarłszy do rogu, spojrzał z niepokojem: plac apelowy wydawał się bezkresny i tajemniczy w obramowaniu symetrycznie rozwieszonych kul latarni, wokół których gęstniała mgła. Poza zasięgiem światła wzrok ledwie dostrzegał wśród ciemności otwartą przestrzeń zarośniętą trawą. Kiedy nie było za zimno, wartownicy kładli się tutaj, by spać lub rozmawiać po cichu. Miał nadzieję, że tej nocy zebrali się w którejś ubikacji na karty. Ruszył naprzód szybkim krokiem, kryjąc się w cieniu budynków z lewej strony, omijając plamy światła. Łoskot morskich fal, rozbijających się wśród kipieli na rafach u podnóża szkoły, zagłuszał stąpanie. Dochodząc do budynku, gdzie miesz- kali oficerowie, wzdrygnął się i przyspieszył kroku. Potem przeszedł w poprzek placu apelowego i zagłębił się w mroku na łące. Jakiś niespodziewany ruch w pobliżu podziałał na niego jak cios pięści; strach, który zdawał się już prawie pokonany, powrócił. Przez sekundę wahał się: z odległości jednego metra wpatrywały się w niego, lśniące jak robaczki świętojańskie, łagodne i nieśmiałe oczy wigonia. „Won!” – krzyknął, rozwścieczony. Zwierzę nie zareagowało. „Nigdy, przeklęty, nie śpi – pomyślał Cava. – Nigdy też nie je. Dlaczego dotąd nie zdechł?” Oddalił się. Dwa i pół roku temu, gdy przyjechał do Limy, aby wstąpić do korpusu, zdziwił się, zobaczywszy, jak pośród szarych i przesiąkniętych wilgocią murów Szkoły Wojskowej imienia Leoncia Prado kroczy nieustraszenie to spotykane wyłącznie w górach zwierzę. Kto przywiózł wigonia do szkoły, z jakiej strony Andów? Kadeci zabawiali się, rzucając w niego jak do celu kamieniami, zakładali się, kto trafi: wigoń nie zdradzał prawie żadnego niepokoju. Powoli oddalał się od rzucających, z pyskiem wyrażającym obojętność. „Jak Indianin” – pomyślał Cava. Wchodził po schodach prowadzących na piętra do klas. Nie przejmował się teraz hałasem swoich butów; tu nie było nikogo. Nic prócz ławek, pulpitów, wiatru i cieni. Długimi krokami przeszedł wzdłuż górnej galerii. Zatrzymał się. Smuga bladego światła latarki wydobyła przed nim z mroku okno. „Druga od lewej” – mówił mu Jaguar. Rzeczywiście, szybka ruszała się. Pilnikiem zaczął wydłubywać kit, zsypując go do drugiej ręki. Poczuł, że jest mokra. Wyjął ostrożnie szkło i położył je na ziemi. Zaczął obmacywać ramę, aż trafił na zamek. Okno otworzyło się na oścież. Znalazłszy się w środku, poświecił latarką na wszystkie strony: na jednym ze stołów obok powielacza leżały trzy sterty papieru. Przeczytał: „Okresowy egzamin z chemii. Piąty rok. Czas na rozwiązanie: czterdzieści minut”. Kartki były wydrukowane tego popołudnia, farba jeszcze połyskiwała świeżością. Szybko przepisał pytania do notesu, nie rozumiejąc ich sensu. Zgasił latarkę i wrócił do okna. Wspiął się na parapet i wyskoczył. Pod jego butami szyba rozpękła się z donośnym brzękiem na tysiąc kawałków. „Cholera” – jęknął. Pozostał tak, przykucnięty, zgnębiony. Do uszu jego nie doleciał jednak dziki zgiełk, którego oczekiwał, ani brzmiące jak wystrzały głosy oficerów: słyszał tylko własny urywany oddech, dławiony przez lęk. Odczekał jeszcze kilka sekund. Potem, zapomniawszy o latarce, zebrał, jak się dało, odłamki szkła rozsypane na kaflowej posadzce i schował je do kieszeni kurtki. Wrócił do sypialni, nie zachowując ostrożności. Chciał dostać się tam jak najprędzej, położyć się do łóżka, zamknąć oczy. Wyrzucając na łące kawałki szkła, pokaleczył sobie ręce. Przystanął pod drzwiami sypialni, czuł się wyczerpany. Jakiś cień wyszedł mu naprzeciw.

– Gotowe? – spytał Jaguar.

– Tak.

– Chodźmy do ubikacji.

Jaguar wszedł do ubikacji pierwszy, pchnąwszy drzwi obiema rękami. W żółtawym świetle Cava ujrzał, że Jaguar jest boso; stopy miał duże i blade, z długimi brudnymi paznokciami; cuchnęły.

– Stłukłem szybę – powiedział, nie podnosząc głosu.

Ręce Jaguara rzuciły się ku niemu jak dwa białe pociski i wpiły się w klapy jego kurtki. Cava zachwiał się w miejscu, ale nie opuścił wzroku pod spojrzeniem oczu Jaguara, nienawistnych i znieruchomiałych za zmrużonymi powiekami.

– Cholerny góral – wyszeptał Jaguar powoli. – Że też musiał to być góral. Jeśli nas nakryją, to przysięgam ci...

Wciąż trzymał go za klapy. Cava położył dłonie na rękach Jaguara. Spróbował je odsunąć łagodnie.

– Puść! – powiedział Jaguar. Cava poczuł na twarzy niewidzialny deszcz śliny. – Góral cholerny!

Cava opuścił ręce.

– Nie było nikogo na dziedzińcu – szepnął. – Nie ­widzieli mnie.

Jaguar puścił go; gryzł wierzch prawej ręki.

– Nie jestem łajdakiem, Jaguar – powiedział Cava. – Jeśli nas nakryją, tylko ja odpowiadam i koniec.

Jaguar obrzucił go spojrzeniem od stóp do głowy. Roześmiał się.

– Ty tchórzu – rzekł. – Zlałeś się ze strachu. Spójrz na swoje spodnie, góralu.

Zapomniał o domu przy alei Salaverry w dzielnicy Magdalena Nueva, gdzie mieszkał od tamtej nocy, kiedy po raz pierwszy przyjechał do Limy, i o osiemnastu godzinach podróży samochodem, o dziesiątkach mijanych miasteczek, z których pozostały tylko rumowiska. Potem były piaski, maleńkie dolinki, chwilami morze, pola bawełny, znów miasteczka i piaski. Jechał wtedy z twarzą przylepioną do szyby i cały drżał z podniecenia: „Zobaczę Limę”. Od czasu do czasu matka przygarniała go do siebie, szepcąc: „Richi, Ricardito”. On zaś myślał: „Dlaczego mama płacze?”. Pozostali pasażerowie drzemali albo czytali, a szofer godzinami wesoło podśpiewywał tę samą melodię. Ricardo wytrzymał cały ranek, popołudnie i początek wieczoru, nie odrywając spojrzenia od horyzontu, czekając na chwilę, kiedy znienacka pojawią się światła miasta, niby procesja z pochodniami. Zmęczenie pomału usypiało członki, przytępiało zmysły; w ogarniającej go mgle powtarzał z zaciśniętymi zębami: „Nie zasnę”. I nagle ktoś nim łagodnie potrząsnął: „Już dojeżdżamy, Richi, obudź się”. Siedział wtulony w suknię matki, z głową opartą na jej ramieniu. Było mu zimno. Znajome usta musnęły jego wargi i wydało mu się, że we śnie zmienił się w kotka. Samochód jechał teraz powoli: widział jak przez mgłę domy, światła, drzewa i aleję dłuższą od głównej w Chiclayo. Minęło kilka sekund, zanim sobie uprzytomnił, że pozostali pasażerowie już wysiedli. Szofer podśpiewywał teraz bez entuzjazmu. „Jaki on jest?” – pomyślał i znowu poczuł ten sam szalony niepokój jak przed trzema dniami, kiedy matka zawołała go na bok, aby nie słyszała ich ciotka Adelina, i powiedziała mu: twój tatuś nie umarł, to była nieprawda. Wrócił właśnie z bardzo długiej podróży i czeka na nas w Limie. „Dojeżdżamy już” – powiedziała matka. „Aleja Salaverry, jeśli się nie mylę?” – zapytał śpiewnie szofer. „Tak, numer trzydzieści osiem” – odparła matka. Ricardo zamknął oczy i udawał, że śpi. Matka pocałowała go. „Dlaczego całuje mnie w usta?” – myślał; prawą ręką kurczowo trzymał się brzegu siedzenia. Wreszcie po wielu zakrętach samochód stanął. Nadal trzymał oczy zamknięte, skurczył się przy ciele, które służyło mu za oparcie. Nagle ciało matki stężało. „Beatriz” – powiedział jakiś głos. Drzwiczki otworzyły się. Poczuł, że ktoś go podnosi, stawia na ziemi; otworzył oczy: mężczyzna i jego matka całowali się w usta, spleceni w uścisku. Szofer przestał śpiewać. Ulica była pusta i cicha. Patrzył na nich w napięciu: odmierzał czas, licząc po cichu. Potem matka odsunęła się od mężczyzny, zwróciła się ku niemu i powiedziała: „To twój tatuś, Richi. Pocałuj go”. Znów uniosły go w górę męskie nieznajome ramiona; jakaś dorosła twarz przysuwała się do jego twarzy, jakiś głos szeptał jego imię, suche wargi przycisnęły się do jego policzka. On dalej trwał w napięciu.

