Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Dawno, dawno temu...
Podobno w ten sposób rozpoczynają się piękne historie.
Czy z tą będzie podobnie?
Księżniczka Morgan zostaje przeznaczona młodszemu z książąt zaprzyjaźnionego królestwa. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że księżniczka nienawidzi balów i blichtru, za to kocha śpiew i rozmowy, a jej narzeczony - jest niemową. W państwie krążą plotki: Czy nie nauczył się mówić, odjęto mu język, a może, złożył śluby milczenia? Być może za jego stanem stoi coś innego... coś bardziej mrocznego. W dniu zaręczyn, nic nie idzie po myśli Morgan, jej narzeczony nie zjawia się na balu, a ona trafia na języki dworzan, by w końcu stanąć oko w oko z konsekwencjami wydarzeń sprzed lat. Los splecie ich ścieżki i zmusi do współpracy, by odkryć tajemnice mistycznego artefaktu. Czy niechęć, jaką się darzą uleci, gdy staną naprzeciw siebie, a wzajemna fascynacja przerodzi się w uczucie? Czasami gesty potrafią przekazać więcej niż słowa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 474
W księgach zapisano, że u zarania królestw,
istniały potężne artefakty.
Takie, które nosiły w sobie okrutną klątwę,
ale i wielką moc.
Według legend, jeden z nich przełamano,
a jego skrawkami obdarowano królów.
Tak rozpoczęła się historia mocy każdej z krain.
Historia, o której zapomniano.
Błyskawica przecięła ciemnogranatowe niebo.
W oddali majaczył zarys murów rozświetlany każdym kolejnym piorunem tańczącym po niebie. Ponurą aurę potęgowało powietrze – ciężkie i duszące, sączyło się w nozdrza wraz z zapachem zwiastującym nadejście ulewy.
Zakapturzona postać stanęła u stóp dawnej twierdzy. Kościste, pomarszczone palce chwyciły za rant kaptura i odsłoniły równie zniszczoną twarz. Siwe, skołtunione włosy ukrywały ostre rysy kobiety i kontrastowały z ciemnymi oczami koloru szarej skały.
Serce, które od tak dawna trzymała w ryzach, zabiło szybciej, zaczęło galopować, a ręce trzęsły się już nie tylko ze starości, ale również przez pełzającą po ciele plątaninę emocji: strachu, niepewności i złości.
„Co, jeżeli się myliłam, jeżeli nie został nawet skrawek?” – pomyślała, mknąc przez opuszczone korytarze.
Kolejna błyskawica.
Wdrapała się szybko po zgliszczach na szczyt niegdysiejszej wieży. Nie pamiętała już, jak zamek wyglądał wcześniej.
Czas zrobił swoje. Zagarniał coraz więcej, jakby mury należały do niego i bez skrupułów postanowił je zniszczyć. Dla własnej uciechy obrócić wniwecz, tak samo jak zasnute mgłą wspomnienia.
Jednak jedno wspomnienie było tak wyraźne, tak ostre – jak dźwięki, drażniące jej umysł słowami, które pocięły niegdyś jej serce na kawałki. Naznaczyło ją to tak bardzo, że gotowa była poświęcić swoje nieśmiertelne życie dla zemsty.
Pamięć o wydarzeniach sprzed wieków nasiliła się wśród posępnych ruin. Już się nie bała, napędzała ją już nie tylko nadzieja, ale także gniew przejmujący kontrolę nad jej ciałem i umysłem.
Rozgrzebywała zgliszcza, próbując wyszarpać z ich szponów przedmiot, którego tak desperacko pragnęła. Przeklęła pod nosem, gdy skaleczyła się zmieszaną z gruzami kością.
– Jestem blisko – szepnęła, przyśpieszając swoje ruchy. Dyszała ciężko, wtłaczając coraz więcej siły w zwiotczałe mięśnie.
Po chwili odsłoniła szkielet. Niemal wszystkie kości były białe niczym mleko, wszystkie oprócz tych, będących niegdyś dłonią jej towarzyszki. Te, poczerniały, przypominały węgiel, na którym ułożono niebieski kamień o nieregularnym kształcie.
Rozpraszał światło błyskawic, malując szafirowe wstęgi, tak bardzo odmienne od panującej wokół zgnilizny i rozkładu.
Zaczęło kropić, zbliżał się obfity deszcz. „Dobrze, zmyje dowody mojego cierpienia” – pomyślała, sięgając między poły płaszcza. Starucha wyjęła mały, srebrny sztylet i skrzywiła się, gdy zobaczyła na ostrzu swe odbicie. Zatrzymała się na chwilę i ponownie wbiła wzrok w oręż. Nie pokazywał już jej lica – zamiast ciemnych tęczówek, patrzyły na nią szafirowe oczy o barwie przypominającej dzisiejsze burzowe niebo, głęboką toń morza i jeziora ukrytego wśród gór.
Dostrzegła wróżbę ukrytą w obrazie, ale nie było już odwrotu – nie teraz, gdy znaki na niebie i ziemi dały jej szansę na zemstę.
Przesunęła ostrzem po wewnętrznej części dłoni. Szkarłatna strużka krwi natychmiast wydostała się spomiędzy równych krawędzi rany. Spływała, plamiąc już i tak zatęchłe odzienie kobiety.
Sięgnęła skaleczoną ręką po szafir oraz poczerniałą kość. Ścisnęła je w dłoni tak, by zmieszały się z czerwienią.
– Przeklinam sprawcę mojej samotności, jego i kolejne pokolenia, niech cierpią przez wieki i szukają szczęścia. Szafiry jeno odpowiedzią.
Jej głos przypominał szept niesiony echem przez wiatr. Gdy wypowiedziała ostatnie słowo z lekkim westchnieniem, rozpłynęła się w powietrzu. Zostały jedynie jej kości, które z trzaskiem rozsypały się po kamiennym podłożu.
Szafir spoczął obok, czekając, by ponownie zostać znalezionym. By stać się narzędziem nadziei lub zguby.
Targi
Morgan
– Przebrzydłe ptaszysko! – warknęła służka na jednego z pawi wałęsających się po ogrodach.
Machnęła chudą ręką, jakby w jakiś magiczny sposób mogła dosięgnąć obiekt swojego poirytowania. Przygarbiona, starsza kobieta nie ukrywała swojej niechęci do jakichkolwiek zwierząt. Musiała jednak trzymać język za zębami, bo pawie, zdobiące ogrody, symbolizowały jedność królestw. Niebieskie pióra były jak szafir, który stanowił barwy króla Gideona, natomiast kolor zielony, przypominający szmaragd, reprezentował królową Kordię. To właśnie ona sprowadziła ozdobne ptaki do Szafirowego Zamku.
Lim, ptak przepłoszony przez służącą, jako jedyny nie miał przepięknych szafirowo-szmaragdowych piór, ale był biały niczym kości, które zbyt długo leżały na słońcu.
Paw albinos pojawił się znikąd i od razu stał się ulubieńcem jedynego, ukochanego dziecka królewskiej pary, księżniczki Morgan. Podczas spacerów wzdłuż ukrytych w zieleni ścieżek, nie odstępował jej na krok, dotrzymując towarzystwa nawet w niepogodzie. Dlatego gdy tylko został zbesztany, pospiesznie podbiegł do swojej pani, chowając się za falbanami obszernej sukni.
– Nie krzycz na niego, Weldo, to jego teren. – Księżniczka zrobiła groźną minę, taksując służkę spojrzeniem. Nie darzyły się sympatią, ale stwarzały pozory, jak to zazwyczaj na dworach bywało.
„Etykieta przede wszystkim” – mawiała jej matka.
Welda ukłoniła się, zwiesiła głowę, by ukryć brzydki grymas malujący się na twarzy.
– Wieści, pani. – Wyprostowała się i wyciągnęła dłoń, w której ściskała list.
Morgan zmarszczyła brwi, sięgając po kremowy papier. Zaczęła go oglądać, badając szczegóły. Nie spodziewała się listu od żadnej znajomej damy. Sama nie wiedziała, czy mogłaby którąkolwiek nazwać bliską swojemu sercu, nie miała wielu przyjaciółek. Gdy tylko się przed kimś otwierała, brutalnie to wykorzystywano. Ufność była przekleństwem, z którym sobie nie radziła.
Gruba, szorstka faktura depeszy wskazywała na kogoś wysoko postawionego. Odwróciła list w drobnej dłoni, skupiając się na pieczęci.
– To ze Srebrnej Twierdzy – zwróciła się do Weldy. – Jesteś pewna, że nie powinien trafić w ręce króla?
Welda pokręciła głową.
– Król i królowa dostali osobne pisma.
– Możesz odejść. – Morgan kiwnęła służce na pożegnanie i ruszyła wzdłuż ścieżek, wytyczonych przez gęsty żywopłot.
Szła coraz szybciej, nadmiar materiału sukni falował. Słyszała za sobą drobne kroki Lima. Paw niemal wpadł na nią, gdy zatrzymała się gwałtownie we wnętrzu zielonego labiryntu.
Uwielbiała tu przychodzić, to był jej azyl, miejsce bez zmartwień. Dojście do niego było tak skomplikowane, że nikomu nie chciało się tu przychodzić.
Na środku stała biała fontanna, a z jej środka wyrastały niebieskie kryształy, po których spływała woda. Jej delikatny szum i plusk koił nerwy, a wodne okręgi hipnotyzowały, rozchodząc się leniwie po niecce.
Morgan przysiadła na jednej z kamiennych ławek i odetchnęła głęboko, wtłaczając do płuc mieszające się ze sobą zapachy kwiatów, ziemi oraz wody. Szczególnie wyczuwalne były róże pnące się po ażurowych pergolach.
Dzień był wyjątkowo ciepły, a lekki wiatr owiewał twarz, pozostawiając na skórze przyjemne uczucie. Nic nie wskazywało na, jakby nie patrzeć, złe wieści, które trzymała w dłoniach.
Skoro list dostali również jej rodzice, jego zawartość oznaczała jedno: bal. Skrzywiła się na samo wspomnienie tego słowa. Szczerze nienawidziła tego typu zabaw, przepychu i wyścigu szczurów. „Kto założy droższą suknię? Kto będzie miał piękniejszą fryzurę?”
Damy traciły swoją godność, natomiast natarczywi jegomoście uważający się za dżentelmenów pozwalali sobie na zbyt wiele. Tłum i ścisk ją przytłaczał. Do tego plotki, spojrzenia, dotyk, nadmiar jedzenia, który się zmarnuje i zbyt wiele alkoholu.
Wzdrygnęła się, próbując zrzucić z siebie nieprzyjemne uczucie rozchodzące się dreszczem po ciele.
