Szafirowe kości (edycja kolekcjonerska) - Turczyn Ilona - ebook

Szafirowe kości (edycja kolekcjonerska) ebook

Turczyn Ilona

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Dawno, dawno temu...

Podobno w ten sposób rozpoczynają się piękne historie.

Czy z tą będzie podobnie?

Księżniczka Morgan zostaje przeznaczona młodszemu z książąt zaprzyjaźnionego królestwa. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że księżniczka nienawidzi balów i blichtru, za to kocha śpiew i rozmowy, a jej narzeczony - jest niemową. W państwie krążą plotki: Czy nie nauczył się mówić, odjęto mu język, a może, złożył śluby milczenia? Być może za jego stanem stoi coś innego... coś bardziej mrocznego. W dniu zaręczyn, nic nie idzie po myśli Morgan, jej narzeczony nie zjawia się na balu, a ona trafia na języki dworzan, by w końcu stanąć oko w oko z konsekwencjami wydarzeń sprzed lat. Los splecie ich ścieżki i zmusi do współpracy, by odkryć tajemnice mistycznego artefaktu. Czy niechęć, jaką się darzą uleci, gdy staną naprzeciw siebie, a wzajemna fascynacja przerodzi się w uczucie? Czasami gesty potrafią przekazać więcej niż słowa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 474

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

W księ­gach zapi­sano, że u zara­nia kró­lestw,

ist­niały potężne arte­fakty.

Takie, które nosiły w sobie okrutną klą­twę,

ale i wielką moc.

Według legend, jeden z nich prze­ła­mano,

a jego skraw­kami obda­ro­wano kró­lów.

Tak roz­po­częła się histo­ria mocy każ­dej z krain.

Histo­ria, o któ­rej zapo­mniano.

Bły­ska­wica prze­cięła ciem­no­gra­na­towe niebo.

W oddali maja­czył zarys murów roz­świe­tlany każ­dym kolej­nym pio­ru­nem tań­czą­cym po nie­bie. Ponurą aurę potę­go­wało powie­trze – cięż­kie i duszące, sączyło się w noz­drza wraz z zapa­chem zwia­stu­ją­cym nadej­ście ulewy.

Zakap­tu­rzona postać sta­nęła u stóp daw­nej twier­dzy. Kości­ste, pomarsz­czone palce chwy­ciły za rant kap­tura i odsło­niły rów­nie znisz­czoną twarz. Siwe, skoł­tu­nione włosy ukry­wały ostre rysy kobiety i kon­tra­sto­wały z ciem­nymi oczami koloru sza­rej skały.

Serce, które od tak dawna trzy­mała w ryzach, zabiło szyb­ciej, zaczęło galo­po­wać, a ręce trzę­sły się już nie tylko ze sta­ro­ści, ale rów­nież przez peł­za­jącą po ciele plą­ta­ninę emo­cji: stra­chu, nie­pew­no­ści i zło­ści.

„Co, jeżeli się myli­łam, jeżeli nie został nawet skra­wek?” – pomy­ślała, mknąc przez opusz­czone kory­ta­rze.

Kolejna bły­ska­wica.

Wdra­pała się szybko po zglisz­czach na szczyt nie­gdy­siej­szej wieży. Nie pamię­tała już, jak zamek wyglą­dał wcze­śniej.

Czas zro­bił swoje. Zagar­niał coraz wię­cej, jakby mury nale­żały do niego i bez skru­pu­łów posta­no­wił je znisz­czyć. Dla wła­snej ucie­chy obró­cić wni­wecz, tak samo jak zasnute mgłą wspo­mnie­nia.

Jed­nak jedno wspo­mnie­nie było tak wyraźne, tak ostre – jak dźwięki, draż­niące jej umysł sło­wami, które pocięły nie­gdyś jej serce na kawałki. Nazna­czyło ją to tak bar­dzo, że gotowa była poświę­cić swoje nie­śmier­telne życie dla zemsty.

Pamięć o wyda­rze­niach sprzed wie­ków nasi­liła się wśród posęp­nych ruin. Już się nie bała, napę­dzała ją już nie tylko nadzieja, ale także gniew przej­mu­jący kon­trolę nad jej cia­łem i umy­słem.

Roz­grze­by­wała zglisz­cza, pró­bu­jąc wyszar­pać z ich szpo­nów przed­miot, któ­rego tak despe­racko pra­gnęła. Prze­klęła pod nosem, gdy ska­le­czyła się zmie­szaną z gru­zami kością.

– Jestem bli­sko – szep­nęła, przy­śpie­sza­jąc swoje ruchy. Dyszała ciężko, wtła­cza­jąc coraz wię­cej siły w zwiot­czałe mię­śnie.

Po chwili odsło­niła szkie­let. Nie­mal wszyst­kie kości były białe niczym mleko, wszyst­kie oprócz tych, będą­cych nie­gdyś dło­nią jej towa­rzyszki. Te, poczer­niały, przy­po­mi­nały węgiel, na któ­rym uło­żono nie­bie­ski kamień o nie­re­gu­lar­nym kształ­cie.

Roz­pra­szał świa­tło bły­ska­wic, malu­jąc sza­fi­rowe wstęgi, tak bar­dzo odmienne od panu­ją­cej wokół zgni­li­zny i roz­kładu.

Zaczęło kro­pić, zbli­żał się obfity deszcz. „Dobrze, zmyje dowody mojego cier­pie­nia” – pomy­ślała, się­ga­jąc mię­dzy poły płasz­cza. Sta­ru­cha wyjęła mały, srebrny szty­let i skrzy­wiła się, gdy zoba­czyła na ostrzu swe odbi­cie. Zatrzy­mała się na chwilę i ponow­nie wbiła wzrok w oręż. Nie poka­zy­wał już jej lica – zamiast ciem­nych tęczó­wek, patrzyły na nią sza­fi­rowe oczy o bar­wie przy­po­mi­na­ją­cej dzi­siej­sze burzowe niebo, głę­boką toń morza i jeziora ukry­tego wśród gór.

Dostrze­gła wróżbę ukrytą w obra­zie, ale nie było już odwrotu – nie teraz, gdy znaki na nie­bie i ziemi dały jej szansę na zemstę.

Prze­su­nęła ostrzem po wewnętrz­nej czę­ści dłoni. Szkar­łatna strużka krwi natych­miast wydo­stała się spo­mię­dzy rów­nych kra­wę­dzi rany. Spły­wała, pla­miąc już i tak zatę­chłe odzie­nie kobiety.

Się­gnęła ska­le­czoną ręką po sza­fir oraz poczer­niałą kość. Ści­snęła je w dłoni tak, by zmie­szały się z czer­wie­nią.

– Prze­kli­nam sprawcę mojej samot­no­ści, jego i kolejne poko­le­nia, niech cier­pią przez wieki i szu­kają szczę­ścia. Sza­firy jeno odpo­wie­dzią.

Jej głos przy­po­mi­nał szept nie­siony echem przez wiatr. Gdy wypo­wie­działa ostat­nie słowo z lek­kim wes­tchnie­niem, roz­pły­nęła się w powie­trzu. Zostały jedy­nie jej kości, które z trza­skiem roz­sy­pały się po kamien­nym pod­łożu.

Sza­fir spo­czął obok, cze­ka­jąc, by ponow­nie zostać zna­le­zio­nym. By stać się narzę­dziem nadziei lub zguby.

Rozdział 1

Targi

Mor­gan

– Prze­brzy­dłe pta­szy­sko! – wark­nęła służka na jed­nego z pawi wałę­sa­ją­cych się po ogro­dach.

Mach­nęła chudą ręką, jakby w jakiś magiczny spo­sób mogła dosię­gnąć obiekt swo­jego poiry­to­wa­nia. Przy­gar­biona, star­sza kobieta nie ukry­wała swo­jej nie­chęci do jakich­kol­wiek zwie­rząt. Musiała jed­nak trzy­mać język za zębami, bo pawie, zdo­biące ogrody, sym­bo­li­zo­wały jed­ność kró­lestw. Nie­bie­skie pióra były jak sza­fir, który sta­no­wił barwy króla Gide­ona, nato­miast kolor zie­lony, przy­po­mi­na­jący szma­ragd, repre­zen­to­wał kró­lową Kor­dię. To wła­śnie ona spro­wa­dziła ozdobne ptaki do Sza­fi­ro­wego Zamku.

Lim, ptak prze­pło­szony przez słu­żącą, jako jedyny nie miał prze­pięk­nych sza­fi­rowo-szma­rag­do­wych piór, ale był biały niczym kości, które zbyt długo leżały na słońcu.

Paw albi­nos poja­wił się zni­kąd i od razu stał się ulu­bień­cem jedy­nego, uko­cha­nego dziecka kró­lew­skiej pary, księż­niczki Mor­gan. Pod­czas spa­ce­rów wzdłuż ukry­tych w zie­leni ście­żek, nie odstę­po­wał jej na krok, dotrzy­mu­jąc towa­rzy­stwa nawet w nie­po­go­dzie. Dla­tego gdy tylko został zbesz­tany, pospiesz­nie pod­biegł do swo­jej pani, cho­wa­jąc się za fal­ba­nami obszer­nej sukni.

– Nie krzycz na niego, Weldo, to jego teren. – Księż­niczka zro­biła groźną minę, tak­su­jąc służkę spoj­rze­niem. Nie darzyły się sym­pa­tią, ale stwa­rzały pozory, jak to zazwy­czaj na dwo­rach bywało.

„Ety­kieta przede wszyst­kim” – mawiała jej matka.

Welda ukło­niła się, zwie­siła głowę, by ukryć brzydki gry­mas malu­jący się na twa­rzy.

– Wie­ści, pani. – Wypro­sto­wała się i wycią­gnęła dłoń, w któ­rej ści­skała list.

Mor­gan zmarsz­czyła brwi, się­ga­jąc po kre­mowy papier. Zaczęła go oglą­dać, bada­jąc szcze­góły. Nie spo­dzie­wała się listu od żad­nej zna­jo­mej damy. Sama nie wie­działa, czy mogłaby któ­rą­kol­wiek nazwać bli­ską swo­jemu sercu, nie miała wielu przy­ja­ció­łek. Gdy tylko się przed kimś otwie­rała, bru­tal­nie to wyko­rzy­sty­wano. Ufność była prze­kleń­stwem, z któ­rym sobie nie radziła.

Gruba, szorstka fak­tura depe­szy wska­zy­wała na kogoś wysoko posta­wio­nego. Odwró­ciła list w drob­nej dłoni, sku­pia­jąc się na pie­częci.

– To ze Srebr­nej Twier­dzy – zwró­ciła się do Weldy. – Jesteś pewna, że nie powi­nien tra­fić w ręce króla?

Welda pokrę­ciła głową.

– Król i kró­lowa dostali osobne pisma.

– Możesz odejść. – Mor­gan kiw­nęła służce na poże­gna­nie i ruszyła wzdłuż ście­żek, wyty­czo­nych przez gęsty żywo­płot.

Szła coraz szyb­ciej, nad­miar mate­riału sukni falo­wał. Sły­szała za sobą drobne kroki Lima. Paw nie­mal wpadł na nią, gdy zatrzy­mała się gwał­tow­nie we wnę­trzu zie­lo­nego labi­ryntu.

Uwiel­biała tu przy­cho­dzić, to był jej azyl, miej­sce bez zmar­twień. Doj­ście do niego było tak skom­pli­ko­wane, że nikomu nie chciało się tu przy­cho­dzić.

Na środku stała biała fon­tanna, a z jej środka wyra­stały nie­bie­skie krysz­tały, po któ­rych spły­wała woda. Jej deli­katny szum i plusk koił nerwy, a wodne okręgi hip­no­ty­zo­wały, roz­cho­dząc się leni­wie po niecce.

Mor­gan przy­sia­dła na jed­nej z kamien­nych ławek i ode­tchnęła głę­boko, wtła­cza­jąc do płuc mie­sza­jące się ze sobą zapa­chy kwia­tów, ziemi oraz wody. Szcze­gól­nie wyczu­walne były róże pnące się po ażu­ro­wych per­go­lach.

Dzień był wyjąt­kowo cie­pły, a lekki wiatr owie­wał twarz, pozo­sta­wia­jąc na skó­rze przy­jemne uczu­cie. Nic nie wska­zy­wało na, jakby nie patrzeć, złe wie­ści, które trzy­mała w dło­niach.

Skoro list dostali rów­nież jej rodzice, jego zawar­tość ozna­czała jedno: bal. Skrzy­wiła się na samo wspo­mnie­nie tego słowa. Szcze­rze nie­na­wi­dziła tego typu zabaw, prze­py­chu i wyścigu szczu­rów. „Kto założy droż­szą suk­nię? Kto będzie miał pięk­niej­szą fry­zurę?”

Damy tra­ciły swoją god­ność, nato­miast natar­czywi jego­mo­ście uwa­ża­jący się za dżen­tel­me­nów pozwa­lali sobie na zbyt wiele. Tłum i ścisk ją przy­tła­czał. Do tego plotki, spoj­rze­nia, dotyk, nad­miar jedze­nia, który się zmar­nuje i zbyt wiele alko­holu.

Wzdry­gnęła się, pró­bu­jąc zrzu­cić z sie­bie nie­przy­jemne uczu­cie roz­cho­dzące się dresz­czem po ciele.