Zapomniał także o reszcie tej nocy, o chłodzie prześcieradeł, o nieprzyjaznym łóżku, o samotności, którą próbował rozproszyć, wytężając wzrok, aby wydrzeć ciemnościom jakiś przedmiot, jakiś błysk, i o lęku drążącym jego umysł niby uparty świder. „Lisy na pustyni Sechura wyją jak diabli, kiedy nadchodzi noc, wiesz dlaczego? Żeby przerwać trwożącą je ciszę” – powiedziała pewnego razu ciotka Adelina. Chciał krzyczeć, żeby jego dawne życie zakwitło w tym pokoju, gdzie wszystko wydawało mu się martwe. Wstał: bosy, półnagi, drżąc ze wstydu i zmieszania, jakie poczułby, gdyby weszli nagle i zastali go na nogach; podszedł do drzwi i przyłożył policzek do deski. Nic nie słyszał. Wrócił do swego łóżka i rozpłakał się, zasłaniając usta obiema dłońmi. Kiedy światło dnia weszło do pokoju i ulica zaczęła rozbrzmiewać gwarem, jego oczy nadal były otwarte, a uszy wciąż nadsłuchiwały. Znacznie później usłyszał ich głosy. Mówili po cichu i dobiegały go tylko niezrozumiałe szmery. Usłyszał wybuchy śmiechu, jakiś ruch. Później odgłos otwieranych drzwi, kroków, ktoś wszedł. Znajome ręce naciągnęły mu prześcieradło aż pod brodę, poczuł ciepły oddech na policzkach. Otworzył oczy: matka uśmiechała się. „Dzień dobry – rzekła z czułością. – Nie pocałujesz swojej matki?” „Nie” – odpowiedział.

„Mógłbym pójść do niego i powiedzieć: daj mi dwadzieścia solów i – jakbym go widział – oczy napełniłyby mu się łzami i dałby mi czterdzieści albo pięćdziesiąt, ale byłoby to samo, co powiedzieć mu: wybaczam ci to, coś zrobił mojej mamie, i możesz dalej latać za dziwkami, byleś mi dawał dobre kieszonkowe”. Pod wełnianym szalikiem, który matka podarowała mu parę miesięcy temu, usta Alberta poruszają się bezgłośnie. Kurtka mundurowa i nasunięte na uszy kepi chronią go przed zimnem. Ramię przywykło do ucisku karabinu i prawie już go nie czuje. „Pójść do niej i powiedzieć: co nam po tym, że niczego nie przyjmujemy, pozwól mu przysyłać jakiś czek co miesiąc, aż pożałuje grzechów i wróci do domu; ale, jakbym ją widział, rozpłacze się i powie: trzeba nosić swój krzyż z rezygnacją jak Chrystus, a jeśli nawet się zgodzi, to ile czasu upłynie, zanim dojdą do porozumienia, i nie będę miał na jutro dwudziestu solów”. Według regulaminu wartownicy mają pełnić służbę na dziedzińcu danego roku i na placu apelowym, ale on spędza swoją wartę na tyłach sypialni, chodząc wzdłuż wysokiego, wyblakłego ogrodzenia, które od frontu broni dostępu do szkoły. Widać stąd pomiędzy prętami asfaltową szosę, jak grzbiet zebry, i skraj urwiska, słychać szum morza, a kiedy mgła nie jest zbyt gęsta, dostrzec można w dali, niby jaśniejącą lancę, bulwar kąpieliska La Punta, wybiegający w morze jak falochron, a na przeciwległym końcu, zamykający niewidoczną zatokę, rozjarzony wachlarz jego dzielnicy. Oficer służbowy robi przegląd wart co dwie godziny: o pierwszej zastanie go na miejscu. Tymczasem Alberto planuje sobotnie wyjście na przepustkę. „Może z dziesięciu frajerów podpali się po tym filmie i widząc tyle kobiet w majtkach, tyle nóg i brzuchów, tyle tego, zamówią u mnie nowelki, ale czy oni płacą z góry, zresztą kiedy bym je napisał, skoro jutro jest egzamin z chemii i będę musiał zapłacić Jaguarowi za tematy, chyba że Vallano mi podpowie za napisanie listu, ale kto tam temu Murzynowi ufa. Może poproszą, żeby im pisać listy, ale kto płaci gotówką pod koniec tygodnia, jeśli już w środę wszyscy spłukali się u Metysa i przy kartach. Mógłbym wydać dwadzieścia solów, gdyby ci, co mają koszarniaka, dali mi na papierosy i zwróciłbym im w listach albo nowelkach; a to byłoby dopiero, znaleźć dwadzieścia solów w czyimś portfelu zgubionym w jadalni albo w klasie, albo w ubikacji, wleźć teraz natychmiast do którejś sypialni psów i otwierać szafki na ubrania, aż znajdę dwadzieścia solów, albo lepiej wyjąć każdemu po pięćdziesiąt centavos, żeby było trudniej zauważyć, musiałbym tylko otworzyć czterdzieści szafek nie budząc nikogo; zakładając, że w każdej znalazłbym pięćdziesiąt centavos, mógłbym pójść do któregoś podoficera albo porucznika, proszę mi pożyczyć dwadzieścia solów, ja też chcę iść do Złotej Nóżki, jestem już mężczyzną, a kto tu, do cholery, tak wrzeszczy...”.

Mija trochę czasu, zanim Alberto rozpoznaje głos, przypomina sobie, że jest wartownikiem znajdującym się daleko od swojego stanowiska. Znów słyszy, głośniejsze teraz: „Co się dzieje z tym kadetem?”. Tym razem jego ciało i umysł reagują, podnosi głowę, spojrzenie rozróżnia, niby w rozpędzonym wirze, mury wartowni, kilku żołnierzy siedzących na ławce, posąg bohatera grożącego szpadą mgle i cieniom, wyobraża sobie swoje nazwisko na liście ukaranych, serce mu bije jak szalone, ogarnia go panika, język i wargi nieznacznie poruszają się, między bohaterem z brązu i sobą, w odleg­łości niespełna pięciu metrów, widzi porucznika Remigia Huarinę, który przypatruje mu się, stojąc z rękami wsuniętymi za pasek.

– Co tu robicie?

Porucznik podchodzi do Alberta, który ponad ramionami oficera widzi plamę zacieku, ciemniejącą na kamiennym bloku pod posągiem bohatera, lub raczej ją odgaduje, bo światła wartowni są mętne i dalekie, a może sam ją wymyśla: niewykluczone, że tego dnia żołnierze na służbie wyszorowali i wymyli cokół pomnika.

– No i co? – powiada porucznik, stając przed nim. – Co się dzieje?

Znieruchomiały, z prawą ręką przy daszku kepi, wyprężony, mobilizując wszystkie zmysły, Alberto stoi w milczeniu przed niewyraźnym człowieczkiem, który także czeka nieruchomo, nie wyjmując rąk zza pasa.

– Chciałem prosić o radę, panie poruczniku – mówi Alberto. „Mógłbym przysiąc mu, że umieram z bólu brzucha, chciałbym aspirynę czy co, moja matka jest ciężko chora, zabili wigonia, mógłbym go błagać...”. – To znaczy, o radę w sprawie moralnej.

– Coście powiedzieli?

– Mam kłopot – mówi Alberto, sztywniejąc. „Powiedzieć, mój ojciec jest generałem, kontradmirałem, marszałkiem i przysięgam, że z każdym moim złym punktem traci rok do awansu, mógł­bym...”. – To sprawa osobista. – Przerywa, waha się chwilę, potem kłamie: – Pułkownik powiedział, że możemy się radzić naszych oficerów. To znaczy, w sprawach osobistych.

– Nazwisko i oddział – mówi porucznik. Wyciągnął ręce zza pasa; wydaje się teraz wątlejszy i niższy. Robi krok do przodu i Alberto widzi, bardzo blisko i poniżej swoich oczu, wąski ryjek, zmarszczone brwi, żabie oczy bez życia, krągłą twarz skurczoną w grymasie, który ma być bezlitosny, a jest tylko patetycznie żałosny, tym samym, który porucznik przybiera, kiedy każe losować kary według swego pomysłu: „Brygadierzy po sześć punktów, co trzeciemu na liście, począwszy od trzeciego”.

– Alberto Fernández, piąty rok, oddział pierwszy.

– Do rzeczy – mówi porucznik. – Do rzeczy.