Kochała rozmawiać, ale szepty w kuluarach nijak nie przypominały ciekawej konwersacji. Dla niej interesujące były opowieści z podróży czy debaty, chociażby na temat słuszności łączenia malin i mięty. Nie lubiła zestawienia tych smaków prawie tak bardzo jak uczestnictwa w wystawnych przyjęciach. Maliny za to uwielbiała, mogłaby jeść je wiadrami, chociaż nie godziło się księżniczce obżerać.
Spojrzała na Lima. Paw przechadzał się spokojnie wokół fontanny, co jakiś czas łypiąc na swoją właścicielkę.
– Może zamienimy się miejscami? – jęknęła do ptaka, który zatrzymał się, przekrzywił główkę, jakby zastanawiał się nad sensem słów Morgan, po czym wrócił do swoich spraw. – Nawet masz białą suknię, co prawda pióra nie są w modzie, ale zrobiłoby się trochę weselnie. Jakby się zastanowić, dawno żadnego ślubu nie było. – Uśmiechnęła się pod nosem.
Złamała pieczęć z herbem Srebrnej Twierdzy. Dwa skrzyżowane sztylety zatopione w lakowanym herbie pękły na pół.
Ostrożnie rozłożyła papier i zamarła.
Im bardziej zagłębiała się w tekst, tym bardziej serce Morgan przyspieszało, aż zaczęło galopować. Oddech stał się płytki, poczuła panikę, która zawładnęła jej myślami i ruchami. Treść żołądka niebezpiecznie podeszła do gardła. Gorset zdobnej, ciemnoniebieskiej sukni zaczął uciskać ją jeszcze mocniej. Zrobiło się jej duszno i zaczęło brakować powietrza.
Za każdym razem, gdy czytała tekst, nie mogła uwierzyć w jego treść. Litera po literze, zdanie po zdaniu, wszystko do niej krzyczało za każdym razem to samo:
Morgan Safirell!
Z ogromną wdzięcznością i szczęściem przyjęliśmy propozycję Szafirowej Krainy. Jesteśmy radzi powitać Cię wkrótce w Srebrnej Twierdzy jako narzeczoną umiłowanego księcia Vincenta Silverbone’a. Z tej okazji postanowiliśmy wyprawić bal, który zwieńczy książęce zaręczyny. Uroczystość odbędzie się w ostatnią niedzielę miesiąca i jesteśmy szczęśliwi, mogąc podjąć Cię jako gościa honorowego.
Pragniemy również życzyć wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, na którą wkrótce wkroczysz wraz z naszym synem.
Z wyrazami szacunku, Król i królowa Srebrnej Krainy, Ostar i Far Silverbone’owie
– To żart – wyszeptała do siebie. – To musi być żart. – Zaczęła powstrzymywać szloch.
Nie pamiętała, kiedy liścik wypadł jej z rąk.
Biegła.
Nie przejmowała się potknięciami, możliwością upadku – w tamtym momencie czuła się, jakby już upadała. Potrzebowała odpowiedzi, natychmiast!
Biegła coraz szybciej, brązowe kosmyki wypadły z lekkiego upięcia. Jej szafirowe oczy piekły od łez, które spływały wartkim strumieniem po twarzy. Przebiegła przez ogrody, a wszystkie napotkane pawie umykały jej z drogi. Służki i możni z zaskoczeniem obserwowali ją, szepcząc do siebie skonsternowani.
Chwyciła materiał sukni, by nie potknąć się na schodach prowadzących do zamku. Wbiegła przez wrota, przemknęła przez korytarze, aż w końcu dotarła do biblioteki, gdzie miała nadzieję odnaleźć jednego ze swoich rodziców.
Zatrzymała się w wejściu, dostrzegając obojga siedzących przy stoliku. Sączyli wino, jakby świętowali wielki sukces. Skrzywiła się: ich zwycięstwo, wspaniałe nowiny dla królestwa, były okupione przyszłością Morgan.
– To żart, prawda? – powtarzała sobie te słowa, odkąd przeczytała list.
Gideon i Kordia wymienili się spojrzeniami, by później utkwić wzrok w rozczochranej i zalanej łzami księżniczce.
– Usiądź, kochanie – powiedziała łagodnie królowa. Uzbrojoną w bogato zdobione pierścienie dłonią poklepała fotel obok swojego.
– Nie!
– Morgan. – Tym razem wtrącił się ojciec. – Proszę, porozmawiajmy.
Z dwojga królewskiej pary to ojciec był mniej surowy. Miała wrażenie, że to jej matka dzierżyła władzę zarówno w sypialni, jak i w całym zamku.
Morgan pociągnęła nosem i usiadła niedbale na jednym z miękkich foteli, a wzrok utkwiła w swoich drżących dłoniach. Co chwilę jej ciałem targał dreszcz przerażenia i było coraz bardziej duszno. Nie mogła się skupić, więc rozglądała się gorączkowo w poszukiwaniu drogi ucieczki. Zgarbiła się, gdy zdała sobie sprawę, że znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Miała ochotę wtopić się w fotel i udawać, że zniknęła. Zazwyczaj piękna biblioteka była jednym z jej ulubionych miejsc, a obecnie ją przytłaczała, jakby białe regały z księgami stały się wyższe niż zazwyczaj, a balkony zaraz miały się zawalić. Nie cieszyło jej nawet słońce malujące promieniami wzory na drewnianym parkiecie.
– Chcieliśmy wkrótce cię poinformować, ale nie sądziliśmy, że Ostar i Far poczynią tak szybko kolejne kroki – wyjaśniła Kordia, wyrywając księżniczkę z zamyślenia.
Gideon nalał do pustego kielicha czerwone wino. Podał go córce, licząc, że zdoła jakoś wyrwać ją ze stanu otępienia.
Morgan nie miała ochoty ani się odzywać, ani wypić trunku. Domyślała się, że wino pozwoliłoby na chwilę ukoić jej nerwy, jednak o poranku myśli zaatakowałyby ją ze zdwojoną siłą. Zaczęła ważyć za i przeciw. W tym stanie nie potrzebowała wiele, by podłoga stała się chybotliwa, a świat wirował. I bez alkoholu czuła się podobnie.
– Nie mieliśmy wyjścia – ciągnął Gideon. – Nie doczekaliśmy się dziedzica.
Spoglądał na córkę łagodnym wzrokiem. Miał tęczówki prawie tak samo niebieskie jak ona. Ciemne włosy odziedziczyła po matce, król bowiem od zawsze miał jasne, cienkie włosy. Odkąd się przerzedziły, golił się na łyso. Morgan przeniosła spojrzenie z ojca na kielich.
Polerowane srebro odbijało zniekształcone rysy twarzy księżniczki. Zastanowiła się jeszcze chwilę i szybko wychyliła całą jego zawartość, złudnie czekając na szybkie efekty.
Kordia cmoknęła z dezaprobatą i zabrała kielich córce, obawiając się pijackiego skandalu.
– Przecież macie mnie – powiedziała słabo, jakby sama nie wierzyła w moc swoich słów.
– Wiesz, kochanie, że to tak nie działa – odparła królowa, a jej ciemnozielone tęczówki bacznie śledziły każdy gest córki.
– Więc postanowiliście mnie sprzedać? – Morgan wbiła wściekłe spojrzenie w matkę.
Nie spodziewała się po nich czegoś takiego. Zdradzono ją, przehandlowano. Chwila milczenia przedłużała się niebezpiecznie. Powietrze zgęstniało, a drobiny kurzu zawisły złowrogo.
– Nawet nie spytaliście mnie o zgodę – warknęła Morgan. – Mam przecież czas!
– Masz dziewiętnaście lat! – Kordia podniosła głos. – W niektórych częściach świata byłabyś już niechcianą starą panną, a kobieta nie może rządzić! Obalono by cię, zanim jeszcze korona spoczęłaby na twoich skroniach!
Król wstał i złapał drobną rękę córki. Zamknął ją w uścisku dodającym otuchy. Księżniczka prychnęła, wyrywając dłoń. Wstała gwałtownie, a świat zawirował. Bynajmniej nie była to wina trunku. Zrobiło jej się słabo, gorset uciskał coraz mocniej, a serce już nie galopowało, ale mknęło szybkim rytmem.
Gideon chciał ją złapać, ale powstrzymała go gestem.
– Brzydzę się… – powiedziała. – Brzydzę się wami. – Głos Morgan drżał niemal tak samo jak ona. Poczuła gorycz w gardle.
Kordia wstała w milczeniu i wbiła wściekłe spojrzenie w księżniczkę. Uniosła rękę i nim zdążyła się powstrzymać, wymierzyła jej policzek, za którym podążył piekący ból.
Odwróciła wzrok i zacisnęła powieki, bojąc się spojrzeć matce w oczy.
– Kordia?! Co z tobą?! – Gideon otworzył szeroko oczy. Zapewne nie dowierzał tej scenie, bo nigdy nie widział swojej ukochanej w takim stanie.
– Ja… – zawahała się. – Morgan, kochanie, przepraszam – jęknęła królowa, zdając sobie sprawę ze swego czynu.
Księżniczka przycisnęła dłoń do twarzy. Jej lico pulsowało bólem. Gdyby to było zwykłe uderzenie, następnego dnia nie miałaby po nim śladu. Zdawała sobie sprawę, że przez zdobiące palce Kordii pierścienie zakwitną na jej policzkach siniaki.
Wyminęła w milczeniu rodziców i biegiem puściła się do swojej komnaty.
Sprzedali ją, oddali bez słowa wyjaśnienia, bez możliwości zdecydowania, i to komu!
„Vincent Silverbone” – pomyślała.
Gorzej nie mogli jej wydać.
Vincent
Ludzie zapominali, że może i był niemową, ale wciąż słyszał.
Latami był świadkiem debat, intryg i zakulisowych, politycznych rozgrywek. Nie przeszkadzało mu to i wręcz wysługiwał się swoim stanem, by zdobywać interesujące informacje. Bez skrupułów je później wykorzystywał, zyskując wpływy i koneksje.
„Milczący książę, gorszy z braci, ujma na królewskim honorze”.
Ze względu na status księcia obelgi szeptano za jego plecami. Żadna mu nie umknęła. Z czasem przestał się nimi przejmować. Zdarzało mu się mścić, ale zazwyczaj ktoś wyjątkowo musiał zaleźć mu za skórę.
Vincent czekał, aż jego ofiara zapomni o sprawie i uderzał w najmniej spodziewanym momencie. Wyręczał się najemnikami i nikt nie był w stanie powiązać księcia z pobiciami, zniknięciami czy podpaleniami. Nim wydał wyrok, upewniał się o winie nieszczęśnika. Nie uważał się za okrutnego. Po prostu odpłacał pięknym za nadobne.