Kochała roz­ma­wiać, ale szepty w kulu­arach nijak nie przy­po­mi­nały cie­ka­wej kon­wer­sa­cji. Dla niej inte­re­su­jące były opo­wie­ści z podróży czy debaty, cho­ciażby na temat słusz­no­ści łącze­nia malin i mięty. Nie lubiła zesta­wie­nia tych sma­ków pra­wie tak bar­dzo jak uczest­nic­twa w wystaw­nych przy­ję­ciach. Maliny za to uwiel­biała, mogłaby jeść je wia­drami, cho­ciaż nie godziło się księż­niczce obże­rać.

Spoj­rzała na Lima. Paw prze­cha­dzał się spo­koj­nie wokół fon­tanny, co jakiś czas łypiąc na swoją wła­ści­cielkę.

– Może zamie­nimy się miej­scami? – jęk­nęła do ptaka, który zatrzy­mał się, prze­krzy­wił główkę, jakby zasta­na­wiał się nad sen­sem słów Mor­gan, po czym wró­cił do swo­ich spraw. – Nawet masz białą suk­nię, co prawda pióra nie są w modzie, ale zro­bi­łoby się tro­chę wesel­nie. Jakby się zasta­no­wić, dawno żad­nego ślubu nie było. – Uśmiech­nęła się pod nosem.

Zła­mała pie­częć z her­bem Srebr­nej Twier­dzy. Dwa skrzy­żo­wane szty­lety zato­pione w lako­wa­nym her­bie pękły na pół.

Ostroż­nie roz­ło­żyła papier i zamarła.

Im bar­dziej zagłę­biała się w tekst, tym bar­dziej serce Mor­gan przy­spie­szało, aż zaczęło galo­po­wać. Oddech stał się płytki, poczuła panikę, która zawład­nęła jej myślami i ruchami. Treść żołądka nie­bez­piecz­nie pode­szła do gar­dła. Gor­set zdob­nej, ciem­no­nie­bie­skiej sukni zaczął uci­skać ją jesz­cze moc­niej. Zro­biło się jej duszno i zaczęło bra­ko­wać powie­trza.

Za każ­dym razem, gdy czy­tała tekst, nie mogła uwie­rzyć w jego treść. Litera po lite­rze, zda­nie po zda­niu, wszystko do niej krzy­czało za każ­dym razem to samo:

Mor­gan Safi­rell!

Z ogromną wdzięcz­no­ścią i szczę­ściem przy­ję­li­śmy pro­po­zy­cję Sza­fi­ro­wej Kra­iny. Jeste­śmy radzi powi­tać Cię wkrótce w Srebr­nej Twier­dzy jako narze­czoną umi­ło­wa­nego księ­cia Vin­centa Silver­bone’a. Z tej oka­zji posta­no­wi­li­śmy wypra­wić bal, który zwień­czy ksią­żęce zarę­czyny. Uro­czy­stość odbę­dzie się w ostat­nią nie­dzielę mie­siąca i jeste­śmy szczę­śliwi, mogąc pod­jąć Cię jako gościa hono­ro­wego.

Pra­gniemy rów­nież życzyć wszyst­kiego naj­lep­szego na nowej dro­dze życia, na którą wkrótce wkro­czysz wraz z naszym synem.

Z wyra­zami sza­cunku, Król i kró­lowa Srebr­nej Kra­iny, Ostar i Far Silver­bone’owie

– To żart – wyszep­tała do sie­bie. – To musi być żart. – Zaczęła powstrzy­my­wać szloch.

Nie pamię­tała, kiedy liścik wypadł jej z rąk.

Bie­gła.

Nie przej­mo­wała się potknię­ciami, moż­li­wo­ścią upadku – w tam­tym momen­cie czuła się, jakby już upa­dała. Potrze­bo­wała odpo­wie­dzi, natych­miast!

Bie­gła coraz szyb­ciej, brą­zowe kosmyki wypa­dły z lek­kiego upię­cia. Jej sza­fi­rowe oczy pie­kły od łez, które spły­wały wart­kim stru­mie­niem po twa­rzy. Prze­bie­gła przez ogrody, a wszyst­kie napo­tkane pawie umy­kały jej z drogi. Służki i możni z zasko­cze­niem obser­wo­wali ją, szep­cząc do sie­bie skon­ster­no­wani.

Chwy­ciła mate­riał sukni, by nie potknąć się na scho­dach pro­wa­dzą­cych do zamku. Wbie­gła przez wrota, prze­mknęła przez kory­ta­rze, aż w końcu dotarła do biblio­teki, gdzie miała nadzieję odna­leźć jed­nego ze swo­ich rodzi­ców.

Zatrzy­mała się w wej­ściu, dostrze­ga­jąc obojga sie­dzą­cych przy sto­liku. Sączyli wino, jakby świę­to­wali wielki suk­ces. Skrzy­wiła się: ich zwy­cię­stwo, wspa­niałe nowiny dla kró­le­stwa, były oku­pione przy­szło­ścią Mor­gan.

– To żart, prawda? – powta­rzała sobie te słowa, odkąd prze­czy­tała list.

Gideon i Kor­dia wymie­nili się spoj­rze­niami, by póź­niej utkwić wzrok w roz­czo­chra­nej i zala­nej łzami księż­niczce.

– Usiądź, kocha­nie – powie­działa łagod­nie kró­lowa. Uzbro­joną w bogato zdo­bione pier­ście­nie dło­nią pokle­pała fotel obok swo­jego.

– Nie!

– Mor­gan. – Tym razem wtrą­cił się ojciec. – Pro­szę, poroz­ma­wiajmy.

Z dwojga kró­lew­skiej pary to ojciec był mniej surowy. Miała wra­że­nie, że to jej matka dzier­żyła wła­dzę zarówno w sypialni, jak i w całym zamku.

Mor­gan pocią­gnęła nosem i usia­dła nie­dbale na jed­nym z mięk­kich foteli, a wzrok utkwiła w swo­ich drżą­cych dło­niach. Co chwilę jej cia­łem tar­gał dreszcz prze­ra­że­nia i było coraz bar­dziej duszno. Nie mogła się sku­pić, więc roz­glą­dała się gorącz­kowo w poszu­ki­wa­niu drogi ucieczki. Zgar­biła się, gdy zdała sobie sprawę, że zna­la­zła się w sytu­acji bez wyj­ścia. Miała ochotę wto­pić się w fotel i uda­wać, że znik­nęła. Zazwy­czaj piękna biblio­teka była jed­nym z jej ulu­bio­nych miejsc, a obec­nie ją przy­tła­czała, jakby białe regały z księ­gami stały się wyż­sze niż zazwy­czaj, a bal­kony zaraz miały się zawa­lić. Nie cie­szyło jej nawet słońce malu­jące pro­mie­niami wzory na drew­nia­nym par­kie­cie.

– Chcie­li­śmy wkrótce cię poin­for­mo­wać, ale nie sądzi­li­śmy, że Ostar i Far poczy­nią tak szybko kolejne kroki – wyja­śniła Kor­dia, wyry­wa­jąc księż­niczkę z zamy­śle­nia.

Gideon nalał do pustego kie­li­cha czer­wone wino. Podał go córce, licząc, że zdoła jakoś wyrwać ją ze stanu otę­pie­nia.

Mor­gan nie miała ochoty ani się odzy­wać, ani wypić trunku. Domy­ślała się, że wino pozwo­li­łoby na chwilę ukoić jej nerwy, jed­nak o poranku myśli zaata­ko­wa­łyby ją ze zdwo­joną siłą. Zaczęła ważyć za i prze­ciw. W tym sta­nie nie potrze­bo­wała wiele, by pod­łoga stała się chy­bo­tliwa, a świat wiro­wał. I bez alko­holu czuła się podob­nie.

– Nie mie­li­śmy wyj­ścia – cią­gnął Gideon. – Nie docze­ka­li­śmy się dzie­dzica.

Spo­glą­dał na córkę łagod­nym wzro­kiem. Miał tęczówki pra­wie tak samo nie­bie­skie jak ona. Ciemne włosy odzie­dzi­czyła po matce, król bowiem od zawsze miał jasne, cien­kie włosy. Odkąd się prze­rze­dziły, golił się na łyso. Mor­gan prze­nio­sła spoj­rze­nie z ojca na kie­lich.

Pole­ro­wane sre­bro odbi­jało znie­kształ­cone rysy twa­rzy księż­niczki. Zasta­no­wiła się jesz­cze chwilę i szybko wychy­liła całą jego zawar­tość, złud­nie cze­ka­jąc na szyb­kie efekty.

Kor­dia cmok­nęła z dez­apro­batą i zabrała kie­lich córce, oba­wia­jąc się pijac­kiego skan­dalu.

– Prze­cież macie mnie – powie­działa słabo, jakby sama nie wie­rzyła w moc swo­ich słów.

– Wiesz, kocha­nie, że to tak nie działa – odparła kró­lowa, a jej ciem­no­zie­lone tęczówki bacz­nie śle­dziły każdy gest córki.

– Więc posta­no­wi­li­ście mnie sprze­dać? – Mor­gan wbiła wście­kłe spoj­rze­nie w matkę.

Nie spo­dzie­wała się po nich cze­goś takiego. Zdra­dzono ją, prze­han­dlo­wano. Chwila mil­cze­nia prze­dłu­żała się nie­bez­piecz­nie. Powie­trze zgęst­niało, a dro­biny kurzu zawi­sły zło­wrogo.

– Nawet nie spy­ta­li­ście mnie o zgodę – wark­nęła Mor­gan. – Mam prze­cież czas!

– Masz dzie­więt­na­ście lat! – Kor­dia pod­nio­sła głos. – W nie­któ­rych czę­ściach świata była­byś już nie­chcianą starą panną, a kobieta nie może rzą­dzić! Oba­lono by cię, zanim jesz­cze korona spo­czę­łaby na two­ich skro­niach!

Król wstał i zła­pał drobną rękę córki. Zamknął ją w uści­sku doda­ją­cym otu­chy. Księż­niczka prych­nęła, wyry­wa­jąc dłoń. Wstała gwał­tow­nie, a świat zawi­ro­wał. By­naj­mniej nie była to wina trunku. Zro­biło jej się słabo, gor­set uci­skał coraz moc­niej, a serce już nie galo­po­wało, ale mknęło szyb­kim ryt­mem.

Gideon chciał ją zła­pać, ale powstrzy­mała go gestem.

– Brzy­dzę się… – powie­działa. – Brzy­dzę się wami. – Głos Mor­gan drżał nie­mal tak samo jak ona. Poczuła gorycz w gar­dle.

Kor­dia wstała w mil­cze­niu i wbiła wście­kłe spoj­rze­nie w księż­niczkę. Unio­sła rękę i nim zdą­żyła się powstrzy­mać, wymie­rzyła jej poli­czek, za któ­rym podą­żył pie­kący ból.

Odwró­ciła wzrok i zaci­snęła powieki, bojąc się spoj­rzeć matce w oczy.

– Kor­dia?! Co z tobą?! – Gideon otwo­rzył sze­roko oczy. Zapewne nie dowie­rzał tej sce­nie, bo ni­gdy nie widział swo­jej uko­cha­nej w takim sta­nie.

– Ja… – zawa­hała się. – Mor­gan, kocha­nie, prze­pra­szam – jęk­nęła kró­lowa, zda­jąc sobie sprawę ze swego czynu.

Księż­niczka przy­ci­snęła dłoń do twa­rzy. Jej lico pul­so­wało bólem. Gdyby to było zwy­kłe ude­rze­nie, następ­nego dnia nie mia­łaby po nim śladu. Zda­wała sobie sprawę, że przez zdo­biące palce Kor­dii pier­ście­nie zakwitną na jej policz­kach siniaki.

Wymi­nęła w mil­cze­niu rodzi­ców i bie­giem puściła się do swo­jej kom­naty.

Sprze­dali ją, oddali bez słowa wyja­śnie­nia, bez moż­li­wo­ści zde­cy­do­wa­nia, i to komu!

„Vin­cent Silver­bone” – pomy­ślała.

Gorzej nie mogli jej wydać.

Vin­cent

Ludzie zapo­mi­nali, że może i był nie­mową, ale wciąż sły­szał.

Latami był świad­kiem debat, intryg i zaku­li­so­wych, poli­tycz­nych roz­gry­wek. Nie prze­szka­dzało mu to i wręcz wysłu­gi­wał się swoim sta­nem, by zdo­by­wać inte­re­su­jące infor­ma­cje. Bez skru­pu­łów je póź­niej wyko­rzy­sty­wał, zysku­jąc wpływy i konek­sje.

„Mil­czący książę, gor­szy z braci, ujma na kró­lew­skim hono­rze”.

Ze względu na sta­tus księ­cia obe­lgi szep­tano za jego ple­cami. Żadna mu nie umknęła. Z cza­sem prze­stał się nimi przej­mo­wać. Zda­rzało mu się mścić, ale zazwy­czaj ktoś wyjąt­kowo musiał zaleźć mu za skórę.

Vin­cent cze­kał, aż jego ofiara zapo­mni o spra­wie i ude­rzał w naj­mniej spo­dzie­wa­nym momen­cie. Wyrę­czał się najem­ni­kami i nikt nie był w sta­nie powią­zać księ­cia z pobi­ciami, znik­nię­ciami czy pod­pa­le­niami. Nim wydał wyrok, upew­niał się o winie nie­szczę­śnika. Nie uwa­żał się za okrut­nego. Po pro­stu odpła­cał pięk­nym za nadobne.