– Zdaje mi się, że jestem chory, panie poruczniku. To znaczy, coś z głową, nie z ciałem. Co noc mam koszmarne sny. – Alberto spuścił powieki, udając pokorę, i mówi bardzo powoli, z pustką w głowie, pozwalając, by usta i język same sobie radziły, tkając pajęczą sieć, labirynt, w którym ropucha się zgubi. – Potworne rzeczy, panie poruczniku. Czasami śni mi się, że kogoś zabijam, że gonią mnie jakieś zwierzęta o ludzkich twarzach. Budzę się zlany potem i drżący. To straszne, panie poruczniku, przysięgam.

Oficer badawczo przypatruje się twarzy kadeta. Alberto stwierdza, że oczy ropuchy ożywiły się: nieufność i zaskoczenie przebłyskują w ich źrenicach jak dwie gasnące gwiazdki. „Mógłbym śmiać się, mógłbym płakać, krzyczeć, mógłbym rzucić się do ucieczki”. Porucznik Huarina skończył badanie. Daje raptownie krok do tyłu i wykrzykuje:

– Nie jestem księdzem, psiamać. Po moralne rady to możecie iść do swego ojca albo do matki!

– Nie chciałem przeszkadzać, panie poruczniku – bełkoce Alberto.

– Zaraz, a ta opaska to co? – pyta oficer, przysuwając ryjek i wytrzeszczone oczy. – Jesteście na warcie?

– Tak jest, panie poruczniku.

– A nie wiecie, że ze służby kadet może zejść tylko martwy?

– Tak jest, panie poruczniku.

– Porady moralne! Jesteście półgłówek. – Alberto przestaje oddychać. Grymas znikł z oblicza porucznika Remigia Huariny, usta otworzyły się, z oczu zrobiły się wąskie szparki, na czole pojawiło się kilka fałdek. Śmieje się. – Jesteście półgłówek, psiamać. Idźcie trzymać wartę, gdzie trzeba, koło koszar. I bądźcie wdzięczni, że was nie ukarałem.

– Tak jest, panie poruczniku.

Alberto salutuje, robi w prawo zwrot, w ułamku sekundy widzi żołnierzy z wartowni nachylonych ku sobie na ławce. Słyszy jeszcze za sobą: „Jak gdybym był księdzem, psiamać”. Naprzeciw niego po lewej wznoszą się trzy betonowe bloki: piąty rok, potem czwarty, na końcu trzeci – sypialnie psów. Dalej majaczy stadion, bramka futbolowa zarośnięta wysokimi chwastami, boisko sportowe pełne wybojów i dziur, trybuny z desek zmurszałych od wilgoci. Z drugiej strony stadionu, za walącym się barakiem żołnierzy – szary mur, gdzie kończy się świat Szkoły Wojskowej imienia Leoncia Prado i zaczynają rozległe niezabudowane tereny przedmieścia La Perla. „A gdyby Huarina spuścił głowę i zobaczył moje buty, a jeśli Jaguar nie dostał tematów z chemii albo dostał, ale nie zechce mi dać na kredyt, a gdybym stanął przed Złotą Nóżką i powiedział – jestem z Leoncia Prado i przychodzę pierwszy raz, przyniosę ci szczęście, a może wrócić do mojej dzielnicy i poprosić o dwadzieścia solów któregoś z kolegów i zostawić mu w zastaw zegarek, a jeśli nie dostał tematów z chemii, a jeśli nie będę miał jutro sznurowadeł na przeglądzie mundurów, to wpadłem, nie inaczej”. Alberto idzie powoli, powłócząc trochę nogami; za każdym krokiem buty, od tygodnia bez sznurowadeł, o mało co nie spadają z nóg. Przeszedł połowę odległości dzielącej piąty rok od posągu bohatera. Przed dwoma laty rozkład sypialni był inny; kadeci z piątego roku spali w koszarach przy stadionie, a psy najbliżej wartowni; czwarty rok zawsze znajdował się w środku, między wrogami. Po zmianie dyrektora szkoły nowy pułkownik zarządził obecny rozkład. Wyjaśnił też w przemówieniu: „Na zaszczyt spania najbliżej wielkiego patrona szkoły trzeba będzie sobie zasłużyć. Odtąd kadeci trzeciego roku zajmą sypialnie w głębi. Następnie zaś rok za rokiem będą się zbliżać do posągu Leoncia Prado. Mam nadzieję, że opuszczając szkołę, będą trochę podobni do tego bojownika o wolność kraju, który nawet jeszcze się nie nazywał Peru. W wojsku, kadeci, trzeba szanować symbole, k... mać”.

„A gdybym tak ukradł sznurowadła Arrospidemu, trzeba być draniem, żeby coś świsnąć chłopakowi z Miraflores, podczas gdy w oddziale jest tylu górali, co cały rok siedzą w koszarach, jak gdyby się bali wyjść na ulicę; zresztą może naprawdę się boją, poszukajmy innego. A gdybym ukradł któremuś z Koła, Kędziorowi albo temu chamowi Boa, ale co z egzaminem, żeby mnie tylko znowu z chemii nie oblali. A gdyby tak Niewolnikowi, też mi wyczyn, sam Vallanowi mówiłem, zresztą to prawda, myślałbyś, żeś odważniak, gdybyś uderzył trupa, chyba że z rozpaczy. Po oczach było widać, że to tchórz, jak wszyscy Murzyni, co za spojrzenie, co za ryki, co za skoki, zabiję tego, co mi ukradł piżamę, zabiję tego, co, idzie porucznik, idą podoficerowie, oddajcie mi piżamę, bo muszę w tym tygodniu wyjść, i nie mówię już, żeby go wyzwał, nie mówię, żeby mu się przejechał po mamusi, nie mówię, żeby mu nawymyślał, ale żeby chociaż zapytał, co jest, ale dać tak sobie wyrwać piżamę z rąk akurat podczas przeglądu i nawet nie pisnąć, co to, to nie. Niewolnika trzeba oduczyć strachu pięściami; ukradnę sznurowadła Vallanowi”.

Doszedł do pasażu wychodzącego na dziedziniec piątego roku. Wśród wilgotnej nocy niepokojonej szumem morza Alberto odgaduje za betonem nieprzenikniony mrok sypialni, ciała skurczone na pryczach. „Chyba jest w sypialni, chyba jest w którejś ubikacji, chyba leży w trawie, chyba jest nieżywy, gdzieś ty wlazł, Jaguarku”. Opustoszały dziedziniec słabo oświetlony latarniami nad placem wydaje się podobny do rynku w małym miasteczku. Nie widać żadnego wartownika. „Pewnie gdzieś grają w karty, gdybym miał chociaż miedziaka, jednego zasranego miedziaka, mógłbym wygrać te dwadzieścia solów, może więcej. Pewnie gdzieś gra i mam nadzieję, że mi da na kredyt, będę ci pisał listy i nowelki, ale przecież w ciągu trzech lat nic u mnie nie zamówił, o rany, już widzę, jak mnie oblewają z chemii”. Przechodzi całą długość galerii, nie spotykając nikogo. Wchodzi do sypialni pierwszego i drugiego oddziału, ubikacje są puste, w jednej panuje smród. Zagląda do ubikacji w innych sypialniach, umyślnie głośno tupiąc, nigdzie jednak nic nie zakłóca spokojnego lub gorączkowego oddechu kadetów. W piątym oddziale na kilka kroków przed drzwiami ubikacji zatrzymuje się. Ktoś mówi przez sen: wśród potoku niewyraźnych słów z trudem odróżnia jedno imię. „Lidia. Lidia? Zdaje się, że miała na imię Lidia, dziewczyna tego chłopaka z Arequipy, który pokazywał mi list i zdjęcia, jakie dostawał, i opowiadał swoje kłopoty, napisz jej ładnie, że ją bardzo kocham, a bo to ja ksiądz, psiamać, jesteście półgłówek, Lidia?” W siódmym oddziale, obok urynałów, krąg siedzących: skurczeni pod zielonymi kurtkami, wszyscy wydają się garbaci. Osiem karabinów leży na ziemi, jeden stoi pod ścianą. Drzwi ubikacji są otwarte i Alberto dostrzega ich z dala, od progu sypialni. Podchodzi, zaczepia go jakiś cień.

– Co jest? Kto to?

– Pułkownik. Macie pozwolenie na grę w karcięta? Ze służby można zejść tylko po śmierci.

Alberto wchodzi do ubikacji. Patrzy na niego ze dwanaście zmęczonych twarzy; dym zasnuwający pomieszczenie unosi się jak baldachim nad głowami wartowników. Żadnego znajomego: jednakowe twarze, śniade, grubo ciosane.

– Widzieliście Jaguara?

– Nie przyszedł.

– W co gracie?

– W pokera. Wchodzisz? Najpierw musisz przez kwadrans stać na straży.

– Nie gram z góralami – mówi Alberto, kładąc dłonie na podbrzuszu i kierując kciuki w stronę graczy. – Ja ich...

– Zjeżdżaj, Poeta – mówi jeden z nich. – I nie pieprz.

– Złożę raport kapitanowi – mówi Alberto, robiąc w tył zwrot. – Górale grają w pokera na wszy podczas służby.

