37,99 zł
Mario Vargas Llosa nigdy nie był grzecznym chłopcem.
W swojej autobiografii i bez cenzury pisze o wybrykach młodości, szalonych miłościach i początkach pisarstwa.
Trudna relacja z ojcem, który zostawił matkę w ciąży, i pisanie jako rodzaj buntu przeciwko niemu. Lata spędzone w szkole wojskowej Leoncio Prado, które stały się kanwą jego głośnego debiutu Miasto i psy. Skandaliczny ślub z „ciotką Julią”, miłość do kuzynki Patrycji, która stanie się jego drugą żoną, czy burdel zwany Zielonym Domem. To tylko niektóre z wielu sensacji, jakie odkrywa przed nami niezwykły pisarz.
Kto czytał powieści Vargasa Llosy, odnajdzie tu wiele znanych już wątków, a kto nie czytał, nabierze wielkiej ochoty...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 878
Data ważności licencji: 7/26/2026
Dedykuję tę książkę:
Frederickowi Cooperowi Llosie
Miguelowi Cruchadze Belaundemu
Luisowi Miró Quesadzie Garlandowi
i Fernandowi de Szyszlo,
z którymi wszystko się zaczęło,
a także moim przyjaciółkom i przyjaciołom
z Ruchu Wolność.
Również prymitywni chrześcijanie bardzo dobrze wiedzieli, że światem rządzą demony i że ten, kto bierze się za politykę, czyli przyłącza się do używania władzy i przemocy, ten podpisał pakt z diabłem i nie jest już pewien, czy w jego działaniu dobro rodzi dobro, a zło jest przyczyną zła, bo często dzieje się na odwrót. Kto tego nie widzi, jest jak dziecko mówiące językiem polityki.
Max Weber, Polityka jako zawód (1919)
Mama wzięła mnie za rękę i przez służbowe wyjście z prefektury wyciągnęła na ulicę. Poszliśmy w kierunku nabrzeżnego bulwaru Eguiguren. Działo się to w ostatnich dniach 1946, a może w pierwszych dniach 1947, bo w szkole u Salezjanów było już po egzaminach, ja skończyłem piątą klasę podstawówki, a do Piury nadeszło lato o bladym świetle i dusznym upale.
– Na pewno już o tym wiesz – powiedziała do mnie mama, przy czym głos jej wcale nie zadrżał. – Prawda?
– O czym?
– Że twój tata nie umarł. Tak?
– No pewnie. Pewnie, że tak.
Jednak nic nie wiedziałem ani w ogóle niczego nie przypuszczałem i poczułem się tak, jakby cały świat zamienił się przede mną w słup soli ze zdumienia. Mój tata żyje? Więc gdzie się podziewał przez cały ten czas, kiedy myślałem, że umarł? To długa historia, do tej pory, do tego najważniejszego dnia, jaki dotąd przeżyłem, i zapewne najważniejszego także pośród tych, jakie miałem przeżyć jeszcze w przyszłości, przede mną starannie ukrywana przez matkę, dziadków, cioteczną babkę Elwirę – Mamaé – oraz moich wujków i ciotki, całą liczną rodzinę, z którą spędziłem dzieciństwo najpierw w Cochabambie, a potem tutaj w Piurze, odkąd dziadka Pedra mianowano prefektem tego miasta. Historia jak z powieści w odcinkach, okrutna i wulgarna – odkryłem to później, w miarę jak odtwarzałem ją sobie na podstawie faktów zaobserwowanych w obu tych miastach i uzupełniałem wyobraźnią tam, gdzie nie było można inaczej wypełnić pustych miejsc, historia, która napawała wstydem moją rodzinę (moją jedyną prawdziwą rodzinę) i zniszczyła życie matce, kiedy była jeszcze młodą dziewczyną.
Historia zaczęła się trzynaście lat wcześniej w miejscu odległym ponad dwa tysiące kilometrów od nabrzeża Eguiguren, na którym dokonało się to wielkie odkrycie. Moja matka miała wtedy dziewiętnaście lat. Wyjechała z Arequipy, gdzie mieszkała jej rodzina, do Tacny, aby towarzyszyć pochodzącej stamtąd babci Carmen w podróży na ślub jakiegoś krewniaka, a działo się to pamiętnego dnia 10 marca 1934, kiedy na tymczasowym i od niedawna funkcjonującym lotnisku w małym prowincjonalnym mieście ktoś przedstawił jej Ernesta J. Vargasa reprezentującego stację radiową Panagra, pierworodną wersję Panamerican. Miał dwadzieścia dziewięć lat i był przystojnym mężczyzną. Moja matka od razu się w nim zakochała bez pamięci. On też musiał się w niej zakochać, bo kiedy po kilkutygodniowych wakacjach w Tacnie wróciła do Arequipy, napisał do niej wiele listów i nawet przyjechał, żeby się pożegnać, bo ze stacji radiowej Panagra przeniesiono go do Ekwadoru. W czasie jego krótkiego pobytu w Arequipie zostali formalnie parą narzeczonych. Narzeczeństwo było korespondencyjne, bo spotkali się dopiero rok później, kiedy mój ojciec, którego Panagara znowu przeniosła, tym razem do Limy, pojawił się ponownie w Arequipie, aby wziąć ślub. Pobrali się 4 czerwca 1935 w domu dziadków na bulwarze Parra wspaniale przystrojonym na tę okazję. Na ślubnej fotografii, którą pokazali mi dopiero po upływie wielu lat, Dorita pozuje w białej sukni z długim trenem przybranej przezroczystymi tiulami i widać, że wcale nie ma rozpromienionego wyrazu twarzy, że jest raczej poważna, a w jej wielkich ciemnych oczach maluje się zastanawiający cień, jakby przewidywała, co zgotuje jej przyszłość.
A ta przyniosła klęskę. Po ślubie od razu wyjechali do Limy, gdzie ojciec był radiooperatorem w stacji Panagra. Zamieszkali w niedużym domu na ulicy Alfonsa Ugartego, w dzielnicy Miraflores. Od pierwszej chwili ojciec zaprezentował to, co rodzina Llosów nazwała eufemistycznie „złym charakterem Ernesta”. Dorita została poddana reżimowi więziennemu, zabronił jej spotykać się z przyjaciółmi, a zwłaszcza z krewnymi, więc musiała stale przebywać w domu. Mogła wychodzić tylko w towarzystwie ojca, a wyjścia te polegały na wyprawach do kina albo na wizytach u najstarszego szwagra Césara i jego żony Orieli, którzy też mieszkali w dzielnicy Miraflores. Sceny zazdrości pod byle pretekstem, a czasem bez żadnego powodu, potrafiły przeradzać się w akty przemocy.
Po upływie wielu lat, kiedy już posiwiałem i mogłem z nią rozmawiać o pięciu i pół miesiącach trwania jej małżeństwa, matka wciąż powtarzała mi rodzinne wyjaśnienie swojej matrymonialnej klęski, mówiła, że spowodował ją zły charakter Ernesta i jego diabelna zazdrość. I obwiniała trochę samą siebie, twierdząc, że była dziewczyną bardzo rozpieszczoną, której życie w Arequipie płynęło tak łatwo i wygodnie, że nie została przygotowana do trudnej próby przebywania od rana do wieczora w obcym mieście, w towarzystwie osoby tak dominującej i różniącej się od ludzi, którzy ją do tej pory otaczali.
Jednak prawdziwym powodem klęski jej małżeństwa nie była chorobliwa zazdrość ani zły charakter mego ojca, tylko narodowa choroba nieuleczalnego braku dopasowania, która gnębi wszystkie warstwy społeczne i wiele rodzin w naszym kraju i wyciska na nich piętno w postaci pretensji i kompleksów społecznych, które zatruwają życie Peruwiańczykom. Bo Ernesto J. Vargas, mimo białej skóry, jasnych oczu i przystojnej twarzy, należał – a może zawsze czuł, że należy, co oznacza to samo – do rodziny o niższym statusie społecznym niż rodzina jego żony. Przygody, niepowodzenia i wybryki mego dziadka Marcelina sprawiły, że rodzina Vargasów zubożała i ranga jej obniżyła się do poziomu bliżej niesprecyzowanego marginesu społecznego, jaki mieszczaństwo zaczyna mylić z tymi, których ludzie z wyższych sfer nazywają ludem, a tych Peruwiańczycy uważający się za białych traktują jak mieszańców, to znaczy Metysów, a więc biednych i godnych pogardy. W zróżnicowanym społeczeństwie peruwiańskim, podobnie jak we wszystkich społeczeństwach składających się z wielu ras i ogromnych nierówności, określenia biały i mieszaniec znaczą więcej niż rasa i etnia, bo opisują osobę pod względem społecznym i ekonomicznym, a te czynniki najczęściej decydują o zaszeregowaniu człowieka. A klasyfikacja jest elastyczna i zmienna, zależnie od okoliczności i zróżnicowania poszczególnych losów. Ktoś jest białym lub mieszańcem dlatego, że jest lepiej lub gorzej sytuowany materialnie od innych, że jest biedniejszy lub ważniejszy, albo ma rysy mniej więcej zachodnie lub metyskie, indiańskie, afrykańskie, azjatyckie – w większym stopniu niż inni. A całe to nieuprawnione definiowanie, które w dużym stopniu decyduje o indywidualnych ludzkich losach, utrzymuje się dzięki nienormalnej strukturze przesądów i emocji – takich jak lekceważenie, pogarda, zazdrość, urazy, podziw, chęć rywalizacji – które bez względu na ideologię, wartości, ich dewaluację często pozostają głównym wytłumaczeniem konfliktów i frustracji mieszkańców Peru. Poważnym błędem jest mówić o przesądach rasowych i społecznych funkcjonujących tylko z góry na dół. Analogicznie bowiem do pogardy, z jaką biały traktuje Metysa, Indianina czy Murzyna, taką samą Metys żywi do białego, Indianina i Murzyna, a każdy z tej trójki – do wszystkich innych, okazując im swoją niechęć, napastliwość czy gniew ukryty pod osłoną rywalizacji politycznej, ideologicznej, zawodowej, kulturalnej i osobistej zgodnie z procesem, którego nawet nie można nazwać udawaniem, bo rzadko występuje jawnie i z otwartą przyłbicą. W większości przypadków jest nieuświadomiony, bierze początek z własnego ja skrywanego i ślepego wobec rozumu, a owo ja, karmione mlekiem matki, zaczyna się kształtować od najwcześniejszych niemowlęcych lat Peruwiańczyka.