W tamtym momencie wściekłość nie mogła znaleźć ujścia. Zakradała się jak cień i przejmowała władzę nad emocjami.
Gdyby mógł, wykrzyczałby przekleństwa we wszystkich znanych mu językach.
Ojciec stwierdził, że wieści z Szafirowego Zamku to dla niego szansa. Vincent wykrzywił usta w gorzkim uśmiechu. On jej nie dostrzegał.
Pomimo swobody, jaką mu dawano, miał dosyć życia w cieniu królewskiej rodziny. Nie miał jednak ochoty się żenić. Życie samotnika mu odpowiadało. Gdyby nie starszy brat, Jerkan, już dawno uciekłby i popłynął w nieznane. Poczuł się zdradzony, jak wyścigowy koń, który najlepsze czasy miał już za sobą. Wystawiono go na sprzedaż, a gdy tylko nadarzyła się okazja, dobito targu, płacąc za niego pokaźną sumę.
W tym przypadku chodziło o wpływy i władzę, jaką zyskałaby Srebrna Twierdza. Ostar twierdził, że to przypieczętowanie przyjaźni, Vincent natomiast uważał to za nonsens.
„Kto da więcej!” – ironizował w myślach. Dobrze wiedział, kto.
Prychnął – tyle był w stanie z siebie wykrzesać.
Mógł krzyczeć, ale i tak nie skleciłby żadnych słów. Z jego ust wypadłby tylko niedbały bełkot.
Przez moment chciał zapisać wszystko to, co odczuwał w tamtym momencie i rzucić pergamin w ognisko albo schować listę nieszczęść, jakie go spotkały do butelki i utopić w szafirowych wodach pobliskiego jeziora. Mimowolnie, wyobrażając sobie tę scenę, jego myśli popłynęły do niechcianej wybranki.
Widział ją tylko raz.
Ekscentryczna dziewucha. Jej wargi nie przestawały się poruszać, wyrzucając z siebie kolejne słowa, zdania i niekończące się opowieści. Przewrócił oczami, gdy umysł podsunął mu obraz roześmianej twarzy księżniczki. Brylowała w towarzystwie, czując się wśród dam jak ryba w wodzie.
W jej żyłach płynęła potężna magia, której nawet nie umiała dobrze wykorzystać. Trwoniła swój talent na infantylne sztuczki. Tamtego dnia oddalił się, gdy Morgan wyczarowała szafirowe ptaszki latające nad głowami możnych. Pokaz skończył się katastrofą, bo kilka wplątało się w bujne fryzury dam i musiała interweniować królowa Kordia, rozsypując je w kryształowy pył. Jej matka była roztropna. Nie marnowała talentu na błahostki.
Nie przykładał do tego spotkania wagi. Nie myślał, że kiedykolwiek przyjdzie mu jeszcze raz ją zobaczyć. Nie znał jej, ale tamten widok wystarczył, by wyrobić sobie opinię.
Owszem, urodę miała godną księżniczki, ale w życiu nie chodziło tylko o to. Gdyby potrzebował pięknej dziewki, poszedłby do zamtuza i zaspokoił swoje potrzeby. Nie musiałby nawet przesadnie prosić. Kobiety uważały go za przystojnego i lgnęły do niego skuszone odkryciem prawdy, ukrytej w plotkach. Jeszcze bardziej interesował je wypchany po brzegi mieszek ze srebrem.
Szedł przestronnym korytarzem, a przez wąskie okna wlewały się ostatnie promienie słońca. Odgłos podkutych butów z cholewami odbijał się od pustych, kamiennych ścian. Miał wrażenie, że przestrzeń się zmniejsza, jakby mury się przesuwały i za chwilę miały go zgnieść.
Przyspieszył kroku, zaciskając coraz mocniej pięści.
Czekał na zmierzch, aż noc zakradnie się w zakamarki Srebrnej Twierdzy, zagarniając ją dla siebie. Czuł się wtedy bezpieczny, liczył, że mrok ukoi jego nerwy.
Trzasnął drzwiami, wchodząc do swojej komnaty, wiecznie skąpanej w półmroku. Książę nie odsuwał czarnych zasłon, a światła dostarczały jedynie świece i metalowe kandelabry.
Odetchnął, gdy znalazł się w swojej przystani. Ta świadomość dodała mu otuchy i nieco spowolniła kotłujące się myśli.
Nie chciał wystawnej izby. Stało tu jedynie proste łóżko, kredens na alkohole, biblioteczka, dwa fotele i stolik, na którym czekała karafka z winem i kielich.
Kusiła go kąpiel, przygotowana już za parawanem. Utkwił jednak wzrok w winie. Uznał, że przyda mu się bardziej niż kąpiel.
Chwilę później opadł na jeden z obitych brązowym welurem foteli i przycisnął palce do skroni. Jego głowa pulsowała, jakby ktoś próbował przebić czaszkę od środka. Nerwy i nadmiar wrażeń odcisnęły piętno, objawiając się silnym bólem.
Przeczesał szczupłymi palcami szare włosy, by później ukryć twarz w dłoniach. Zacisnął powieki, ukrywając czekoladowe tęczówki. Nigdy nie myślał o sobie jako o pełnoprawnym księciu, a wielu nawet nie uważało go za godnego tego tytułu. Tymczasem ożenek z księżniczką miał mu przynieść w przyszłości koronę Szafirowej Krainy. Niestety, musiałby przez to wyjść z cienia, który był mu przyjacielem.
Sięgnął po karafkę i kielich z pobliskiego stolika. Wypełnił go po same brzegi, po czym jednym haustem wlał w siebie cierpkie wino. Skrzywił się, gdy gorycz rozlała się po języku i gardle. Napełnił kielich kolejny raz i z trzaskiem odłożył karafkę na kamienny blat.
Czuł się przytłoczony, jakby nosił na barkach wielki ciężar – kamień węgielny swego losu. Rozpiął niedbale kilka guzików ciemnej koszuli. Nie chciały współpracować, więc zerwał z siebie odzienie i rzucił w kąt jak szmatę.
Oparł się, odnajdując wygodną pozycję. Sięgnął po kielich i tym razem upił jedynie łyk. Drugą rękę wyciągnął przed siebie. Skupił się i stworzył lewitującą w powietrzu srebrną kulkę. Przekrzywił głowę, wygiął usta w ironizującym uśmiechu. Sprawił, że przedmiot stał się płynnym metalem, wprawił go w ruch i przeplatał między palcami. Jasna ciecz wiła się po skórze jak wąż. Po chwili znów stała się kulką, a książę zmienił metal w niewielkiego ptaszka, przypominającego kształtem wróbla, którego stworzyła kiedyś Morgan.
„Szafirowa księżniczka… – zamyślił się książę, po czym westchnął. Zgiął nadgarstek, a ptaszek przemknął przez komnatę, rozbił się z łoskotem o ścianę i zamienił w srebrzysty pył. – Jakby los niewystarczająco mnie pokarał”.
Moralność
Vincent
Obudził się w fotelu. Ze snu wyrwało go pukanie, które powoli przeradzało się w uporczywe walenie. Miał wrażenie, że jeszcze chwila, a zawiasy puszczą i drzwi wpadną do środka.
Domyślał się, kto stoi po drugiej stronie.
Odetchnął głęboko i zamrugał kilka razy, próbując strzepnąć resztki snu z powiek. Wszystkie kości bolały go od niewygodnej pozycji, w której zasnął. Kielich leżał na ziemi, a na stole walało się kilka opróżnionych butelek wina. Pozostałości trunku splamiły marmurowy stolik i jego jasne, lniane spodnie. Nawet podłoga lepiła się w miejscu zastygłej, winnej plamy.
Dźwignął się z trudem i o mało nie stracił równowagi. Najwidoczniej trunek nadal krążył w jego ciele. Głowa wciąż pulsowała i miał wrażenie, że ból się nasilił. Ścisnął palcami miejsce u nasady nosa i zmarszczył brwi, zaciskając powieki. Nie pomogło.
Powłóczył do drzwi, rozsunął rygiel i otworzył je na oścież, zapraszając niedbałym gestem swego gościa.
– Wyglądasz jak gówno. – Jerkan wszedł pewnie, obdarzając brata pełnym rozbawienia uśmiechem.
Gdy Vincent zatrzasnął za nim drzwi, miał wrażenie, że łoskot rozszedł się w jego głowie, a nie po izbie.
Starszy brat spojrzał na niego z góry, co nie było znów takie trudne, bo przewyższał, i tak dość wysokiego Vincenta, o głowę. Bracia mieli podobne, ostre rysy twarzy, jednak Jerkana wyróżniały dużo ciemniejsze włosy, piegi i haczykowaty nos. Nosili podobne fryzury, z tym że przyszły król przykładał więcej uwagi do swojego wyglądu. Pasma włosów nosił zawsze nienagannie zaczesane do tyłu, a krótsze boki starannie golił na krótko. W przeciwieństwie do Vincenta, który, pomimo regularnych wizyt królewskiego fryzjera, nosił włosy w nieładzie.
– Mogłeś powiedzieć, że urządzasz biesiadę. Chętnie dotrzymałbym ci towarzystwa. – Jerkan z obrzydzeniem przesunął jedną z butelek i usiadł na fotelu, omijając plamę na podłodze.
Młodszy z braci spojrzał na niego surowo, przewrócił oczami i nie przejmując się bałaganem, wrócił do stolika, zajmując to samo miejsce co wcześniej. Przeczesał tłuste włosy i odchylił się na oparciu, skupiając wzrok na ciemnych belkach biegnących po suficie.
Miał żal do brata. Wiedział, jaki Vincent ma stosunek do świata, a jednak nie wstawił się za nim i nie zaprotestował w jego imieniu. Stał tylko i przyglądał się, gdy ojciec wydawał na niego wyrok.
– Daj spokój! Może nie będzie tak źle? Pomyśl o możliwościach. – Jerkan przesuwał butelkami po blacie, aż znalazł jedną, której Vincent nie opróżnił poprzedniego wieczoru. Chwycił butelkę i zaczął w nią stukać palcami. Uderzenie każdego ze srebrnych pierścieni o szkło potęgowało ból głowy młodszego z braci.
Vincent łypnął na niego z ukosa, wykrzywiając przy tym usta w grymasie. Jak na komendę Jerkan przestał drażnić brata.
Rozumieli się bez słów.
Często Vincent używał specjalnych gestów, dzięki którym komunikował się z ludźmi z najbliższego otoczenia. Znaki układane dłońmi nie przekazywały co prawda wszystkich myśli dosłownie, ale język gestów wciąż był w fazie opracowania. W wielu częściach świata różnił się od siebie, czasami dochodziło nawet na tym tle do błędnych interpretacji, co prowadziło do większych lub mniejszych afer.