Słyszy, jak mu wymyślają. Znów jest na dziedzińcu. Chwilę się waha, potem idzie na łąkę. „A gdyby tak spał sobie na trawce, a gdyby tak kradł właśnie tematy, podczas gdy ja mam służbę, skubany, a gdyby się urwał na lewo do miasta, a gdyby”. Przecina łąkę, dochodzi do muru na tyłach szkoły. Nielegalne wypady do miasta odbywały się tą drogą, bo po drugiej stronie muru teren jest płaski i nie ma obawy, żeby skacząc, ktoś złamał sobie nogę. Były czasy, kiedy co noc widać było cienie, które przesadzały w tym miejscu mur i wracały o świcie. Ale nowy dyrektor wyrzucił czterech kadetów z czwartego roku złapanych na gorącym uczynku i od tego czasu dwóch żołnierzy patroluje od zewnątrz przez całą noc. Wypady zdarzają się rzadziej i już nie tą drogą. Alberto odwraca się: w głębi ma przed sobą dziedziniec piątego roku, pusty i zamglony. Na łące dostrzega jakieś błękitne światełko. Idzie w jego stronę.

– Jaguar?

Nie ma odpowiedzi. Alberto wyjmuje latarkę – wartownicy noszą oprócz karabinu latarkę i fioletową opaskę – i zapala ją. W smudze światła pojawia się smutna delikatna twarz bez zarostu, patrzące nieśmiało zmrużone oczy.

– A ty co tu robisz?

Niewolnik podnosi rękę, zasłaniając się przed światłem. Alberto gasi latarkę.

– Mam wartę.

Alberto śmieje się. Głos rozlega się w ciemności jak seria beknięć, ustaje na chwilę, potem znowu tryska strumieniem czystej pogardy, wyzywającej i niewesołej.

– Zastępujesz Jaguara – mówi Alberto. – Wstyd mi za ciebie.

– A ty naśladujesz śmiech Jaguara – odpowiada miękko Niewolnik. – Tego powinieneś się bardziej wstydzić.

– Pocałuj mnie w d... – mówi Alberto. Zdejmuje karabin, kładzie go na trawie, stawia kołnierz kurtki, zaciera ręce i siada obok Niewolnika. – Nie masz papierosa?

Spocona dłoń dotyka jego ręki i odsuwa się natychmiast, zostawiając miękkiego papierosa o wykruszonych końcach. Alberto zapala zapałkę. „Ostrożnie – szepce Niewolnik. – Może cię zobaczyć patrol”. – „Cholera – rzuca Alberto. – Poparzyłem się”. Przed nimi rozciąga się plac apelowy, oświetlony jak wielka aleja w sercu miasta zasnutego mgłą.

– Jak ty to robisz, że papierosy wystarczają ci na tak długo? – mówi Alberto. – Mnie kończą się najpóźniej w środę.

– Mało palę.

– Dlaczego jesteś taki tchórz? – mówi Alberto. – Nie wstyd ci odrabiać za Jaguara jego służbę?

– Robię, co mi się podoba – odpowiada Niewolnik. – Co cię to obchodzi?

– Traktuje cię jak niewolnika – mówi Alberto. – Wszyscy traktują cię jak niewolnika, cholera. Dlaczego tak się boisz?

– Ciebie się nie boję.

Alberto śmieje się. Nagle jego śmiech się urywa.

– To prawda – mówi Alberto – śmieję się jak Jaguar. Dlaczego wszyscy go naśladują?

– Ja go nie naśladuję – mówi Niewolnik.

– Ty jesteś jak jego pies – mówi Alberto. – Zrobił cię na szaro.

Alberto rzuca niedopałek, żarzący się punkcik dogorywa przez chwilę między jego stopami na trawie, potem znika. Dziedziniec piątego roku jest nadal pusty.

– Tak – mówi Alberto. – Zrobił cię. – Otwiera usta, zamyka je, sięga ręką do czubka języka, bierze w dwa palce okruch tytoniu, łamie go paznokciem, wkłada do ust dwa drobne kawałeczki i spluwa. – Ty nigdy się nie biłeś, co?

– Tylko raz – odpowiada Niewolnik.

– Tutaj?

– Nie. Przedtem.

– To dlatego tak tobą pomiatają – mówi Alberto. – Wszyscy wiedzą, że się boisz. Trzeba lać się od czasu do czasu, żeby cię inni szanowali. Jak nie, to wpadłeś na całe życie.

– Nie będę wojskowym.

– Ja też nie. Ale tu jesteś w wojsku, choćbyś nie chciał. A w wojsku ważne jest, żeby być chłopem całą gębą, mieć jaja ze stali, rozumiesz? Jak się będziesz dawał, to cię zjedzą, nie ma rady. A ja nie chcę, żeby mnie zjadali.

– Nie lubię się bić – mówi Niewolnik. – A raczej nie umiem.

– Tego się nie można nauczyć – mówi Alberto. – To kwestia żołądka.

– Porucznik Gamboa powiedział kiedyś to samo.

– To święta prawda, może nie? Ja nie chcę być wojskowym, ale tutaj człowiek mężnieje. Uczy się dawać sobie radę i poznaje życie.

– Ty przecież nie bijesz się często – mówi Niewolnik. – A jednak ci nie dokuczają.

– Ja udaję wariata, robię z siebie frajera. To też się przydaje, żeby się nie dać. Jeśli się nie będziesz bronił zębami i pazurami, od razu ci wlezą na głowę.

– Będziesz poetą? – pyta Niewolnik.

– Zwariowałeś? Będę inżynierem. Ojciec pośle mnie na studia do Stanów Zjednoczonych. Piszę listy i nowelki, żeby zarobić na papierosy. Ale to o niczym nie świadczy. A ty, kim bę- dziesz?

– Chciałem być marynarzem – mówi Niewolnik. – Ale teraz już nie. Nie podoba mi się życie wojskowe. Może też zostanę inżynierem.

Mgła zgęstniała; latarnie nad placem apelowym wydają się coraz mniejsze, a światło, jakie rzucają, słabsze. Alberto grzebie po kieszeniach. Już dwa dni jest bez papierosów, ale ręce machinalnie powtarzają ten sam gest za każdym razem, kiedy ma ochotę zapalić.

– Masz jeszcze jakieś papierosy?

Niewolnik nie odpowiada, ale parę sekund później Alberto czuje koło brzucha wyciągnięte ramię. Dotyka ręki kolegi, który podaje mu prawie pełną paczkę. Wyciąga papierosa, bierze go w usta, końcem języka dotyka dobrze ubitego, szczypiącego tytoniu, zapala zapałkę i podsuwa Niewolnikowi płomień kołyszący się lekko między osłaniającymi go dłońmi.

– Czego, do cholery, płaczesz? – mówi Alberto, otwierając ręce i upuszczając zapałkę. – Znowu się sparzyłem, niech to diabli.

Pociera następną i zapala swojego papierosa. Zaciąga się i wydmuchuje dym przez usta i nos.

– Co ci jest?

– Nic.

Alberto znów się zaciąga; koniec papierosa rozżarza się, a dym miesza się ze ścielącą się nisko, prawie po ziemi mgłą. Dziedziniec piątego roku znikł. Budynek koszar jest wielką nieruchomą plamą.

– Co ci zrobili? – mówi Alberto. – Nigdy nie trzeba płakać, bracie.

– Moja kurtka – mówi Niewolnik. – Diabli wzięli przepustkę.

Alberto odwraca głowę. Na koszuli khaki Niewolnik ma brązową kamizelkę bez rękawów.

– Jutro miałem wyjść na przepustkę – mówi Niewolnik. – Uziemili mnie.

– Wiesz, kto to zrobił?

– Nie. Wzięli ją z szafki.

– Każą ci zapłacić sto solów. Może więcej.

– Nie o to chodzi. Jutro jest przegląd. Gamboa wlepi mi koszarniaka. Już dwa tygodnie nie wychodzę.

– Która godzina?

– Za kwadrans pierwsza – mówi Niewolnik. – Możemy już iść do sypialni.

– Czekaj – mówi Alberto, wstając. – Mamy czas, podprowadzimy któremuś kurtkę.

Niewolnik zrywa się jak oparzony, ale stoi w miejscu, nie robiąc ani kroku, jak gdyby czekał na coś bliskiego i nieunik- nionego.

– Pospiesz się – mówi Alberto.

– A warty?... – szepce Niewolnik.

– Cholera – mówi Alberto. – Nie widzisz, że chcę zaryzykować swoją przepustką, żeby ci wytrzasnąć kurtkę? Mdło mi się robi na widok tchórza. Wartownicy siedzą w ubikacji siódmego oddziału. Rżną w karty.

Niewolnik idzie za nim. Wśród coraz gęstszej mgły posuwają się ku niewidocznym koszarom. Gwoździe podkutych butów szarpią wilgotną trawę. Do rytmicznego szumu morza dołącza się teraz świst wiatru, który wdziera się do sal budynku bez drzwi i bez okien znajdującego się między klasami a sypialniami oficerów.