Taki był prawdopodobnie przypadek mego ojca. Bardziej intymne i decydujące niż jego zły charakter, czy zazdrość niszcząca pożycie z matką, było przekonanie, jakie nigdy go nie opuściło, że żona pochodzi ze świata o znanych nazwiskach – tych rodzin z Arequipy, które chlubiły się swoim hiszpańskim rodowodem, dobrymi manierami, czystym hiszpańskim językiem, co znaczyło, że wywodziły się ze świata lepszego niż jego rodzina pochodząca z warstwy zubożałej i zrujnowanej polityką.
Mój dziadek ze strony ojca, Marcelino Vargas, urodził się w Chancay i wyuczył zawodu radiooperatora, który przekazał potem mojemu ojcu w krótkich okresach spokojnych przerw w swojej burzliwej egzystencji. Jednak pasją jego życia była polityka. Wkroczył do Limy przez bramę Cocharcas z oddziałem konnym rebeliantów z Piéroli, 17 marca 1885, kiedy jeszcze był młokosem. A później został wiernym admiratorem liberalnego caudillo Augusta Durána, któremu towarzyszył w jego politycznych perypetiach, na skutek czego wiódł życie niespokojne, od stanowiska prefekta w Huánuco do statusu deportowanego w Ekwadorze, i wielokrotnie bywał więźniem i dezerterem. Takie nerwowe życie zmusiło moją babkę Zenobię Maldonado – kobietę, która na fotografiach wygląda jak osoba o niezwykle surowym charakterze i o której mój ojciec mówił ze wzruszeniem, że nie wahała się chłostać aż do krwi jego i braci, kiedy coś nabroili – do dokonywania prawdziwych cudów, aby nakarmić pięcioro dzieci, które niemal sama wychowała i wykształciła (miała ich ośmioro, ale troje zmarło niedługo po urodzeniu).
Zapewne żyli dosyć biednie, bo mój ojciec uczył się w Państwowym Gimnazjum imienia Guadalupe, które opuścił w wieku trzynastu lat, ponieważ musiał pomagać w utrzymaniu rodziny. Pracował jako uczeń w warsztacie szewskim pewnego Włocha, a potem, dzięki umiejętnościom z dziedziny radiotelegrafii, których nauczył go don Marcelino, pracował na poczcie jako radiooperator. W roku 1925 zmarła moja babka Zenobia i w tym samym roku mój ojciec był zatrudniony w Pisco jako radiotelegrafista. Pewnego dnia na spółkę z kolegą kupił los na loterię w Limie, który przyniósł im najwyższą wygraną – sto tysięcy soli! Z kwotą pięćdziesięciu tysięcy, które były jego udziałem, a w tamtych czasach stanowiło to prawdziwą fortunę, pojechał do Buenos Aires – bardzo zamożna Argentyna była w latach dwudziestych dla Ameryki Łacińskiej tym, czym Paryż dla Europy – i tam prowadził rozrzutne życie, na skutek czego pieniądze szybko się wyczerpały. Miał jeszcze na tyle rozsądku, że resztkami fortuny płacił za pogłębianie swoich studiów w dziedzinie radiotelefonii w Trans Radio i zdobył dyplom zawodowca. Rok później wygrał konkurs na drugiego radiooperatora w argentyńskiej marynarce handlowej i przepracował na tym stanowisku pięć lat, podróżując po wszystkich morzach świata. (Z tych czasów pochodzi jego fotografia jako bardzo przystojnego mężczyzny w granatowym mundurze, która zdobiła mój nocny stolik przez całe dzieciństwo w Cochabambie i na której, jak opowiadają, całowałem na dobranoc wizerunek „mego tatusia, który jest w niebie”).
Ojciec wrócił do Peru około 1932 albo 1933 zakontraktowany przez Panagrę jako telegrafista lotniczy. W małych pionierskich samolotach latał ponad rok po niezbadanym peruwiańskim niebie, do czasu, kiedy w 1934 został skierowany do pracy na lotnisku w Tacnie, gdzie w marcu 1934 doszło do tamtego pamiętnego spotkania, dzięki któremu przyszedłem na świat.
Wędrowne i urozmaicone życie nie uwolniło mego ojca od zawiłych urazów i kompleksów, które składają się na portret psychologiczny Peruwiańczyków. Z jakiegoś skomplikowanego powodu rodzina mojej matki wciąż reprezentowała dla niego w pewien sposób to, czego jego własna rodzina nigdy nie posiadała, albo to, co utraciła – stabilizację mieszczańskiego domu, stałość w relacjach z innymi podobnymi rodzinami, związek z tradycją i pewien wyróżnik społeczny, więc w rezultacie czuł wobec Llosów wrogość, która dawała o sobie znać pod byle pretekstem i wyrażała się obelgami pod ich adresem, wypowiadanymi w atakach złości. Taka postawa była w tamtych czasach – mowa o połowie lat trzydziestych – niezbyt uzasadniona, ponieważ rodzina Llosów, zamożna i z arystokratycznymi tytułami, odkąd przybył do Arequipy pierwszy członek rodu mistrz don Juan de la Llosa y Laguno, zaczęła podupadać i w pokoleniu moich dziadków stała się w Arequipie rodziną należącą do klasy średniej, o skromnych dochodach. Naturalnie miała koneksje i była mocno osadzona w świecie miejscowej społeczności. Prawdopodobnie tego właśnie nie mógł wybaczyć mojej matce ów osobnik wykorzeniony, bez rodziny i bez przeszłości, jakim był mój ojciec. Po śmierci doñi Zenobii dziadek Marcelino wspiął się na szczyty swoich awanturniczych perypetii, doprowadzając do czegoś, co napełniało wstydem mego ojca: otóż związał swoje życie z noszącą warkocze Indianką, która handlowała drobiem w jakimś małym miasteczku w środkowych Andach, gdzie zakończył żywot jako obarczony dziećmi dziewięćdziesięciolatek, kierownik stacji Kolei Centralnej. Nawet rodzina Llosów nie skłaniała ojca do obrzucania jej takimi inwektywami jak te, którymi miotał w don Marcelina zawsze wtedy, kiedy o nim wspominał, co zdarzało się niezbyt często. Imię dziadka stanowiło w domu tabu, podobnie jak wszystko, co dotyczyło jego osoby. (I zapewne dlatego zawsze żywiłem skrywaną sympatię do dziadka ze strony ojca, którego nigdy nie znałem).
Matka zaszła w ciążę niedługo po zawarciu małżeństwa i oczekiwała moich urodzin. Pierwsze miesiące spędziła sama w Limie w przypadkowym towarzystwie swojej szwagierki Orieli. Kłótnie w domu nie ustawały i takie życie było dla mojej matki bardzo trudne, ale mimo wszystko jej gorąca miłość do ojca wcale nie ostygła. Pewnego dnia babcia Carmen dała znać z Arequipy, że przyjedzie, żeby być przy matce w czasie porodu. Ojca skierowano właśnie do La Paz, aby otworzył tam biuro Panagry. A tymczasem on najnormalniej w świecie powiedział wtedy do żony: „To ty wyjedziesz do Arequipy i tam urodzisz dziecko”. Zorganizował wszystko w taki sposób, żeby moja matka nie mogła podejrzewać uknutej intrygi. Tego listopadowego ranka 1935 pożegnał się jak czuły małżonek z żoną w piątym miesiącu ciąży.
Nigdy więcej do niej nie zadzwonił ani nie napisał, ani nie dał znaku życia przez jedenaście lat, aż do tamtego popołudnia, kiedy na bulwarze nabrzeżnym Eguiguren w Piurze mama oznajmiła mi, że ojciec, którego do tej pory widziałem w niebie, wciąż chodzi po tej ziemi i wywija ogonem.
– Mówisz prawdę, mamusiu?
– Myślisz, że mogłabym kłamać?
– On naprawdę żyje?
– Tak.
– Zobaczę go? Poznam? Gdzie jest?
– Jest tutaj, w Piurze. Zaraz go poznasz.
Kiedy już mogliśmy o tym rozmawiać, wiele lat później po tamtym popołudniu, dłuższy czas po śmierci mego ojca, głos matki ciągle drżał i oczy napełniały jej się łzami na wspomnienie smutku tamtych lat w Arequipie, kiedy to, wobec kompletnego milczenia ze strony męża – nie było od niego telefonów, telegramów, listów ani żadnej wiadomości o adresie w Boliwii – zaczęła podejrzewać, że ją porzucił i biorąc pod uwagę jego słynny zły charakter, że na pewno nigdy go już nie zobaczy ani niczego się o nim nie dowie. „Najgorsze w tym wszystkim – mówiła – było ludzkie gadanie. To, co ludzie opowiadali, jakieś dowcipy, kłamstwa, plotki. Tak mi było wstyd! Nie miałam odwagi wychodzić z domu! Kiedy ktoś przychodził do rodziców z wizytą, zamykałam się w swoim pokoju i chowałam klucz”. Dobrze, że dziadzio Pedro, babcia Carmen, Mamaé i wszyscy bracia zachowywali się nadzwyczajnie, obsypywali ją pieszczotami, opiekowali się nią i dawali jej do zrozumienia, że mimo iż straciła męża, zawsze będzie miała tutaj swój dom i rodzinę.
Po długim i bolesnym porodzie przyszedłem na świat 28 marca 1936 na drugim piętrze domu przy bulwarze Parra, gdzie mieszkali dziadkowie. Dziadek wysłał za pośrednictwem Panagry depeszę do ojca z wiadomością o moich narodzinach. Nie było odpowiedzi, także na list, jaki matka napisała do ojca z informacją, że na chrzcie dano mi imię Mario. Ponieważ rodzina nie wiedziała, czy brak odpowiedzi oznacza, że nie chce odpowiadać, czy też nasze wiadomości do niego nie docierają, więc dziadkowie poprosili krewnego, który mieszkał w Limie, a był nim doktor Manuel Bustamante de la Fuente, żeby poszukał ojca w firmie Panagra. Krewny poszedł z nim porozmawiać na lotnisko, bo ojciec wrócił do pracy w Limie po kilku miesiącach spędzonych w Boliwii. Zareagował żądaniem rozwodu. Matka wyraziła zgodę i przeprowadzono rozwód za obopólną zgodą, za pośrednictwem adwokatów, tak że byli małżonkowie nie musieli spotykać się osobiście.