Z mniej ważnymi osobami Vincent wymieniał korespondencję, a czasami udawał, że i tego nie potrafi. Tak było wygodniej, ludzie go lekceważyli i mógł wtedy w pełni wykorzystywać swój stan, działając po cichu.
– Dobre? – zapytał Jerkan, wskazując trzymaną w dłoni butelkę.
Młodszy z braci przytaknął i przygarbił się, próbując schować się przed światem. Jego towarzysz uniósł wino w geście toastu i wyżłopał zawartość butelki w ekspresowym tempie. Westchnął i rozłożył się na fotelu jak król na tronie.
– Zdecydowanie musisz podać je na weselu. – Jerkan wyszczerzył się w kpiącym uśmiechu.
Vincent zapragnął rzucić jedną z butelek w brata, ale powstrzymał się, obdarzając go jedynie prychnięciem i gorzkim uśmiechem. Wykonał rękoma kilka gestów układających się w słowa:
– Jak twoja żona, braciszku? – Jednocześnie posłał bratu wyzywające spojrzenie.
Jerkan uśmiechnął się dziko.
– Na moje szczęście podróż Kai w rodzinne strony się przedłużyła. Podejrzewam, że winien jest temu jeden z jej dawnych kochanków, ten z ciemnymi kędziorami na głowie. – Teatralnie okręcił sobie jeden z kosmyków wokół palca. – Taki układ mi odpowiada, oboje znamy swoje obowiązki i jednocześnie jesteśmy wolni. Musimy tylko nie rzucać się w oczy z naszymi podbojami. – Westchnął przeciągle. – Widziałeś nową służkę? Tą z szerokimi biodrami i jasnym warkoczem do pasa? Ach… – Twarz Jerkana przybrała coś na kształt rozmarzonego chłopca, który dopiero odkrywał, czym jest przyjemność. – Miałem cudowną noc. Może twoja przyszła żona też zgodzi się na taki układ? Widziałem ją kiedyś na jednym z przyjęć, urodziwa jest.
– I co z tego? To chodząca katastrofa. Poza tym wątpię, nie wiem. – Vince przestał na chwilę gestykulować. – Nie chcę o tym myśleć.
– Rozmawiałeś z nią choć raz?
Vincent łypnął na brata spode łba. Wiedział, że sarkazm to nieodłączna część Jerkana, a jednak zapragnął go udusić. Zamiast tego wziął głęboki oddech i pokiwał przecząco głową.
– Ciekawe, czy jest taka cnotliwa, na jaką wygląda. – Jerkan uśmiechnął się paskudnie.
– Nie waż się jej tknąć! – Vincent zrobił groźną minę i walnął pięścią w stół. Butelki zabrzęczały, kilka upadło, jedna potoczyła się po blacie i spadła, rozbijając się na parkiecie. Może nie chciał się żenić, ale nie uważał związków takich jak Jerkana i Kayi za normalne, a jego brat o tym wiedział. Tego typu relacje należały do popularnej praktyki na dworach, tajemnica, o której wszyscy wiedzieli, ale nikt nie śmiał mówić o niej głośno. Zazwyczaj cierpiała na tym reputacja obiektów zainteresowania wysoko urodzonych i Vincent nie mógł pozwolić, by Morgan ucierpiała w grze możnych. Nie zasługiwała na to, nawet jeżeli jej nie cierpiał.
„Czy kiedykolwiek mógłby zdradzić?”
Pomyślał o żonie brata. Kaya była silna, należała do kobiet twardo stąpających po ziemi, wiedziała, czego i kogo chce. Morgan natomiast wydawała mu się zwiewna i delikatna, tak łatwa do zranienia.
Nigdy nie był w stałym związku. Tym bardziej nie myślał o ślubie. Nie chciał go i w jednej chwili zapragnął do niego nie dopuścić. Jeszcze nie wiedział, jak to zrobi, ale nie obchodził go skandal, jaki wywoła. Zdawał sobie też sprawę, że być może złamie tym swoją wybrankę.
„Swoją?” – pomyślał. Przecież nie miał możliwości wybrać. Nie była „jego”.
– Nie wiem, o czym myślisz, ale minę masz nietęgą. – Jerkan wyrwał Vincenta z rozmyślań. – Domyślam się, że nie masz ochoty na wspólne śniadanie. Przyślę kogoś. – Wstał i poprawił idealnie skrojony, ciemnozielony surdut. Nim wyszedł, podszedł do brata, poklepał go po ramieniu i dodał pokrzepiająco: – Cokolwiek postanowisz, wiedz, że jestem z tobą, braciszku.
Został sam, on i jego myśli, krzyk, uwięziony wewnątrz umysłu.
I tak był gorszym z braci, tym, po którym można było się spodziewać kłopotów. Kolejna, chociaż spektakularna farsa nic by nie zmieniła.
Spojrzał w stronę okien. Wzdłuż krawędzi ciemnych, ciężkich zasłon, sączyło się światło dnia. Ściągnął z siebie buty, brudne spodnie i bieliznę. Przeszedł za parawan, gdzie czekała na niego już lodowata kąpiel.
Odgonił wszelkie myśli krążące wokół ślubu, miał jeszcze czas, za to musiał skupić się na dzisiejszym wieczorze.
Wizyta jego brata wyrwała go z rutyny, a czekało na niego zadanie, które od pewnego czasu spędzało mu sen z powiek. Jak najszybciej chciał pozbyć się kaca i przywrócić pracę swojego umysłu na właściwe tory.
Od jakiegoś czasu słyszał o magiku rozgłaszającym wieści o tajemniczym artefakcie. Normalnie nie zwróciłby uwagi na tego typu plotki, ale ów człowiek twierdził, że wszedł w posiadanie jednego z fragmentów mistycznego przedmiotu. Potwierdzał to fakt, że mógł czarować, chociaż były to proste, bzdurne sztuczki. Mogły być iluzją lub faktycznie w jakiś sposób posiadł możliwość kontrolowania danej Sfery – w tym przypadku złotej. Po pokazie nie chciał nikomu pokazać stworzonych przez siebie złotych kart.
Sfer było siedem: Złoto, Srebro, Szafir, Szmaragd, Rubin, Kwarc i zapomniana Magia Kości. Zagadnienie było o tyle ciekawe, że tylko członkowie królewskiego rodu posiadali magiczne moce. Związane były z artefaktami charakterystycznymi dla każdej z Krain: Złota Klamra, Srebrna Rękojeść, Szafir, Szmaragd, Rubin i Kwarcowe Ostrze. Nie wiadomo było, z czym związano kości. Magik mógł okazać się szarlatanem albo, na co liczył Vincent, był nieślubnym dzieckiem wysoko postawionego członka rodu Złotej Przystani. Zyskałby dzięki temu kartę przetargową, gdyby akurat potrzebował odpowiedniej przysługi.
Tak czy inaczej musiał najpierw dowiedzieć się prawdy.
Wziął długą kąpiel, która nie ukoiła do końca wszystkich nerwów. Stał chwilę w milczeniu, drżał z zimna, a woda ciurkiem ściekała z jego włosów. Usłyszał, jak drzwi się otwierają i po chwili zamykają – nie zdążył zareagować. Kroki zbliżały się szybko i służka, która nie zauważyła go stojącego za parawanem gwałtownie rozsunęła zasłony.
Ostre światło wlało się do środka. Syknął przeciągle, mrużąc oczy.
Kobieta odwróciła się, zrzucając przy tym jeden ze stojących na kredensie kandelabrów na podłogę. Brzęk metalu poniósł się po komnacie.
Zasłoniła usta dłońmi, wpatrując się w nagą sylwetkę księcia.
Prześlizgnął spojrzeniem po ciele drobnej blondynki. Przez ramię przewieszony miała długi warkocz, fartuch ciasno opinał talię i eksponował szersze biodra.
Uśmiechnął się pod nosem, już wiedział, że pojawienie się tej konkretnej służącej to sprawka starszego brata. Zauważył rumieniec rozlewający się na jej policzkach i wzrok, którym go pożerała. Zbliżył się nieznacznie, próbując odgadnąć intencje kobiety. Dobrze wiedział, że dość spora część młódek próbowała trafić do królewskiej służby nie tylko ze względu na godziwe wynagrodzenie. Liczyły, że ktoś ze szlachetnie urodzonych je zauważy. Czasami chodziło im po prostu o dobrą zabawę.
– P-proszę wy-wybaczyć – jąkała się zagubiona, nie odrywając wzroku od Vincenta. – Ja… – Nie skończyła, podejrzewał, że dobrze wiedziała, że zastanie go w komnacie.
Zrobił kolejny krok.
Służka wyciągnęła drobną dłoń, przesuwając po szczupłym, ale umięśnionym torsie księcia. Utkwiła niebieskie oczy w jego ustach. Vincent znów się zbliżył, zmuszając służkę, by oparła się plecami o szybę. Jedną ręką podparł się o zimne szkło, drugą sięgnął po warkocz, który zaczął owijać sobie wokół dłoni. Ścisnął go mocniej i lekko pociągnął. Z ust służki wydostało się ciche westchnienie, po czym uśmiechnęła się do niego zalotnie. Przymrużyła powieki, gdy książę pochylił się, omiatając jej szyję oddechem. Musnął ustami skórę tuż pod uchem i poczuł, jak jej ciało się rozluźnia.
Postanowił, że wieczorna sprawa może poczekać, a resztę nerwów ukoi w ramionach pięknej blondynki.
Morgan
Morgan siedziała przed dużym lustrem w ozdobnej ramie i oglądała policzek, który zaszedł fioletem. Twarz w miejscu siniaka pulsowała nieznośnie. Oczy miała opuchnięte od wylanych przez całą noc łez.
– Ciężko będzie ukryć to pod makijażem. – Westchnęła do swego odbicia.
Na blacie leżało mnóstwo pomadek, pudrów i innych specyfików, przysłanych przez jej matkę. Ten gest powiększył dystans zrodzony poprzedniego dnia. Na łóżku czekała suknia, również wybrana przez jej matkę. Bogato zdobiony gorset i obszerna spódnica miały odcień kremowej bezy, do której poprzyczepiano niebieskie, aksamitne motylki. Patrząc na suknię, Morgan robiło się tak samo niedobrze jak na wspomnienie o przyszłych zaślubinach. Miała ochotę zerwać zwiewne baldachimy zwieszające się nad łóżkiem, porozdzierać je i razem z kreacją wyrzucić przez okno.
Szybko odgoniła te myśli, chciała jednak w subtelny sposób postawić się Kordii, skupiła się więc na detalach sukni i zamieniła materiałowe owady w szafirowe, kryształowe motylki. Rozpierzchły się po komnacie, latały wokół głowy księżniczki, do czasu, aż do pomieszczenia weszła Astrid, dwórka i jej jedyna przyjaciółka. Miała obfite, kobiece kształty, podkreślone przez pięknie opinający biust gorset, tym razem w kolorze jasnozielonym. Pełne usta zawsze malowała w odcieniu pasującym do kasztanowych, spływających kaskadą włosów.
Smutek powoli przeradzał się w coraz mocniej wzbierający w jej wnętrzu gniew. Poprzedniego dnia nie miała okazji porozmawiać z przyjaciółką, więc teraz wszystkie emocje wzięły górę. W uszach zaczęło jej piszczeć, skupiła się na motylkach, które najpierw zaczęły pękać, a później rozwaliły się na drobne, nieregularne kamienne grudki. Z trzaskiem spadły na podłogę i potoczyły się pod stopy Astrid. Morgan spojrzała smutno w piwne oczy swojej towarzyszki.
– Och, Morgan – jęknęła, widząc twarz księżniczki. – Tak mi przykro.
– To mój najmniejszy problem. – Odetchnęła głęboko, nagle nawet luźna, zwiewna koszula zaczęła ją drażnić i uciskać. – Moja matka wpadła w jakiś amok i stała się kontrolującym wszystko potworem. Po naszej kłótni miała czelność przysłać mi nowy jadłospis, bo przecież muszę trzymać dietę, przysłała karnet z wytycznymi zbliżającego się balu i nakazała wszystkim służkom raportować o moim stanie i humorach. I to wszystko, nim minęły dwie godziny od tego. – Otworzyła szerzej oczy, wskazując swój obity policzek.
Astrid zrobiła kwaśną minę.
– Nie! – sapnęła Morgan. – Tobie też kazała mnie szpiegować?
– Niestety. Pokaż, zobaczymy, co da się z tym zrobić. – Podeszła, a pod jej stopami zachrzęściły resztki motyli.
Złapała księżniczkę za rękę i poprowadziła pod wielkie okna, skąd rozpościerał się widok na królewskie ogrody, a oblicze Morgan oświetliły naturalne promienie słońca. Podparła dłonią jej brodę i zaczęła oglądać twarz, na zmianę odwracając głową na prawo i lewo.
– Szkoda, że usunęłaś motylki z sukni. – Znów chwyciła jej rękę i z powrotem usadziła przy toaletce. Widząc wściekłe spojrzenie księżniczki, dodała: – No co, widziałam, jak ją szykują.
– I co z tymi motylkami? – Morgan zwiesiła wzrok, poczuła się źle, podejrzewając przyjaciółkę o zmowę z królową.
– Mogłabym wtedy zrobić obszerniejszy makijaż, ukryłby zasinienie pod okiem, teraz za bardzo nie mam do czego dobrać podobnego odcienia.
– A teraz? – Księżniczka wyciągnęła dłoń w stronę gorsetu. Skupiła się na górnej części, w którą wszyto mnóstwo rozpraszających światło szkiełek i zaczęła zamieniać je w szafiry. Im schodziła niżej, tym bardziej przerzedzała wyczarowywane przez siebie klejnoty, tworząc efekt ombre.
Astrid uśmiechnęła się od ucha do ucha, ale i tak wycedziła przez zęby:
– Wiesz, że twoja matka wygarbuje nam za to skórę? Podobno pół nocy wybierała tę kreację.
Nie chodziło tylko o trud królowej, każdy wytworzony przez rodzinę królewską kryształ musiał być zatwierdzony przez króla i radę. Do obiegu nie mógł trafić żaden nieautoryzowany klejnot. Te królewskie były droższe niż wydobywane w kopalniach, dlatego pilnowano, by nie zachwiać rynku, wprowadzając na niego zbyt dużej ilości surowca. Koronnymi wyrobami handlowano na całym świecie, miały ogromną wartość, bo ludzie złudnie wierzyli, że wraz z grudką metalu czy kamieniem staną się posiadaczami skrawka magii. Wielu i tak ceniło bardziej naturalne kryształy, srebro i złoto dostępne na całym świecie, ponad tymi tworzonymi za pomocą magii. Nimi głównie chwalili się możni, dumnie krocząc obwieszeni błyskotkami jak ogromny żyrandol w sali balowej zamku.
Morgan wiedziała, że będzie musiała zniszczyć suknię, bowiem szafiry wytworzone magią nieco różniły się od naturalnych. Miały mocniejszą barwę i każdy szanujący się jubiler potrafił dostrzec rozbieżności. Oryginalne królewskie kamienie szlachetne dodatkowo opatrzone były herbem, widocznym pod szkłem powiększającym. Tajemnice jak to robić, znał tylko król – wiedzę tę przekazywano z pokolenia na pokolenie jedynie męskim dziedzicom. Wkrótce miał ją posiąść również i Vincent, bo żeniąc się z Morgan, musiał wyzbyć się swojej magii i przyjąć błogosławieństwo Szafirowej Krainy. Nawet matka Morgan, Kordia, nie poznała tej tajemnicy, chociaż księżniczka wiedziała, że usilnie próbowała ją zgłębić.
– Niech nawet pęknie z wściekłości, nie obchodzi mnie to – warknęła, wyobrażając sobie purpurową ze złości twarz matki.
Po ponad godzinie Morgan była niemal gotowa. Astrid przygotowywała fryzurę księżniczki. Część włosów z ciasnego upięcia opadała zwiewnie wzdłuż nieco opuchniętej i posiniaczonej twarzy. Rozbudowany i ciężki makijaż nie był w stanie ukryć wszystkiego. Oczy damy prześlizgnęły się po twarzy przyjaciółki. Widząc jej smutną minę, wykrzywiła usta w delikatnym uśmiechu.
– Hej. – Zaczesała ostatni ciemny kosmyk za ucho, łapiąc przy tym szafirowe spojrzenie Morgan. – Wszystko się ułoży. – Pocałowała księżniczkę w czoło, ujęła delikatnie jej dłoń i pociągnęła w stronę wyjścia.
Jej ruchy były machinalne, pozwoliła się prowadzić Astrid w kierunku jadalni do czasu, gdy zeszły do niższych partii zamku, gdzie niemal cały hol wypełniały podróżne kufry.
– Co się dzieje? – zapytała, otrząsając się z otępienia.
– Nie wiesz? – Jej dama dworu była zaskoczona. – Nie powiedziano ci – stwierdziła z troską w głosie. – Jutro, skoro świt, wyjeżdżacie do Srebrnej Twierdzy.
– Niedobrze mi – jęknęła Morgan.
– Może za mocno zacisnęłam gorset?
– Nie, zapewniam cię, że to nie to. – Przełknęła ślinę. – To gorsze niż tysiąc gorsetów.
W milczeniu przyglądała się coraz większemu stosowi bagaży, które przynoszono do holu. Do pomieszczenia, przez ogromne okna wlewały się ciepłe promienie słońca. Odbijały się od białych murów, potęgując wrażenie ogromu pomieszczenia. Kontrast stanowił jedynie parkiet z ciemnego drewna ułożonego w misterne mozaiki.
Bramy były otwarte na oścież, a zakończony ostrym łukiem otwór wyglądał jak rama dla obrazu. W oddali majaczyło morze zieleni. Gdzieś wśród traw przechadzały się pawie.
Chciała utrwalić ten widok w pamięci.
Wiedziała, że jeżeli wyjedzie z domu, już do niego nie wróci; nie pozwolą jej, będzie musiała czekać do ślubu zamknięta w okowach srebra jak więzień. Później zapewne zamieszka w jakimś opustoszałym pałacu, których mnóstwo było rozsianych po całym kontynencie. Barka, bo tak brzmiała jego wspólna nazwa, była dziwnym światem, podzielonym na sześć królestw. W jej centrum znajdowała się dawna Kraina Kości, miejsce bez magii, opuszczone, zniszczone, od niedawna oddane pod rządy Krainy Srebra.
Nawet tam nie mogła uciec.
Przełknęła gorzką gulę, która uwięzła jej w gardle. Powstrzymała łzy cisnące się do oczu. Musiała zaakceptować swój los, nie miała innego wyjścia – chyba że udałoby jej się uciec.
Wędrowiec
Vincent
Zrzucił z siebie rękę blondynki. Ta w odpowiedzi ziewnęła, po czym zamruczała jak kotka i obdarzyła Vincenta przeciągłym spojrzeniem. Przewrócił oczami w odpowiedzi – nie miał czasu na dalsze gierki. Rzucił w jej stronę sukienkę, co spotkało się z pełnym złości prychnięciem.
Książę nie przejmował się negliżem, podszedł do barku i nalał sobie bursztynowego trunku pędzonego na spirytusie. Oparł się zawadiacko o kredens, pociągnął łyk alkoholu, a ostra ciecz zapiekła podniebienie i gardło. Przyglądał się z lekkim rozbawieniem wściekłej kochance. Niedbale wiązała fartuch wokół pasa. Jej lśniące od potu krągłości przykrył materiał, a potargany warkocz potwierdzał, jak dobrze się bawiła. Mogłaby być wdzięczna za każdy krzyk, który Vincent wydobył z niej podczas igraszek, ale miał wrażenie, że prędzej udusi go warkoczem, niż podziękuje.
„Nie pierwsza, nie ostatnia”.
Kobieta odgarnęła spocone blond kosmyki z czoła i wbiła złowrogie spojrzenie w księcia.
– Twój brat był bardziej uprzejmy – wycedziła. Gdy wyszła, trzasnęła drzwiami z siłą, jakiej by się po niej nie spodziewał.
„Na pewno nie był tak zwinny” – Vincent dopowiedział sobie w myślach i uśmiechnął się łobuzersko.
Rzucił okiem w stronę odsłoniętego okna. Nie lubił blasku, który mącił umysł, więc odłożył butelkę i podszedł do przeszklenia. Złapał za krawędzie zasłon. Spoglądał chwilę na powoli chylące się ku zachodowi słońce – ku pomarańczowemu horyzontowi i na srebrzyste dachy zdobione cennym kruszcem. Obszerne okapy zwieszały się nad ciasnymi i wąskimi uliczkami, skutecznie zasłaniając tętniące na nich życie. Nie żałował tego widoku, z tej odległości i tak ludzie wyglądaliby jak mrówki kotłujące się w swoim gnieździe. Był całkiem inny niż brat Jerkan. Wybrał wschodnie skrzydło, gdzie rozpościerał się widok na ogrody i jezioro, bo w jego mniemaniu było to bardziej romantyczne.
Vince zasunął kotary i dał sobie kilka oddechów na skupienie myśli. Delektował się światłem powoli spalających się świec i zapachem tych, które zgasły. Lekki dym unosił się w powietrzu, prezentując hipnotyzujący taniec w przesączającej się spomiędzy kotar smudze słońca.
„Już czas”.
Przywdział czarne spodnie oraz koszulę i buty z wysokimi cholewami w tym samym kolorze. Zarzucił na siebie ciemny, nieco sfatygowany płaszcz z obszernym kapturem. Pozostały mu jedynie kwestie bezpieczeństwa. Podszedł do drzwi, ale zamiast wyjść, zasunął rygiel i dodatkowo użył Magii Srebra. Oblał zamek płynnym metalem, skutecznie uniemożliwiając wejście do komnaty od zewnątrz. Gdy upewnił się, że wszystko wygląda jak należy, ruszył do obszernego gobelinu zdobiącego jedną ze ścian. Odchylił szorstki materiał i naparł na ścianę w miejscu pomiędzy łączeniami ciemnej boazerii. Coś kliknęło po drugiej stronie murów i boazeria odskoczyła w kierunku księcia. Z małej szczeliny buchnęło tak znane mu zatęchłe powietrze i kurz niesiony przeciągiem.
Prześlizgnął się przez wąskie przejście i zamknął wrota z cichym kliknięciem. Było ledwo słyszalne, a i tak wąski korytarz poniósł echo, które najpierw nabrało mocy, by później umilknąć.
Zapalił kaganek, który zawsze czekał na niego przy wejściu i po cichu ruszył ciasnym korytarzem. Nieregularne ściany czasami zwężały się lub rozszerzały. Mijał odnogi i wejścia do innych pomieszczeń. Znał te korytarze jak własną kieszeń. Dorobił do nich wejście z własnej komnaty nielegalnie, nikt więc nie zdawał sobie sprawy, że została połączona z resztą labiryntu. Powiedział o tym jedynie bratu, natomiast o samych tunelach krążyły legendy, niekiedy nabierające mistycznej otoczki. Tak naprawdę służyły do usuwania niewygodnych gości, aranżowania nielegalnych schadzek czy przemycania kontrabandy.
Książę dokładnie wiedział, kiedy minął granicę Twierdzy. Korytarz zwężał się jeszcze bardziej, a na jego końcu zamajaczył jasny punkt, który powiększał się z każdym krokiem. Nim wyszedł, odstawił zgaszoną już lampę na jeden z wystających kamieni.
Odgarnął kaskadę bluszczu, za którą ostatnie promienie słońca chowały się za horyzontem. Znalazł się na cmentarzysku, w samym środku Srebrnego Miasta. Założył kaptur, zasłaniając większość twarzy i jego ciemnobrązowe oczy skrył mrok. Celowo wszedł w błoto, plamiąc wypolerowaną skórę butów. Wskoczył w większą kałużę, brudząc również spodnie. W takich ubłoconych łachach nikt nie mógł skojarzyć go z księciem. Tego wieczoru chciał być niewidzialny, skryć się w najciemniejszym zakamarku i obserwować wydarzenia. Wszystkie mijane nagrobki wyglądały jak zastygłe w czasie i przestrzeni postaci z sennych koszmarów, bóstwa z największych dzieł literatury czy anioły wyrwane z wersetów świętych pism. Dla Vincenta były jedynie detalem w całej, rozległej cmentarnej tkance.
Nie przykładał do nich uwagi – skupiał za to wzrok na zabudowaniach w oddali – miasteczko już niemal całkowicie pochłonęła noc, a ciemną plamę zabudowań przecinały złote wstęgi płonących wzdłuż ulic lamp i pochodni.
Przeszedł przez misternie zdobioną bramę ze srebra, nie zawieszając na niej spojrzenia. Nikt nie śmiał ukraść chociaż kawałka drogocennego kruszcu. Pradziadek Vincenta, po którym odziedziczył imię, zaczarował ją w taki sposób, by złodziej zamieniał się w srebrny posąg, gdy tylko jej dotknie. Na cmentarzysku stało ich kilka, nieszczęśnicy, którzy nie zawierzyli koronie, srebrzyli się w blasku księżyca ku przestrodze.
Vince zagłębił się w wąskie i coraz bardziej gwarne uliczki. Mijał grupki kurtyzan mamiących swymi wdziękami, gdzieś buchnął ogień z przyrządzanych, orientalnych posiłków, melodie ulicznych grajków mieszały się ze sobą, tworząc kakofonię zniekształconych dźwięków.
– Może chcesz się zabawić, przystojniaku? – Poczuł na sobie dłoń kobiety, którą natychmiast odtrącił.
Przeciskał się przez coraz większy tłum.
– Za jedynie dwie srebrne monety…
– Może spróbujesz szczęścia w grze w kości? – Zagadnął go jakiś pijaczyna.
Dźwięki docierały zewsząd. Szedł szybko, więc niknęły, nim zdążył dobrze je zrozumieć, aż dotarł do speluny na głównym placu. Kamienica wzniesiona z drewna i cegły była nieco przechylona i sam nie wiedział, jakim cudem urzędnicy króla jeszcze jej nie zamknęli. Nad skleconymi z kilku desek drzwiami wisiał spaczony szyld przedstawiający nazwę i emblemat oberży: „Srebrny Lis”.
Drzwi wpuściły go do środka ze skrzypnięciem. O tej porze niemal wszystkie drewniane stoły i ławy były już zajęte. Za barem stała Egira, drobna szatynka i córka właściciela, która niejednemu mężczyźnie potrafiła dobrze przywalić. Umiała sobie radzić nie dlatego, że chciała – po prostu musiała. Za nią rozciągały się regały z glinianymi naczyniami, butelkami i karafkami z najróżniejszymi trunkami. Obok kontuaru stworzono prowizoryczną scenę, na której występowali bardowie, wędrowne trupy czy, jak dzisiejszego wieczoru, magicy. Podłoga skrzypiała pod naporem buciorów, a przestrzeń oświetlały liczne świece. Ich stopiony wosk już dawno stworzył pokaźne skorupy i zastygłe wodospady. Wyłożone drewnem wnętrze było tak samo krzywe jak fasada budynku.
Vincent przywarł do ściany, schował się w zacienionym miejscu przy wejściu i zaczął się rozglądać. Po lewej dostrzegł jednego ze swoich ludzi, najemnika imieniem Parkin. Skrzywił się, widząc, jak mężczyzna wyróżnia się z tłumu: skórzane wdzianka nabite ćwiekami, miecz i łysa głowa sprawiały, że wraz ze szramami przecinającymi niemal całą lewą stronę twarzy, zwracał na siebie uwagę. Przeniósł wzrok na prawo – siedział tam Wilan, dość młody, butny chłopak, zbliżony wiekiem do księcia. Swoje ciemne włosy do ramion schował pod kapturem zwykłego płaszcza i wyglądem wtopił się w tłum. Vincent najął go ze względu na jego hart ducha i spryt. Wilan, jakby wyczuł, że ktoś mu się przygląda, odwrócił się i wbił swoje ciemne, lekko skośne oczy w księcia.
Vincent kiwnął mu ledwo dostrzegalnie. Jeszcze raz omiótł pomieszczenie i znalazł pojedynczy, pusty stolik w mało atrakcyjnym zakątku tawerny. Zajął miejsce na chybotliwym stołku, rzucił srebrną monetę chłopcu, który po chwili przyniósł mu kufel piwa. Starał się nie dotykać lepiącego się blatu. Nie przecierano go chyba od tygodnia, jeżeli nie dłużej. Wątpił, czy Egira zaprzątała sobie głowę czystością, skoro jej rodzinę obchodziły jedynie zyski. Tak niewiele klasy społeczne różniły się od siebie. Zawsze chodziło o bogactwo i wpływy.
Gwar nagle ucichł, na co Vincent czekał. Chciał obserwować wydarzenia, obadać teren, przemknąć niezauważany, neutralizując ewentualne zagrożenia i sprawdzić, co mężczyzna podający się za czarodzieja ma do powiedzenia.
Na podium stanął, wyjątkowo schludnie ubrany właściciel tawerny. Gilip Foxby najlepsze lata miał już za sobą. Łysiał, wiotkie, siwe włosy zostały mu jedynie po bokach i z tyłu głowy. Wyglądały jak futrzana korona marnej jakości, którą ktoś założył łysemu na czerep. Nie oszczędzał się w piciu, co potwierdzał duży, czerwony nos. Pod tym względem szkoda mu było Egiry, dziewczyna sama ciągnęła biznes. Jej matka Fiona wiecznie chorowała, potrafiła też całymi dniami siedzieć w fotelu i patrzeć tępo w ścianę.
Vincent zdziwił się, widząc Gilipa w całkiem niezłej formie. Jego obecność dodawała wagi wydarzeniu, nawet jeżeli właściciel Srebrnego Lisa nie szokował swoją prezencją – chyba że w negatywnym tego słowa znaczeniu.
– Panie i panowie, szanowni goście! – Baryton mężczyzny ostatecznie uciszył wszystkie rozmowy, prócz krzątaniny Egiry za barem. – Dzisiejszego wieczoru, w skromnych progach Srebrnego Lisa, mam zaszczyt gościć niesamowitego Złotego Wędrowca! – wykrzyczał pseudonim magika, ukłonił się teatralnie i zszedł ze sceny. Po chwili pojawiła się na niej postać odziana w fioletowy, aksamitny płaszcz z kapturem. Groteski całemu ubiorowi dodawały potężne kołnierze, które zawijały się i opadały pod własnym ciężarem.
Wędrowiec odsłonił twarz; mężczyzna był szczupły, większość jego lica zasłaniała obszerna, posiwiała broda i dłuższe włosy. Z całego fioletu i siwizny wyróżniał się duży, wąski nos i zielone oczy. Bez słowa magik wyciągnął ręce, zaczął wymachiwać nimi, gestykulując dodatkowo nadgarstkami. W jego rękach pojawiła się bryłka złota, nie lewitowała, za to bezpiecznie spoczywała w szczupłej dłoni mężczyzny. Nie zrobiło to wrażenia na księciu, ale za to po widowni przetoczyło się westchnienie zachwytu.
Vincent zmarszczył brwi, czarodziej poruszał się tak szybko, że nie był w stanie dostrzec, czy wyczarował złoto, czy wyciągnął je z przydużych rękawów.
Nieświadomy obserwacji Złoty Wędrowiec kontynuował swój spektakl. Obrócił się, znów machnął rękoma i tym razem w dłoni pojawiły się złote karty, cienkie i delikatne. Tłum zaczął klaskać i gwizdać, ale mężczyzna brnął dalej, wykonał kilka sztuczek z pomocą złotej talii, aż stało się coś niewytłumaczalnego. Karty zniknęły, magik klasnął w dłonie i zamienił się w złoty posąg, który po chwili rozsypał się w mieniący pył.
Książę wstał gwałtownie i kiwnął głową do swoich towarzyszy. Najemnicy na komendę przecisnęli się przez rozemocjonowaną widownię i wypadli na tyły Srebrnego Lisa. Vincent przemknął niepostrzeżenie wzdłuż ścian i wyszedł głównym wyjściem. Pomknął przez trakt, wpadł w boczną uliczkę i w ostatnim momencie zatarasował drogę Wędrowcowi. Zaskoczony mężczyzna rzucił się w drugą stronę, ale odbił się od postawnych sylwetek Wilana i Parkina. Mężczyźni natychmiast złapali go pod ramiona i powlekli do pustego lokalu obok oberży.
Vincent poprawił tylko płaszcz i zgarnął tobołki magika, które ten wypuścił z rąk.
– Nie! Błagam! Zostawcie mnie! – Nieszczęśnik krzyczał wniebogłosy.
Parkin warknął i wsadził mu w usta kawałek fioletowego materiału wydartego płaszcza. Wędrowiec wciąż wrzeszczał, ale tym razem jego zawodzenie było dostatecznie przytłumione. Usadzili go na drewnianym krześle, związali ręce za plecami, a naprzeciwko usiadł Vincent. Utkwił wzrok w swojej ofierze i wysypał zawartość pokaźnej sakwy na podłogę. Kiwnął do Wilana, z którym wcześniej uzgodnili przebieg przesłuchania. Nauczył chłopaka rozmowy poprzez gesty, był więc spokojny o rozwój sytuacji.
Parkin położył swoje wielkie łapsko na barku czarodzieja, ściskając go ostrzegawczo.
– Kim jesteś? – zagadnął chłopak.
Odpowiedział mu jedynie bełkot. Książę kiwnął do Parkina, ten wyciągnął zwitek materiału z ust więźnia.
– Pomocy! – natychmiast zaczął się drzeć, ile miał siły w płucach.
– Nikt cię tu nie usłyszy – warknął łysy najemnik.
– Spójrz na mnie! – Wilan kucnął przed nim i skupił na sobie jego wzrok. – Nie zrobimy ci krzywdy, chcemy jedynie wiedzieć, kim jesteś i skąd posiadłeś Złotą Sferę. – Wyciągnął dłoń, ścisnął szczękę Wędrowca i szarpnął. – Rozumiesz?!
Czarodziej potaknął ze łzami w oczach, nie patrzył jednak na chłopaka, spoglądał w dal, wprost na zakapturzonego Vincenta.
– Powtórzę pytanie. – Chłopak wstał i przeszedł za plecy księcia. – Kim jesteś i skąd masz Sferę Złota?
– Mam na imię Malik, przybyłem z południa.
– Ze Złotej Przystani? – Tym razem odezwał się Parkin.
– Tak. Pewnie myślicie, że jestem krewnym Goldwellów?
– A nie jesteś? – Zapytał Wilan.
– Niestety.
Vincent spojrzał za ramię, na chłopaka, który zaciskał teraz usta w wąską linię. Wskazał ręką przedmioty, dając Wilanowi wskazówkę, o co ma zapytać.
– Skąd masz moce?
– Dzięki Złotej Klamrze. – powiedział cicho.
– Ukradłeś Goldwellom ich święty przedmiot? – zdziwił się Parkin, na co Malik przecząco pokręcił głową.
– Ich klamra jest jedynie fragmentem większego artefaktu. W mojej rodzinie przechowywano jedynie jej część.
Vincent podejrzewał kłamstwo – większy artefakt, co za brednie. By dojść prawdy, przeczesał rzeczy Wędrowca, a przerażone spojrzenie skrępowanego mężczyzny śledziło każdy przedmiot, który wpadł w ręce księcia. Klamry nigdzie nie było, ale jego uwagę przykuła niewielka, sfatygowana księga w skórzanej oprawie. Vince otworzył ją ostrożnie i z trudem ukrył zdziwienie, gdy zobaczył, co jest w środku. Książka przypominała dziennik z mnóstwem tajemniczych zapisków. Najbardziej wyjątkowe wydawało się jednak wydrążone wnętrze. Wśród liter i papieru znajdowało się to, czego szukał – a przynajmniej tak mu się wydawało. Mała złota ozdoba lśniła w blasku nikłych płomieni oświetlających wnętrze. Miał przed sobą coś, co przypominało klamrę Goldwellów, jednak wzory na niej wyryte wyglądały inaczej, podobnie jak niewielkie wystające haczyki na jednym z boków. Książę przeczesał pamięć, próbując odnaleźć obraz oryginalnej klamry. Przełknął ślinę, uświadamiając sobie, że Malik mówił prawdę. Klamra w Złotej Przystani wyglądała jak lustrzane odbicie tej, którą właśnie trzymał w dłoniach – haczyki niewątpliwie miały łączyć oba przedmioty.
Vincentowi nie podobało się to, co widzi, a dziwna obawa osiadła na jego barkach, jakby zarówno w księdze, jak i przedmiocie w niej ukrytym czaiło się niewypowiedziane zło i cierpienie. Przewertował pozostałe, nieuszkodzone karty, ale wszystkie zapiski stworzono w nieznanym mu języku. W takich sytuacjach nie można było dać po sobie znać, że jakiekolwiek emocje wdzierają się do umysłu, a właśnie kotłowało się w nim zbyt wiele z frustracją na czele. Książę, zachowując spokój, zamknął książkę i schował przedmiot do kieszeni płaszcza, po czym zwrócił się do Wilana:
– Zapytaj, czy zna pismo z dziennika i skąd wie, jak używać klamry. – Skończył gestykulować i znów spojrzał na Malika.
Vincent za późno zorientował się, że więzień zrozumiał jego mowę. Widział, jak mężczyzna otwiera szerzej usta, językiem sięga do górnych trzonowców i zaciska żuchwę. Usłyszał trzask pękającej fiolki.
– Nie! – krzyknął książę, ale słowo wypadło z jego ust jako niedbały, zniekształcony wrzask.
Malik spurpurowiał na twarzy, zaczął się trząść w konwulsjach, a z jego ust wypływała żółta piana. Vincent dopadł do niego, ale nie mógł już nic zrobić, mógł jedynie bezradnie zacisnąć pięści, dając upust złości, jaka go zalała.
Magik umarł, zastygł z szeroko otwartymi oczyma.
– Co z nim zrobić, książę? – odezwał się Wilan.
– Pozbądźcie się go – nakazał Vincent.
Zacisnął usta w cienką kreskę i przerzucił jeszcze raz przedmioty Wędrowca. Nie znalazł nic ciekawego, zostawił je więc najemnikom, by mogli później spieniężyć łup. Zabrał jedynie księgę i fragment klamry. Na odchodne rzucił każdemu mieszek srebra. Każdy wart więcej niż życie Parkina, Wilana i ich rodzin razem wziętych. Tym sposobem kupował ich lojalność i milczenie.
Nie obchodziło go, co zrobią z ciałem, ufał pod tym względem najemnikom i mogli je rzucić nawet bezpańskim psom na pożarcie lub zakopać na cmentarzu. Cokolwiek, byle tylko nie musiał oglądać więcej gęby Malika, który śmiał umrzeć, zanim zdradził swe tajemnice.
Vince był wściekły, bo sprawy nie potoczyły się po jego myśli, a wręcz przybrały nierealny obrót, wliczając w to drogę powrotną.
Gdy przekroczył bramę cmentarza w drodze do tajnych korytarzy, natknął się na hieny cmentarne. Nie zamierzał ryzykować konfrontacji i rozpoznania, postanowił więc wrócić do zamku głównym wejściem. Ściągnął kaptur i minął oniemiałych strażników, którzy spojrzeli tylko po sobie i przepuścili księcia, wzruszając ramionami. Dobrze znali jego charakter, nocne schadzki czy imprezy poza Srebrną Twierdzą, więc sytuacja była dla nich czymś normalnym. Od czasu, gdy opuścił mury, zmieniły się także straże, więc mijani gwardziści nie wiedzieli, że książę wyszedł inną drogą.
Zaczął się wspinać po stu stopniach prowadzących z głównego dziedzińca do holu. Co kilka kamiennych bloków mijał wielkie wazy, w których palił się olej. Na zmianę owiewał go chłód nocy i ciepło palenisk. Po bokach zbocza rozgałęziały się ścieżki i resztki dawnych zabudowań. Twierdzę wielokrotnie przebudowywano, stąd też osamotnione fragmenty murów i ukryte korytarze. Każdy władca chciał zostawić coś po sobie, a obecnie wyglądało to jak chaotyczna, ociężała plątanina różnych stylów architektonicznych, udających siedzibę potężnego rodu Silverbone’ów. Dla Vincenta był to pomnik rozbuchanego ego każdego władcy i próby przewyższenia swojego poprzednika, a wisienką na przysadzistym, kamiennym torcie było ciężkie, główne wejście. Przeszedł przez rzeźbione, pokryte srebrem wrota uchylone dla niego przez kolejnych strażników. Wszyscy byli ubrani w szare tuniki i srebrne kirysy z herbem Krainy na piersi, takim samym, które widniały na potężnych skrzydłach drzwiowych. Dwa skrzyżowane sztylety majaczyły w świetle żywego ognia, przytłaczając Vincenta jeszcze bardziej.
Złość rozlewała się po jego ciele, a myśli galopowały, nie uważał zdobycia przedmiotów za sukces. Obawiał się, że bez potrzebnej wiedzy będą bezużyteczne. Przemknął przez główny hol i skierował się ku schodom. Nim wskoczył na pierwszy stopień, zatrzymał go surowy ton ojca.
– Vincent! – usłyszał po swojej lewej.
Książę westchnął, uspokoił nerwy i z ironicznym uśmiechem odwrócił się w stronę króla. Długie siwe włosy spływały po ramionach Ostara, twarz naznaczona zmarszczkami nie pasowała do jego silnej, wręcz atletycznej postury. Przeszywał syna zimnym spojrzeniem jasnoszarych tęczówek. To ich odróżniało – oczy, które Jerkan i Vincent odziedziczyli po matce, ciepłe i błyszczące, nie jak u ojca – skute lodem, niemal martwe, tak samo jak jego dusza.
– Znowu się włóczyłeś po zamtuzach? – Król nie czekał na odpowiedź syna, tylko zniknął we wnętrzu sali tronowej.
Vincent odetchnął głęboko i ruszył za ojcem – nie mógł go zlekceważyć, chociaż chciał. Zignorowanie Ostara przyniosłoby gorsze skutki niż wysłuchanie jego słów, nieważne, jak bardzo raniące by one nie były.
Przeszedł przez zakończony prostym łukiem otwór i trafił do jeszcze mniej zdobnej sali. Sklepienie podtrzymywały okrągłe kolumny, gdzieniegdzie zdobione przewiązką. Jedyną, piękną rzecz stanowiły ogromne przeszklenia, przez które wychodziło się na taras i ogrody. Z sufitu zwieszały się natomiast srebrne żyrandole. Wszystko było szare i nijakie. Nagle, nie wiedzieć czemu, wyobraził sobie Morgan w szafirowej sukni, stojącą po środku sali. Uśmiechnął się na myśl, jak bardzo dziewczyna nie będzie pasować do tego miejsca.
Ostar zasiadł wśród licznych poduch, na masywnym, kamiennym tronie.
– Porozmawiajmy o twoim zachowaniu. – Król dobrze wiedział, że syn mu nie odpowie, a jednak korzystał z każdej okazji upodlenia go, jaka się nadarzała. – To musi się skończyć – zagroził.
Książę posłał ojcu pytające spojrzenie, założył ręce na piersi i uniósł brwi, udając zaskoczonego.
– Nie udawaj!
Ostar popatrzył z odrazą na syna i westchnął. W geście bezradności oparł się wygodnie i bezwładnie ułożył ręce na podłokietnikach tronu.
– Myślisz, że nie wiem o dzisiejszej kurewce w twojej sypialni? Wiesz, ile musiałem jej zapłacić, żeby powściągnęła język?
Vincent milczał, nie miał zamiaru nawet gestykulować, cokolwiek by zrobił, ojciec i tak by go nie posłuchał. Podejrzewał, że urodziwej służki już nie spotka, że już nikt jej nie zobaczy. Ostar nie ryzykowałby skandalem, kobieta i tak paplałaby na prawo i lewo o tym jak uwiodła książęta. Przekupstwo było jedynie na pokaz.
– Za tydzień przybywa twoja narzeczona, a za dwa świętujemy zaręczyny – oznajmił. – Zacznij się zachowywać, jak na księcia przystało.
„Oczywiście, bo Jerkan zachowuje się jak wzorowy przyszły władca” – pomyślał Vincent. Nie powstrzymał się i przewrócił oczami, cmokając przy tym ironicznie.
– Nie lekceważ mnie! – wrzask Ostara odbił się od pustych ścian. – Dostałeś od losu wyjątkową szansę, dodatkowo Szafirowa Kraina jest bogata, to wspaniały mariaż, dający ci ogromne wpływy!
„Mi, czy wam?” Książę uśmiechnął się krzywo.
– Odejdź, nie chcę na ciebie patrzeć. – Król machnął ręką i odwrócił wzrok od syna.
Vincent wyszedł, stawiając ciche kroki, jak miał w zwyczaju. Przemknął korytarzami i stanął przed drzwiami do swojej komnaty. Przyłożył dłoń do zamka i po chwili wypłynęło z niego srebro. Zaczęło skapywać na posadzkę, gdzie rozbijało się w srebrny pył, który osiadł jak kurz na butach i kamiennych kaflach. Wyciągnął klucz, zamek puścił, a rygiel z brzękiem zaprosił go do środka.
Pierwsze, co zrobił po wejściu, to sięgnął po otwartą wcześniej butelkę alkoholu. Miał wszystkiego dosyć, swojego książęcego życia, bycia tym gorszym bratem, nieudanego wieczoru, zaręczyn. Jerkanowi niemal wszystko uchodziło na sucho, Vincent natomiast miał wrażenie, że zbiera cięgi za ich obu.
Pociągnął duszkiem kilka palących gardło łyków. Spojrzał na butelkę, dobry rocznik, trunek miał dwadzieścia trzy lata. Ostar nakazał wyprodukować go z okazji narodzin Vincenta. To była jedyna rzecz zrobiona na jego cześć, podyktowana szczęściem. Każda kolejna, zwłaszcza gdy okazało się, że nie mówi, stanowiła jedynie grę pozorów.
„Smutna prawda – pomyślał, obserwując bursztynowy płyn. – Do dna!”
Jak najdalej stąd
Morgan
Jedzenie na stole wprawiało Morgan w obrzydzenie. Ze ściśniętym żołądkiem skubała widelcem mięsiwo, nie biorąc ani kęsa do ust.
Jak podejrzewała, Kordia gotowa była zerwać z niej suknię, gdy tylko ujrzała Morgan w wejściu do jadalni. Widząc dzieło córki, przez twarz królowej najpierw przemknął gorzki uśmiech, później zacisnęła pięści, aż w końcu zapomniała, jak się oddycha. Ze sztucznym uśmiechem powstrzymała się od jakichkolwiek uwag, bo na śniadaniu obecne były również jej znajome. Szczebiotała jak młódka, opowiadając o wielkim szczęściu, jakie spotkało rodzinę królewską i samą księżniczkę.
– Zjedz coś, proszę – szepnęła jej do ucha Astrid.
Morgan w odpowiedzi obdarzyła przyjaciółkę słabym uśmiechem i odłożyła widelec. Miała wrażenie, że gdyby tylko cokolwiek przełknęła, zaraz zwróciłaby całą zawartość żołądka na suto zastawiony stół.
Na jego drugim końcu siedział król. Gideon zerkał co jakiś czas na Morgan z troską. To była jego jedyna reakcja, nie odezwał się słowem i zapewne nie chciał stawać przeciwko swojej żonie. Rozmawiał z radnym Pixem, mężem jednej z dam, również obecnej na śniadaniu. Tego ranka chciała przypodobać się monarchini, ubrała więc szafirowe kolczyki i przesadnie zdobną suknię, która wyglądała jak zaniedbana rabata z kwiatami. Groteski dodawał kapelusz, ledwie przykrywający jej kędzierzawe włosy. Radny Pix był przeciwieństwem żony, skromny, powściągliwy, nie zachowywał się tak głośno. Wiedział, kiedy może sobie pozwolić na żart lub uprzejmość. Ona natomiast zawsze chciała wyglądać na bogatszą, niż była w rzeczywistości.
– Jak Roxanne Pix nie przestanie gadać, to zemdli mnie tak samo jak ciebie. – Astrid puściła oczko do księżniczki.
– Nie wiem, co jest gorsze, ona czy posępna Gloria Felwer.
Obie dziewczyny jak na komendę spojrzały w stronę kobiety. Chociaż była wdową, nie nosiła czerni, wolała ciemne szarości, które nijak pasowały do jasnoniebieskich dodatków. Szczupła twarz i wychudzona sylwetka idealnie współgrały z wrednym charakterem damy.
– Jest jak sęp czatujący na ofiarę – dopowiedziała Morgan.
Astrid parsknęła śmiechem – zbyt głośno, bo wszystkie oczy zwróciły się ku księżniczce i towarzyszącej jej damie.
– Przepraszamy, wyjdziemy do ogrodu – zaintonowała poważnie księżniczka i delikatnie pociągnęła za sobą przyjaciółkę.
– Morgan, kochanie! – Wzrok Kordii przeszył księżniczkę na wylot. – Pamiętaj, że przed południem masz lekcję śpiewu. – Uśmiechnęła się upiornie. – Tak się cieszę, że zgodziłaś się zaśpiewać na balu.
Nie zgodziła się.
Koncert był kolejną rzeczą, którą za jej plecami zaplanowała królowa. Postanowiła jednak grać swoją rolę i uśpić czujność matki. Nim Astrid weszła do jej komnaty, miała ułożony plan – wystarczyło wprowadzić go w życie.
– Oczywiście. – Przez twarz księżniczki przemknął cień smutku.
Matkę jednak tak pochłonęła rozmowa, że nie zwracała już na nią uwagi. Przed wyjściem zwyczajowo się ukłoniły i gdy tylko przeszły przez drzwi jadalni, przyspieszyły, oddychając z ulgą.
– Nie wiedziałam, Morgan, że tak bardzo się cieszysz na zaślubiny! – Astrid wyszczerzyła się w szerokim uśmiechu.
– Prawda? Ja też nie, dobrze, że moja matka wie lepiej, co mnie uszczęśliwia – odparła gorzko Morgan.
Nigdy nie widziała królowej w takim stanie. Zazwyczaj Kordia dbała o nią, miała w niej oparcie. Czuła się kochana, przynajmniej przez ojca. Matka wymagała jedynie postępów w sowicie opłacanych naukach. Zaręczyny zdawały się przesunąć jakąś wajchę w jej głowie i nagle stała się gorsza niż macochy z baśni, które czytała.
– Astrid? – Morgan zwróciła się do przyjaciółki. – Czy zrobiłabyś coś dla mnie?
– Co knujesz? – odparła skonsternowana.
Morgan rozejrzała się dookoła, a gdy dostrzegła, że nikt nie zwraca na nie uwagi, chwyciła mocniej rękę przyjaciółki i pociągnęła w stronę wijących się wśród żywopłotów ścieżek.
– Morgan! – oponowała Astrid.
Ta jednak w milczeniu ciągnęła ją przez kolejne przejścia i zakręty, aż dotarły do fontanny w samym centrum labiryntu.
Zdyszana księżniczka czuła, jak głos więźnie jej w gardle, a serce niebezpiecznie się zaciska. Bała się, ale jednocześnie wiedziała, że jeżeli nie spróbuje, nie wybaczy sobie tego do końca życia.
– Pomóż mi uciec. – Wbiła spojrzenie w Astrid.
Przyjaciółka wybałuszyła oczy i niemo spoglądała w księżniczkę.
– Myślałam, że twoja matka straciła rozum, ale widocznie tobie też udzieliła się napięta atmosfera – wykrztusiła w końcu.
– Astrid, błagam, wystarczy tylko, że po zmroku odwrócisz uwagę służek i jeszcze… – Morgan przełknęła gorzką ślinę – …potrzebuję prostego, mieszczańskiego stroju.
– Postradałaś rozum! – Dama wyrwała ręce z uścisku Morgan. – Jak to sobie wyobrażasz? Myślisz, że przemkniesz obok straży? Co zrobisz później? Osamotniona kobieta w podróży? – Prychnęła. – Prosisz się o kłopoty, ślub jest lepszą opcją niż gwałt i męczeńska śmierć z rąk zabójców! Nie zdążysz nawet dotrzeć do najbliższej wioski. Musisz zastanowić się nad swoimi priorytetami, księżniczko!
Przyjaciółka westchnęła, jakby próbowała zrzucić ciężar, którym właśnie ją obdarzono. Odwróciła się na pięcie i już chciała odejść, ale Morgan złapała ją za nadgarstek.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