– Chodźmy do dziesiątego oddziału albo do dziewiątego – mówi Niewolnik. – Liliputy śpią jak susły.

– Potrzebujesz kurtki czy kamizelki? – mówi Alberto. – Chodźmy do trzeciego.

Stoją na korytarzu. Ręka Alberta pcha ostrożnie drzwi, które ustępują bezszelestnie. Wsuwa głowę jak zwierzę węszące u wejścia jaskini: w ciemnościach sypialni słychać tylko spokojny szmer oddechów. Drzwi zamykają się za nimi. „A jeśli zacznie uciekać, jak on drży, a jeśli się rozpłacze, jak on biega? Czy to prawda, że Jaguar z nim się tego, ale się poci, a gdyby teraz zapaliło się światło, jak stąd wyfrunąć?” „W końcu sali – szepce Alberto, prawie dotykając ustami twarzy Niewolnika. – Jedna z szafek stoi daleko od łóżek”. „Co?” – pyta Niewolnik, nie ruszając się z miejsca. „Gówno – odpowiada Alberto. – Chodź”. Suwając nogami, przechodzą przez sypialnię jak w zwolnionym filmie, z rękami wyciągniętymi przed siebie, żeby na coś nie wpaść. „A gdybym był niewidomym, wyjmuję szklane oczy, mówię jej, Złota Nóżko, oddaję ci moje oczy, ale daj mi na kredyt, tatusiu, już dość dziwek, dość, bo ze służby kadet może zejść tylko martwy”. Zatrzymują się przed szafką, palce Alberta obmacują deski. Wsuwa rękę do kieszeni, wyjmuje wytrych, drugą ręką szuka kłódki, zamyka oczy, zaciska zęby. „A gdybym powiedział: przysięgam, panie poruczniku, przyszedłem po książkę do chemii, bo jutro mnie obleją, przysięgam, że ci nigdy nie wybaczę tego zasranego płaczu, Niewolniku, ani że przez ciebie wpadłem dla głupiej kurtki”. Wytrych drapie metal, wchodzi do otworu, zacina się, rusza się do przodu i do tyłu, w lewo i w prawo, wsuwa się jeszcze trochę głębiej, nieruchomieje, sucho trzaska, kłódka się otwiera. Alberto przez chwilę mocuje się, aż odzyskuje wytrych. Drzwi szafki zaczynają się powoli otwierać. Z jakiegoś miejsca sypialni rozgniewany głos krzyczy coś bezładnie. Ręka Niewolnika wpija się w ramię Alberta. „Cicho – szepce Alberto. – Bo cię zabiję”. „Co?” – pyta tamten. Ręka Alberta ostrożnie bada wnętrze szafki, kilka milimetrów od mechatej powierzchni kurtki, jak gdyby chciała pogłaskać twarz lub włosy kochanej istoty i delektowała się rozkoszną bliskością, dotykając tylko ich atmosfery, ich aury. „Wyciągnij sznurowadła z dwóch butów – mówi Alberto. – Potrzebuję”. Niewolnik puszcza go, pochyla się i oddala na czworakach. Alberto zdejmuje kurtkę z wieszaka, zakłada kłódkę na miejsce i naciska całą dłonią, by stłumić trzask. Potem prześlizguje się do drzwi. Gdy wraca Niewolnik, znów kładzie mu rękę, tym razem na ramieniu. Wychodzą.

– Ma metkę?

Niewolnik szczegółowo ogląda kurtkę w świetle latarki.

– Nie.

– Idź do ubikacji i zobacz, czy nie ma plam. I uważaj na guziki, żeby przypadkiem nie były innego koloru.

– Już prawie pierwsza – mówi Niewolnik.

Alberto kiwa głową. Dochodząc do drzwi pierwszego oddziału, odwraca się do kolegi:

– A sznurowadła?

– Mam tylko jedno – mówi Niewolnik. Waha się chwilę: – Przepraszam.

Alberto patrzy na niego, ale nie wymyśla ani się nie śmieje. Ogranicza się do wzruszenia ramion.

– Dziękuję – mówi Niewolnik. Znowu położył rękę na ramieniu Alberta i patrzy mu w oczy z uśmiechem jaśniejącym na nieśmiałej i uległej twarzy.

– Robię to dla zabawy – mówi Alberto. I dodaje szybko: – Masz tematy do egzaminu? Nie umiem nic z chemii.

– Nie – odpowiada Niewolnik. – Ale Koło powinno je mieć. Cava wyszedł już chwilę temu i poszedł w stronę klas. Teraz chyba rozwiązują zadania.

– Nie mam forsy. Jaguar to złodziej.

– Chcesz, to ci pożyczę – mówi Niewolnik.

– Masz forsę?

– Trochę.

– Możesz pożyczyć mi dwadzieścia solów?

– Dwadzieścia solów, to tak.

Alberto klepie go po ramieniu. Mówi:

– Genialnie, genialnie. Byłem zupełnie bez grosza. Jeśli chcesz, mogę ci zwrócić w nowelkach.

– Nie – mówi Niewolnik. Spuścił wzrok. – Raczej w listach.

– W listach? Masz dziewczynę? Ty?

– Jeszcze nie mam – mówi Niewolnik. – Ale może będę miał.

– Dobrze, bracie. Napiszę ci dwadzieścia listów. Będziesz jednak musiał pokazać mi listy od niej. Żebym wiedział, w jakim stylu pisać.

Koszary nagle jakby się ożywiły. Z różnych stron piątego roku dolatują do nich odgłosy kroków, skrzypienie szafek, nawet kilka przekleństw.

– Zmieniają się już warty – mówi Alberto. – Chodźmy.

Wchodzą do sypialni. Alberto podchodzi do pryczy Vallana, schyla się i wyciąga z jednego buta sznurowadło. Potem potrząsa Murzynem.

– Odpieprz się, odpieprz – wrzeszczy Vallano z wściekłością.

– Pierwsza godzina – mówi Alberto. – Twoja kolej.

– Jeśli mnie obudziłeś przed czasem, dostaniesz w mordę.

W drugim końcu sypialni Boa przeklina Niewolnika, który właśnie go obudził.

– Masz tutaj karabin i latarkę – mówi Alberto. – Jeśli chcesz, śpij dalej. Ale ostrzegam cię, że patrol jest w drugim oddziale.

– Naprawdę? – pyta Vallano, siadając na łóżku.

Alberto idzie do swojej pryczy i rozbiera się.

– Wszyscy tutaj są bardzo dowcipni – mówi Vallano. – Bardzo dowcipni.

– Co ci jest? – pyta Alberto.

– Ukradli mi sznurowadło.

– Cisza – krzyczy ktoś. – Warta, zamknąć tym kutasom mordę.

Alberto słyszy, że Vallano odchodzi na palcach. Potem dobiega zdradziecki dźwięk.

– Kradną komuś szurowadła – krzyczy Alberto.

– Któregoś dnia dostaniesz po pysku, Poeta – mówi Vallano, ziewając.

Kilka minut później noc rozdziera gwizdek służbowego oficera. Alberto nie słyszy go: śpi.

Ulica Diega Ferré nie ma nawet trzystu metrów długości i nieznający jej przechodzień mógłby ją wziąć za zaułek bez wyjścia. Istotnie bowiem, z rogu alei Larco, gdzie ulica bierze początek, widać o dwie przecznice dalej zamykającą jej wylot fasadę jednopiętrowego domu z ogródkiem za zielonym parkanem. Ten dom jednak, z daleka jakby zamurowujący Diego Ferré, należy do wąskiej ulicy Porta, która krzyżuje się z tamtą, zatrzymuje ją i ucina. Pomiędzy ulicą Porta i aleją Larco Diego Ferré przecinają jeszcze inne równoległe ulice: Colón i Ocharán. Po przecięciu Diego Ferré kończą się nagle dwieście metrów na zachód, na bulwarze Malecón de la Reserva, który wije się podmurówką z czerwonej cegły, opasując dzielnicę Miraflores. Stanowi on zachodni kraniec miasta, gdyż biegnie samym skrajem raf wzdłuż brzegu hałaśliwego, szarego i czystego morza w Zatoce Limeńskiej.

Między aleją Larco, bulwarem i ulicą Porta znajduje się pół tuzina zabudowanych kwadratów: jakieś sto domów, dwa czy trzy sklepy spożywcze, jedna apteka, budka z napojami, warsztat szewski (na pół ukryty między garażem a załomem muru) i duże, wewnętrzne podwórko, w którym działa nielegalna pralnia. Przecznice są wysadzane drzewami; Diego Ferré nie. Cały ten sektor należy do „dzielnicy”. Dzielnica nie ma nazwy. Kiedy zebrała się drużyna piłki nożnej, która miała zagrać w dorocznych mistrzostwach klubu Terrazas, chłopcy zgłosili ją pod nazwą „Wesoła Dzielnica”. Ale po zakończeniu mistrzostw nazwa poszła w zapomnienie. Poza tym w kronice policyjnej nazywano „Wesołą Dzielnicą” okolice Huatica de la Victoria, ulicy prostytutek, co stanowiło kłopotliwe podobieństwo. Dlatego chłopcy mówią po prostu o „dzielnicy”. Ale kiedy ktoś inny pyta, o jaką chodzi dzielnicę, to dla odróżnienia od pozostałych części Miraflores – alei 28 Lipca, Reducto, ulicy Francia, Alcanfores – mówią „dzielnica Diega Ferré”.