W tam­tym momen­cie wście­kłość nie mogła zna­leźć ujścia. Zakra­dała się jak cień i przej­mo­wała wła­dzę nad emo­cjami.

Gdyby mógł, wykrzy­czałby prze­kleń­stwa we wszyst­kich zna­nych mu języ­kach.

Ojciec stwier­dził, że wie­ści z Sza­fi­ro­wego Zamku to dla niego szansa. Vin­cent wykrzy­wił usta w gorz­kim uśmie­chu. On jej nie dostrze­gał.

Pomimo swo­body, jaką mu dawano, miał dosyć życia w cie­niu kró­lew­skiej rodziny. Nie miał jed­nak ochoty się żenić. Życie samot­nika mu odpo­wia­dało. Gdyby nie star­szy brat, Jer­kan, już dawno uciekłby i popły­nął w nie­znane. Poczuł się zdra­dzony, jak wyści­gowy koń, który naj­lep­sze czasy miał już za sobą. Wysta­wiono go na sprze­daż, a gdy tylko nada­rzyła się oka­zja, dobito targu, pła­cąc za niego pokaźną sumę.

W tym przy­padku cho­dziło o wpływy i wła­dzę, jaką zyska­łaby Srebrna Twier­dza. Ostar twier­dził, że to przy­pie­czę­to­wa­nie przy­jaźni, Vin­cent nato­miast uwa­żał to za non­sens.

„Kto da wię­cej!” – iro­ni­zo­wał w myślach. Dobrze wie­dział, kto.

Prych­nął – tyle był w sta­nie z sie­bie wykrze­sać.

Mógł krzy­czeć, ale i tak nie skle­ciłby żad­nych słów. Z jego ust wypadłby tylko nie­dbały beł­kot.

Przez moment chciał zapi­sać wszystko to, co odczu­wał w tam­tym momen­cie i rzu­cić per­ga­min w ogni­sko albo scho­wać listę nie­szczęść, jakie go spo­tkały do butelki i uto­pić w sza­fi­ro­wych wodach pobli­skiego jeziora. Mimo­wol­nie, wyobra­ża­jąc sobie tę scenę, jego myśli popły­nęły do nie­chcia­nej wybranki.

Widział ją tylko raz.

Eks­cen­tryczna dzie­wu­cha. Jej wargi nie prze­sta­wały się poru­szać, wyrzu­ca­jąc z sie­bie kolejne słowa, zda­nia i nie­koń­czące się opo­wie­ści. Prze­wró­cił oczami, gdy umysł pod­su­nął mu obraz roze­śmia­nej twa­rzy księż­niczki. Bry­lo­wała w towa­rzy­stwie, czu­jąc się wśród dam jak ryba w wodzie.

W jej żyłach pły­nęła potężna magia, któ­rej nawet nie umiała dobrze wyko­rzy­stać. Trwo­niła swój talent na infan­tylne sztuczki. Tam­tego dnia odda­lił się, gdy Mor­gan wycza­ro­wała sza­fi­rowe ptaszki lata­jące nad gło­wami moż­nych. Pokaz skoń­czył się kata­strofą, bo kilka wplą­tało się w bujne fry­zury dam i musiała inter­we­nio­wać kró­lowa Kor­dia, roz­sy­pu­jąc je w krysz­ta­łowy pył. Jej matka była roz­tropna. Nie mar­no­wała talentu na bła­hostki.

Nie przy­kła­dał do tego spo­tka­nia wagi. Nie myślał, że kie­dy­kol­wiek przyj­dzie mu jesz­cze raz ją zoba­czyć. Nie znał jej, ale tam­ten widok wystar­czył, by wyro­bić sobie opi­nię.

Ow­szem, urodę miała godną księż­niczki, ale w życiu nie cho­dziło tylko o to. Gdyby potrze­bo­wał pięk­nej dziewki, poszedłby do zamtuza i zaspo­koił swoje potrzeby. Nie musiałby nawet prze­sad­nie pro­sić. Kobiety uwa­żały go za przy­stoj­nego i lgnęły do niego sku­szone odkry­ciem prawdy, ukry­tej w plot­kach. Jesz­cze bar­dziej inte­re­so­wał je wypchany po brzegi mie­szek ze sre­brem.

Szedł prze­stron­nym kory­ta­rzem, a przez wąskie okna wle­wały się ostat­nie pro­mie­nie słońca. Odgłos pod­ku­tych butów z cho­le­wami odbi­jał się od pustych, kamien­nych ścian. Miał wra­że­nie, że prze­strzeń się zmniej­sza, jakby mury się prze­su­wały i za chwilę miały go zgnieść.

Przy­spie­szył kroku, zaci­ska­jąc coraz moc­niej pię­ści.

Cze­kał na zmierzch, aż noc zakrad­nie się w zaka­marki Srebr­nej Twier­dzy, zagar­nia­jąc ją dla sie­bie. Czuł się wtedy bez­pieczny, liczył, że mrok ukoi jego nerwy.

Trza­snął drzwiami, wcho­dząc do swo­jej kom­naty, wiecz­nie ską­pa­nej w pół­mroku. Książę nie odsu­wał czar­nych zasłon, a świa­tła dostar­czały jedy­nie świece i meta­lowe kan­de­la­bry.

Ode­tchnął, gdy zna­lazł się w swo­jej przy­stani. Ta świa­do­mość dodała mu otu­chy i nieco spo­wol­niła kotłu­jące się myśli.

Nie chciał wystaw­nej izby. Stało tu jedy­nie pro­ste łóżko, kre­dens na alko­hole, biblio­teczka, dwa fotele i sto­lik, na któ­rym cze­kała karafka z winem i kie­lich.

Kusiła go kąpiel, przy­go­to­wana już za para­wa­nem. Utkwił jed­nak wzrok w winie. Uznał, że przyda mu się bar­dziej niż kąpiel.

Chwilę póź­niej opadł na jeden z obi­tych brą­zo­wym welu­rem foteli i przy­ci­snął palce do skroni. Jego głowa pul­so­wała, jakby ktoś pró­bo­wał prze­bić czaszkę od środka. Nerwy i nad­miar wra­żeń odci­snęły piętno, obja­wia­jąc się sil­nym bólem.

Prze­cze­sał szczu­płymi pal­cami szare włosy, by póź­niej ukryć twarz w dło­niach. Zaci­snął powieki, ukry­wa­jąc cze­ko­la­dowe tęczówki. Ni­gdy nie myślał o sobie jako o peł­no­praw­nym księ­ciu, a wielu nawet nie uwa­żało go za god­nego tego tytułu. Tym­cza­sem oże­nek z księż­niczką miał mu przy­nieść w przy­szło­ści koronę Sza­fi­ro­wej Kra­iny. Nie­stety, musiałby przez to wyjść z cie­nia, który był mu przy­ja­cie­lem.

Się­gnął po karafkę i kie­lich z pobli­skiego sto­lika. Wypeł­nił go po same brzegi, po czym jed­nym hau­stem wlał w sie­bie cierp­kie wino. Skrzy­wił się, gdy gorycz roz­lała się po języku i gar­dle. Napeł­nił kie­lich kolejny raz i z trza­skiem odło­żył karafkę na kamienny blat.

Czuł się przy­tło­czony, jakby nosił na bar­kach wielki cię­żar – kamień węgielny swego losu. Roz­piął nie­dbale kilka guzi­ków ciem­nej koszuli. Nie chciały współ­pra­co­wać, więc zerwał z sie­bie odzie­nie i rzu­cił w kąt jak szmatę.

Oparł się, odnaj­du­jąc wygodną pozy­cję. Się­gnął po kie­lich i tym razem upił jedy­nie łyk. Drugą rękę wycią­gnął przed sie­bie. Sku­pił się i stwo­rzył lewi­tu­jącą w powie­trzu srebrną kulkę. Prze­krzy­wił głowę, wygiął usta w iro­ni­zu­ją­cym uśmie­chu. Spra­wił, że przed­miot stał się płyn­nym meta­lem, wpra­wił go w ruch i prze­pla­tał mię­dzy pal­cami. Jasna ciecz wiła się po skó­rze jak wąż. Po chwili znów stała się kulką, a książę zmie­nił metal w nie­wiel­kiego ptaszka, przy­po­mi­na­ją­cego kształ­tem wró­bla, któ­rego stwo­rzyła kie­dyś Mor­gan.

„Sza­fi­rowa księż­niczka… – zamy­ślił się książę, po czym wes­tchnął. Zgiął nad­gar­stek, a pta­szek prze­mknął przez kom­natę, roz­bił się z łosko­tem o ścianę i zamie­nił w sre­brzy­sty pył. – Jakby los nie­wy­star­cza­jąco mnie poka­rał”.

Rozdział 2

Moral­ność

Vin­cent

Obu­dził się w fotelu. Ze snu wyrwało go puka­nie, które powoli prze­ra­dzało się w upo­rczywe wale­nie. Miał wra­że­nie, że jesz­cze chwila, a zawiasy pusz­czą i drzwi wpadną do środka.

Domy­ślał się, kto stoi po dru­giej stro­nie.

Ode­tchnął głę­boko i zamru­gał kilka razy, pró­bu­jąc strzep­nąć resztki snu z powiek. Wszyst­kie kości bolały go od nie­wy­god­nej pozy­cji, w któ­rej zasnął. Kie­lich leżał na ziemi, a na stole walało się kilka opróż­nio­nych bute­lek wina. Pozo­sta­ło­ści trunku spla­miły mar­mu­rowy sto­lik i jego jasne, lniane spodnie. Nawet pod­łoga lepiła się w miej­scu zasty­głej, win­nej plamy.

Dźwi­gnął się z tru­dem i o mało nie stra­cił rów­no­wagi. Naj­wi­docz­niej tru­nek na­dal krą­żył w jego ciele. Głowa wciąż pul­so­wała i miał wra­że­nie, że ból się nasi­lił. Ści­snął pal­cami miej­sce u nasady nosa i zmarsz­czył brwi, zaci­ska­jąc powieki. Nie pomo­gło.

Powłó­czył do drzwi, roz­su­nął rygiel i otwo­rzył je na oścież, zapra­sza­jąc nie­dba­łym gestem swego gościa.

– Wyglą­dasz jak gówno. – Jer­kan wszedł pew­nie, obda­rza­jąc brata peł­nym roz­ba­wie­nia uśmie­chem.

Gdy Vin­cent zatrza­snął za nim drzwi, miał wra­że­nie, że łoskot roz­szedł się w jego gło­wie, a nie po izbie.

Star­szy brat spoj­rzał na niego z góry, co nie było znów takie trudne, bo prze­wyż­szał, i tak dość wyso­kiego Vin­centa, o głowę. Bra­cia mieli podobne, ostre rysy twa­rzy, jed­nak Jer­kana wyróż­niały dużo ciem­niej­sze włosy, piegi i haczy­ko­waty nos. Nosili podobne fry­zury, z tym że przy­szły król przy­kła­dał wię­cej uwagi do swo­jego wyglądu. Pasma wło­sów nosił zawsze nie­na­gan­nie zacze­sane do tyłu, a krót­sze boki sta­ran­nie golił na krótko. W prze­ci­wień­stwie do Vin­centa, który, pomimo regu­lar­nych wizyt kró­lew­skiego fry­zjera, nosił włosy w nie­ła­dzie.

– Mogłeś powie­dzieć, że urzą­dzasz bie­siadę. Chęt­nie dotrzy­mał­bym ci towa­rzy­stwa. – Jer­kan z obrzy­dze­niem prze­su­nął jedną z bute­lek i usiadł na fotelu, omi­ja­jąc plamę na pod­ło­dze.

Młod­szy z braci spoj­rzał na niego surowo, prze­wró­cił oczami i nie przej­mu­jąc się bała­ga­nem, wró­cił do sto­lika, zaj­mu­jąc to samo miej­sce co wcze­śniej. Prze­cze­sał tłu­ste włosy i odchy­lił się na opar­ciu, sku­pia­jąc wzrok na ciem­nych bel­kach bie­gną­cych po sufi­cie.

Miał żal do brata. Wie­dział, jaki Vin­cent ma sto­su­nek do świata, a jed­nak nie wsta­wił się za nim i nie zapro­te­sto­wał w jego imie­niu. Stał tylko i przy­glą­dał się, gdy ojciec wyda­wał na niego wyrok.

– Daj spo­kój! Może nie będzie tak źle? Pomyśl o moż­li­wo­ściach. – Jer­kan prze­su­wał butel­kami po bla­cie, aż zna­lazł jedną, któ­rej Vin­cent nie opróż­nił poprzed­niego wie­czoru. Chwy­cił butelkę i zaczął w nią stu­kać pal­cami. Ude­rze­nie każ­dego ze srebr­nych pier­ścieni o szkło potę­go­wało ból głowy młod­szego z braci.

Vin­cent łyp­nął na niego z ukosa, wykrzy­wia­jąc przy tym usta w gry­ma­sie. Jak na komendę Jer­kan prze­stał draż­nić brata.

Rozu­mieli się bez słów.