Ten pierwszy rok życia, jedyny, jaki spędziłem w mieście, w którym się urodziłem i z którego nic nie pamiętam, był strasznym okresem dla mojej matki, a także dla dziadków i reszty rodziny – typowej mieszczańskiej rodziny z Arequipy, ze wszystkim, co konserwatywne, zawartym w tym wyrażeniu – podzielającej wstyd porzuconej córki, a teraz matki z dzieckiem bez ojca. W przesądnej i spokojnej społeczności Arequipy zagadkowość tego, co przydarzyło się Doricie, wywoływała masę plotek. Matka nie opuszczała domu, chodziła tylko do kościoła, i poświęciła się opiece nad noworodkiem wspierana przez babcię i przez Mamaé, które uczyniły z pierwszego wnuka najważniejszą osobę w domu.
W rok po moim urodzeniu dziadek podpisał dziesięcioletni kontrakt z Saidami na uprawę ziemi – hacjendy Saipina – którą ta rodzina nabyła w Boliwii w pobliżu Santa Cruz i chciała tam wprowadzić uprawę bawełny zasianej wcześniej z powodzeniem w Camaná. Chociaż nigdy mi tego nie powiedziano, nie mogę pozbyć się wrażenia, że nieszczęsna historia najstarszej córki oraz straszny dyskomfort spowodowany porzuceniem jej przez męża i rozwodem skłoniły dziadka do przyjęcia tej pracy, która zmusiła całą rodzinę do wyprowadzenia się z Arequipy, dokąd nigdy już miała nie wrócić. „Dla mnie była to wielka ulga, że mogłam wyjechać do innego kraju, do innego miasta, gdzie ludzie zostawili mnie w spokoju” – mówiła matka o tamtej przeprowadzce.
Rodzina Llosów przeniosła się do Cochabamby, a w tamtych czasach było to miasto bardziej nadające się do życia aniżeli maleńkie i wyizolowane miasteczko, jakim było Santa Cruz. Zamieszkaliśmy w ogromnym domu na ulicy Ladislao Cabrery, gdzie spędziłem całe dzieciństwo. Wspominam tamten dom niczym raj. Pamiętam sień o wysokim, skośnym dachu, od którego odbijało się echo, zadrzewione patio, gdzie razem z kuzynkami Nancy i Gladys oraz z przyjaciółmi ze szkoły La Salle inscenizowaliśmy filmy o Tarzanie, i seriale, jakie oglądaliśmy w niedziele, po mszy szkolnej, na porankach w kinie Rex. Wokół pierwszego patia były podcienia z kolumnami, płócienne zasłony chroniące przed słońcem, stał tam fotel na biegunach, na którym dziadek Pedro, jeżeli nie przebywał w hacjendzie, miał zwyczaj przesypiać sjestę, kołysząc się i pochrapując, co ogromnie bawiło mnie i moje kuzynki. Były jeszcze dwa patia, jedno wykładane płytkami, a drugie ziemne, na tym ostatnim znajdowała się pralnia, pokoje dla służby oraz komórki, w których zawsze hodowano kury, a w pewnym okresie była tam nawet kózka przywieziona z hacjendy Saipina, którą babcia zaadoptowała. Moje pierwsze przerażenie dziecięce przeżyłem właśnie z powodu tej kózki, która kiedy urywała się z uwięzi, zaczynała bóść wszystko, co napotykała przed sobą, i wywoływała w domu popłoch. W pewnym okresie mieliśmy jeszcze gadającą papużkę naśladującą wyraźne drżenie mego głosu, które często mi się przytrafiało, i wołała tak jak ja: „Babciuuu, babciuuu!”.
Dom był ogromny i wszyscy mieli w nim własne pokoje, dziadkowie, Mamaé, moja mama i ja, wujostwo Laura i Juan oraz ich córki Nancy i Gladys, wujkowie Lucho i Jorge oraz wuj Pedro, który studiował medycynę w Chile, ale przyjeżdżał do nas na wakacje. Poza tym mieliśmy służące i kucharkę, nigdy nie mniej niż troje służby.
W takim domu wyrastałem na zarozumiałego i do przesady rozpieszczonego chłopca i upodobniłem się do małego potworka. Moja zarozumiałość wynikała z tego, że dla dziadka byłem pierwszym wnukiem, a dla wujostwa pierwszym siostrzeńcem, no a poza tym byłem synem Dority, dzieckiem bez ojca. Nieposiadanie ojca, a raczej przekonanie, że mój ojciec znajduje się w niebie, nie było okolicznością, która specjalnie mnie martwiła, wręcz przeciwnie, nadawało mi status uprzywilejowany, a brak prawdziwego ojca wynagradzali mi liczni ojcowie zastępczy: dziadek i wujowie Juan, Lucho, Jorge i Pedro.
Moje szaleństwa spowodowały, że mama zapisała mnie do szkoły zakonnej La Salle w wieku pięciu lat, o rok wcześniej, niż zalecali braciszkowie. W krótkim czasie nauczyłem się czytać w klasie brata Justiniana i było to najważniejszą rzeczą, jaka przytrafiła mi się w życiu aż do tamtej chwili, której doświadczyłem na bulwarze Eguiguren i która przyhamowała trochę mój rozpęd, bo lektura Billikenów, El Penecas oraz wszelkiego rodzaju historyjek i książek przygodowych stała się pasjonującym zajęciem pochłaniającym mnie na wiele godzin. Jednak lektura nie przeszkadzała mi w zabawach i potrafiłem zaprosić całą klasę do domu na herbatę, a babcia Carmen i Mamaé, które jeśli Pan Bóg i niebiosa istnieją naprawdę, zostaną za to odpowiednio wynagrodzone, znosiły moje ekscesy bez szemrania i z zapałem przygotowywały kanapki z masłem, napoje chłodzące i kawę z mlekiem dla tak licznej gromadki.
Cały rok był nieustającym świętem. Spacerowaliśmy do Cala-Cala, chodziliśmy na plac na empanadas z Salto w dni capstrzyków, do kina i na zabawy do domu przyjaciół, ale były dwa święta zupełnie wyjątkowe z powodu emocji i poczucia szczęścia, jakiego mi dostarczały: były to karnawał i Boże Narodzenie. Wcześniej napełnialiśmy wodą baloniki i kiedy nadchodził właściwy dzień, ja i moje kuzynki oblewaliśmy ludzi przechodzących ulicą oraz podglądaliśmy z ukrycia ciotki i wujków wkładających wspaniałe stroje przed udaniem się na bal przebierańców. Przygotowania do Bożego Narodzenia były bardzo staranne. Babcia i Mamaé siały zboże na blaszanych tackach przeznaczonych specjalnie do budowania szopki, która była pracochłonną konstrukcją ożywioną gipsowymi figurkami pasterzy i zwierzątek przywiezionymi przez rodzinę z Arequipy (a może przez babcię z Tacny). Ubieranie choinki stanowiło cudowną uroczystość. Ale nic nie było tak ekscytujące jak pisanie listu do Dzieciątka Jezus – wtedy nie zastąpił go jeszcze Święty Mikołaj – były to karteczki z listą prezentów, które pragnęło się otrzymać 24 grudnia. Szedłem spać tego wieczoru, drżąc z wrażenia i przymykając oczy tylko do połowy, bo pragnąłem ujrzeć Dzieciątko Jezus przychodzące z prezentami – książkami, mnóstwem książek – które zostawi u stóp łóż- ka i które znajdę następnego dnia z piersią rozdygotaną podnieceniem, i jednocześnie nie chciałem go oglądać.
W czasie, kiedy mieszkałem w Boliwii, aż do końca 1945 wierzyłem, że zabawki przynosi Dzieciątko Jezus, a bociany dostarczają dzieci z nieba, no i nie przychodziły mi do głowy żadne z tych myśli, które spowiednicy nazywali grzesznymi; pojawiły się dopiero później, kiedy już mieszkałem w Limie. Byłem dzieckiem rozbrykanym i płaczliwym, ale niewinnym jak lilia. I dewocyjnie religijnym. Dzień mojej Pierwszej Komunii wspominam jak piękne wydarzenie poprzedzone naukami przygotowawczymi, których w kaplicy szkolnej udzielał nam codziennie brat Augustyn, dyrektor szkoły La Salle. Uroczystość była wzruszająca: zgromadziła się cała moja rodzina, a ja w białym ubranku uszytym na tę okazję przyjmowałem komunię z rąk biskupa Cochabamby, imponującej postaci odzianej w fioletową szatę; całowałem go pospiesznie w rękę, kiedy przechodził ulicą albo kiedy pojawiał się w naszym domu na ulicy Ladislao Cabrery (dom nasz był również konsulatem Peru, dziadek piastował bowiem ten urząd ad honorem). I śniadanie z gorącą czekoladą i ciasteczkami, którymi na szkolnym patiu częstowano przystępujące do komunii dzieci oraz ich rodziny.
Z Cochabamby wspominam smakowite pierożki salteñas i niedzielne obiady z udziałem całej rodziny – wuj Lucho był już na pewno ożeniony z ciocią Olgą, a wuj Jorge z ciocią Gaby – ogromny stół rodzinny, przy którym zawsze wspominaliśmy Peru, a może głównie Arequipę, i wszyscy czekaliśmy na pojawienie się pysznych smażonych z miodem pączków o nazwie sopaipillas i tych, co nazywały się guargüeros, także deserów z Tacny i Moquegui, przygotowywanych przez babcię i Mamaé cudownie zręcznymi dłońmi. Wspominam baseny w Urioste i Berveley, dokąd prowadzał mnie wuj Lucho i gdzie nauczyłem się pływać, a był to mój ulubiony sport od dzieciństwa i jedyny, w którym doszedłem do pewnych sukcesów. Wspominam z czułością historyjki i książki, które czytałem w skupieniu i mistycznym zapamiętaniu, całkowicie pogrążony w iluzji – historie Genowefy Brabanckiej i Wilhelma Tella, króla Artura i Cagliostra, Robin Hooda i garbusa Lagardère, Sandokana i kapitana Nemo, a zwłaszcza serię o Guillermie, figlarnym chłopcu w moim wieku – każda jego przygoda była opowiedziana w jednej książeczce i usiłowałem ją potem inscenizować w domowym ogrodzie. I pamiętam moje pierwsze pisarskie bazgroły, które zwykle były wierszykami albo kontynuacją i uzupełnieniem historyjek, jakie przeczytałem i jakie opowiadała mi rodzina. Dziadek był miłośnikiem poezji i wydał powieść – uczył mnie zapamiętywać wiersze Campoamora albo Rubena Daría, przy czym zarówno on, jak i moja matka (która miała na nocnym stoliku egzemplarz Veinte poemas de amor y una canción desesperada Pabla Nerudy i zabroniła mi czytać te wiersze) cieszyli się moimi zuchwałymi próbami literackimi, widząc w nich przebłyski talentu.