Dom Alberta jest trzeci po lewej stronie, za pierwszą przecznicą Diega Ferré. Poznał go wieczorem, kiedy już prawie wszystkie meble z jego dawnego domu w dzielnicy San Isidro zostały przywiezione tutaj. Wydał mu się większy od tamtego i miał dwie oczywiste zalety: jego sypialnia będzie się znajdować dalej od sypialni rodziców, ponieważ zaś dom miał własny ogródek, chyba pozwolą mu trzymać psa. Ale nowe miejsce zamieszkania miało także swoje złe strony. Z San Isidro ojciec jednego z kolegów odwoził ich razem co rano do szkoły La Salle. Teraz będzie musiał wsiadać do pospiesznego, wysiadać na przystanku przy alei Wilsona i stamtąd iść co najmniej dziesięć przecznic na piechotę, aż do alei Arica, bo chociaż La Salle jest szkołą dla dzieci z porządnych rodzin, znajduje się w samym sercu dzielnicy Breña, gdzie roi się od Mulatów i robotników. Rano będzie musiał wstawać wcześniej. A po południu wychodzić zaraz po obiedzie. Naprzeciw dawnego domu w San Isidro była księgarnia i właściciel pozwalał mu czytać obrazkowe historyjki „Penecas” i „Billiken” przy ladzie, a czasami pożyczał mu je na jeden dzień, ostrzegając, by ich nie pogniótł ani nie pobrudził. Przeprowadzka pozbawi go poza tym ekscytującej rozrywki, jaką było wchodzenie na płaski dach i przyglądanie się willi bogatej rodziny Najarów, gdzie przed południem grano w tenisa, kiedy było słońce, jedzono obiad pod kolorowymi parasolami w ogrodzie, a wieczorami tańczono; wtedy mógł śledzić pary, które wymykały się na korty, żeby się po kryjomu całować.

W dniu przeprowadzki zerwał się wcześniej i poszedł do szkoły w dobrym humorze. W południe wrócił od razu do nowego domu. Wysiadł z pospiesznego na przystanku przy parku Salazar – nie znał jeszcze nazwy tej esplanady pokrytej trawnikiem, zawieszonej nad morzem, poszedł dalej pustą ulicą Diega Ferré. Wszedł do domu: matka groziła służącej, że ją wyrzuci, jeśli tutaj także będzie prowadzić życie towarzyskie z kucharkami i szoferami z sąsiedztwa. Zaraz po obiedzie ojciec powiedział: „Muszę wyjść. Ważna sprawa”. Matka krzyknęła: „Idziesz mnie zdradzać, jak śmiesz mi w oczy spojrzeć”, a potem z pomocą dozorcy i służącej zaczęła dokonywać drobiazgowego przeglądu rzeczy, aby sprawdzić, czy coś się nie zawieruszyło lub nie zniszczyło podczas przeprowadzki. Alberto poszedł na górę do swego pokoju, rzucił się na łóżko, zaczął w roztargnieniu gryzmolić na okładkach książek. Niedługo potem usłyszał chłopięce głosy dobiegające przez otwarte okno. Głosy milkły chwilami, rozlegało się palnięcie, świst i dudnienie piłki odbitej od czyichś drzwi, a po chwili znów krzyki. Zeskoczył z łóżka i wyjrzał przez balkon. Jeden z chłopców miał na sobie płomienną koszulę w czerwono-żółte paski, drugi zaś rozpiętą koszulę z białego jedwabiu. Pierwszy, niski i tęgi, z kręconymi czarnymi włosami, był bardzo zręczny; drugi, blondyn, wyższy od tamtego, miał bezczelny głos, spojrzenie i gesty. Blondyn stał na bramce w drzwiach garażu; brunet strzelał wspaniałą piłką futbolową. „Broń teraz, Pluto” – mówił brunet. Pluto, pochylony do przodu z dramatycznym grymasem, gestykulował, ocierał twarz i nos obiema rękami, udawał, że się rzuca, a jeśli udawało mu się obronić karnego, śmiał się na całe gardło. „Łamaga z ciebie, Tico – mówił. – Do obronienia twoich karnych wystarczy mi czubek nosa”. Brunet zręcznie gasił piłkę stopą, ustawiał ją, mierzył odległość, strzelał i prawie za każdym razem był gol. „Szmaciane ręce – kpił Tico – motylek! Tego ci posyłam z zapowiedzią: bomba w prawy róg”. Z początku Alberto przyglądał się im chłodno, a oni udawali, że go nie widzą. Stopniowo jednak zaczął wykazywać ściśle sportowe zainteresowanie; kiedy Tico strzelał gola albo Pluto obronił jakiś strzał, kiwał głową bez uśmiechu, jak znawca. Potem zaczął zwracać uwagę na żarty dwóch chłopców; przybierał odpowiedni wyraz twarzy, a gracze dawali chwilami poznać, że zauważają jego obecność: zwracali się w jego stronę, jak gdyby go brali za sędziego. Wkrótce ­ustalili rodzaj porozumienia, demonstrowanego spojrzeniami, uśmiechami i ruchami głowy. Nagle po strzale Tica Pluto odbił piłkę nogą, aż potoczyła się daleko ulicą. Tico pobiegł za nią. Pluto podniósł głowę i spojrzał na Alberta.

– Cześć – powiedział.

– Cześć – rzekł Alberto.

Pluto trzymał ręce w kieszeniach. Podskakiwał lekko w miejscu, tak jak zawodowi gracze przed meczem, dla rozgrzewki.

– Będziesz tu mieszkał? – spytał Pluto.

– Tak. Przeprowadziliśmy się dzisiaj.

Pluto kiwnął głową. Tico zbliżył się. Niósł piłkę na ramieniu, podtrzymując ręką. Spojrzał na Alberta. Uśmiechnęli się obaj. Pluto spojrzał na Tica:

– Przeprowadził się. Będzie tutaj mieszkać.

– Aha – rzekł Tico.

– Wy mieszkacie tutaj? – spytał Alberto.

– On na Diego Ferré – powiedział Pluto. – Przed pierwszą przecznicą. Ja tu za rogiem, na ulicy Ocharán.

– Jeden więcej dla dzielnicy – powiedział Tico.

– Mnie nazywają Pluto. A jego Tico. Strzela jak szatan.

– Fajny twój ojciec? – spytał Tico.

– Taki sobie – rzekł Alberto. – A dlaczego?

– Przepędzili nas z całej ulicy – rzekł Pluto. – Zabierają nam piłkę. Nie dają grać.

Tico zaczął odbijać piłkę jak w koszykówce.

– Zejdź na dół – powiedział Pluto. – Postrzelamy trochę. Kiedy przyjdą inni, zagramy mecz.

– Okay – odpowiedział Alberto. – Ale z góry zastrzegam, że nie jestem dobry w nogę.