Czę­sto Vin­cent uży­wał spe­cjal­nych gestów, dzięki któ­rym komu­ni­ko­wał się z ludźmi z naj­bliż­szego oto­cze­nia. Znaki ukła­dane dłońmi nie prze­ka­zy­wały co prawda wszyst­kich myśli dosłow­nie, ale język gestów wciąż był w fazie opra­co­wa­nia. W wielu czę­ściach świata róż­nił się od sie­bie, cza­sami docho­dziło nawet na tym tle do błęd­nych inter­pre­ta­cji, co pro­wa­dziło do więk­szych lub mniej­szych afer.

Z mniej waż­nymi oso­bami Vin­cent wymie­niał kore­spon­den­cję, a cza­sami uda­wał, że i tego nie potrafi. Tak było wygod­niej, ludzie go lek­ce­wa­żyli i mógł wtedy w pełni wyko­rzy­sty­wać swój stan, dzia­ła­jąc po cichu.

– Dobre? – zapy­tał Jer­kan, wska­zu­jąc trzy­maną w dłoni butelkę.

Młod­szy z braci przy­tak­nął i przy­gar­bił się, pró­bu­jąc scho­wać się przed świa­tem. Jego towa­rzysz uniósł wino w geście toa­stu i wyżło­pał zawar­tość butelki w eks­pre­so­wym tem­pie. Wes­tchnął i roz­ło­żył się na fotelu jak król na tro­nie.

– Zde­cy­do­wa­nie musisz podać je na weselu. – Jer­kan wyszcze­rzył się w kpią­cym uśmie­chu.

Vin­cent zapra­gnął rzu­cić jedną z bute­lek w brata, ale powstrzy­mał się, obda­rza­jąc go jedy­nie prych­nię­ciem i gorz­kim uśmie­chem. Wyko­nał rękoma kilka gestów ukła­da­ją­cych się w słowa:

– Jak twoja żona, bra­ciszku? – Jed­no­cze­śnie posłał bratu wyzy­wa­jące spoj­rze­nie.

Jer­kan uśmiech­nął się dziko.

– Na moje szczę­ście podróż Kai w rodzinne strony się prze­dłu­żyła. Podej­rze­wam, że winien jest temu jeden z jej daw­nych kochan­ków, ten z ciem­nymi kędzio­rami na gło­wie. – Teatral­nie okrę­cił sobie jeden z kosmy­ków wokół palca. – Taki układ mi odpo­wiada, oboje znamy swoje obo­wiązki i jed­no­cze­śnie jeste­śmy wolni. Musimy tylko nie rzu­cać się w oczy z naszymi pod­bo­jami. – Wes­tchnął prze­cią­gle. – Widzia­łeś nową służkę? Tą z sze­ro­kimi bio­drami i jasnym war­ko­czem do pasa? Ach… – Twarz Jer­kana przy­brała coś na kształt roz­ma­rzo­nego chłopca, który dopiero odkry­wał, czym jest przy­jem­ność. – Mia­łem cudowną noc. Może twoja przy­szła żona też zgo­dzi się na taki układ? Widzia­łem ją kie­dyś na jed­nym z przy­jęć, uro­dziwa jest.

– I co z tego? To cho­dząca kata­strofa. Poza tym wąt­pię, nie wiem. – Vince prze­stał na chwilę gesty­ku­lo­wać. – Nie chcę o tym myśleć.

– Roz­ma­wia­łeś z nią choć raz?

Vin­cent łyp­nął na brata spode łba. Wie­dział, że sar­kazm to nie­od­łączna część Jer­kana, a jed­nak zapra­gnął go udu­sić. Zamiast tego wziął głę­boki oddech i poki­wał prze­cząco głową.

– Cie­kawe, czy jest taka cno­tliwa, na jaką wygląda. – Jer­kan uśmiech­nął się paskud­nie.

– Nie waż się jej tknąć! – Vin­cent zro­bił groźną minę i wal­nął pię­ścią w stół. Butelki zabrzę­czały, kilka upa­dło, jedna poto­czyła się po bla­cie i spa­dła, roz­bi­ja­jąc się na par­kie­cie. Może nie chciał się żenić, ale nie uwa­żał związ­ków takich jak Jer­kana i Kayi za nor­malne, a jego brat o tym wie­dział. Tego typu rela­cje nale­żały do popu­lar­nej prak­tyki na dwo­rach, tajem­nica, o któ­rej wszy­scy wie­dzieli, ale nikt nie śmiał mówić o niej gło­śno. Zazwy­czaj cier­piała na tym repu­ta­cja obiek­tów zain­te­re­so­wa­nia wysoko uro­dzo­nych i Vin­cent nie mógł pozwo­lić, by Mor­gan ucier­piała w grze moż­nych. Nie zasłu­gi­wała na to, nawet jeżeli jej nie cier­piał.

„Czy kie­dy­kol­wiek mógłby zdra­dzić?”

Pomy­ślał o żonie brata. Kaya była silna, nale­żała do kobiet twardo stą­pa­ją­cych po ziemi, wie­działa, czego i kogo chce. Mor­gan nato­miast wyda­wała mu się zwiewna i deli­katna, tak łatwa do zra­nie­nia.

Ni­gdy nie był w sta­łym związku. Tym bar­dziej nie myślał o ślu­bie. Nie chciał go i w jed­nej chwili zapra­gnął do niego nie dopu­ścić. Jesz­cze nie wie­dział, jak to zrobi, ale nie obcho­dził go skan­dal, jaki wywoła. Zda­wał sobie też sprawę, że być może zła­mie tym swoją wybrankę.

„Swoją?” – pomy­ślał. Prze­cież nie miał moż­li­wo­ści wybrać. Nie była „jego”.

– Nie wiem, o czym myślisz, ale minę masz nie­tęgą. – Jer­kan wyrwał Vin­centa z roz­my­ślań. – Domy­ślam się, że nie masz ochoty na wspólne śnia­da­nie. Przy­ślę kogoś. – Wstał i popra­wił ide­al­nie skro­jony, ciem­no­zie­lony sur­dut. Nim wyszedł, pod­szedł do brata, pokle­pał go po ramie­niu i dodał pokrze­pia­jąco: – Cokol­wiek posta­no­wisz, wiedz, że jestem z tobą, bra­ciszku.

Został sam, on i jego myśli, krzyk, uwię­ziony wewnątrz umy­słu.

I tak był gor­szym z braci, tym, po któ­rym można było się spo­dzie­wać kło­po­tów. Kolejna, cho­ciaż spek­ta­ku­larna farsa nic by nie zmie­niła.

Spoj­rzał w stronę okien. Wzdłuż kra­wę­dzi ciem­nych, cięż­kich zasłon, sączyło się świa­tło dnia. Ścią­gnął z sie­bie buty, brudne spodnie i bie­li­znę. Prze­szedł za para­wan, gdzie cze­kała na niego już lodo­wata kąpiel.

Odgo­nił wszel­kie myśli krą­żące wokół ślubu, miał jesz­cze czas, za to musiał sku­pić się na dzi­siej­szym wie­czo­rze.

Wizyta jego brata wyrwała go z rutyny, a cze­kało na niego zada­nie, które od pew­nego czasu spę­dzało mu sen z powiek. Jak naj­szyb­ciej chciał pozbyć się kaca i przy­wró­cić pracę swo­jego umy­słu na wła­ściwe tory.

Od jakie­goś czasu sły­szał o magiku roz­gła­sza­ją­cym wie­ści o tajem­ni­czym arte­fak­cie. Nor­mal­nie nie zwró­ciłby uwagi na tego typu plotki, ale ów czło­wiek twier­dził, że wszedł w posia­da­nie jed­nego z frag­men­tów mistycz­nego przed­miotu. Potwier­dzał to fakt, że mógł cza­ro­wać, cho­ciaż były to pro­ste, bzdurne sztuczki. Mogły być ilu­zją lub fak­tycz­nie w jakiś spo­sób posiadł moż­li­wość kon­tro­lo­wa­nia danej Sfery – w tym przy­padku zło­tej. Po poka­zie nie chciał nikomu poka­zać stwo­rzo­nych przez sie­bie zło­tych kart.

Sfer było sie­dem: Złoto, Sre­bro, Sza­fir, Szma­ragd, Rubin, Kwarc i zapo­mniana Magia Kości. Zagad­nie­nie było o tyle cie­kawe, że tylko człon­ko­wie kró­lew­skiego rodu posia­dali magiczne moce. Zwią­zane były z arte­fak­tami cha­rak­te­ry­stycz­nymi dla każ­dej z Krain: Złota Klamra, Srebrna Ręko­jeść, Sza­fir, Szma­ragd, Rubin i Kwar­cowe Ostrze. Nie wia­domo było, z czym zwią­zano kości. Magik mógł oka­zać się szar­la­ta­nem albo, na co liczył Vin­cent, był nie­ślub­nym dziec­kiem wysoko posta­wio­nego członka rodu Zło­tej Przy­stani. Zyskałby dzięki temu kartę prze­tar­gową, gdyby aku­rat potrze­bo­wał odpo­wied­niej przy­sługi.

Tak czy ina­czej musiał naj­pierw dowie­dzieć się prawdy.

Wziął długą kąpiel, która nie uko­iła do końca wszyst­kich ner­wów. Stał chwilę w mil­cze­niu, drżał z zimna, a woda ciur­kiem ście­kała z jego wło­sów. Usły­szał, jak drzwi się otwie­rają i po chwili zamy­kają – nie zdą­żył zare­ago­wać. Kroki zbli­żały się szybko i służka, która nie zauwa­żyła go sto­ją­cego za para­wa­nem gwał­tow­nie roz­su­nęła zasłony.

Ostre świa­tło wlało się do środka. Syk­nął prze­cią­gle, mru­żąc oczy.

Kobieta odwró­ciła się, zrzu­ca­jąc przy tym jeden ze sto­ją­cych na kre­den­sie kan­de­la­brów na pod­łogę. Brzęk metalu poniósł się po kom­na­cie.

Zasło­niła usta dłońmi, wpa­tru­jąc się w nagą syl­wetkę księ­cia.

Prze­śli­zgnął spoj­rze­niem po ciele drob­nej blon­dynki. Przez ramię prze­wie­szony miała długi war­kocz, far­tuch cia­sno opi­nał talię i eks­po­no­wał szer­sze bio­dra.

Uśmiech­nął się pod nosem, już wie­dział, że poja­wie­nie się tej kon­kret­nej słu­żą­cej to sprawka star­szego brata. Zauwa­żył rumie­niec roz­le­wa­jący się na jej policz­kach i wzrok, któ­rym go poże­rała. Zbli­żył się nie­znacz­nie, pró­bu­jąc odgad­nąć inten­cje kobiety. Dobrze wie­dział, że dość spora część młó­dek pró­bo­wała tra­fić do kró­lew­skiej służby nie tylko ze względu na godziwe wyna­gro­dze­nie. Liczyły, że ktoś ze szla­chet­nie uro­dzo­nych je zauważy. Cza­sami cho­dziło im po pro­stu o dobrą zabawę.

– P-pro­szę wy-wyba­czyć – jąkała się zagu­biona, nie odry­wa­jąc wzroku od Vin­centa. – Ja… – Nie skoń­czyła, podej­rze­wał, że dobrze wie­działa, że zasta­nie go w kom­na­cie.

Zro­bił kolejny krok.

Służka wycią­gnęła drobną dłoń, prze­su­wa­jąc po szczu­płym, ale umię­śnio­nym tor­sie księ­cia. Utkwiła nie­bie­skie oczy w jego ustach. Vin­cent znów się zbli­żył, zmu­sza­jąc służkę, by oparła się ple­cami o szybę. Jedną ręką pod­parł się o zimne szkło, drugą się­gnął po war­kocz, który zaczął owi­jać sobie wokół dłoni. Ści­snął go moc­niej i lekko pocią­gnął. Z ust służki wydo­stało się ciche wes­tchnie­nie, po czym uśmiech­nęła się do niego zalot­nie. Przy­mru­żyła powieki, gdy książę pochy­lił się, omia­ta­jąc jej szyję odde­chem. Musnął ustami skórę tuż pod uchem i poczuł, jak jej ciało się roz­luź­nia.

Posta­no­wił, że wie­czorna sprawa może pocze­kać, a resztę ner­wów ukoi w ramio­nach pięk­nej blon­dynki.

Mor­gan

Mor­gan sie­działa przed dużym lustrem w ozdob­nej ramie i oglą­dała poli­czek, który zaszedł fio­le­tem. Twarz w miej­scu siniaka pul­so­wała nie­zno­śnie. Oczy miała opuch­nięte od wyla­nych przez całą noc łez.

– Ciężko będzie ukryć to pod maki­ja­żem. – Wes­tchnęła do swego odbi­cia.

Na bla­cie leżało mnó­stwo poma­dek, pudrów i innych spe­cy­fi­ków, przy­sła­nych przez jej matkę. Ten gest powięk­szył dystans zro­dzony poprzed­niego dnia. Na łóżku cze­kała suk­nia, rów­nież wybrana przez jej matkę. Bogato zdo­biony gor­set i obszerna spód­nica miały odcień kre­mo­wej bezy, do któ­rej poprzy­cze­piano nie­bie­skie, aksa­mitne motylki. Patrząc na suk­nię, Mor­gan robiło się tak samo nie­do­brze jak na wspo­mnie­nie o przy­szłych zaślu­bi­nach. Miała ochotę zerwać zwiewne bal­da­chimy zwie­sza­jące się nad łóż­kiem, poroz­dzie­rać je i razem z kre­acją wyrzu­cić przez okno.