Mimo bardzo młodego wieku moja matka nie miała i nie chciała mieć żadnych konkurentów. Zaraz po przyjeździe do Cochabamby zaczęła pracować jako siła pomocnicza w księgowości w Casa Grace i ta praca oraz zajmowanie się mną wypełniały jej całe życie. Tłumaczyła, że nie może myśleć o ponownym małżeństwie, bo już raz poślubiła swego męża przed Bogiem, w co na pewno z uporem wierzyła, bo była katoliczką najbardziej przykładną w tej rodzinie katolików, jakimi byli i myślę, że nadal są Llosowie. Ale głębszą od natury religijnej przyczyną, ażeby po rozwodzie okazywać obojętność wobec mężczyzn, którzy próbowali się do niej zbliżyć, było to, że mimo zaistniałych faktów wciąż była w moim ojcu zakochana miłością bezgraniczną i niezłomną, co ukrywała przed całym swoim otoczeniem aż do chwili, kiedy po powrocie rodziny do Peru zaginiony Ernesto J. Vargas odnalazł się i niczym burza wkroczył na nowo do jej i mojego życia.
– Ojciec jest tutaj, w Piurze?
Brzmiało to jak jedna z fantastycznych historii tak bardzo uwodzicielskich i wzruszających, że wydawały się prawdziwe, ale tylko dopóki trwała ich lektura. Czyżby iluzja miała ulotnić się tak samo nagle jak tamte, po zamknięciu książki?
– Tak, w Hotelu Turystycznym.
– A kiedy go zobaczę?
– Za chwilę. Tylko nie mów nic dziadkom. Oni nie wiedzą, że ojciec wrócił.
Po upływie czasu nawet złe wspomnienia z Cochabamby wydają mi się dobre. A były dwojakie: operacja migdałów i duży pies, dog, w garażu pewnego Niemca, pana Beckmanna, który znajdował się naprzeciwko naszego domu na ulicy Ladislao Cabrery. Do gabinetu doktora Saenza Peñi zawieziono mnie podstępem, jakby chodziło o jedną z kolejnych wizyt, które mu składałem ze względu na stany podgorączkowe i bóle gardła; posadzono mnie na kolanach jakiegoś pielęgniarza, który trzymał mnie mocno w ramionach, a tymczasem doktor Sáenz Peña otworzył mi usta i wkroplił do nich trochę eteru z buteleczki podobnej do tej, jaką moi wujowie zabierali ze sobą na zabawy karnawałowe. Potem, już w czasie rekonwalescencji, która przebiegała wśród pieszczot babci i Mamaé, pozwolono mi jeść dużo lodów. (Podobno podczas tej operacji z miejscowym znieczuleniem krzyczałem i ruszałem się, utrudniając pracę chirurgowi, który źle wykonał nacięcia i zostawił kawałki migdałów. Te odrosły i teraz mam je na nowo w całości).
Dog pana Beckmanna fascynował mnie i napawał przerażeniem. Był trzymany na uwięzi i jego szczekanie zakłócało mój niespokojny sen. Przez pewien czas Jorge, najmłodszy z moich wujków, stawiał wieczorem swoje auto w garażu i ja mu w tej czynności towarzyszyłem, rozkoszując się myślą, co by się stało, gdyby dog pana Beck- manna urwał się z uwięzi. Pewnego wieczoru rzucił się na nas. Zaczęliśmy uciekać. Zwierzę pobiegło za nami, dopadło nas już na ulicy i rozszarpało mi spodnie na siedzeniu. Ugryzienie było powierzchowne, ale stan podniecenia i dramatyczne wersje moich opowieści przeznaczone dla szkolnych kolegów ciągnęły się całymi tygodniami.
Tak się złożyło, że wuj José Luis, ambasador Peru w La Paz i krewny dziadka Pedra, został wybrany na prezydenta Republiki w dalekim Peru. Ta wiadomość zrewolucjonizowała całą rodzinę, w której wuj José Luis był otaczany czcią jako znakomitość. Przyjechał do Cochabamby i wiele razy odwiedził nasz dom, a ja podzielałem uczucie podziwu dla tego ważnego krewnego, który był elokwentny, nosił muszkę, ozdobny kapelusz, chodził, szeroko rozstawiając nogi, tak samo jak Chaplin, i przy każdych odwiedzinach, kiedy żegnał się ze mną, wkładał mi kilka groszy do kieszonki.
Po objęciu urzędu prezydenta wuj José Luis zaproponował dziadkowi stanowisko konsula w Arice albo urząd prefekta w Piurze. Dziadek, któremu kontrakt z rodziną Saidów właśnie wygasał, wybrał Piurę. Wyjechał prawie natychmiast i zostawił reszcie rodziny zadanie zlikwidowania domu. Zostaliśmy tam do końca 1945, abyśmy mogli – ja i kuzynki Nancy i Gladys – zdać końcowe egzaminy w roku szkolnym. Mam mglisty obraz tych ostatnich miesięcy w Boliwii, niekończący się sznur osób przychodzących pożegnać rodzinę Llosów, która pod wieloma względami należała już do Cochabamby: wuj Lucho ożenił się z ciocią Olgą, która chociaż była z urodzenia Chilijką, w sercu, z racji więzi rodzinnych, czuła się Boliwijką, wuj Jorge ożenił się z ciocią Gaby, która była w stu procentach Boliwijką. Poza tym nasza rodzina w Cochabambie się powiększyła. O pierwszą córkę wuja Lucho i cioci Olgi, Wandę, która urodziła się w domu na ulicy Ladislao Cabrery; zapewniano mnie, że próbowałem obejrzeć jej przyjście na świat i wdrapałem się na jedno z wysokich drzew na pierwszym patiu, z którego ściągnął mnie za ucho wuj Lucho. Jednak to nie wydaje się pewne, bo tego nie zapamiętałem, a nawet jeżeli tak było, to niczego ważnego się nie dowiedziałem, bo, jak już mówiłem, wyjechałem z Boliwii przekonany, że dzieci zamawia się w niebie i że przynoszą je na świat bociany. Jeśli chodzi o drugą córkę wuja Lucho i cioci Olgi – kuzynkę Patrycję – nie mogłem już podglądać jej pojawienia się na tym świecie, bo urodziła się w szpitalu – rodzina godziła się na nowoczesność – po zaledwie czterdziestu dniach od chwili powrotu naszego klanu do Peru.
Zachowałem bardzo żywe wspomnienie tamtego ranka na dworcu w Cochabambie, skąd odjeżdżaliśmy pociągiem. Przyszło bardzo wiele osób, aby nas pożegnać, i wielu ludzi płakało. Nie płakałem ja ani moi koledzy ze szkoły La Salle, którzy pojawili się, żeby po raz ostatni mnie uściskać: Romero, Ballivián, Artero, Gumucio i mój najlepszy przyjaciel, syn miejskiego fotografa Mario Zapata. Czuliśmy się już dużymi mężczyznami – w wieku dziewięciu czy dziesięciu lat – a mężczyźni nie płaczą. Ale płakały señora Carlota i inne señory, i kucharka, i służące, i płakał także wystrojony przez babcię Carmen ogrodnik Saturnino, stary Indianin w sandałach i czystym ubraniu, którego jeszcze teraz mam przed oczyma, jak biegnie obok okna naszego wagonu i macha na pożegnanie za odjeżdżającym pociągiem.
Cała rodzina wróciła do Peru, ale w Limie zostali wuj Jorge i ciocia Gaby oraz wuj Juan i ciocia Laura, czym byłem bardzo rozczarowany, bo to oznaczało rozłąkę z Nancy i Gladys, z kuzynkami, z którymi spędziłem dzieciństwo. Były dla mnie jak dwie siostry i brak ich towarzystwa sprawił, że pierwsze miesiące w Piurze okazały się ciężkie.
Podróż z Cochabamby do Piury – długą, urozmaiconą, niezapomnianą podróż pociągiem, statkiem, autem i samolotem – odbywali: babcia, Mamaé, moja mama, ja i dwie dodatkowe osoby dołączone do rodziny dzięki dobroci babci Carmen: Joaquín i Orlando. Pierwszy z nich to był chłopiec trochę ode mnie starszy, którego dziadek Pedro znalazł w hacjendzie Saipina bez rodziców, krewnych i dokumentów. Wzruszony jego sytuacją zabrał go do Cochabamby i ulokował w naszym domu razem ze służbą. Chłopiec chował się z nami i babcia nie miała serca go zostawić, więc stał się częścią orszaku rodzinnego. Trochę młodszy Orlando był synem pochodzącej z Santa Cruz kucharki o imieniu Clemencia, którą pamiętam jako osobę wysoką, szpetną, z rozpuszczonymi zawsze włosami. Pewnego dnia zaszła w ciążę, ale rodzina nie zdołała dowiedzieć się z kim. Po urodzeniu dziecka znikła z domu, pozostawiając nam niemowlaka. Na próżno szukaliśmy jej miejsca pobytu. Babcia Carmen obdarzyła dzieciaka uczuciem i zabrała go do Peru.
W trakcie naszej podróży przemierzaliśmy płaskowyż pociągiem, jezioro Titicaca stateczkiem, który płynął od Huaqui do Puno, a ja przez cały czas myślałem sobie: „Zobaczę Peru, poznam Peru”. W Arequipie, gdzie byłem tylko raz do tej pory, z babcią i z mamą na Kongresie Eucharystycznym w 1940, zamieszkaliśmy ponownie w domu wuja Eduarda, a jego kucharka Inocencia jeszcze raz ugotowała dla mnie czerwonawą i pikantną potrawę z krewetek o nazwie chupas, za którą przepadałem. Jednak największym przeżyciem w podróży było dla mnie odkrycie morza, kiedy zjechaliśmy na dół z Cuesta de las Calaveras i ujrzeliśmy w oddali plaże Camaná. Byłem tak bardzo podekscytowany, że kierowca samochodu, który wiózł nas do Limy, zatrzymał się, abym mógł zanurzyć się w wodach Pacyfiku. (Doświadczenie było okropne, bo rak ukłuł mnie w stopę).