Cava powiedział nam: za barakiem żołnierzy są kury. Kłamiesz, góralu, to nieprawda. Słowo honoru, że widziałem. Poszliśmy więc po kolacji okrężną drogą, żeby nie przechodzić przez koszary, i czołgając się jak na ćwiczeniach. Widzisz? Widzicie? – mówił łajdak, za białym płotem pstre kury, czego więcej chcecie, czego? Łapiemy czarną czy żółtą? Żółta jest tłustsza. Na co czekasz, frajerze? Ja ją złapię i dla mnie będą skrzydełka. Zamknij jej dziób, Boa. Jakby to było łatwo. Nie mogłem; nie uciekaj, cip, cip, no, chodź tutaj. Boi się, koso na niego patrzy, pokazuje mu kuper, patrzcie, mówił łajdak. Ale to prawda, że mi dziobała palce. Chodźmy na stadion i zamknijcie jej wreszcie ten dziób. A co będzie, jeśli Kędzior rzeczywiście przerżnie tego chłopaka? Najlepiej, mówił Jaguar, związać jej łapy i dziób. A skrzydła, co powiecie, jak któregoś skrzydłem wykastruje, co? Ona nie chce nic mieć z tobą, Boa. Pewien jesteś, góralu, ty też tego...? Nie, ale widziałem na własne oczy. Czym ją zwiążę? Co za chamy, co za chamy, kura przynajmniej jest nieduża, to wygląda jak zabawa, ale lama! A co będzie, jeśli Kędzior naprawdę przerżnie tego chłopaka? Paliliśmy w ubikacji przy salach wykładowych, nie świecić mi tu, nietoperze. Jaguar stęka i stęka, jakby go ktoś przelatywał. No co, Jaguar, wyszło już, wyszło? Cicho, przeszkadzacie, muszę się skupić. Już wychodzi czubek, co? A może byśmy tak sobie przerżnęli grubaska? – rzekł Kędzior. Którego? Tego z dziewiątej drużyny, tłuścioszka. Nigdy go nie szczypałeś? Uf. Pomysł niezły, ale da się, czy nie? Mówili mi, że Lañas go przelatuje, jak ma dyżur. Uf, nareszcie. Wyszło, wyszło?, drań jeden. A kto pierwszy, bo mnie się odechciało od całego tego hałasu, jakiego narobiła. Tu jest ­kawałek sznurka na dziób. Góral, nie puszczaj jej, bo może odlecieć. Który na ochotnika? Cava trzymał ją pod skrzydła, Kędzior prosił: nie ruszaj dziobem, bo i tak czy owak ci wsadzą, a ja jej wiązałem łapki. No to lepiej będziemy losować, który ma zapałki? Utnij jednej główkę i pokaż mi resztę, za stary jestem, żeby mnie nabierać. Padnie na Kędziora. Słuchaj, a ty jesteś pewien, że się da? Ja tam nie jestem pewny. Ten jego ostry śmieszek. Zgadzam się, Kędzior, ale tylko dla kawału. A jak się nie da? Cisza, śmierdzi podoficerem, dobrze przynajmniej, że przeszedł daleko, ze mnie kawał chłopa. A gdybyśmy tak przerżnęli podoficera? Boa rżnie sukę, powiedział ten łajdak, to dlaczego by nie miał przerżnąć grubaska, jak by nie było, to człowiek. Ma koszarniaka, widziałem go teraz w jadalni, musztrował tych ośmiu psów, co siedzą przy jego stole. A może się nie daje. Kto to powiedział, że się boję, no kto? Przerżnę cały oddział grubasów, jednego po drugim, i będę dalej świeży jak szczypiorek. Ułożymy plan, powiedział Jaguar, żeby ułatwić sprawę. Który wyciągnął patyczek? Kura leżała na ziemi, spokojniutka i ledwie zipała. To góral Cava: nie widzicie, że już zaczyna szykować rękę? Bo się brzydzę, że zdechła, lepiej żeby to Boa, jemu staje nawet w marszu. Już losowaliśmy, nie ma rady; albo ją przerżniesz, albo zostaniesz przerżnięty, jak te lamy w twojej wiosce. Nie macie jakiejś nowelki? A może przyprowadzić Poe- tę, żeby mu opowiedział jakieś historyjki, od których staje. Bujda, koledzy, mnie wystarczy, że się skupię i mi staje, to kwestia silnej woli. Słuchaj, a jak się zarażę? Co ci jest, serdeńko, co ci, góralu miły, od kiedy to się wycofujesz, nie wiesz, że Boa jest zdrowy jak byk od czasu, kiedy rżnie Niewygrzaną? Co jest, gnoju, nie powiedzieli ci, że kury są czystsze od suk, bardziej higieniczne? Dobra, przerżniemy go, choćbyśmy mieli wpaść na gorącym uczynku. A patrol? Służbę ma oferma Huarina, w soboty patrol to pestka. A jeśli poskarży? Zebranie Koła: kadet przerżnięty i kapuś, ale czy ty byś powiedział, że cię przerżnęli? Chodźmy stąd, będą trąbić na ciszę nocną. I pozasłaniajcie te światła, do cholery. Już, powiedział drań, sam mi stanął: podajcie mi ją. Trzymaj. Ja sam? Ty sam. Jesteś pewien, że kury mają dziurę? Chyba, że ta ofiara jest dziewicą. Rusza się, patrzcie, może to kogut pedał? Nie śmiejcie się i nie gadajcie, proszę. Proszę. Ten uparty śmieszek. Widzicie, widzicie tę rękę górala? Macasz ją, bandyto. Szukam jej, nie ruszajcie mnie, już znalazłem. Coś powiedział, kolego? Ma dziurę, cicho, proszę, i na wszystkich świętych nie śmiejcie się, bo słoń mi zaśnie. Co za cham. Górale, mówił mój brat, to najgorsi dranie. Zdrajcy i tchórze, fałszywi aż do szpiku kości. Zamknij jej dziób, do najjaśniejszej cholery. Poruczniku Gamboa, ktoś tutaj rżnie kurę. Jest już dziesiąta albo dochodzi, powiedział Kędzior, więcej niż kwadrans po dziesiątej. Widzieliście, czy wartownicy stoją? Wartownika też bym wrąbał. Ty to byś wszystko wrąbał, masz duży apetyt, przysięgnij, że nie rąbiesz swojej świętej mamusi. W naszej sypialni nie było nikogo więcej z odsiadujących koszarniaka, ale w drugiej tak, więc wyszliśmy bez butów. Konam z zimna, chyba się przeziębię. Mówię otwarcie, jak usłyszę gwizdek, to pryskam. Na schodach musimy się schylić, widać z wartowni. Naprawdę? Weszliśmy pomału do sypialni i Jaguar rzekł: który to palant powiedział, że tylko dwóch nie dostało przepustki? Chrapie tutaj z dziesięciu gnojów. To co, łamiecie się? Kto? Ty wiesz, które jest jego łóżko, idź naprzód, żebyśmy przypadkiem nie przerżnęli innego. To trzecie łóżko, nie czujecie, jak pachnie apetycznym grubaskiem? Wylatują jej pióra, zdaje się, że zdycha. Już czy jeszcze? Opowiadaj. Zawsze tak szybko się spuszczasz, czy tylko z kurami? Popatrz na te kurkę, zdaje się, że góral ją zabił. Ja? Brak powietrza, wszystkie dziury zatkane. Ależ rusza się, przysięgam, że udaje zdechłą. Czy myślicie, że zwierzęta coś czują? Co czują, bałwanie, a bo to mają duszę? Mam na myśli przyjemność, jak kobiety. Niewygrzana tak, całkiem tak samo, jak kobiety. Brzydzę się tobą, Boa. Czego to się nie widzi. Słuchaj, kurka się podnosi. Spodobało się jej i chce jeszcze, a to dopiero. Idzie jak pijana, jak pijana. A teraz naprawdę ją zjemy? Oj, chyba zajdzie w ciążę, nie zapominajcie, że góral zostawił jej w środku niezły ładunek. Ja nawet nie wiem, jak się zabija kurę. Cicho, w ogniu giną wszystkie mikroby. Łapiesz ją za szyję i kręcisz w powietrzu. Trzymaj ją, Boa, dam jej kopa, a masz. No, dobra, niezły strzał. Teraz już nie żyje, o rany, aż się rozkwasiła. Cholera, cała rozgnieciona, kto ją będzie jadł z tym smrodem palonego pierza i spermy. Daj słowo, że ogień zabija mikroby. Rozpalmy ognisko, ale na górze, za murem, tam nie widać. Cicho, bo cię poćwiartuję. Właźże już wreszcie, dupo jedna, trzymamy go. Ale gnój kopie, na co czekasz, żeby wleźć na niego, nie widzisz, że śpi nagi jak foka. Boa, nie zatykaj mu tak pyska, bo się udusi. Zaraz mnie zrzuci, a dopiero się docieram, mówił Kędzior, nie ruszaj się, bo cię zabiję i zetrę w proch i czego więcej chcesz, przecież cię walę, palancie. Dajemy nogę, gnojki wstają, mówię ci, psiamać, że wstają wszystkie gnoje i zaraz się tu będzie lała krew strumieniami. Cwaniak ten, co zapalił światło. Ten, co krzyknął: „Dobierają się do kolegi, naprzód, chłopaki, do boju”, też był cwaniak. Zaskoczyło mnie światło i chyba dlatego puściłem mu gębę, ratunku, bracia. Słyszałem taki krzyk tylko raz w życiu, kiedy matka rzuciła krzesłem w mojego brata. A was, gnojki, zapraszał ktoś, co tu robicie, nie w swoich łóżkach, czy prosił ktoś, żeby zapalić światło? To ten jest brygadier? Nie pozwolimy, żebyście to z chłopakiem robili, pedały jedne. Zwariowałem, czy mi się śni, od kiedy tak się mówi do panów kadetów, stanąć mi tu na baczność. A ty czego krzyczysz, nie widzisz, że to żart? Czekajcie, zaraz tu stłukę kilku gnojów. A Jaguar jeszcze się śmiał, przypominam sobie jego śmiech, kiedy ja już prałem tych smarkaczy. Teraz idziemy, ale słuchajcie dobrze i pamiętajcie: jeśli chociaż jeden coś wyśpiewa, to naprawdę przerżniemy całą sypialnię. Nie można się zadawać z niedorostkami, wszyscy są zakompleksieni i nie znają się na żartach. Na schodach znowu się schylamy. Fuj, mówił Kędzior, wysysając kostkę, mięso poprzypalane i z pierzem.

II

Kiedy o świcie wiatr wpada do dzielnicy La Perla, pędzi mgłę ku morzu i rozwiewa ją, i teren Szkoły Wojskowej imienia Leoncia Prado rozjaśnia się jak zadymiony pokój, w którym otworzono okna, bezimienny żołnierz pojawia się, ziewając, na progu baraku i idzie, przecierając oczy, w stronę koszar kadetów. Trąbka, którą niesie w ręku, kołysze się w rytm jego kroków i błyszczy w niepewnym świetle poranka. Doszedłszy do trzeciego roku, zatrzymuje się pośrodku dziedzińca, w jednakowej odległości od wszystkich rogów otaczającego go budynku. W swoim zielonkawym mundurze, majaczącym przez resztki mgły, żołnierz wygląda jak widmo. Powoli pozbywa się swej nieruchomości, ożywia się, zaciera ręce, spluwa. Potem dmie. Słucha echa swojej trąbki, a w kilka sekund później przekleństw psów, którzy na nim wyładowują swą złość z powodu końca nocy. Ścigany dalekimi przekleństwami, trębacz kieruje się ku koszarom czwartego roku. Kilku wartowników z ostatniej kadeckiej warty nocnej wyszło na próg, dowiedziawszy się o jego nadejściu z pobudki dla psów: kpią, ubliżają mu, czasami rzucają w niego kamieniami. Żołnierz udaje się na dziedziniec piątego roku. Jest już zupełnie rozbudzony, idzie szybszym krokiem. Tu reakcji brak; weterani wiedzą, że od pobudki do gwizdka na zbiórkę mają kwadrans, z którego połowę mogą jeszcze wykorzystać na pozostanie w łóżku. Żołnierz wraca do baraku, zacierając ręce i spluwając. Nie boi się oburzenia psów ani gniewu kadetów z czwartego roku: ledwie je zauważa. Z wyjątkiem sobót. Tego dnia są ćwiczenia w polu i pobudkę gra się godzinę wcześniej, toteż żołnierze boją się służby sobotniej. O piątej jest jeszcze ciemna noc i kadeci, pijani z niewyspania i wściekłości, obrzucają trębacza przez okna wszelkiego rodzaju pociskami. Dlatego w soboty trębacze łamią regulamin: grają pobudkę z dala od dziedzińców, na placu apelowym, i bardzo prędko.

W sobotę kadeci piątego roku mogą zostać w łóżku tylko dwie, trzy minuty dłużej, bo zamiast kwadransa mają zaledwie osiem minut na umycie się, ubranie, posłanie łóżek i zbiórkę. Ta sobota jest jednak wyjątkowa. Ćwiczenia w polu odwołano dla piątego roku w związku z egzaminem z chemii; kiedy weterani słuchają pobudki o szóstej, psy i kadeci z czwartego już defilują przez bramę szkoły w kierunku pustych terenów pomiędzy La Perla i El Callao.

Parę chwil po pobudce Alberto, nie otwierając jeszcze oczu, myśli: „Dzisiaj jest wyjście na przepustkę”. Ktoś mówi: „Dopiero za cztery szósta. Trzeba drania zaprawić kamieniem”. W sypialni znów panuje spokój. Otwiera oczy: przez okna wpada do sali niepewne szare światło. „W sobotę powinno być słońce”. Otwierają się drzwi do łazienki. Albert widzi bladą twarz Niewolnika: kolejne prycze zasłaniają jego głowę, w miarę jak się zbliża. Jest uczesany i ogolony. „Wstaje przed pobudką, żeby być pierwszy na zbiórce” – myśli Alberto. Zamyka oczy. Czuje, że Niewolnik przystaje przy jego łóżku i dotyka jego ramienia. Uchyla powieki: głowa Niewolnika stanowi szczyt chudego jak szkielet ciała, które gubi się w niebieskiej piżamie.

– Służbę ma porucznik Gamboa.

– Wiem – odpowiada Alberto. – Mam czas.

– Dobra – mówi Niewolnik. – Myślałem, że śpisz.

Uśmiecha się lekko i odchodzi. „Chce się ze mną zaprzyjaźnić” – myśli Alberto. Znowu zamyka oczy, wraca napięcie: jezdnia ulicy Diega Ferré lśni wilgocią; chodniki Porta i Ocharán są pokryte liśćmi, które strącił z drzew nocny wiatr; elegancki młody człowiek idzie ulicą, paląc chesterfielda. „Przysięgam, że dzisiaj pójdę na dziwki”.

– Siedem minut! – krzyczy Vallano na całe gardło z progu sypialni. Zaczyna się raptowny ruch. Żelazne prycze są zardzewiałe, skrzypią; piszczą drzwi szafek; obcasy butów tupią po kaflach posadzki; nad wszystkie dźwięki jednak wybijają się bluźnierstwa i przekleństwa, jak języki ognia wśród dymu. Obelgi padają jedne po drugich, wyrzucane z tego zbiorowego gardła jak z karabinu maszynowego, nie są jednak skierowane w jakiś określony cel: biją w tak abstrakcyjne obiekty jak Bóg, oficer, matka; kadeci zdają się używać ich bardziej dla dźwięczności niż znaczenia.

Alberto wyskakuje z łóżka, wkłada skarpetki i buty jeszcze bez sznurowadeł. Klnie. Kiedy kończy je nawlekać, większość kadetów skończyła już słać łóżka i zaczęła się ubierać. „Niewolnik! – krzyczy Vallano. – Zaśpiewaj mi coś. Lubię posłuchać, kiedy się myję”. – „Wartownik – ryczy Arróspide. – Ukradli mi sznurowad­ło. Odpowiadasz za to. Dostaniesz koszarniaka, taki synu”. – „To Niewolnik zrobił – mówi ktoś. – Przysięgam. Widziałem go”. – „Trzeba go wydać kapitanowi – proponuje Vallano. – Nie chcemy złodziei w sypialni”. – „Aj – piszczy jakiś głos falsetem. – Murzyneczka boi się złodziei”. – „Aj, aj, aj” – wyje cała sypialnia. – „Wszyscy jesteście sk...syny” – stwierdza Vallano i wychodzi, trzas­kając drzwiami. Alberto ubrał się. Biegnie do łazienki. Przy sąsiedniej umywalce Jaguar kończy się czesać.

– Potrzebuję pięćdziesięciu punktów z chemii – mówi Alberto z ustami pełnymi pasty do zębów. – Za ile mi dasz?

– Obleją cię, Poeta. – Jaguar przegląda się w lustrze i usiłuje na próżno przygładzić włosy: jasne, uparte, prostują się i sterczą jak kolce zaraz po przejściu grzebienia. – Nie mamy tematów. Nie poszliśmy.

– Nie znaleźliście?

– Nie. Nawet nie próbowaliśmy.

Słychać gwizdek. Kipiący gwar wylewa się z łazienek i sypialni, rośnie i nagle opada. Głos porucznika Gamboi rozlega się na dziedzińcu jak grzmot:

– Brygadierzy, zapisać trzech ostatnich!

Wrzawa wybucha na nowo, nieco przytłumiona. Alberto puszcza się biegiem: chowa do kieszeni grzebień i szczotkę do zębów. Owija się ręcznikiem, niczym pasem, pod kurtką. Połowa kadetów już stoi na zbiórce. Wpada z rozpędu na poprzednika, ktoś chwyta go z tyłu. Alberto trzyma w pasie Vallana i podskakuje w miejscu, żeby uniknąć kopniaków, którymi nowo przybyli usiłują rozerwać sznur kadetów, walcząc o miejsce dla siebie. „Nie macaj mnie, draniu” – krzyczy Vallano. Stopniowo od czoła szeregu zapanowuje porządek, brygadierzy zaczynają liczyć obecnych. W ogonie nadal trwa bałagan i szarpanina, ostatni usiłują wywojować sobie miejsce łokciami i groźbami. Porucznik Gamboa obserwuje zbiórkę, stojąc na skraju placu apelowego. Jest wysoki, dobrze zbudowany. Kepi nosi zuchwale zsunięte na bakier; bardzo powoli obraca głowę w jedną i drugą stronę, uśmiecha się kpiąco.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej.

III

Dostępne w wersji pełnej.

IV

Dostępne w wersji pełnej.

V

Dostępne w wersji pełnej.

VI

Dostępne w wersji pełnej.

VII

Dostępne w wersji pełnej.

VIII

Dostępne w wersji pełnej.

Część druga

Dostępne w wersji pełnej.

I

Dostępne w wersji pełnej.

II

Dostępne w wersji pełnej.

III

Dostępne w wersji pełnej.

IV

Dostępne w wersji pełnej.

V

Dostępne w wersji pełnej.

VI

Dostępne w wersji pełnej.

VII

Dostępne w wersji pełnej.

VIII

Dostępne w wersji pełnej.

Epilog

Dostępne w wersji pełnej.

I

Dostępne w wersji pełnej.

Karta redakcyjna

Tytuł oryginału

La ciudad y los perros

Copyright © Mario Vargas Llosa, 1962

Projekt okładki

Katarzyna Borkowska

[email protected]

Fotografia na 1. stronie okładki

© David Turnley / Corbis

Opieka redakcyjna

Klementyna Suchanow

Korekta

Paulina Lenar

Katarzyna Szklanny

Copyright © for the translation by Kazimierz Piekarec

ISBN 978-83-240-2138-3

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: [email protected]

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com