Szybko odgo­niła te myśli, chciała jed­nak w sub­telny spo­sób posta­wić się Kor­dii, sku­piła się więc na deta­lach sukni i zamie­niła mate­ria­łowe owady w sza­fi­rowe, krysz­ta­łowe motylki. Roz­pierz­chły się po kom­na­cie, latały wokół głowy księż­niczki, do czasu, aż do pomiesz­cze­nia weszła Astrid, dwórka i jej jedyna przy­ja­ciółka. Miała obfite, kobiece kształty, pod­kre­ślone przez pięk­nie opi­na­jący biust gor­set, tym razem w kolo­rze jasno­zie­lo­nym. Pełne usta zawsze malo­wała w odcie­niu pasu­ją­cym do kasz­ta­no­wych, spły­wa­ją­cych kaskadą wło­sów.

Smu­tek powoli prze­ra­dzał się w coraz moc­niej wzbie­ra­jący w jej wnę­trzu gniew. Poprzed­niego dnia nie miała oka­zji poroz­ma­wiać z przy­ja­ciółką, więc teraz wszyst­kie emo­cje wzięły górę. W uszach zaczęło jej pisz­czeć, sku­piła się na motyl­kach, które naj­pierw zaczęły pękać, a póź­niej roz­wa­liły się na drobne, nie­re­gu­larne kamienne grudki. Z trza­skiem spa­dły na pod­łogę i poto­czyły się pod stopy Astrid. Mor­gan spoj­rzała smutno w piwne oczy swo­jej towa­rzyszki.

– Och, Mor­gan – jęk­nęła, widząc twarz księż­niczki. – Tak mi przy­kro.

– To mój naj­mniej­szy pro­blem. – Ode­tchnęła głę­boko, nagle nawet luźna, zwiewna koszula zaczęła ją draż­nić i uci­skać. – Moja matka wpa­dła w jakiś amok i stała się kon­tro­lu­ją­cym wszystko potwo­rem. Po naszej kłótni miała czel­ność przy­słać mi nowy jadło­spis, bo prze­cież muszę trzy­mać dietę, przy­słała kar­net z wytycz­nymi zbli­ża­ją­cego się balu i naka­zała wszyst­kim służ­kom rapor­to­wać o moim sta­nie i humo­rach. I to wszystko, nim minęły dwie godziny od tego. – Otwo­rzyła sze­rzej oczy, wska­zu­jąc swój obity poli­czek.

Astrid zro­biła kwa­śną minę.

– Nie! – sap­nęła Mor­gan. – Tobie też kazała mnie szpie­go­wać?

– Nie­stety. Pokaż, zoba­czymy, co da się z tym zro­bić. – Pode­szła, a pod jej sto­pami zachrzę­ściły resztki motyli.

Zła­pała księż­niczkę za rękę i popro­wa­dziła pod wiel­kie okna, skąd roz­po­ście­rał się widok na kró­lew­skie ogrody, a obli­cze Mor­gan oświe­tliły natu­ralne pro­mie­nie słońca. Pod­parła dło­nią jej brodę i zaczęła oglą­dać twarz, na zmianę odwra­ca­jąc głową na prawo i lewo.

– Szkoda, że usu­nę­łaś motylki z sukni. – Znów chwy­ciła jej rękę i z powro­tem usa­dziła przy toa­letce. Widząc wście­kłe spoj­rze­nie księż­niczki, dodała: – No co, widzia­łam, jak ją szy­kują.

– I co z tymi motyl­kami? – Mor­gan zwie­siła wzrok, poczuła się źle, podej­rze­wa­jąc przy­ja­ciółkę o zmowę z kró­lową.

– Mogła­bym wtedy zro­bić obszer­niej­szy maki­jaż, ukryłby zasi­nie­nie pod okiem, teraz za bar­dzo nie mam do czego dobrać podob­nego odcie­nia.

– A teraz? – Księż­niczka wycią­gnęła dłoń w stronę gor­setu. Sku­piła się na gór­nej czę­ści, w którą wszyto mnó­stwo roz­pra­sza­ją­cych świa­tło szkie­łek i zaczęła zamie­niać je w sza­firy. Im scho­dziła niżej, tym bar­dziej prze­rze­dzała wycza­ro­wy­wane przez sie­bie klej­noty, two­rząc efekt ombre.

Astrid uśmiech­nęła się od ucha do ucha, ale i tak wyce­dziła przez zęby:

– Wiesz, że twoja matka wygar­buje nam za to skórę? Podobno pół nocy wybie­rała tę kre­ację.

Nie cho­dziło tylko o trud kró­lo­wej, każdy wytwo­rzony przez rodzinę kró­lew­ską krysz­tał musiał być zatwier­dzony przez króla i radę. Do obiegu nie mógł tra­fić żaden nie­au­to­ry­zo­wany klej­not. Te kró­lew­skie były droż­sze niż wydo­by­wane w kopal­niach, dla­tego pil­no­wano, by nie zachwiać rynku, wpro­wa­dza­jąc na niego zbyt dużej ilo­ści surowca. Koron­nymi wyro­bami han­dlo­wano na całym świe­cie, miały ogromną war­tość, bo ludzie złud­nie wie­rzyli, że wraz z grudką metalu czy kamie­niem staną się posia­da­czami skrawka magii. Wielu i tak ceniło bar­dziej natu­ralne krysz­tały, sre­bro i złoto dostępne na całym świe­cie, ponad tymi two­rzo­nymi za pomocą magii. Nimi głów­nie chwa­lili się możni, dum­nie kro­cząc obwie­szeni bły­skot­kami jak ogromny żyran­dol w sali balo­wej zamku.

Mor­gan wie­działa, że będzie musiała znisz­czyć suk­nię, bowiem sza­firy wytwo­rzone magią nieco róż­niły się od natu­ral­nych. Miały moc­niej­szą barwę i każdy sza­nu­jący się jubi­ler potra­fił dostrzec roz­bież­no­ści. Ory­gi­nalne kró­lew­skie kamie­nie szla­chetne dodat­kowo opa­trzone były her­bem, widocz­nym pod szkłem powięk­sza­ją­cym. Tajem­nice jak to robić, znał tylko król – wie­dzę tę prze­ka­zy­wano z poko­le­nia na poko­le­nie jedy­nie męskim dzie­dzi­com. Wkrótce miał ją posiąść rów­nież i Vin­cent, bo żeniąc się z Mor­gan, musiał wyzbyć się swo­jej magii i przy­jąć bło­go­sła­wień­stwo Sza­fi­ro­wej Kra­iny. Nawet matka Mor­gan, Kor­dia, nie poznała tej tajem­nicy, cho­ciaż księż­niczka wie­działa, że usil­nie pró­bo­wała ją zgłę­bić.

– Niech nawet pęk­nie z wście­kło­ści, nie obcho­dzi mnie to – wark­nęła, wyobra­ża­jąc sobie pur­pu­rową ze zło­ści twarz matki.

Po ponad godzi­nie Mor­gan była nie­mal gotowa. Astrid przy­go­to­wy­wała fry­zurę księż­niczki. Część wło­sów z cia­snego upię­cia opa­dała zwiew­nie wzdłuż nieco opuch­nię­tej i posi­nia­czo­nej twa­rzy. Roz­bu­do­wany i ciężki maki­jaż nie był w sta­nie ukryć wszyst­kiego. Oczy damy prze­śli­zgnęły się po twa­rzy przy­ja­ciółki. Widząc jej smutną minę, wykrzy­wiła usta w deli­kat­nym uśmie­chu.

– Hej. – Zacze­sała ostatni ciemny kosmyk za ucho, łapiąc przy tym sza­fi­rowe spoj­rze­nie Mor­gan. – Wszystko się ułoży. – Poca­ło­wała księż­niczkę w czoło, ujęła deli­kat­nie jej dłoń i pocią­gnęła w stronę wyj­ścia.

Jej ruchy były machi­nalne, pozwo­liła się pro­wa­dzić Astrid w kie­runku jadalni do czasu, gdy zeszły do niż­szych par­tii zamku, gdzie nie­mal cały hol wypeł­niały podróżne kufry.

– Co się dzieje? – zapy­tała, otrzą­sa­jąc się z otę­pie­nia.

– Nie wiesz? – Jej dama dworu była zasko­czona. – Nie powie­dziano ci – stwier­dziła z tro­ską w gło­sie. – Jutro, skoro świt, wyjeż­dża­cie do Srebr­nej Twier­dzy.

– Nie­do­brze mi – jęk­nęła Mor­gan.

– Może za mocno zaci­snę­łam gor­set?

– Nie, zapew­niam cię, że to nie to. – Prze­łknęła ślinę. – To gor­sze niż tysiąc gor­se­tów.

W mil­cze­niu przy­glą­dała się coraz więk­szemu sto­sowi bagaży, które przy­no­szono do holu. Do pomiesz­cze­nia, przez ogromne okna wle­wały się cie­płe pro­mie­nie słońca. Odbi­jały się od bia­łych murów, potę­gu­jąc wra­że­nie ogromu pomiesz­cze­nia. Kon­trast sta­no­wił jedy­nie par­kiet z ciem­nego drewna uło­żo­nego w misterne mozaiki.

Bramy były otwarte na oścież, a zakoń­czony ostrym łukiem otwór wyglą­dał jak rama dla obrazu. W oddali maja­czyło morze zie­leni. Gdzieś wśród traw prze­cha­dzały się pawie.

Chciała utrwa­lić ten widok w pamięci.

Wie­działa, że jeżeli wyje­dzie z domu, już do niego nie wróci; nie pozwolą jej, będzie musiała cze­kać do ślubu zamknięta w oko­wach sre­bra jak wię­zień. Póź­niej zapewne zamieszka w jakimś opu­sto­sza­łym pałacu, któ­rych mnó­stwo było roz­sia­nych po całym kon­ty­nen­cie. Barka, bo tak brzmiała jego wspólna nazwa, była dziw­nym świa­tem, podzie­lo­nym na sześć kró­lestw. W jej cen­trum znaj­do­wała się dawna Kra­ina Kości, miej­sce bez magii, opusz­czone, znisz­czone, od nie­dawna oddane pod rządy Kra­iny Sre­bra.

Nawet tam nie mogła uciec.

Prze­łknęła gorzką gulę, która uwię­zła jej w gar­dle. Powstrzy­mała łzy cisnące się do oczu. Musiała zaak­cep­to­wać swój los, nie miała innego wyj­ścia – chyba że uda­łoby jej się uciec.

Rozdział 3

Wędro­wiec

Vin­cent

Zrzu­cił z sie­bie rękę blon­dynki. Ta w odpo­wie­dzi ziew­nęła, po czym zamru­czała jak kotka i obda­rzyła Vin­centa prze­cią­głym spoj­rze­niem. Prze­wró­cił oczami w odpo­wie­dzi – nie miał czasu na dal­sze gierki. Rzu­cił w jej stronę sukienkę, co spo­tkało się z peł­nym zło­ści prych­nię­ciem.

Książę nie przej­mo­wał się negli­żem, pod­szedł do barku i nalał sobie bursz­ty­no­wego trunku pędzo­nego na spi­ry­tu­sie. Oparł się zawa­diacko o kre­dens, pocią­gnął łyk alko­holu, a ostra ciecz zapie­kła pod­nie­bie­nie i gar­dło. Przy­glą­dał się z lek­kim roz­ba­wie­niem wście­kłej kochance. Nie­dbale wią­zała far­tuch wokół pasa. Jej lśniące od potu krą­gło­ści przy­krył mate­riał, a potar­gany war­kocz potwier­dzał, jak dobrze się bawiła. Mogłaby być wdzięczna za każdy krzyk, który Vin­cent wydo­był z niej pod­czas igra­szek, ale miał wra­że­nie, że prę­dzej udusi go war­koczem, niż podzię­kuje.

„Nie pierw­sza, nie ostat­nia”.

Kobieta odgar­nęła spo­cone blond kosmyki z czoła i wbiła zło­wro­gie spoj­rze­nie w księ­cia.

– Twój brat był bar­dziej uprzejmy – wyce­dziła. Gdy wyszła, trza­snęła drzwiami z siłą, jakiej by się po niej nie spo­dzie­wał.

„Na pewno nie był tak zwinny” – Vin­cent dopo­wie­dział sobie w myślach i uśmiech­nął się łobu­zer­sko.

Rzu­cił okiem w stronę odsło­nię­tego okna. Nie lubił bla­sku, który mącił umysł, więc odło­żył butelkę i pod­szedł do prze­szkle­nia. Zła­pał za kra­wę­dzie zasłon. Spo­glą­dał chwilę na powoli chy­lące się ku zacho­dowi słońce – ku poma­rań­czo­wemu hory­zon­towi i na sre­brzy­ste dachy zdo­bione cen­nym krusz­cem. Obszerne okapy zwie­szały się nad cia­snymi i wąskimi ulicz­kami, sku­tecz­nie zasła­nia­jąc tęt­niące na nich życie. Nie żało­wał tego widoku, z tej odle­gło­ści i tak ludzie wyglą­da­liby jak mrówki kotłu­jące się w swoim gnieź­dzie. Był cał­kiem inny niż brat Jer­kan. Wybrał wschod­nie skrzy­dło, gdzie roz­po­ście­rał się widok na ogrody i jezioro, bo w jego mnie­ma­niu było to bar­dziej roman­tyczne.