Taki był mój pierwszy kontakt z peruwiańskim wybrzeżem o niekończących się pustynnych terenach w białych, niebieskawych i lekko czerwonych barwach, zależnie od pozycji słońca, o pustych plażach opierających się o wzniesienia łańcucha gór w kolorach ochry i szarości, które pojawiały się i znikały wśród piaszczystych wydm. Później ten krajobraz będzie mi stale towarzyszył za granicą jako najbardziej trwały obraz Peru.
Zostaliśmy jeden, a może dwa tygodnie w Limie ulokowani w domu wuja Alejandra i cioci Jesús, a ja pamiętam z tego pobytu tylko zadrzewione uliczki w dzielnicy Miraflores i hałaśliwe fale morskie w La Herradura, dokąd zawieźli mnie wujowie Pepe i Hernán.
Polecieliśmy samolotem na północ do Talary, bo wtedy było lato i mój dziadek, jako prefekt, miał tam mały domek, który towarzystwo International Petroleum Company oddało mu do dyspozycji na okres wakacji. Dziadek przywitał nas na lotnisku w Talarze, a mnie przekazano widokówkę przedstawiającą budynek szkoły Salezjanów w Piurze, do której zostałem zapisany, do piątej klasy poziomu podstawowego. Z tamtych wakacji w Talarze pamiętam miłego Juana Taboadę, zarządcę w klubie International Petroleum, który był związkowym przywódcą i liderem partii APRA*. Służył u nas w domu i darzył mnie sympatią. Zabierał mnie na mecze piłki nożnej, a kiedy wyświetlano filmy dla dzieci, chodził ze mną na seanse do kina na wolnym powietrzu, w którym za ekran służyła biała ściana probostwa. Spędziłem całe lato na basenie International Petroleum, czytając rozmaite historyjki, wspinając się po spadzistych okolicznych zboczach i z zafascynowaniem podglądając wędrówki raków po plaży. Ale w rzeczywistości czułem się osamotniony i smutny z powodu rozłąki z kuzynkami Nancy i Gladys oraz moimi przyjaciółmi z Cochabamby, za którymi bardzo tęskniłem. 28 marca 1946 w Talarze skończyłem dziesięć lat.
Moje pierwsze spotkanie ze szkołą Salezjanów i z nowymi kolegami z klasy nie było udane. Wszyscy mieli o rok lub dwa lata więcej ode mnie, ale sprawiali wrażenie starszych, ponieważ używali brzydkich wyrazów i opowiadali takie świństwa, o jakich my w szkole La Salle w Cochabambie w ogóle nie mieliśmy pojęcia. Każdego popołudnia po powrocie do gmachu prefektury skarżyłem się wujowi Lucho, bo byłem przerażony grubiaństwami, których wysłuchiwałem, i wściekły, że koledzy wyśmiewają się z mojego góralskiego sposobu mówienia i z moich króliczych zębów. Ale powoli zacząłem zawierać przyjaźnie – moimi kolegami byli Manolo i Ricardo Artadiowie, „Borrao” Garcés, grubasek Javier Silva i Chapirito Seminario – i to dzięki nim przywykłem do zwyczajów i do ludzi w mieście, które miało pozostawić tak mocny ślad w moim życiu.
Niedługo po rozpoczęciu nauki w szkole u Salezjanów, pewnego popołudnia, kiedy kąpaliśmy się z kolegami w już opadających wodach rzeki Piury – była to wtedy rzeka o przybierających wodach – bracia Artadiowie i Jorge Salmón wyjaśnili mi, skąd naprawdę biorą się dzieci i co znaczy grubiańskie słowo trudne do wymówienia: pieprzyć się. Ta rewelacja była dla mnie traumatyczna, chociaż jestem pewien, że tym razem przetrawiłem ją w milczeniu i nie poszedłem powtórzyć jej wujowi Lucho, bo czułem odrazę, kiedy sobie wyobraziłem mężczyzn jak zwierzęta, z twardymi fallusami, dosiadających biedne kobiety, które na pewno cierpiały z powodu ich agresji. Napawała mnie wstrętem myśl, że moja matka musiała przeżywać podobne sytuacje, abym mógł przyjść na świat, i wtedy poczułem, że ta wiedza splamiła mnie i pokalała mój stosunek do matki oraz zbrukała w pewien sposób moje życie. Świat wydał mi się brudny. Wyjaśnienia księdza, mojego spowiednika i jedynej osoby, z którą odważyłem się rozmawiać na ten nurtujący mnie temat, nie potrafiły mnie uspokoić, bo zadręczałem się tym we dnie i w nocy i musiało upłynąć dużo czasu, zanim zdecydowałem się zaakceptować, że takie jest życie, że mężczyźni i kobiety robią takie świństwa zredukowane do słowa pieprzyć się, no i że nie ma innego sposobu na podtrzymanie ludzkiego gatunku, a więc i na to, żebym ja przyszedł na świat.
Praca w piurańskiej prefekturze była ostatnim stałym zajęciem dziadka Pedra. Myślę, że moja rodzina była szczęśliwa przez lata, które dziadek tam spędził, aż do wojskowego zamachu stanu generała Manuela A. Odríi, który w 1948 obalił José Luisa Bustamantego y Rivero. Pensja dziadka musiała być bardzo skromna, ale w utrzymaniu domu pomagał mu wuj Lucho zatrudniony w Casa Romero, oraz moja matka, która znalazła posadę w oddziale firmy Grace w Piurze. W budynku prefektury były dwa patia i kilka zapaskudzonych strychów, na których gnieździły się nietoperze. Obserwowaliśmy je razem z kolegami, czołgając się po podłodze w nadziei, że uda nam się upolować jednego z tych skrzydlatych szczurów i zmusić go do palenia, bo byliśmy święcie przekonani, że taki nietoperz, któremu włoży się papieros do pyska, zostanie bezapelacyjnie wysłany na tamten świat jak łapczywy palacz.
Ówczesna Piura była małym i bardzo wesołym miastem, mieszkali w niej dobrze prosperujący i serdeczni właściciele majątków – rodziny Seminariów, Checów, Hilbcków, Romerów, Artazarów, Garcíów – z którymi moi dziadkowie i wujowie nawiązali przyjaźnie mające przetrwać całe życie. Chodziliśmy na spacery na piękną plażę Yacila albo Paita, gdzie kąpiel w morzu była zawsze połączona z ryzykiem, bo kąsały tam płaszczki (pamiętam, jak podczas obiadu w domu rodziny Artadiów dowiedzieliśmy się, że mego dziadka i wuja Lucho, którzy kąpali się przy niskim przypływie morza, ukąsiła płaszczka, i jak leczyła ich tam na plaży gruba Murzynka, ogrzewając im stopy swoim żarownikiem i wyciskając na ranę sok z cytryny), pamiętam Colán, które było wtedy niewielką grupą drewnianych domków wzniesionych na palach na tej ogromnej, pięknej, piaszczystej plaży pełnej krogulców i mew.
W należącej do rodziny Checów hacjendzie Yapatera po raz pierwszy dosiadłem konia i usłyszałem, jak rozmawiano o Anglii, niemal mitycznej krainie, bo ojciec mego przyjaciela Jamesa McDonalda był Brytyjczykiem i zarówno on, jak i jego małżonka Pepita Checa uwielbiali ten kraj i do pewnego stopnia odtwarzali go na tych suchych górzystych terenach okolic Piury (w ich domu – hacjendzie – piło się five o’clock tea i mówiło się po angielsku).
Zachowałem w pamięci, niczym łamigłówkę, tamten rok spędzony w Piurze, który miał zakończyć się na bulwarze Eguiguren rewelacją na temat mego ojca: były to obrazy bez związku, głęboko przeżyte i pełne emocji. Pamiętam młodziutkiego policjanta, który pilnował zamaskowanego wejścia do prefektury, rozkochiwał w sobie Domitilę, jedną z naszych służących, i śpiewał jej bardzo afektowanym głosem Muñequita linda, zapamiętałem grupowe wycieczki po wyschniętym korycie rzeki i po piaszczystych terenach Castilli i Catacaos, prehistoryczne legwany zajęte obserwowaniem terenu albo podglądaniem, jak cudzołożą tubylcy pochowani wśród drzew świętojańskiego chleba. Pamiętam kąpiele w basenie klubu Grau, próby wejścia na filmy dla dorosłych do kin Variedades i Municipal oraz wyprawy, wywołujące w nas podniecenie i niezdrową ciekawość, bo chcieliśmy podglądać z ukrycia pewien zielony dom stojący w szczerym polu, które oddzielało Castillę od Catacaos i o którym krążyły grzeszne opowieści. Słowo „kurwa” napełniało mnie przerażeniem i jednocześnie fascynowało. Chodzenie w miejsca sąsiadujące z tym domem, aby zobaczyć mieszkające w nim złe kobiety oraz ich nocnych gości, było nieodpartą pokusą, chociaż z góry wiedziałem, że popełniam grzech śmiertelny, z którego później będę się musiał spowiadać.
Poza tym zacząłem zbierać znaczki pocztowe zachęcony kolekcją, którą przechowywał dziadek Pedro – był to zbiór znaczków rzadkich, trójkątnych, wielokolorowych, pochodzących z egzotycznych krajów o różnych dziwnych językach. Twórcą kolekcji był mój pradziadek Belisario i dwa tomy tych zbiorów stanowiły jeden ze skarbów, jaki rodzina Llosów woziła ze sobą po świecie, a mnie pozwalano je oglądać, kiedy dobrze się sprawowałem. Proboszcz z placu Merino, hiszpański księżulo, stary raptus ojciec García też był kolekcjonerem i wymieniałem z nim powtarzające się znaczki, targując się, co kończyło się niekiedy wybuchami jego złości, które prowokowaliśmy z upodobaniem razem z kolegami. Inną relikwią rodzinną była Księga Oper, którą babcia Carmen odziedziczyła po swoich rodzicach; była to stara i piękna książka w czerwonej i pozłacanej oprawie, z ilustracjami, zawierająca streszczenia wszystkich wielkich włoskich oper i niektórych najważniejszych arii, a ja zaczytywałem się w niej całymi godzinami.
Problemy życia obywatelskiego w Piurze, gdzie siły polityczne były bardziej zrównoważone niż w reszcie kraju, docierały do mnie w sposób chaotyczny. Źli byli zwolennicy partii APRA, którzy zdradzili wuja José Luisa i bardzo uprzykrzali mu życie w Limie, a ich lider Víctor Raúl Haya de la Torre zaatakował dziadka w przemówieniu wygłoszonym tutaj na placu broni, oskarżając go o to, że jest prefektem przeciwnym APRA. (Poszedłem śledzić manifestację partii APRA bez zgody rodziny i spotkałem tam mego kolegę Javiera Silvę Ruetego, którego ojciec był zagorzałym aprystą, Javier dźwigał wówczas większy od siebie transparent z napisem „Mistrzu, młodzież cię popiera”). Jednak mimo całego zła, którego wcieleniem była APRA, mieszkało w Piurze kilku przyzwoitych aprystów, przyjaciół moich dziadków i wujów, takich jak ojciec Javiera doktor Máximo Silva, doktor Guillermo Gulman albo doktor Iparraguirre, dentysta naszej rodziny, z którego synem organizowaliśmy wieczorki teatralne w sieni jego domu.
Śmiertelnymi wrogami aprystów byli urryści z partii Unión Revolucionaria**, na której czele stał mieszkaniec Piury, Luis A. Flores, a jej twierdzą była dzielnica La Mangachería słynąca z wytwórni napoju alkoholowego z kukurydzy o nazwie chicha i pikantnych potraw, a także ze swoich zespołów muzycznych. Według legendy generał Sánchez Cerro – dyktator, który założył partię Unión Revolucionaria i który został zamordowany przez jakiegoś aprystę 30 kwietnia 1933 – urodził się w La Mangachería i dlatego wszyscy tutejsi mieszkańcy byli urrystami i na wszystkich chałupach w tej dzielnicy zbudowanych z gliny pomieszanej z trzciną i stojących na ulicach o ziemnej nawierzchni, pełnych brudnych dzieci churres i osiołków piajenos (tak nazywa się dzieci i osły w piurańskim żargonie) widać było podrygujące na ścianach jakieś wypłowiałe portrety Sáncheza Cerry. Poza urrystami byli jeszcze socjaliści, których lider Luciano Castillo też pochodził z Piury. Bójki uliczne między aprystami, urrystami i socjalistami zdarzały się często, o czym dobrze wiedziałem, bo w tamtych dniach – gdy odbywał się wiec uliczny, jak zawsze przeradzając się w walkę na pięści – nie pozwalano mi wychodzić z domu i pojawiało się więcej policjantów do pilnowania prefektury, co czasami nie przeszkadzało tym bydlętom aprystom, po zakończeniu wiecu, podejść blisko do budynku i rzucać kamieniami w nasze okna.
Czułem się bardzo dumny z tego, że byłem wnukiem kogoś tak ważnego jak prefekt miasta. Towarzyszyłem dziadkowi w niektórych publicznych wystąpieniach – podczas inauguracji, defilad w święto narodowe, uroczystości organizowanych w koszarach Grau – i dumnie wypinałem pierś, gdy on przewodniczył w zebraniach, był witany przez wojskowych albo wygłaszał przemówienia. Mimo tylu oficjalnych obiadów i uroczystości, na których musiał być obecny, dziadek Pedro zawsze znajdował czas, żeby zajmować się tym, co robił z zamiłowaniem i co rozwijał u swojego najstarszego wnuka: pisaniem wierszy. Robił to z łatwością, pod jakimkolwiek pretekstem, i kiedy przychodziło mu przemawiać na oficjalnych bankietach i uroczystościach, nieraz odczytywał swój wiersz napisany na tę okazję. Chociaż, podobnie jak w Boliwii, przez cały rok spędzony w Piurze nadal z zapałem zaczytywałem się w historiach przygodowych i gryzmoliłem wierszyki albo opowiadania, zajęcia te musiały ulec pewnemu zaniedbaniu, bo wiele czasu poświęcałem moim nowym kolegom i poznawaniu miasta, w którym wkrótce czułem się jak w domu.
O dwóch sprawach, które miały zadecydować o moim przyszłym życiu i które zdarzyły się w 1946 roku, dowiedziałem się dopiero trzydzieści albo czterdzieści lat później. Pierwszą był list, jaki pewnego dnia otrzymała moja matka. Napisała do niej Orieli, szwagierka ojca. Z gazet dowiedziała się, że dziadek został prefektem w Piurze, i przypuszczała, że Dorita mieszka razem z nim. Co u niej słychać? Czy wyszła ponownie za mąż? A jak się miewa synek Ernesta? List był napisany pod dyktando mego ojca, który pewnego ranka, kiedy jechał samochodem do biura, usłyszał przez radio wiadomość o mianowaniu don Pedra J. Llosy Bustamantego prefektem w mieście Piura.
Druga sprawa to była kilkutygodniowa podróż, w którą moja mama wyprawiła się w sierpniu do Limy na drobną operację. Zadzwoniła do Orieli i ta zaprosiła ją na herbatę. Po wejściu do niedużego domu na ulicy Magdalena del Mar, w którym mieszkali Orieli i wuj César, matka spostrzegła w salonie ojca. Padła zemdlona. Musieli ją podnosić, ułożyć na fotelu, cucić solami. Wystarczyła jedna chwila, a pięć i pół miesiąca koszmaru jej małżeństwa oraz jedenaście lat milczenia ze strony Ernesta J. Vargasa, zatarło się jej w pamięci.
Nikt z rodziny nie wiedział o tym spotkaniu ani o tajemnej ugodzie, ani też o listownym wielomiesięcznym spisku, który doprowadził do podstępu, jaki miał początek tamtego popołudnia na bulwarze Eguiguren, w promieniach słońca, u progu lata. Dlaczego matka nie powiadomiła rodziców i braci o tym, że spotkała się z moim ojcem? Dlaczego nie powiedziała im, co zamierza zrobić? Bo wiedziała, że będą próbowali jej odradzać i że będą snuli przewidywania o tym, co ją czeka.
Podskakiwałem ze szczęścia, choć z jednej strony wierzyłem w to, co usłyszałem – i ledwie zwracałem uwagę na to, co mówiła do mnie matka, kiedy szliśmy w kierunku Hotelu Turystycznego, a ona powtarzała, że jak zobaczymy się z dziadkami, z Mamaé, z wujkiem Lucho albo ciocią Olgą, mam nie mówić ani słowa o tym, co mi teraz zakomunikowała, ale z drugiej – nie dawałem temu wiary. Byłem tak podniecony, że nie przychodziło mi do głowy zapytać, dlaczego ma to być sekret, że mój ojciec żyje i że przyjechał do Piury, no i że za kilka minut nareszcie go poznam. Jaki on będzie? Jaki będzie?
Weszliśmy do Hotelu Turystycznego i ledwie przekroczyliśmy próg małego pokoju, który znajdował się po lewej stronie, podniósł się z miejsca i podszedł do nas mężczyzna ubrany w beżowy garnitur z kamizelką i zielony krawat w białe plamki. Usłyszałem, jak pyta: „To mój syn?”. Pochylił się, objął mnie i pocałował. Byłem zdezorientowany i nie wiedziałem, co mam robić. Mężczyzna miał przylepiony do twarzy nienaturalny uśmiech. Moja konsternacja brała się stąd, że ten tata z krwi i kości, z siwizną na skroniach i przerzedzonymi włosami na głowie, różnił się kompletnie od przystojnego młodego mężczyzny w marynarskim mundurze z portretu, który stał na mojej nocnej szafce. Miałem poczucie, że zostałem oszukany, bo ten ojciec nie przypomina tamtego, o którym myślałem, że nie żyje.
Ale nie miałem czasu, żeby się nad tym zastanawiać, bo ten pan powiedział, abyśmy przejechali się po mieście. Mówił do mojej mamy tonem poufałym, który wydawał mi się niestosowny i wzbudzał we mnie lekką zazdrość. Wyszliśmy na plac broni tonący w słońcu i pełen ludzi, jak zawsze w niedzielę w porze capstrzyku, i wsiedliśmy do niebieskiego forda, moja matka zajęła miejsce z przodu, a ja na tylnym siedzeniu. Kiedy ruszaliśmy, pojawił się na chodniku mój kolega z klasy, czarny i wyrośnięty Espinoza, i chciał podejść do auta z miłym powitaniem, ale samochód ruszył i zdołaliśmy tylko pomachać sobie na pożegnanie.
Zrobiliśmy kilka okrążeń po śródmieściu i nagle pan, który był moim tatą, powiedział, żebyśmy pojechali za miasto, zobaczyć wieś, no a dlaczego nie mielibyśmy pokonać pięćdziesięciu kilometrów do tej gospody na granicy, gdzie można napić się czegoś zimnego. Znałem dobrze ten punkt graniczny na drodze. Było dawniej w zwyczaju, że do tego miejsca eskortowano podróżnych udających się do Limy. Z dziadkami i wujostwem Lucho i Olgą jeździliśmy tam w święto narodowe, kiedy wuj Jorge, ciocia Gaby, ciocia Laura oraz kuzynki Nancy i Gladys (oraz ich najmłodsza siostrzyczka Lucy) przyjeżdżali do nas na kilka dni wakacji. (Ponowne spotkanie z kuzynkami było dla mnie wielkim świętem, bawiliśmy się znakomicie, ale już byliśmy świadomi tego, że ja stałem się kawalerem, a one pannami i nie do pomyślenia było robić takie rzeczy, które wyczynialiśmy w Boliwii, na przykład wspólnie spać i się kąpać). Piaszczyste tereny otaczające Piurę, ze swymi ruchomymi wydmami, dużymi skupiskami drzew chlebowych, ze stadami kóz, z mirażami stawów i źródeł, które widoczne są po południu, kiedy czerwieniejąca słoneczna kula na horyzoncie zalewa krwawym światłem białe i pozłacane piaski – jest to pejzaż, który zawsze mnie wzrusza i nigdy nie czuję się zmęczony, kiedy go oglądam. Moja wyobraźnia reagowała onieśmieleniem, kiedy go kontemplowałem. To idealna sceneria dla epickich historii pełnych jeźdźców i awanturników, książąt, którzy uwalniają więzione panny, albo wojowników bijących się jak lwy, żeby ostatecznie pokonać niegodziwego wroga. Za każdym razem, kiedy udawaliśmy się na taką przejażdżkę albo chcieliśmy kogoś na tej drodze pożegnać, puszczałem wodze fantazji, gdy za oknem samochodu przesuwał się rozpalony i wyludniony krajobraz. Jednak jestem pewien, że tym razem nie widziałem niczego, co przemykało za oknami automobilu, bo koncentrowałem wszystkie zmysły i skupiałem całą uwagę na tym, co ten pan i moja mama do siebie mówili, chwilami półgłosem, na tym, jakie wymieniali spojrzenia, którymi byłem oburzony. Co takiego mieli na myśli, zasłaniając się tym, co słyszałem? Rozmawiali o czymś, ale udawali, że to dotyczy czegoś innego. Jednak bardzo dobrze zdawałem sobie z tego sprawę, bo przecież nie byłem głupi. O co im chodziło? Co przede mną ukrywali?
Kiedy przejechaliśmy pięćdziesiąt kilometrów i napiliśmy się czegoś orzeźwiającego, pan, który był moim ojcem, powiedział, że skoro dotarliśmy aż tutaj, to dlaczego nie mielibyśmy jechać dalej do Chiclayo. Czy znam Chiclayo? Nie, nie znałem. A więc jedźmy aż do Chiclayo, niech Marito pozna to miasto słynące z kaczki z ryżem.
Moje złe samopoczucie narastało, minęły już cztery, a może pięć godzin jazdy po drodze bez asfaltu, pełnej dziur i wybojów oraz długich sznurów ciężarówek na zboczu Olmos, a ja miałem głowę pełną podejrzeń i nabierałem przekonania, że to wszystko było od dawna ukartowane poza moimi plecami i z udziałem mojej mamy. Chcieli mnie oszukać, jakbym był małym dzieckiem, a ja tymczasem doskonale zdawałem sobie sprawę z podstępu. Kiedy się ściemniło, położyłem się na siedzeniu w samochodzie i udawałem, że śpię. Jednak byłem całkowicie rozbudzony, a moja głowa i dusza nadsłuchiwały tego, co oni między sobą szeptali.
W pewnym momencie, już późnym wieczorem, zaprotestowałem:
– Dziadkowie będą się niepokoili, że nie wróciliśmy do domu, mamusiu.
– Zadzwonimy do nich z Chiclayo – pospieszył z odpowiedzią pan, który był moim ojcem.
Dojechaliśmy do Chiclayo o świcie i w hotelu nie było nic do jedzenia, ale mnie to nie obchodziło, bo nie byłem głodny. Oni czuli głód, więc kupili jakieś sucharki, których nawet nie spróbowałem. Zostawili mnie samego i zamknęli się w pokoju obok. Przeleżałem cały ten czas z otwartymi oczami i bijącym sercem, starając się uchwycić jakiś głos, jakiś hałas z sąsiedniego pomieszczenia, i umierałem z zazdrości, bo czułem się ofiarą wielkiej zdrady. Chwilami robiło mi się mdło ze wstrętu i niewymownej odrazy, bo wyobrażałem sobie, że moja mama może tam robić z tym panem takie paskudztwa, jakie robią mężczyźni i kobiety, żeby mieć dzieci.
Następnego dnia rano, po śniadaniu, ledwie wsiedliśmy do niebieskiego forda, on powiedział coś, czego się spodziewałem:
– Jedziemy do Limy, Mario.
– A co powiedzą dziadkowie – wybełkotałem. – I Mamaé, i wuj Lucho.
– Co mają mówić? – usłyszałem w odpowiedzi. – Czy syn nie powinien przebywać razem z ojcem? Jak myślisz? Jak ci się wydaje?
Mówił to cienkim głosem i ostrym tonem, jaki słyszałem u niego po raz pierwszy, sylabizując słowa, co wkrótce zaczęło napawać mnie lękiem jeszcze większym niż kazania o piekle, które wygłaszał w Cochabambie brat Agustín przygotowujący nas do Pierwszej Komunii.
* Alianza Popular Revolucionaria Americana – Amerykański Ludowy Sojusz Rewolucyjny (przyp. tłum.).
** Unión Revolucionaria – Związek Rewolucyjny (przyp. tłum.).
Pod koniec lipca 1987 roku przebywałem na dalekiej północy Peru, na pustynnej plaży, w miejscu, w którym przed laty pewien młody człowiek z Piury wraz z żoną wybudowali kilka bungalows z myślą o turystach. Osamotniona, skromna, wciśnięta między tereny pustynne, skały i spienione fale Pacyfiku miejscowość Punta Sal jest jednym z najpiękniejszych zakątków Peru. Ma nastrój miejsca poza czasem i historią ze swoimi stadami pelikanów amerykańskich, zwykłych pelikanów, mew, kormoranów, patillos i albatrosów, które tam nazywają tijeretas, a które od jasnego świtu do purpurowego zmierzchu defilują w uformowanych grupach. Rybacy z tego zakątka wybrzeża mają nadal w użyciu tratwy wykonane metodą prehiszpańską, proste i lekkie: dwa lub trzy pale z drewna związane ze sobą i jedna żerdź pełniąca funkcję wiosła i steru, za pomocą której rybak kręci tratwą, jakby zakreślał nią koła. Tratwy te zrobiły na mnie duże wrażenie, kiedy zobaczyłem je po raz pierwszy po przyjeździe do Punta Sal.
Przybyłem tutaj z Patrycją i z dziećmi, żeby spędzić tydzień wakacji z okazji święta narodowego, z dala od zimy w Limie. Niedawno wróciliśmy do Peru z Londynu, dokąd od pewnego czasu wyjeżdżaliśmy co roku na kilka miesięcy, a ja zamierzałem wykorzystać pobyt w Punta Sal, aby między jednym nurkowaniem a drugim dokonać poprawek na szpaltach mojej ostatniej powieści Gawędziarz, natomiast rano i po południu chciałem oddawać się mojemu samotnemu nałogowi i czytać, czytać.
W marcu skończyłem pięćdziesiąt jeden lat. Wszystko wydawało się wskazywać, że moje życie, tak burzliwe od urodzenia, teraz będzie przebiegało raczej spokojnie między Limą a Londynem i będzie poświęcone pisaniu, z czasowymi wypadami na uniwersytety w Stanach Zjednoczonych. Co pewien czas zapisuję w moich notesach plany pracy, których nigdy w całości nie realizuję. Po skończeniu pięćdziesięciu lat nakreśliłem sobie taki plan pięcioletni:
sztuka teatralna o staruszku w typie Don Kichota, który w Limie lat pięćdziesiątych podejmuje krucjatę, żeby bronić balkonów z epoki kolonialnej zagrożonych zniszczeniem;
powieść kryminalna w typie
fantasy
o kataklizmach, ofiarach ludzkich i zbrodniach politycznych w pewnej wiosce w Andach;
esej o buncie w
Nędznikach
Wiktora Hugo;
komedia o przedsiębiorcy, który w apartamencie hotelu Savoy w Londynie spotyka swego najlepszego przyjaciela ze szkoły, uważanego za zmarłego, a ten jest przemieniony w kobietę, i
powieść zainspirowana historią Flory Tristán, rewolucjonistki, kobiety ideowej i francusko-peruwiańskiej feministki z początków XIX wieku.
W tym samym notesie nabazgrałem mniej pilne zamierzenia: nauczyć się nieszczęsnego niemieckiego, pomieszkać przez pewien czas w Berlinie, jeszcze raz spróbować przeczytać książki, które zawsze mnie zniechęcały, takie jak Finnegans Wake oraz Śmierć Wergilego, odbyć podróż po Amazonii od Pucallpy do Belem do Pará i doprowadzić do poprawionego wydania moich powieści. Zapisałem tam również sprawy nienadające się do wiadomości publicznej. Nigdy w tych zapiskach nie pojawiła się działalność, która przez jakiś kaprys losu miałaby zdominować moje życie przez najbliższe trzy lata: polityka.
Nie mogłem nawet tego podejrzewać 28 lipca w południe, kiedy przez małe przenośne radio mego przyjaciela Freddy’ego Coopera zdecydowaliśmy się wysłuchać przemówienia, które prezydent Republiki wygłaszał w Kongresie w dniu święta narodowego. Alan García był dwa lata u władzy i wciąż cieszył się dużą popularnością. Mnie jego polityka przypominała bombę zegarową. Populizm nie powiódł się w Chile Allendego i w Boliwii Silesa Suazy. Dlaczego miałby odnieść sukces w Peru? Subsydiowanie konsumpcji wywołuje złudny dobrobyt trwający dopóty, dopóki dysponuje się dewizami na utrzymywanie przypływu towarów importowanych do kraju, który sprowadza znaczną część artykułów żywnościowych i wyrobów przemysłowych. Tak się działo w Peru na skutek marnotrawienia rezerw, które rosło przez decyzję rządu, żeby przeznaczać tylko dziesięć procent dochodów z eksportu na spłatę obsługi długu. Ale ta polityka już dawała sygnały o zbliżającej się klęsce. Rezerwy malały; Peru uświadomiło sobie, że zamykają się przed nim drzwi międzynarodowego systemu finansowego z powodu ostrej konfrontacji z Funduszem Walutowym i Bankiem Światowym, czarnymi bestiami dla prezydenta Alana Garcíi; nieograniczona emisja pieniędzy, aby pokryć deficyt budżetowy, przyspieszała inflację; utrzymywanie niskiej ceny dolara zniechęcało do eksportu i sprzyjało spekulacji. Najlepszym interesem dla przedsiębiorców było zdobycie licencji importowej za tanie dolary (istniało wiele kursów dolara, w zależności od „społecznego zapotrzebowania” na dany towar). Kontrabanda dążyła do tego, by importowane w ten sposób towary – cukier, ryż, lekarstwa – przemieszczały się jak najszybciej po terytorium Peru i były wywożone do Kolumbii, Chile lub Ekwadoru, gdzie ich ceny nie podlegały kontroli. Taki system wzbogacał garstkę ludzi, ale wpływał na coraz większe zubożenie kraju.
Prezydent się tym nie przejmował. Tak mi się przynajmniej wydawało jakiś czas temu w trakcie jedynego wywiadu, jaki z nim przeprowadziłem, kiedy był u władzy. Po moim przyjeździe z Londynu do Limy pod koniec czerwca Alan García przekazał mi pozdrowienia przez jednego ze swoich adiutantów, a ja, zgodnie z protokołem, udałem się do pałacu 8 lipca, aby podziękować za ten gest. Przyjął mnie i rozmawialiśmy około półtorej godziny. Stojąc przed tablicą, tłumaczył mi swoje zamierzenia na rok bieżący i pokazał mi wykonane rzemieślniczo przez Świetlisty Szlak działo przeciwczołgowe, z którego terroryści znad rzeki Rímac ostrzelali pałac. Był młody, swobodny i sympatyczny. Wcześniej widziałem go jeden raz w czasie kampanii wyborczej w 1985, w domu Manuela Cheki Solariego, wspólnego przyjaciela, który prowadzi aukcje dzieł sztuki i jest kolekcjonerem, a wtedy uparł się, by nas obu zaprosić razem na kolację. Alan García zrobił na mnie wrażenie człowieka inteligentnego, ale o niepohamowanej ambicji, wyglądało na to, że był gotów zdobyć władzę za wszelką cenę. Dlatego po pewnym czasie, w dwóch telewizyjnych wywiadach, które przeprowadzili ze mną dziennikarze Jaime Bayly i César Hildebrandt, powiedziałem, że nie będę głosował na Alana Garcíę, tylko na kandydata Ludowej Partii Chrześcijańskiej, Luisa Bedoyę Reyesa. Ale mimo to i pomimo opublikowanego listu, jaki do niego napisałem po roku prezydentury, krytykując go za strzelanie do zbuntowanych więźniów w Limie w czerwcu 1986*, tamtego ranka w pałacu nie wydawał się żywić do mnie urazy i zachowywał się bardzo uprzejmie. Na początku swoich rządów wysłał do mnie zapytanie, czy zgodziłbym się zostać ambasadorem Peru w Hiszpanii, a teraz, chociaż wiedział o moim krytycznym stosunku do swojej polityki, nasza rozmowa była bardzo serdeczna. Pamiętam, że mu powiedziałem: „Szkoda, że mogąc zostać peruwiańskim Felipem Gonzalezem, uparłeś się być naszym Salvadorem Allendem, a nawet, jeszcze gorzej, naszym Fidelem Castro. Czy świat nie podąża w innym kierunku ?”.
Naturalnie wśród spraw poruszanych w tamtej naszej rozmowie na temat swoich planów na rok 1987, nie pojawiło się to, co najważniejsze, czyli informacja o przygotowanej już z zaufaną grupą ludzi decyzji, o jakiej Peruwiańczycy mieli się dowiedzieć z przemówienia 28 lipca, którego Freddy i ja wysłuchaliśmy przy akompaniamencie trzasków i zakłóceń w aparacie radiowym, pod prażącym słońcem w Punta Sal: była to decyzja o „znacjonalizowaniu i upaństwowieniu” wszystkich banków, towarzystw ubezpieczeniowych oraz instytucji finansowych Peru.
„Osiemnaście lat temu dowiedziałem się z gazet, że Velasco zabrał mi hacjendę – zawołał obok mnie jakiś starszy człowiek w kostiumie kąpielowym, z protezą zamiast jednej dłoni, ukrytą pod skórzaną rękawiczką. – A teraz z tego małego radia dowiaduję się, że Alan García właśnie zabiera mi towarzystwo ubezpieczeniowe. Cóż to za draństwo, prawda, przyjacielu?”
Wstał i poszedł zanurzyć się w morzu. Ale nie wszyscy letnicy w Punta Sal przyjęli tę wiadomość w podobnym nastroju jak don Santiago Gerbolini. Znajdowali się wśród nich ludzie różnych zawodów, wysocy urzędnicy i kilku przedsiębiorców powiązanych z zagrożonymi firmami. Oni wiedzieli, że jednym mniej, a drugim więcej, ale wszystkim ta decyzja musi zaszkodzić. Pamiętali lata dyktatury wojskowej (1968–1980) i masowe nacjonalizacje – na początku rządów generała Velasca było siedem przedsiębiorstw państwowych, a pod koniec około dwustu – co zmieniło biedny kraj, jakim było wtedy Peru, w kraj bardzo biedny, jakim jest obecnie. Podczas kolacji tamtego wieczoru w Punta Sal przy sąsiednim stoliku jakaś pani ubolewała nad nieszczęściem swojego męża, jednego z wielu peruwiańskich emigrantów, który zlikwidował dobry interes w Wenezueli, żeby wrócić do Limy i zarządzać tu pewnym bankiem!
Nietrudno było wyobrazić sobie to, co miało nastąpić. Właściciele będą wynagradzani bezużytecznymi bonami podobnie jak ci, których wywłaszczano w czasach wojskowej dyktatury. Mimo wszystko właściciele mniej ucierpią niż reszta Peruwiańczyków. Są to jednak ludzie zamożni, którzy od czasów grabieży przeprowadzonej przez generała Velasca często podejmowali środki zaradcze, wyprowadzając swoje pieniądze za granicę. Natomiast nie byli poddani żadnej ochronie urzędnicy i pracownicy banków, towarzystw ubezpieczeniowych i finansowych, które miały teraz przejść do sektora państwowego. Tysiące rodzin nie miało kont za granicą ani nie mogło zapobiec temu, by członkowie rządzącej partii nie czerpali zachłannie zysków. To oni pozajmują w przyszłości kluczowe stanowiska, bo wpływy polityczne będą miały decydujące znaczenie przy awansach i nominacjach, tak więc w znacjonalizowanych instytucjach zapanuje wkrótce taka sama korupcja jak w całym sektorze państwowym.
„I znowu Peru wykonało krok w kierunku barbarzyństwa”. Pamiętam, że powiedziałem te słowa do Patrycji następnego ranka, kiedy biegliśmy po plaży w kierunku wioski Punta Sal w eskorcie stada amerykańskich pelikanów. Zapowiedziana nacjonalizacja wniesie jeszcze więcej biedy, przygnębienia, pasożytnictwa i przekupstwa do życia Peruwiańczyków. I prędzej czy później zniszczy system demokratyczny, który Peru odzyskało w 1980, po dwunastu latach dyktatury wojskowej.
Dlaczego tak często zachwalano nacjonalizację? François Mitterrand znacjonalizował banki i chociaż okazało się to klęską i socjaliści musieli wykonać krok wstecz, to przecież francuska demokracja nie została narażona na niebezpieczeństwo. Ci, co opowiadali się za nacjonalizacją, nie rozumieli, że jedną z cech niedorozwoju jest całkowite utożsamianie się rządu z państwem. We Francji, w Szwecji czy Anglii przedsiębiorstwo państwowe zachowuje pewną niezależność od władzy politycznej; należy do państwa i jego administracji, ale jego pracownicy i jego działalność są do pewnego stopnia poza niebezpieczeństwem nadużyć ze strony rządu. Jednak w kraju nierozwiniętym, podobnie jak w państwie totalitarnym, rząd jest państwem i ci, którzy rządzą, administrują państwem jak swoją własnością, a raczej jak swoim łupem. Przedsiębiorstwo państwowe służy im do lokowania w nim swoich faworytów, karmienia swojej politycznej klienteli i ma służyć władzy. Państwowe przedsiębiorstwa stają się skupiskami biurokratów sparaliżowanych korupcją i niewydolnością, którą wprowadza do nich polityka. Nie istnieje ryzyko, że zbankrutują, bo prawie zawsze są to monopole chronione przed konkurencją, a byt ich gwarantują subsydia pochodzące z pieniędzy podatników**. Peruwiańczycy poznali już ten proces w czasach „rewolucji socjalistycznej, wolnościowej i opartej na zasadach współuczestnictwa” generała Velasca we wszystkich upaństwowionych przedsiębiorstwach – zajmujących się naftą, elektrycznością, kopalniami, cukrowniami i tym podobnymi – a teraz miał wrócić koszmar, bo wyglądało na to, że powtórzy się taka sama sytuacja z bankami, towarzystwami ubezpieczeniowymi i finansowymi, które demokratyczny socjalizm Alana Garcíi zamierzał wchłonąć.
Ponadto upaństwowienie systemu finansowego było obciążeniem politycznym. Całkowitą kontrolę nad kredytami miano oddać w ręce rządzących, którzy byli zdolni kłamać bez skrupułów – zaledwie rok wcześniej, bo w końcu listopada 1984, zapewniali na Dorocznej Konferencji Władzy Wykonawczej CADE***, że nigdy nie znacjonalizują banków. Tymczasem teraz wszystkie przedsiębiorstwa w kraju, począwszy od stacji radiowych, kanałów telewizyjnych i gazet, będą na łasce rządu. W przyszłości kredyty dla mediów będą miały swoją cenę w postaci uległości z ich strony. Generał Velasco upaństwowił gazety codzienne i kanały telewizyjne, żeby wydrzeć je „oligarchii” i oddać w ręce „zorganizowanego narodu”. W ten sposób w latach dyktatury media w Peru spadły do poziomu serwilizmu trudnego do opisania. Bardziej zręczny Alan García miał przejąć całkowitą kontrolę nad mediami dzięki kredytom i ogłoszeniom reklamowym i utrzymywać, na wzór meksykański, pozory prasy niezależnej.
Powołanie się na przykład Meksyku nie jest bezpodstawne. System Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej (PRI), ta dyktatura partii zachowującej pozory demokracji, w której są wybory, „krytyczna” prasa i cywilny rząd, od dawna był pokusą dla latynoamerykańskich dyktatorów. Ale żaden z nich nie mógł powtórzyć tego modelu, który jest oryginalnym tworem wynikającym z kultury i historii Meksyku, ponieważ jednym z fundamentów jego powodzenia jest coś, z czym żaden z rywali nie był w stanie się pogodzić: rytualne ograniczenie prezydentury do pewnej liczby lat, ażeby partia mogła trwać przy władzy. Generał Velasco marzył o reżimie na wzór meksykański, ale dla siebie samego. A vox populi donosił, że prezydent García też marzy o ciągłości swojej władzy. Jakiś czas temu, przed 28 lipca 1987, jeden z jego wiernych ludzi deputowany Héctor Marisca, który udawał, że jest niezależny, przedstawił w Kongresie projekt zmian w konstytucji mający na celu wprowadzenie możliwości reelekcji prezydenta. Kontrola kredytów przez rząd była decydującym krokiem w kierunku utrzymania się u steru partii APRA, której minister energii i kopalnictwa w rządzie Alana Garcíi, inżynier Wilfredo Huayta, obiecywał „pięćdziesiąt lat u władzy”.