Vince zasu­nął kotary i dał sobie kilka odde­chów na sku­pie­nie myśli. Delek­to­wał się świa­tłem powoli spa­la­ją­cych się świec i zapa­chem tych, które zga­sły. Lekki dym uno­sił się w powie­trzu, pre­zen­tu­jąc hip­no­ty­zu­jący taniec w prze­są­cza­ją­cej się spo­mię­dzy kotar smu­dze słońca.

„Już czas”.

Przy­wdział czarne spodnie oraz koszulę i buty z wyso­kimi cho­le­wami w tym samym kolo­rze. Zarzu­cił na sie­bie ciemny, nieco sfa­ty­go­wany płaszcz z obszer­nym kap­tu­rem. Pozo­stały mu jedy­nie kwe­stie bez­pie­czeń­stwa. Pod­szedł do drzwi, ale zamiast wyjść, zasu­nął rygiel i dodat­kowo użył Magii Sre­bra. Oblał zamek płyn­nym meta­lem, sku­tecz­nie unie­moż­li­wia­jąc wej­ście do kom­naty od zewnątrz. Gdy upew­nił się, że wszystko wygląda jak należy, ruszył do obszer­nego gobe­linu zdo­bią­cego jedną ze ścian. Odchy­lił szorstki mate­riał i naparł na ścianę w miej­scu pomię­dzy łącze­niami ciem­nej boaze­rii. Coś klik­nęło po dru­giej stro­nie murów i boaze­ria odsko­czyła w kie­runku księ­cia. Z małej szcze­liny buch­nęło tak znane mu zatę­chłe powie­trze i kurz nie­siony prze­cią­giem.

Prze­śli­zgnął się przez wąskie przej­ście i zamknął wrota z cichym klik­nię­ciem. Było ledwo sły­szalne, a i tak wąski kory­tarz poniósł echo, które naj­pierw nabrało mocy, by póź­niej umilk­nąć.

Zapa­lił kaga­nek, który zawsze cze­kał na niego przy wej­ściu i po cichu ruszył cia­snym kory­ta­rzem. Nie­re­gu­larne ściany cza­sami zwę­żały się lub roz­sze­rzały. Mijał odnogi i wej­ścia do innych pomiesz­czeń. Znał te kory­ta­rze jak wła­sną kie­szeń. Doro­bił do nich wej­ście z wła­snej kom­naty nie­le­gal­nie, nikt więc nie zda­wał sobie sprawy, że została połą­czona z resztą labi­ryntu. Powie­dział o tym jedy­nie bratu, nato­miast o samych tune­lach krą­żyły legendy, nie­kiedy nabie­ra­jące mistycz­nej otoczki. Tak naprawdę słu­żyły do usu­wa­nia nie­wy­god­nych gości, aran­żo­wa­nia nie­le­gal­nych scha­dzek czy prze­my­ca­nia kon­tra­bandy.

Książę dokład­nie wie­dział, kiedy minął gra­nicę Twier­dzy. Kory­tarz zwę­żał się jesz­cze bar­dziej, a na jego końcu zama­ja­czył jasny punkt, który powięk­szał się z każ­dym kro­kiem. Nim wyszedł, odsta­wił zga­szoną już lampę na jeden z wysta­ją­cych kamieni.

Odgar­nął kaskadę blusz­czu, za którą ostat­nie pro­mie­nie słońca cho­wały się za hory­zon­tem. Zna­lazł się na cmen­ta­rzy­sku, w samym środku Srebr­nego Mia­sta. Zało­żył kap­tur, zasła­nia­jąc więk­szość twa­rzy i jego ciem­no­brą­zowe oczy skrył mrok. Celowo wszedł w błoto, pla­miąc wypo­le­ro­waną skórę butów. Wsko­czył w więk­szą kałużę, bru­dząc rów­nież spodnie. W takich ubło­co­nych łachach nikt nie mógł sko­ja­rzyć go z księ­ciem. Tego wie­czoru chciał być nie­wi­dzialny, skryć się w naj­ciem­niej­szym zaka­marku i obser­wo­wać wyda­rze­nia. Wszyst­kie mijane nagrobki wyglą­dały jak zasty­głe w cza­sie i prze­strzeni postaci z sen­nych kosz­ma­rów, bóstwa z naj­więk­szych dzieł lite­ra­tury czy anioły wyrwane z wer­se­tów świę­tych pism. Dla Vin­centa były jedy­nie deta­lem w całej, roz­le­głej cmen­tar­nej tkance.

Nie przy­kła­dał do nich uwagi – sku­piał za to wzrok na zabu­do­wa­niach w oddali – mia­steczko już nie­mal cał­ko­wi­cie pochło­nęła noc, a ciemną plamę zabu­do­wań prze­ci­nały złote wstęgi pło­ną­cych wzdłuż ulic lamp i pochodni.

Prze­szedł przez mister­nie zdo­bioną bramę ze sre­bra, nie zawie­sza­jąc na niej spoj­rze­nia. Nikt nie śmiał ukraść cho­ciaż kawałka dro­go­cen­nego kruszcu. Pra­dzia­dek Vin­centa, po któ­rym odzie­dzi­czył imię, zacza­ro­wał ją w taki spo­sób, by zło­dziej zamie­niał się w srebrny posąg, gdy tylko jej dotknie. Na cmen­ta­rzy­sku stało ich kilka, nie­szczę­śnicy, któ­rzy nie zawie­rzyli koro­nie, sre­brzyli się w bla­sku księ­życa ku prze­stro­dze.

Vince zagłę­bił się w wąskie i coraz bar­dziej gwarne uliczki. Mijał grupki kur­ty­zan mamią­cych swymi wdzię­kami, gdzieś buch­nął ogień z przy­rzą­dza­nych, orien­tal­nych posił­ków, melo­die ulicz­nych graj­ków mie­szały się ze sobą, two­rząc kako­fo­nię znie­kształ­co­nych dźwię­ków.

– Może chcesz się zaba­wić, przy­stoj­niaku? – Poczuł na sobie dłoń kobiety, którą natych­miast odtrą­cił.

Prze­ci­skał się przez coraz więk­szy tłum.

– Za jedy­nie dwie srebrne monety…

– Może spró­bu­jesz szczę­ścia w grze w kości? – Zagad­nął go jakiś pija­czyna.

Dźwięki docie­rały zewsząd. Szedł szybko, więc nik­nęły, nim zdą­żył dobrze je zro­zu­mieć, aż dotarł do spe­luny na głów­nym placu. Kamie­nica wznie­siona z drewna i cegły była nieco prze­chy­lona i sam nie wie­dział, jakim cudem urzęd­nicy króla jesz­cze jej nie zamknęli. Nad skle­co­nymi z kilku desek drzwiami wisiał spa­czony szyld przed­sta­wia­jący nazwę i emble­mat obe­rży: „Srebrny Lis”.

Drzwi wpu­ściły go do środka ze skrzyp­nię­ciem. O tej porze nie­mal wszyst­kie drew­niane stoły i ławy były już zajęte. Za barem stała Egira, drobna sza­tynka i córka wła­ści­ciela, która nie­jed­nemu męż­czyź­nie potra­fiła dobrze przy­wa­lić. Umiała sobie radzić nie dla­tego, że chciała – po pro­stu musiała. Za nią roz­cią­gały się regały z gli­nia­nymi naczy­niami, butel­kami i karaf­kami z naj­róż­niej­szymi trun­kami. Obok kon­tu­aru stwo­rzono pro­wi­zo­ryczną scenę, na któ­rej wystę­po­wali bar­do­wie, wędrowne trupy czy, jak dzi­siej­szego wie­czoru, magicy. Pod­łoga skrzy­piała pod napo­rem bucio­rów, a prze­strzeń oświe­tlały liczne świece. Ich sto­piony wosk już dawno stwo­rzył pokaźne sko­rupy i zasty­głe wodo­spady. Wyło­żone drew­nem wnę­trze było tak samo krzywe jak fasada budynku.

Vin­cent przy­warł do ściany, scho­wał się w zacie­nio­nym miej­scu przy wej­ściu i zaczął się roz­glą­dać. Po lewej dostrzegł jed­nego ze swo­ich ludzi, najem­nika imie­niem Par­kin. Skrzy­wił się, widząc, jak męż­czy­zna wyróż­nia się z tłumu: skó­rzane wdzianka nabite ćwie­kami, miecz i łysa głowa spra­wiały, że wraz ze szra­mami prze­ci­na­ją­cymi nie­mal całą lewą stronę twa­rzy, zwra­cał na sie­bie uwagę. Prze­niósł wzrok na prawo – sie­dział tam Wilan, dość młody, butny chło­pak, zbli­żony wie­kiem do księ­cia. Swoje ciemne włosy do ramion scho­wał pod kap­tu­rem zwy­kłego płasz­cza i wyglą­dem wto­pił się w tłum. Vin­cent najął go ze względu na jego hart ducha i spryt. Wilan, jakby wyczuł, że ktoś mu się przy­gląda, odwró­cił się i wbił swoje ciemne, lekko sko­śne oczy w księ­cia.

Vin­cent kiw­nął mu ledwo dostrze­gal­nie. Jesz­cze raz omiótł pomiesz­cze­nie i zna­lazł poje­dyn­czy, pusty sto­lik w mało atrak­cyj­nym zakątku tawerny. Zajął miej­sce na chy­bo­tli­wym stołku, rzu­cił srebrną monetę chłopcu, który po chwili przy­niósł mu kufel piwa. Sta­rał się nie doty­kać lepią­cego się blatu. Nie prze­cie­rano go chyba od tygo­dnia, jeżeli nie dłu­żej. Wąt­pił, czy Egira zaprzą­tała sobie głowę czy­sto­ścią, skoro jej rodzinę obcho­dziły jedy­nie zyski. Tak nie­wiele klasy spo­łeczne róż­niły się od sie­bie. Zawsze cho­dziło o bogac­two i wpływy.

Gwar nagle ucichł, na co Vin­cent cze­kał. Chciał obser­wo­wać wyda­rze­nia, oba­dać teren, prze­mknąć nie­zau­wa­żany, neu­tra­li­zu­jąc ewen­tu­alne zagro­że­nia i spraw­dzić, co męż­czy­zna poda­jący się za cza­ro­dzieja ma do powie­dze­nia.

Na podium sta­nął, wyjąt­kowo schlud­nie ubrany wła­ści­ciel tawerny. Gilip Foxby naj­lep­sze lata miał już za sobą. Łysiał, wiot­kie, siwe włosy zostały mu jedy­nie po bokach i z tyłu głowy. Wyglą­dały jak futrzana korona mar­nej jako­ści, którą ktoś zało­żył łysemu na cze­rep. Nie oszczę­dzał się w piciu, co potwier­dzał duży, czer­wony nos. Pod tym wzglę­dem szkoda mu było Egiry, dziew­czyna sama cią­gnęła biz­nes. Jej matka Fiona wiecz­nie cho­ro­wała, potra­fiła też całymi dniami sie­dzieć w fotelu i patrzeć tępo w ścianę.

Vin­cent zdzi­wił się, widząc Gilipa w cał­kiem nie­złej for­mie. Jego obec­ność doda­wała wagi wyda­rze­niu, nawet jeżeli wła­ści­ciel Srebr­nego Lisa nie szo­ko­wał swoją pre­zen­cją – chyba że w nega­tyw­nym tego słowa zna­cze­niu.

– Panie i pano­wie, sza­nowni goście! – Bary­ton męż­czy­zny osta­tecz­nie uci­szył wszyst­kie roz­mowy, prócz krzą­ta­niny Egiry za barem. – Dzi­siej­szego wie­czoru, w skrom­nych pro­gach Srebr­nego Lisa, mam zaszczyt gościć nie­sa­mo­wi­tego Zło­tego Wędrowca! – wykrzy­czał pseu­do­nim magika, ukło­nił się teatral­nie i zszedł ze sceny. Po chwili poja­wiła się na niej postać odziana w fio­le­towy, aksa­mitny płaszcz z kap­tu­rem. Gro­te­ski całemu ubio­rowi doda­wały potężne koł­nie­rze, które zawi­jały się i opa­dały pod wła­snym cię­ża­rem.

Wędro­wiec odsło­nił twarz; męż­czy­zna był szczu­pły, więk­szość jego lica zasła­niała obszerna, posi­wiała broda i dłuż­sze włosy. Z całego fio­letu i siwi­zny wyróż­niał się duży, wąski nos i zie­lone oczy. Bez słowa magik wycią­gnął ręce, zaczął wyma­chi­wać nimi, gesty­ku­lu­jąc dodat­kowo nad­garst­kami. W jego rękach poja­wiła się bryłka złota, nie lewi­to­wała, za to bez­piecz­nie spo­czy­wała w szczu­płej dłoni męż­czy­zny. Nie zro­biło to wra­że­nia na księ­ciu, ale za to po widowni prze­to­czyło się wes­tchnie­nie zachwytu.

Vin­cent zmarsz­czył brwi, cza­ro­dziej poru­szał się tak szybko, że nie był w sta­nie dostrzec, czy wycza­ro­wał złoto, czy wycią­gnął je z przy­du­żych ręka­wów.

Nie­świa­domy obser­wa­cji Złoty Wędro­wiec kon­ty­nu­ował swój spek­takl. Obró­cił się, znów mach­nął rękoma i tym razem w dłoni poja­wiły się złote karty, cien­kie i deli­katne. Tłum zaczął kla­skać i gwiz­dać, ale męż­czy­zna brnął dalej, wyko­nał kilka sztu­czek z pomocą zło­tej talii, aż stało się coś nie­wy­tłu­ma­czal­nego. Karty znik­nęły, magik kla­snął w dło­nie i zamie­nił się w złoty posąg, który po chwili roz­sy­pał się w mie­niący pył.

Książę wstał gwał­tow­nie i kiw­nął głową do swo­ich towa­rzy­szy. Najem­nicy na komendę prze­ci­snęli się przez roz­e­mo­cjo­no­waną widow­nię i wypa­dli na tyły Srebr­nego Lisa. Vin­cent prze­mknął nie­po­strze­że­nie wzdłuż ścian i wyszedł głów­nym wyj­ściem. Pomknął przez trakt, wpadł w boczną uliczkę i w ostat­nim momen­cie zata­ra­so­wał drogę Wędrow­cowi. Zasko­czony męż­czy­zna rzu­cił się w drugą stronę, ale odbił się od postaw­nych syl­we­tek Wilana i Par­kina. Męż­czyźni natych­miast zła­pali go pod ramiona i powle­kli do pustego lokalu obok obe­rży.

Vin­cent popra­wił tylko płaszcz i zgar­nął tobołki magika, które ten wypu­ścił z rąk.

– Nie! Bła­gam! Zostaw­cie mnie! – Nie­szczę­śnik krzy­czał wnie­bo­głosy.

Par­kin wark­nął i wsa­dził mu w usta kawa­łek fio­le­to­wego mate­riału wydar­tego płasz­cza. Wędro­wiec wciąż wrzesz­czał, ale tym razem jego zawo­dze­nie było dosta­tecz­nie przy­tłu­mione. Usa­dzili go na drew­nia­nym krze­śle, zwią­zali ręce za ple­cami, a naprze­ciwko usiadł Vin­cent. Utkwił wzrok w swo­jej ofie­rze i wysy­pał zawar­tość pokaź­nej sakwy na pod­łogę. Kiw­nął do Wilana, z któ­rym wcze­śniej uzgod­nili prze­bieg prze­słu­cha­nia. Nauczył chło­paka roz­mowy poprzez gesty, był więc spo­kojny o roz­wój sytu­acji.

Par­kin poło­żył swoje wiel­kie łap­sko na barku cza­ro­dzieja, ści­ska­jąc go ostrze­gaw­czo.

– Kim jesteś? – zagad­nął chło­pak.

Odpo­wie­dział mu jedy­nie beł­kot. Książę kiw­nął do Par­kina, ten wycią­gnął zwi­tek mate­riału z ust więź­nia.

– Pomocy! – natych­miast zaczął się drzeć, ile miał siły w płu­cach.

– Nikt cię tu nie usły­szy – wark­nął łysy najem­nik.

– Spójrz na mnie! – Wilan kuc­nął przed nim i sku­pił na sobie jego wzrok. – Nie zro­bimy ci krzywdy, chcemy jedy­nie wie­dzieć, kim jesteś i skąd posia­dłeś Złotą Sferę. – Wycią­gnął dłoń, ści­snął szczękę Wędrowca i szarp­nął. – Rozu­miesz?!

Cza­ro­dziej potak­nął ze łzami w oczach, nie patrzył jed­nak na chło­paka, spo­glą­dał w dal, wprost na zakap­tu­rzo­nego Vin­centa.

– Powtó­rzę pyta­nie. – Chło­pak wstał i prze­szedł za plecy księ­cia. – Kim jesteś i skąd masz Sferę Złota?

– Mam na imię Malik, przy­by­łem z połu­dnia.

– Ze Zło­tej Przy­stani? – Tym razem ode­zwał się Par­kin.

– Tak. Pew­nie myśli­cie, że jestem krew­nym Gol­dwel­lów?

– A nie jesteś? – Zapy­tał Wilan.

– Nie­stety.

Vin­cent spoj­rzał za ramię, na chło­paka, który zaci­skał teraz usta w wąską linię. Wska­zał ręką przed­mioty, dając Wila­nowi wska­zówkę, o co ma zapy­tać.

– Skąd masz moce?

– Dzięki Zło­tej Klam­rze. – powie­dział cicho.

– Ukra­dłeś Gol­dwel­lom ich święty przed­miot? – zdzi­wił się Par­kin, na co Malik prze­cząco pokrę­cił głową.

– Ich klamra jest jedy­nie frag­men­tem więk­szego arte­faktu. W mojej rodzi­nie prze­cho­wy­wano jedy­nie jej część.

Vin­cent podej­rze­wał kłam­stwo – więk­szy arte­fakt, co za bred­nie. By dojść prawdy, prze­cze­sał rze­czy Wędrowca, a prze­ra­żone spoj­rze­nie skrę­po­wa­nego męż­czy­zny śle­dziło każdy przed­miot, który wpadł w ręce księ­cia. Klamry ni­gdzie nie było, ale jego uwagę przy­kuła nie­wielka, sfa­ty­go­wana księga w skó­rza­nej opra­wie. Vince otwo­rzył ją ostroż­nie i z tru­dem ukrył zdzi­wie­nie, gdy zoba­czył, co jest w środku. Książka przy­po­mi­nała dzien­nik z mnó­stwem tajem­ni­czych zapi­sków. Naj­bar­dziej wyjąt­kowe wyda­wało się jed­nak wydrą­żone wnę­trze. Wśród liter i papieru znaj­do­wało się to, czego szu­kał – a przy­naj­mniej tak mu się wyda­wało. Mała złota ozdoba lśniła w bla­sku nikłych pło­mieni oświe­tla­ją­cych wnę­trze. Miał przed sobą coś, co przy­po­mi­nało klamrę Gol­dwel­lów, jed­nak wzory na niej wyryte wyglą­dały ina­czej, podob­nie jak nie­wiel­kie wysta­jące haczyki na jed­nym z boków. Książę prze­cze­sał pamięć, pró­bu­jąc odna­leźć obraz ory­gi­nal­nej klamry. Prze­łknął ślinę, uświa­da­mia­jąc sobie, że Malik mówił prawdę. Klamra w Zło­tej Przy­stani wyglą­dała jak lustrzane odbi­cie tej, którą wła­śnie trzy­mał w dło­niach – haczyki nie­wąt­pli­wie miały łączyć oba przed­mioty.

Vin­cen­towi nie podo­bało się to, co widzi, a dziwna obawa osia­dła na jego bar­kach, jakby zarówno w księ­dze, jak i przed­mio­cie w niej ukry­tym cza­iło się nie­wy­po­wie­dziane zło i cier­pie­nie. Prze­wer­to­wał pozo­stałe, nie­usz­ko­dzone karty, ale wszyst­kie zapi­ski stwo­rzono w nie­zna­nym mu języku. W takich sytu­acjach nie można było dać po sobie znać, że jakie­kol­wiek emo­cje wdzie­rają się do umy­słu, a wła­śnie kotło­wało się w nim zbyt wiele z fru­stra­cją na czele. Książę, zacho­wu­jąc spo­kój, zamknął książkę i scho­wał przed­miot do kie­szeni płasz­cza, po czym zwró­cił się do Wilana:

– Zapy­taj, czy zna pismo z dzien­nika i skąd wie, jak uży­wać klamry. – Skoń­czył gesty­ku­lo­wać i znów spoj­rzał na Malika.

Vin­cent za późno zorien­to­wał się, że wię­zień zro­zu­miał jego mowę. Widział, jak męż­czy­zna otwiera sze­rzej usta, języ­kiem sięga do gór­nych trzo­now­ców i zaci­ska żuchwę. Usły­szał trzask pęka­ją­cej fiolki.

– Nie! – krzyk­nął książę, ale słowo wypa­dło z jego ust jako nie­dbały, znie­kształ­cony wrzask.

Malik spur­pu­ro­wiał na twa­rzy, zaczął się trząść w kon­wul­sjach, a z jego ust wypły­wała żółta piana. Vin­cent dopadł do niego, ale nie mógł już nic zro­bić, mógł jedy­nie bez­rad­nie zaci­snąć pię­ści, dając upust zło­ści, jaka go zalała.

Magik umarł, zastygł z sze­roko otwar­tymi oczyma.

– Co z nim zro­bić, książę? – ode­zwał się Wilan.

– Pozbądź­cie się go – naka­zał Vin­cent.

Zaci­snął usta w cienką kre­skę i prze­rzu­cił jesz­cze raz przed­mioty Wędrowca. Nie zna­lazł nic cie­ka­wego, zosta­wił je więc najem­ni­kom, by mogli póź­niej spie­nię­żyć łup. Zabrał jedy­nie księgę i frag­ment klamry. Na odchodne rzu­cił każ­demu mie­szek sre­bra. Każdy wart wię­cej niż życie Par­kina, Wilana i ich rodzin razem wzię­tych. Tym spo­so­bem kupo­wał ich lojal­ność i mil­cze­nie.

Nie obcho­dziło go, co zro­bią z cia­łem, ufał pod tym wzglę­dem najem­ni­kom i mogli je rzu­cić nawet bez­pań­skim psom na pożar­cie lub zako­pać na cmen­ta­rzu. Cokol­wiek, byle tylko nie musiał oglą­dać wię­cej gęby Malika, który śmiał umrzeć, zanim zdra­dził swe tajem­nice.

Vince był wście­kły, bo sprawy nie poto­czyły się po jego myśli, a wręcz przy­brały nie­re­alny obrót, wli­cza­jąc w to drogę powrotną.

Gdy prze­kro­czył bramę cmen­ta­rza w dro­dze do taj­nych kory­ta­rzy, natknął się na hieny cmen­tarne. Nie zamie­rzał ryzy­ko­wać kon­fron­ta­cji i roz­po­zna­nia, posta­no­wił więc wró­cić do zamku głów­nym wej­ściem. Ścią­gnął kap­tur i minął onie­mia­łych straż­ni­ków, któ­rzy spoj­rzeli tylko po sobie i prze­pu­ścili księ­cia, wzru­sza­jąc ramio­nami. Dobrze znali jego cha­rak­ter, nocne schadzki czy imprezy poza Srebrną Twier­dzą, więc sytu­acja była dla nich czymś nor­mal­nym. Od czasu, gdy opu­ścił mury, zmie­niły się także straże, więc mijani gwar­dzi­ści nie wie­dzieli, że książę wyszedł inną drogą.

Zaczął się wspi­nać po stu stop­niach pro­wa­dzą­cych z głów­nego dzie­dzińca do holu. Co kilka kamien­nych blo­ków mijał wiel­kie wazy, w któ­rych palił się olej. Na zmianę owie­wał go chłód nocy i cie­pło pale­nisk. Po bokach zbo­cza roz­ga­łę­ziały się ścieżki i resztki daw­nych zabu­do­wań. Twier­dzę wie­lo­krot­nie prze­bu­do­wy­wano, stąd też osa­mot­nione frag­menty murów i ukryte kory­ta­rze. Każdy władca chciał zosta­wić coś po sobie, a obec­nie wyglą­dało to jak cha­otyczna, ocię­żała plą­ta­nina róż­nych sty­lów archi­tek­to­nicz­nych, uda­ją­cych sie­dzibę potęż­nego rodu Silver­bone’ów. Dla Vin­centa był to pomnik roz­bu­cha­nego ego każ­dego władcy i próby prze­wyż­sze­nia swo­jego poprzed­nika, a wisienką na przy­sa­dzi­stym, kamien­nym tor­cie było cięż­kie, główne wej­ście. Prze­szedł przez rzeź­bione, pokryte sre­brem wrota uchy­lone dla niego przez kolej­nych straż­ni­ków. Wszy­scy byli ubrani w szare tuniki i srebrne kirysy z her­bem Kra­iny na piersi, takim samym, które wid­niały na potęż­nych skrzy­dłach drzwio­wych. Dwa skrzy­żo­wane szty­lety maja­czyły w świe­tle żywego ognia, przy­tła­cza­jąc Vin­centa jesz­cze bar­dziej.

Złość roz­le­wała się po jego ciele, a myśli galo­po­wały, nie uwa­żał zdo­by­cia przed­mio­tów za suk­ces. Oba­wiał się, że bez potrzeb­nej wie­dzy będą bez­u­ży­teczne. Prze­mknął przez główny hol i skie­ro­wał się ku scho­dom. Nim wsko­czył na pierw­szy sto­pień, zatrzy­mał go surowy ton ojca.

– Vin­cent! – usły­szał po swo­jej lewej.

Książę wes­tchnął, uspo­koił nerwy i z iro­nicz­nym uśmie­chem odwró­cił się w stronę króla. Dłu­gie siwe włosy spły­wały po ramio­nach Ostara, twarz nazna­czona zmarszcz­kami nie paso­wała do jego sil­nej, wręcz atle­tycz­nej postury. Prze­szy­wał syna zim­nym spoj­rze­niem jasno­sza­rych tęczó­wek. To ich odróż­niało – oczy, które Jer­kan i Vin­cent odzie­dzi­czyli po matce, cie­płe i błysz­czące, nie jak u ojca – skute lodem, nie­mal mar­twe, tak samo jak jego dusza.

– Znowu się włó­czy­łeś po zamtu­zach? – Król nie cze­kał na odpo­wiedź syna, tylko znik­nął we wnę­trzu sali tro­no­wej.

Vin­cent ode­tchnął głę­boko i ruszył za ojcem – nie mógł go zlek­ce­wa­żyć, cho­ciaż chciał. Zigno­ro­wa­nie Ostara przy­nio­słoby gor­sze skutki niż wysłu­cha­nie jego słów, nie­ważne, jak bar­dzo raniące by one nie były.

Prze­szedł przez zakoń­czony pro­stym łukiem otwór i tra­fił do jesz­cze mniej zdob­nej sali. Skle­pie­nie pod­trzy­my­wały okrą­głe kolumny, gdzie­nie­gdzie zdo­bione prze­wiązką. Jedyną, piękną rzecz sta­no­wiły ogromne prze­szkle­nia, przez które wycho­dziło się na taras i ogrody. Z sufitu zwie­szały się nato­miast srebrne żyran­dole. Wszystko było szare i nija­kie. Nagle, nie wie­dzieć czemu, wyobra­ził sobie Mor­gan w sza­fi­ro­wej sukni, sto­jącą po środku sali. Uśmiech­nął się na myśl, jak bar­dzo dziew­czyna nie będzie paso­wać do tego miej­sca.

Ostar zasiadł wśród licz­nych poduch, na masyw­nym, kamien­nym tro­nie.

– Poroz­ma­wiajmy o twoim zacho­wa­niu. – Król dobrze wie­dział, że syn mu nie odpo­wie, a jed­nak korzy­stał z każ­dej oka­zji upodle­nia go, jaka się nada­rzała. – To musi się skoń­czyć – zagro­ził.

Książę posłał ojcu pyta­jące spoj­rze­nie, zało­żył ręce na piersi i uniósł brwi, uda­jąc zasko­czo­nego.

– Nie uda­waj!

Ostar popa­trzył z odrazą na syna i wes­tchnął. W geście bez­rad­no­ści oparł się wygod­nie i bez­wład­nie uło­żył ręce na pod­ło­kiet­ni­kach tronu.

– Myślisz, że nie wiem o dzi­siej­szej kurewce w two­jej sypialni? Wiesz, ile musia­łem jej zapła­cić, żeby powścią­gnęła język?

Vin­cent mil­czał, nie miał zamiaru nawet gesty­ku­lo­wać, cokol­wiek by zro­bił, ojciec i tak by go nie posłu­chał. Podej­rze­wał, że uro­dzi­wej służki już nie spo­tka, że już nikt jej nie zoba­czy. Ostar nie ryzy­ko­wałby skan­da­lem, kobieta i tak papla­łaby na prawo i lewo o tym jak uwio­dła ksią­żęta. Prze­kup­stwo było jedy­nie na pokaz.

– Za tydzień przy­bywa twoja narze­czona, a za dwa świę­tu­jemy zarę­czyny – oznaj­mił. – Zacznij się zacho­wy­wać, jak na księ­cia przy­stało.

„Oczy­wi­ście, bo Jer­kan zacho­wuje się jak wzo­rowy przy­szły władca” – pomy­ślał Vin­cent. Nie powstrzy­mał się i prze­wró­cił oczami, cmo­ka­jąc przy tym iro­nicz­nie.

– Nie lek­ce­waż mnie! – wrzask Ostara odbił się od pustych ścian. – Dosta­łeś od losu wyjąt­kową szansę, dodat­kowo Sza­fi­rowa Kra­ina jest bogata, to wspa­niały mariaż, dający ci ogromne wpływy!

„Mi, czy wam?” Książę uśmiech­nął się krzywo.

– Odejdź, nie chcę na cie­bie patrzeć. – Król mach­nął ręką i odwró­cił wzrok od syna.

Vin­cent wyszedł, sta­wia­jąc ciche kroki, jak miał w zwy­czaju. Prze­mknął kory­ta­rzami i sta­nął przed drzwiami do swo­jej kom­naty. Przy­ło­żył dłoń do zamka i po chwili wypły­nęło z niego sre­bro. Zaczęło ska­py­wać na posadzkę, gdzie roz­bi­jało się w srebrny pył, który osiadł jak kurz na butach i kamien­nych kaflach. Wycią­gnął klucz, zamek puścił, a rygiel z brzę­kiem zapro­sił go do środka.

Pierw­sze, co zro­bił po wej­ściu, to się­gnął po otwartą wcze­śniej butelkę alko­holu. Miał wszyst­kiego dosyć, swo­jego ksią­żę­cego życia, bycia tym gor­szym bra­tem, nie­uda­nego wie­czoru, zarę­czyn. Jer­ka­nowi nie­mal wszystko ucho­dziło na sucho, Vin­cent nato­miast miał wra­że­nie, że zbiera cięgi za ich obu.

Pocią­gnął dusz­kiem kilka palą­cych gar­dło łyków. Spoj­rzał na butelkę, dobry rocz­nik, tru­nek miał dwa­dzie­ścia trzy lata. Ostar naka­zał wypro­du­ko­wać go z oka­zji naro­dzin Vin­centa. To była jedyna rzecz zro­biona na jego cześć, podyk­to­wana szczę­ściem. Każda kolejna, zwłasz­cza gdy oka­zało się, że nie mówi, sta­no­wiła jedy­nie grę pozo­rów.

„Smutna prawda – pomy­ślał, obser­wu­jąc bursz­ty­nowy płyn. – Do dna!”

Rozdział 4

Jak naj­da­lej stąd

Mor­gan

Jedze­nie na stole wpra­wiało Mor­gan w obrzy­dze­nie. Ze ści­śnię­tym żołąd­kiem sku­bała widel­cem mię­siwo, nie bio­rąc ani kęsa do ust.

Jak podej­rze­wała, Kor­dia gotowa była zerwać z niej suk­nię, gdy tylko ujrzała Mor­gan w wej­ściu do jadalni. Widząc dzieło córki, przez twarz kró­lo­wej naj­pierw prze­mknął gorzki uśmiech, póź­niej zaci­snęła pię­ści, aż w końcu zapo­mniała, jak się oddy­cha. Ze sztucz­nym uśmie­chem powstrzy­mała się od jakich­kol­wiek uwag, bo na śnia­da­niu obecne były rów­nież jej zna­jome. Szcze­bio­tała jak młódka, opo­wia­da­jąc o wiel­kim szczę­ściu, jakie spo­tkało rodzinę kró­lew­ską i samą księż­niczkę.

– Zjedz coś, pro­szę – szep­nęła jej do ucha Astrid.

Mor­gan w odpo­wie­dzi obda­rzyła przy­ja­ciółkę sła­bym uśmie­chem i odło­żyła wide­lec. Miała wra­że­nie, że gdyby tylko cokol­wiek prze­łknęła, zaraz zwró­ci­łaby całą zawar­tość żołądka na suto zasta­wiony stół.

Na jego dru­gim końcu sie­dział król. Gideon zer­kał co jakiś czas na Mor­gan z tro­ską. To była jego jedyna reak­cja, nie ode­zwał się sło­wem i zapewne nie chciał sta­wać prze­ciwko swo­jej żonie. Roz­ma­wiał z rad­nym Pixem, mężem jed­nej z dam, rów­nież obec­nej na śnia­da­niu. Tego ranka chciała przy­po­do­bać się monar­chini, ubrała więc sza­fi­rowe kol­czyki i prze­sad­nie zdobną suk­nię, która wyglą­dała jak zanie­dbana rabata z kwia­tami. Gro­te­ski doda­wał kape­lusz, led­wie przy­kry­wa­jący jej kędzie­rzawe włosy. Radny Pix był prze­ci­wień­stwem żony, skromny, powścią­gliwy, nie zacho­wy­wał się tak gło­śno. Wie­dział, kiedy może sobie pozwo­lić na żart lub uprzej­mość. Ona nato­miast zawsze chciała wyglą­dać na bogat­szą, niż była w rze­czy­wi­sto­ści.

– Jak Roxanne Pix nie prze­sta­nie gadać, to zemdli mnie tak samo jak cie­bie. – Astrid puściła oczko do księż­niczki.

– Nie wiem, co jest gor­sze, ona czy posępna Glo­ria Fel­wer.

Obie dziew­czyny jak na komendę spoj­rzały w stronę kobiety. Cho­ciaż była wdową, nie nosiła czerni, wolała ciemne sza­ro­ści, które nijak paso­wały do jasno­nie­bie­skich dodat­ków. Szczu­pła twarz i wychu­dzona syl­wetka ide­al­nie współ­grały z wred­nym cha­rak­te­rem damy.

– Jest jak sęp cza­tu­jący na ofiarę – dopo­wie­działa Mor­gan.

Astrid par­sk­nęła śmie­chem – zbyt gło­śno, bo wszyst­kie oczy zwró­ciły się ku księż­niczce i towa­rzy­szą­cej jej damie.

– Prze­pra­szamy, wyj­dziemy do ogrodu – zain­to­no­wała poważ­nie księż­niczka i deli­kat­nie pocią­gnęła za sobą przy­ja­ciółkę.

– Mor­gan, kocha­nie! – Wzrok Kor­dii prze­szył księż­niczkę na wylot. – Pamię­taj, że przed połu­dniem masz lek­cję śpiewu. – Uśmiech­nęła się upior­nie. – Tak się cie­szę, że zgo­dzi­łaś się zaśpie­wać na balu.

Nie zgo­dziła się.

Kon­cert był kolejną rze­czą, którą za jej ple­cami zapla­no­wała kró­lowa. Posta­no­wiła jed­nak grać swoją rolę i uśpić czuj­ność matki. Nim Astrid weszła do jej kom­naty, miała uło­żony plan – wystar­czyło wpro­wa­dzić go w życie.

– Oczy­wi­ście. – Przez twarz księż­niczki prze­mknął cień smutku.

Matkę jed­nak tak pochło­nęła roz­mowa, że nie zwra­cała już na nią uwagi. Przed wyj­ściem zwy­cza­jowo się ukło­niły i gdy tylko prze­szły przez drzwi jadalni, przy­spie­szyły, oddy­cha­jąc z ulgą.

– Nie wie­dzia­łam, Mor­gan, że tak bar­dzo się cie­szysz na zaślu­biny! – Astrid wyszcze­rzyła się w sze­ro­kim uśmie­chu.

– Prawda? Ja też nie, dobrze, że moja matka wie lepiej, co mnie uszczę­śli­wia – odparła gorzko Mor­gan.

Ni­gdy nie widziała kró­lo­wej w takim sta­nie. Zazwy­czaj Kor­dia dbała o nią, miała w niej opar­cie. Czuła się kochana, przy­naj­mniej przez ojca. Matka wyma­gała jedy­nie postę­pów w sowi­cie opła­ca­nych naukach. Zarę­czyny zda­wały się prze­su­nąć jakąś waj­chę w jej gło­wie i nagle stała się gor­sza niż maco­chy z baśni, które czy­tała.

– Astrid? – Mor­gan zwró­ciła się do przy­ja­ciółki. – Czy zro­bi­ła­byś coś dla mnie?

– Co knu­jesz? – odparła skon­ster­no­wana.

Mor­gan rozej­rzała się dookoła, a gdy dostrze­gła, że nikt nie zwraca na nie uwagi, chwy­ciła moc­niej rękę przy­ja­ciółki i pocią­gnęła w stronę wiją­cych się wśród żywo­pło­tów ście­żek.

– Mor­gan! – opo­no­wała Astrid.

Ta jed­nak w mil­cze­niu cią­gnęła ją przez kolejne przej­ścia i zakręty, aż dotarły do fon­tanny w samym cen­trum labi­ryntu.

Zdy­szana księż­niczka czuła, jak głos więź­nie jej w gar­dle, a serce nie­bez­piecz­nie się zaci­ska. Bała się, ale jed­no­cze­śnie wie­działa, że jeżeli nie spró­buje, nie wyba­czy sobie tego do końca życia.

– Pomóż mi uciec. – Wbiła spoj­rze­nie w Astrid.

Przy­ja­ciółka wyba­łu­szyła oczy i niemo spo­glą­dała w księż­niczkę.

– Myśla­łam, że twoja matka stra­ciła rozum, ale widocz­nie tobie też udzie­liła się napięta atmos­fera – wykrztu­siła w końcu.

– Astrid, bła­gam, wystar­czy tylko, że po zmroku odwró­cisz uwagę słu­żek i jesz­cze… – Mor­gan prze­łknęła gorzką ślinę – …potrze­buję pro­stego, miesz­czań­skiego stroju.

– Postra­da­łaś rozum! – Dama wyrwała ręce z uści­sku Mor­gan. – Jak to sobie wyobra­żasz? Myślisz, że prze­mkniesz obok straży? Co zro­bisz póź­niej? Osa­mot­niona kobieta w podróży? – Prych­nęła. – Pro­sisz się o kło­poty, ślub jest lep­szą opcją niż gwałt i męczeń­ska śmierć z rąk zabój­ców! Nie zdą­żysz nawet dotrzeć do naj­bliż­szej wio­ski. Musisz zasta­no­wić się nad swo­imi prio­ry­te­tami, księż­niczko!

Przy­ja­ciółka wes­tchnęła, jakby pró­bo­wała zrzu­cić cię­żar, któ­rym wła­śnie ją obda­rzono. Odwró­ciła się na pię­cie i już chciała odejść, ale Mor­gan zła­pała ją za nad­gar­stek.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki