Szafirowa Szwaczka - Beata Worobiec - ebook

Szafirowa Szwaczka ebook

Beata Worobiec

4,0

Opis

Po przejęciu władzy przez Tweardego, całe imperium piszczy z bólu. Nowy tyran nie dba o swój lud. Zajmuje go poszukiwanie Szafirowej Szwaczki, która da mu jeszcze większą władzę. Tymczasem Avalon chce wyzwolić Lucyfere, Salamandra próbuje upolować smoka i wyzwolić Remarco, a Ollin opanować pecha. Akcję podgrzewa fakt, że smoki zbierają się nad Diamentowym Wzgórzem. Czy w chwili, kiedy na szali leżą losy świata, będziesz potrafił w pełni zaufać bogom? A co jeśli oni również mają inne plany?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 473

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AsiekW

Dobrze spędzony czas

Podobała mi się bardziej od pierwszej części. Fajna kontynuacja przygód zbieraniny bohaterów:)
00

Popularność




Beata Worobiec

Szafirowa Szwaczka

© Beata Worobiec, 2023

Po przejęciu władzy przez Tweardego, całe imperium piszczy z bólu. Nowy tyran nie dba o swój lud. Zajmuje go poszukiwanie Szafirowej Szwaczki, która da mu jeszcze większą władzę.

Tymczasem Avalon chce wyzwolić Lucyfere, Salamandra próbuje upolować smoka i wyzwolić Remarco, a Ollin opanować pecha.

Akcję podgrzewa fakt, że smoki zbierają się nad Diamentowym Wzgórzem.

Czy w chwili, kiedy na szali leżą losy świata, będziesz potrafił w pełni zaufać bogom? A co jeśli oni również mają inne plany?

ISBN 978-83-8351-194-8

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Przedmowa

No i udało się! Druga część napisana!

Szczerze mówiąc nie sądziłam, że ten moment kiedykolwiek nastąpi. Nie, żebym nie miała pomysłu na kontynuację — ten pojawił się w mojej głowie jeszcze przed postawieniem ostatniej kropki w Rubinowym Księciu. Gorzej wyszło z realizacją.

Wiele obiecywałam, wiele zapowiadałam, bo sama tak się nakręciłam na ten świat i opowieści, że kompletnie straciłam głowę. Mało tego — wy, czytelnicy, bardzo mocno wpłynęliście na to, jak ostatecznie wygląda fabuła Szafirowej Szwaczki. Zaczęłam ją pisać niedługo po wydaniu Rubinowego, ale później moje życie mocno się pokomplikowało. Rok 2020 dla całego świata był jedną wielką porażką. Jak nie susza, to powódź, a jak nie powódź to niekończąca się pandemia. 2021 nie był o wiele lepszy. No i dodatkowo — tym, którzy czytali sekcję podziękowań w Rubinowym, mogę zdradzić, że mój luby uprzedził mój niecny plan zmiękczenia go podziękowaniami i oświadczył mi się dwa miesiące przed tym, jak przeczytał tekst, który tam zamieściłam. Przysporzył mi tym sporo roboty i nadprogramowych obowiązków, które w połączeniu z wykańczaniem naszego małżeńskiego gniazdka sprawiły, że non stop tkwiłam w niedoczasie. Długa przerwa w pisaniu nie wpłynęła pozytywnie na treść. Wielokrotnie ją zmieniałam i poprawiałam, a jak już doszłam do wersji, która jakkolwiek mnie satysfakcjonowała, to… zalałam laptopa i straciłam kilka ostatnich rozdziałów (BHP? Backupy? A po co to komu?). Stąd też spory rozjazd między datą premiery i tym, na kiedy ją zapowiadałam.

Dziś siedzę już w nowym mieszkaniu i z nowym nazwiskiem, pod którym możecie wypatrywać moich kolejnych wypocin. Teraz jestem Beata Buczek — czyli prawie taki mały book!

Wiem, wiem, tylko mnie to bawi. W tej książce postaram się już tak nie męczyć tyloma specyficznymi dla mojego pogrzanego poczucia humoru żartami. Skupimy się bardziej na bohaterach i świecie, który… no właśnie! Pamiętasz jeszcze cokolwiek z pierwszej części? Nie? Specjalnie na tę okazję przygotowałam streszczenie i ściągę z uniwersum — znajdziesz ją na końcu książki.

Pozdrawiam i jak zwykle życzę miłego zaczytania!

Beata Buczek

(od października 2020 już nie Worobiec, choć Kamiennokrwiści zostaną wydani do końca pod starym nazwiskiem, żeby nie wprowadzać zamieszania)

O czym był „Rubinowy Książę”?

Była sobie Mila i był parobek Avalon, który się w niej zakochał. Jako, że dorośli ich nie rozumieli, młodzi zaplanowali wspólną romantyczną ucieczkę. Właściwie to on planował romantyczną ucieczkę, a ona planowała go wrobić w porwanie i pognać za pewnym fioletowookim rewolucjonistą. Pech chciał, że tej nocy, kiedy Mila flirtowała z Tweardym, Slazira (jego zazdrosna kochanka/żona imperatora/była żona Cienia) wysłała za nim purrusa. Szpieg doniósł o flircie, a Mila skończyła w paszczy mgielnego wilka. Jej światło (po naszemu: dusza) powędrowało hen do Otchłani. W tejże Otchłani dała się uwieść mrocznemu bóstwu i przeszła na ciemną stronę mocy. Z tym, że Avalon o tym nie wiedział. Wyruszył jej na ratunek razem z zadzierającą nosa Sephorą (która miała zbawić świat, a zginęła w najgłupszy możliwy sposób — właśnie za to zadzieranie nosa), Ollinem, który okazał się największym pechowcem na Żywej Ziemi (magicznym defektywem) oraz Czerwoną Salamandrą, która w sumie to nie chciała nigdzie iść, ale Mila brzmiała jak osoba, która według podań idealnie nadawała się na ofiarę do rytuału.

Rozpoczęła się wędrówka. Już na starcie podpadli Yotamowi (najgroźniejszemu kambionowi), a ten ruszył w pościg za nimi. Musieli się więc zmierzyć z całą serią niespodzianek i niepowodzeń. Dołączyli nawet do rewolucjonistów, wśród których ukrywał się tytułowy Rubinowy Książę. Ich drogi się rozchodziły i splatały, aż w końcu Ollin pomógł w podbiciu Diamentowego Wzgórza (i odkrył, że pech też może być mocą). Avalon w tym czasie odnalazł Milę — i pomógł zabić to coś, co z niej zostało. Nie zaznał miłości, ale odkrył, że wierni przyjaciele są dużo cenniejsi. Salamandra też nie odzyskała utraconej miłości (która okazała się smoczym zaślepieńcem), choć jej zielone serduszko odrobinę się rozmroziło przy dwóch niedorajdach i jednym całkiem zaradnym Rycerzu Popiołu. Ów zabójczo przystojny Rycerz, któremu każda niewiasta oddawała serce (i nie tylko) upatrzył sobie bowiem niedostępną Salamandrę i tak długo o nią zabiegał, że aż się zakochał. Zapomniał tylko, że tak jakby troszkę jest pod wpływem klątwy, która sprawiała, że nie mógł się zakochać (jeśli to zrobi, to zamieni się w popiół). Miłość oczywiście triumfuje nad śmiercią, więc heroicznie oddał życie za to, żeby Salamandra mogła mieć śliczną buźkę. Szkoda tylko, że był to daremny trud, bo ostatecznie Sal doszła do wniosku, że jednak uratuje tyłek Aviemu, zamiast pozbyć się z twarzy blizny po oparzeniu.

Tymczasem Pan Światła przejrzał prawdziwą naturę swojej żonki i zamienił się miejscami z Falco (służącym), który spłodził jej monstrualnych synalków. Imperator w tajemnicy więził bóstwo światła (Lucyfere) i pobierał jej moc — dokładnie tak, jak robili to jego poprzednicy. W międzyczasie usiłował też wyciągnąć sekret długowieczności od rubinowych potomków. Tak bardzo skupił się na przedłużeniu swojego życia, że stracił kontrolę nad imperium. Stracił też władzę, ale za to po drodze zabił Slazirę. Kiedy już zrozumiał, że rewolucjoniści depczą mu po piętach, przybrał ponownie przebranie służącego, wziął córunię pod pachę i ukrył się tam, gdzie nikt go nie szukał. Nie bez powodu mówi się przecież, że najciemniej jest pod latarnią. Skończyło się więc na tym, że rewolucjoniści przejęli władzę, a na tronie zasiadł Tweardy. I dopiero teraz zacznie się zabawa, bo realizacja przedwyborczych obietnic, wcale nie jest taka łatwa, jak by się mogło wydawać!

Szafirowa Szwaczka

Dla mojego męża.

Kochanie, gdyby nie Ty…

to ta książka powstałaby już 2 lata temu!

Rozdział 1

Ciężko się żyje

Sharin ze znużeniem oglądała dziesięciometrową falę zmierzającą w jej kierunku. Łódź, która dała jej schronienie, skrzypiała na samą myśl o zderzeniu z żywiołem. Żeglarze biegali w popłochu i próbowali ratować sytuację. Refowali żagle i siłowali się z linami, ale Sharin wiedziała, że to nie ma najmniejszego sensu. Rozszalałe krople deszczu uderzały w nich jak lodowaty krzyk olbrzyma. Morze Natchnienia nigdy nie wypuszczało tych, którym pisane było spotkanie z okrutnym Buczkonogim. Każdy o tym wiedział, a jednak zbliżająca się śmierć kazała im zapomnieć o faktach. Chwytali się ostatniej nadziei i modlili do Lucyfere. Naiwni.

Kapitan Latriss ze wściekłością spoglądał na dziewczynę, którą wyłowił niecałą godzinę wcześniej. Załoga była przeciwna. Mówili mu, że nic dobrego z tego nie będzie. Przestrzegali przed zmorą sprowadzającą zgubę na okręty, które wpuszczały ją na pokład, ale on nie potrafił uwierzyć w te wszystkie opowieści, gdy zobaczył delikatną skórę i wątłe rączki. Dziewczę z pewnością samo nie dałoby sobie rady na morzu. Wyglądała, jakby wypadła z jakiegoś żaglowca i dryfowała przez długie godziny. W dodatku miała tylko jedno sprawne oko, a drugie przewiązane niebieską przepaską. Jakim byłby człowiekiem, gdyby zostawił kogoś takiego bez pomocy? Jej czarne włosy i zadarty nosek przypominały mu o córce, która czekała na niego w porcie. Mogłyby mieć po tyle samo lat. Takie dziewczątko nie stanowiło zagrożenia. Bardziej bał się o to, że to jej ktoś zrobi krzywdę. Miał na swoim pokładzie dwudziestu chłopa, od miesiąca na morzu, a ona zaczynała już nabierać kobiecych kształtów. Obawiał się, że pod swoimi rozkazami może mieć kilku takich, którym to wystarczy. Za punkt honoru obrał sobie dowiezienie jej całej i zdrowej, a później odnalezienie jej rodziców. Chciałby, aby właśnie tak postąpił ktoś inny, gdyby to jego córka zaginęła. Kiedy jednak zerwał się szkwał, a morze pokazało swą prawdziwą naturę, jego wiara zgasła. Ta dziewczyna nawet się nie przestraszyła. Złapała się co prawda za brzuch, jakby trochę ją mdliło, ale siedziała na pokładzie i przyjmowała na siebie każde chluśnięcie wody. Na jej twarzy nie było widać ani grama strachu. Smutek — owszem, ale nie strach.

Pierwszą falę wytrzymali. Druga zgięła ich tak, że zanurkowali dziobem pod trzecią falę. Latriss z trudem wymanewrował, ale czwarta fala uderzyła ich w bok, a piąta wywróciła. Wszyscy poszli na dno. Wszyscy — ta dziwna, milcząca dziewczyna też. Ostatnim obrazem, jaki Latriss zobaczył, była jej smutna twarz. Potem już tylko ciemność morskiej głębi.

*

Rzeczywiście była smutna. Nienawidziła tego uczucia — słona woda drażniła nos i gardło. Musiała dłuższą chwilę kaszleć, a potem wypić dwie szklanki herbaty z rumem, zanim to okropne uczucie ją opuściło. Nie chciała i nie musiała wstawać. Doskonale wiedziała, gdzie się znajduje — owiany legendą Wrak[1] wyławiał każdą ofiarę morskich głębin. Ten okropny okręt oznaczał coś gorszego od śmierci. Światło osób, które na niego trafiały, nie przenosiło się do Otchłani. Kapitan Wraku żywił się światłem swoich ofiar. Topielcy zamiast umrzeć, lądowali zamknięci w szklanych kulach i wpadali do wielkich beczek, z których Buczkonogi korzystał zgodnie ze swoimi potrzebami. Stłamszeni, zgnieceni, pozbawieni przestrzeni do ruchu i możliwości proszenia o pomoc topielcy nie raz czekali latami, aż Buczkonogi postanowi wykorzystać ich moc. Dopiero wtedy mogli odejść w niebyt. Ciężko stwierdzić, co było gorsze — to, czy Kopalnia Złudzeń.

Sharin jęknęła i obróciła się na bok. Znowu to okropne bujanie! Robiło jej się niedobrze od soli w ustach, a na domiar złego sternik obrał kurs pod wiatr i co chwilę rozlegało się dudnienie wody o burtę. Dlaczego nie mogła po prostu umrzeć? Dlaczego wylądowała na tej koi ze świadomością wszystkiego, co za chwilę miało się wydarzyć? Kolejni śmiałkowie zostaną skazani na wieczne cierpienie.

— Nigdy się na to nie zgodzę! — usłyszała głos Latrissa i poderwała się z miejsca. On nie zasługiwał na śmierć. Był dobrym człowiekiem. Opowiadał jej o życiu w Farrain, miał rodzinę. Na miłość Lucy, przez tę krótką godzinę zdążyła się już poczuć jak jego córka. Otoczył ją opieką, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyła. Nie mógł zginąć. Nie on! Nie w taki sposób!

Sharin wybiegła z kajuty i wspięła się na pokład. Było dokładnie tak, jak przypuszczała — załoga Wraku stała wokół topielców, a Buczkonogi przechadzał się przed ich nosami z Harpunem Myśli w rękach (a raczej czymś, co wszyscy uważali za Harpun). Wielki drewniany kostur sięgał od ziemi aż do czubków pirackich głów. Na jego szczycie znajdowała się rzeźba trzech rekinów zaczepionych na haczyki, które tworzyły wianek wokół wielkiego szafiru. Mało kto wiedział, że tak naprawdę właściwym boskim artefaktem był jeden z haczyków. Reszta stanowiła swego rodzaju ozdobę, bo wymachiwanie małym kawałkiem zagiętego metalu nie wyglądałoby tak efektownie.

— Wasze żądania nie mają znaczenia. Nie łudźcie się, że ostatnie życzenie zostanie spełnione. Teraz jesteście moją własnością. Co morze da, niech kamiennokrwisty nie próbuje odbierać. Na mocy nadanej mi przez Lucyfere, przyjmuję wasze światła — zagrzmiał Buczkonogi.

— Nie! — krzyknęła w ostatniej chwili Sharin. Próbowała jednocześnie opanować kaszel, bo gardło podrażnione solą niechętnie wydawało z siebie wysokie dźwięki. Oczy wszystkich zebranych zwróciły się w jej kierunku.

— Nie? — zdziwił się Buczkonogi.

— Nieeeeee! — Sharin wydarła się tak, że pewnie było ją słychać aż na lądzie, po czym rozkaszlała się na dobre. — Dobrze słyszałeś, ty moreno denna! Nie zgadzam się!

— Shaaariiin — jęknął Buczkonogi — prosiłem cię, żebyś panowała nad językiem przy moich ofiarach.

— Nie zasługujesz na ani jedno z ich świateł! A już na pewno nie na światło Latrissa — warknęła i wskazała kapitana.

— Ech, no dobrze. Jeśli tak ci na nim zależy, to mogę mu darować. Nie trafi do mojej kolekcji… Uspokoiłaś się już? — zapytał poirytowany Buczkonogi.

Sharin odetchnęła kilka razy i rozluźniła spięte mięśnie.

— Trochę — odpowiedziała zaskoczona. Nie spodziewała się, że pójdzie tak łatwo. — To… wypuścisz go?

— Pani, proszę, moje życie nie jest tego warte — odezwał się Latriss. — Uratuj kogoś innego. Uratuj tego chłopca. — Wskazał na młodego majtka.

— Zamknij się — odpowiedzieli równocześnie z Buczkonogim. Sharin mimowolnie uśmiechnęła się do kapitana Wraku.

— Jeśli go wypuszczę, to obiecujesz więcej nie uciekać?

— Będę grzeczna — zapewniła. — Przez chwilę.

— Miesiąc. Tyle potrzebuję bez obaw, że znowu znikniesz.

— Zgoda. Ale Latriss będzie bezpieczny. Wypuścisz go.

— Najdroższa Sharin, twój nowy przyjaciel zginąłby sam na morzu — odpowiedział Buczkonogi.

— Więc… co?

— Odstawimy go do portu — zapewnił.

— Pani! Proszę uratuj… — próbował znowu Latriss, ale jeden z sługusów Buczkonogiego przyłożył mu nóż do gardła.

— Sharin… twoja kwestia — przypomniał Buczkonogi.

Dziewczyna przewróciła oczami i westchnęła najbardziej teatralnie, jak tylko potrafiła.

— Niech cię światło prowadzi — powiedziała od niechcenia i położył dłoń na pierwszym z topielców. W jednej chwili jego oczy zalśniły fioletowym blaskiem i uleciały wprost do Harpuna. I tak po kolei z każdym, aż wszystkie kule zostały wypełnione. Sharin starała się nie patrzeć w oczy Latrissowi. Zwłaszcza, kiedy jego krzyki zamieniły się w płacz — czyli zaraz po tym, jak Harpun pochłonął światło tego chłopca, za którego Latriss chciał się poświęcić.

— Teraz odstawimy Latrissa? — zapytała Sharin.

— Teraz obieramy kurs na kraniec Morza Natchnienia. Odstawimy go, jak tylko będziemy zmierzać do jakiegoś portu — zapewnił kapitan.

— Ale Wrak od dwóch lat nie dobijał do żadnych portów — przypomniała sobie.

Buczkonogi roześmiał się na te słowa i kiwnął na swoich piratów.

— Sharin, Sharin, Sharin… ta miłość do ludzi kiedyś cię zgubi — rzucił beztrosko. — Zabrać ją do mojej kajuty. Tylko ostrożnie.

— Ty rozmokła łajzo! Nie wybaczę ci tego!

Piraci próbowali chwycić Sharin za łokcie, ale odpuścili, jak tylko na nich fuknęła. Kątem zdrowego oka obserwowała, jak zaciągają Latrissa w przeciwnym kierunku, a Buczkonogi z satysfakcją wypija zawartość jednej z kul światła. Przebiegły pirat wiele lat wcześniej dobił targu z wysłannikami Cienia, którzy przejęli Harpun od marin. Obiecał służyć Cieniowi na wodzie i odsyłać złoczyńców wprost do Otchłani, a w zamian za to moc jednego na stu zatrzymywać dla siebie. Kiedy jednak zdobył również Szwaczkę, zaczął wykorzystywać jej potęgę do zatrzymywania wszystkich przejętych mocy. Jego rosnące okrucieństwo i powiększająca się ilość beczek pełnych światła, to była jej wina.

Do Sharin dotarło, że skazała na taki los kolejnych biedaków i zrezygnowana wróciła do kapitańskiej kajuty. Gdyby nie próbowała uciec, to może by żyli. Gdyby zrobiła to mądrzej, to może Latriss wracałby teraz do swojej córki.

Usiadła w kącie i zapłakała rzewnymi łzami. Jej zdrowe oko całe się zaszkliło, a spod niebieskiej przepaski zaczęły wyciekać słone łzy. Dlaczego wszystko wokół musiało być słone? Buczkonogi mawiał, że nie ma takiego problemu, którego nie da się rozwiązać słoną wodą — morze, pot lub łzy. Według niego tyle wystarczyło, a jednak nie ruszała go ciężka praca swoich marynarzy. Nie wspominając już o tym, że łzy topielców miał za nic. Dla niego tylko morze miało znaczenie. Morze, Harpun i Sharin. Trzy wartości, których nie oddałby za żadne skarby.

Drzwi kajuty rozsunęły się ze skrzypnięciem. Choć wiatr hulał w najlepsze, do środka nie dostał się nawet najmniejszy podmuch. Całą przestrzeń wypełniała postać Buczkonogiego. Mężczyzna rosły niemal na dwa metry, nie mieścił się przez żadne drzwi, a kajuty nigdy nie były wystarczająco wysokie, więc z przyzwyczajenia garbił się podczas chodzenia. Mimo mizernego umięśnienia, wzbudzał postrach nawet w największych siłaczach. Długim włosom spiętym w kucyk bliżej było do szarości, niż do mrocznej czerni, ale heban przedzierał się jeszcze ostatkami sił przez jasne pukle. Granatowy, zdecydowanie za szeroki mundur zdobiły srebrne przeszycia układające się w fale. Głębokiego, szafirowego spojrzenia lękali się wszyscy marynarze. Tylko Sharin patrzyła na nie bez lęku. Raczej z gniewem.

— Znowu to zrobiłeś! — Wydarła się, jak tylko wszedł do kajuty.

— Bo ty znowu to zrobiłaś — odpowiedział równie gniewnie. Z oczu ciskały mu pioruny, ale bardzo szybko się opanował. — Skarbeńku, ile razy mam ci jeszcze tłumaczyć, że nie możesz uciec. Ląd nie jest dla ciebie bezpieczny.

— Nie mogę dłużej tutaj siedzieć! Mam chorobę morską! Ciągle tylko w górę, w dół, w górę, w dół… O matko szafirowa, znowu mi niedobrze. — Aż złapała się za brzuch. Kapitan doskoczył do niej i próbował ją podtrzymać, ale odrzuciła jego pomoc. — Widzisz? I tak jest cały czas! Nie mogę na siebie patrzeć. Mam szarą cerę od wiecznych wymiotów, suchą skórę od otaczającej nas z każdej strony soli i grube łydki od tego balansowania!

— Na miłość Lucy… Sharin, czy to te dni?

— Jakie dni?!

— No jesteś taka… zachowujesz się jak…

Buczkonogi ugryzł się w język, kiedy zrozumiał, że wplątał się w coś dużo gorszego od sztormu.

— JAK się zachowuję? — Jego osobisty tajfun warknął i zacisnął piąstki.

— Jak… baba — dokończył i od razu pożałował, że nie potrafi cofnąć czasu, albo chociaż zatkać uszu odpowiednio szczelnie. Ryk Sharin zatrząsnął całym pokładem.

— Wyobraź sobie… że ja JESTEM babą! Czy tego chcesz, czy nie! I chcę żyć jak kobieta, zamiast użerać się z bandą niedorozwiniętych piratów! Nie jestem kolejnym przygłupem, który całe dni chleje rum i łoi w karty! Chcę obracać się w towarzystwie szarmanckich chłopców, obserwować ich zaloty i… to wszystko, czym się chwalą twoje szumowiny!

— Czyli, że… co? — Buczkonogi aż się zarumienił na myśl o tych wszystkich portowych anegdotkach, którymi wymieniali się przy kielichu. Na szczęście gęsta broda zasłaniała jego emocje. Zarówno zakłopotanie, jak i zdziwienie przemieszane ze zgorszeniem.

— No… wiesz. — Sharin złagodniała i odrobinę się zmieszała. Sztorm w jej oku ustał, zastąpiony rubinową poświatą wyłaniającą się na policzkach.

— Jeśli chodzi o znalezienie małżonka, to Szalony Jafa…

— Nie wyjdę za pirata! A tym bardziej za takiego, który jest twoim kumplem od kości. Przecież Szalony Jafa mógłby być moim dziadkiem!

— Ale ma swój statek. I mu ufam. — Buczkonogi skrzyżował ręce i upierał się przy swoim.

— Jeżeli tak mu ufasz, to sam się z nim ożeń — warknęła. — Nienawidzę cię! Mam dosyć tego miejsca! Nigdy nie będę szczęśliwa na morzu!

— Sharin, najsłodsza… — Buczkonogi starał się brzmieć łagodnie. — Prawda jest taka, że nigdy nie będziesz szczęśliwa, dopóki nie zaakceptujesz tego, kim jesteś.

— A kto decyduje o tym, kim jestem? Ty?

— Nie zmienisz swojej natury. Nosisz w sobie moc, która na lądzie stanowiłaby zagrożenie nie tylko dla ciebie, ale również dla innych.

— Mam tego dosyć! Potrafię nad sobą panować! — Odwróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku wyjścia. Nie miała ochoty na dalszą pogawędkę, narastała w niej frustracja. W dodatku sól w dalszym ciągu drapała w gardło. Czuła się bezsilna, pozbawiona prawa do decydowania o własnym losie. — Nienawidzę tego głupiego Wraku!

— Kapitan nie wydał zgody na opuszczenie kajuty. — Jeden ze strażników zaszedł jej drogę. Sharin wściekła się jeszcze bardziej. Miała ochotę go uderzyć, ale jak tylko uniosła pięść, mężczyzna trzy razy większy od niej odskoczył. Przerażanie w jego oczach napawało ją odrazą. Nie do niego, lecz do siebie samej.

— Piękny pokaz panowania nad sobą — wytknął Buczkonogi.

Sharin spojrzała na swoją uniesioną pięść, po czym opuściła ją i wybiegła z kajuty, nim kolejna łza spłynęła po jej policzku. Dobiegła aż do rufy i wychyliła się, jakby chciała wyskoczyć. Dopiero po chwili zauważyła, że do stalowej wanty przywiązany został Latriss.

— Przepraszam — załkała. — Nie chciałam, żeby tak to wyglądało.

Latriss podniósł głowę i spojrzał na dziewczynę z pogardą, która przeszyła jej serce.

— Ty nie wiesz co to żal. Nie wiesz co to miłość. Przynosisz śmierć wszędzie, gdzie się pojawisz, morska zmoro — wypluwał z goryczą każde słowo. Szczególnie dwa ostatnie.

— Nieprawda! Ciebie ocaliłam, bo jako jedyny okazałeś mi serce. Wciąż jeszcze mogę cię stąd zabrać — zapewniła. Usiadła obok niego i próbowała pogłaskać mężczyznę po policzku, ale chwycił jej nadgarstek i ścisnął tak mocno, jakby wpadła między szczęki imadła.

— Zabiłaś mojego syna — przypomniał. — Nie zgrywaj teraz dobrodziejki.

— Nie mówiłeś, że to twój syn. — Sharin się zasępiła. Usiłowała sobie przypomnieć, o czym rozmawiali wcześniej. Nie mówił o sobie zbyt wiele. Zadawał pytania, po czym pilnował, żeby trzymała się blisko. Wspominał tylko o córce, która na niego czekała. Zapamiętałaby, gdyby powiedział coś więcej o swoich dzieciach.

— Mogłem skręcić ci kark, kiedy weszłaś na mój pokład. Wciąż mogę to zrobić — zapewnił. Tylko na chwilę puścił nadgarstek, żeby chwycić dziewczynę za gardło.

— Wiesz, że to nic nie da — przypomniała. — Nie mogę umrzeć, a uwierz mi, że czasami bym chciała. Gdyby tylko istniał ktoś, kto potrafi zabić nieśmiertelnego.

— Czy to prawda, że pod przepaską ukrywasz zgniliznę? Och, mam wielką nadzieję, że to prawda i pewnego dnia strawi cię własne zło.

— Nie jestem zła… proszę, uwierz mi. — Szafirowe oko dziewczyny całe się zaszkliło. Twarz jej poczerwieniała i przeszło jej przez myśl, że Latriss może ją torturować na tyle lekko, żeby nie umarła, ale wystarczająco mocno, żeby pożałowała, że żyje.

— Zabijasz niewinnych! Czy znasz lepszy opis złej osoby?

— Ja nikogo nie zabijam. To Buczkonogi!

— A ty oddajesz mu ich światła. Rzeczywiście, nie ma w tym nic złego — sarknął.

— Myślisz, że sprawia mi to przyjemność? Jestem takim samym niewolnikiem, jak i ty. Nienawidzę tego, czym jestem. Boję się własnych mocy i chętnie bym się ich pozbyła. Wolałabym być zwykłą dziewczyną, która czeka w porcie na ojca.

— Przez ciebie moja córka już nigdy nie ujrzy ojca. Ani brata.

— Dałabym wszystko, żeby to odwrócić. Nie zniosę, jeśli choć jedna osoba więcej przeze mnie umrze. Chciałabym móc się zabić, ale Buczkonogi przywraca mnie do życia za każdym razem, kiedy próbuję ze sobą skończyć. Wiem, że świat beze mnie byłby lepszy — zapewniła i przez chwilę nastała między nimi pełna oczekiwania cisza.

— W tym muszę przyznać ci rację — odpowiedział gorzko mężczyzna. Ścisnął mocnej jej chudą szyję.

— Zabicie mnie nic ci teraz nie da — wycharczała. — Za chwilę Buczkonogi mnie tu sprowadzi, a ciebie skaże na tortury. Proszę, nie rób tego. Nie chcę, żebyś przeze mnie…

Latriss rozluźnił uścisk i Sharin aż zachłysnęła się powietrzem. Kaszlała tak długo, że zalała się łzami. Mężczyzna na początku przyglądał się temu z satysfakcją. Obserwował jak cierpi jego wróg. Nie potrafił jednak wyłączyć tej części siebie, która przypominała, że poza rolą kapitana, był też ojcem. Oglądanie nastolatki, która przez niego nie mogła oddychać, nie napawało go dumą. W pewnym stopniu zaczął jej współczuć.

— Jest pewien sposób — odezwał się, kiedy dziewczyna się uspokoiła. — Jeśli naprawdę chcesz umrzeć, to powiem ci jak uciec z okrętu i tego dokonać.

— Chcę, przysięgam! Mam już dosyć tego, że Buczkonogi traktuje mnie jak swoją zabawkę. Wykorzystuje moje moce i niczego mi nie tłumaczy. Nie mam pojęcia, do czego jestem zdolna i przeraża mnie to, co odkrywam na własną rękę. Nie chcę taka być.

— Przysięgnij, że nie wejdziesz na żaden okręt. Musisz dotrzeć do lądu o własnych siłach. I nie użyjesz na nikim swoich mocy. Nikt więcej nie może przez ciebie zginąć, albo… — zaciął się. — No, nie mam akurat żadnego argumentu, ale masz mi to obiecać!

— Obiecuję na własne światło, że już nikt przeze mnie nie ucierpi. Powiedz mi tylko, kto potrafi zabić nieśmiertelnego.

— Twój problem może rozwiązać tylko jedna osoba. Czerwona Salamandra.

*

Farrain witało przybyszów ciepłym wiatrem i słonymi śledziami, które można było znaleźć na każdym kroku. Wypełniały wszystkie targi i sklepy. Nadawały miasteczku specyficzny, swojski klimat, który jednak nie wszystkich potrafił zauroczyć od pierwszej chwili.

— Dlaczego to właśnie mnie Twaerdy zawsze tu wysyła? — zapytał Ollin. Nawet zatkanie nosa palcami nie pomagało. Krzywił się na myśl o wyprawie jeszcze na kilka godzin przed wyjazdem z Diamentowego Wzgórza, ale w końcu rola dowódcy straży imperatorskiej niosła za sobą również pewne konsekwencje. Nie zawsze przyjemne — choć nie przypuszczał, że będzie się do nich zaliczała regularna wymiana garderoby. Ta, w której pojawiał się w Farrain, przesiąkała rybą na długie tygodnie. Starał się na to nie narzekać. W końcu przed rewolucją stracił wszystko, łącznie z posadą Dowódcy Karatorów Altin. Wierzył, że poparcie Narco Tweardego było jedyną słuszną drogą i napawało go dumą, że przyczynił się bezpośrednio do przejęcia przez niego władzy. Gdyby nie to, nigdy nie odkryłby swojej niezwykłej mocy i w dalszym ciągu udawałby egota. Dzięki Tweardemu i hexom, mógł dumnie kroczyć przez miasto prezentując pomarańczowe tęczówki.

Avalon wzruszył ramionami. Wychowywał się w stodole, więc żadne odory nie były mu straszne. Szedł dziarsko obok chłopaka w szarym mundurze. Nie spodziewał się, że kiedyś będzie mu dane założyć podobny, a jednak gdy przejrzał się w witrynie sklepowej, zauważył drugiego strażnika w szarości. Spoglądał na niego jednym szarym okiem i jednym niebieskim. Uśmiechał się jego własnym uśmiechem, a u boku trzymał szablę z ręcznie zdobioną rękojeścią. W życiu nie byłoby go na taką stać, gdyby pozostał parobkiem Narajanów. Nie był już zwykłym heterochromem, teraz był wysłannikiem imperatora — wzbudzał szacunek. A przynajmniej chciał w to wierzyć, bo w rzeczywistości ludzie dalej nim gardzili. Teraz mieli za to bardziej wymyślne powody, niż tylko kolor oczu.

— Dzień dobry, pomóc pani? — zapytał, gdy przechodzili obok starowinki. Starsza pani siłowała się z koszem owoców, które chciała wstawić na wyższą półkę. Gdy tylko spostrzegła, kto do niej mówi, od razu wykrzywiła zmarszczki i splunęła pod nogi.

— Wara od moich jabłek, pijawy — syknęła. — Nie będę płaciła kolejnego haraczu w tym miesiącu.

— Nie przyszliśmy po pieniądze. Chciałem tylko…

— Wara! Farrain nigdy nie uzna Tweardego za swojego pana! Złamanego błysku ode mnie nie dostaniecie — zapewniła.

— Jesteśmy tu tylko po… — Avalon zawiesił się w połowie zdania.

— Po… co, pijawy?! — Dziarska staruszka podparła się pod boki i zasłoniła dobytek własnym ciałem. Avalon jednak nie potrafił dokończyć wypowiedzi. Trudno bowiem ubrać w słowa coś, czego nazwy się nie zna. — No proszę, śmiało! Języka w gębie zabrakło?

— Nie, ale…

— Ale to wszystko jakiś podły żart! Podatek za użytkowanie ziemi, podatek od wielkości rodziny, podatek od ilości okien, podatek mieszczański, podatek od nieruchomości, podatek od wody pitnej, podatek od wody opadowej, a teraz podatek na ofiary dla Lucyfere? I co jeszcze? Może każecie nam płacić za to, że zarabiamy? Albo za to, że oddychamy?

— Niech pani nie podpowiada, bo jeszcze imperator usłyszy. — Ollin złapał towarzysza za łokieć i odciągnął od jałowej dyskusji, po czym wyciągnął chusteczkę i wysmarkał nos. Odkąd został dowódcą straży imperatorskiej, nie wypadało mu wycierać się w rękaw.

— Musisz? Naprawdę musisz? Nie dość, że nas nienawidzą, to jeszcze mają uznać nas za niedorozwiniętych? — zapytał, gdy odeszli kilka kroków.

— Ale ja tylko… bo to wszystko wina Tweardego!

— Ile razy mam ci powtarzać? Imperator, a nie Tweardy. Teraz jest Panem Światła i tylko tak wolno o nim mówić. Poza tym to nie jego wina, że plebs nie grzeszy inteligencją. Jesteśmy w trakcie konfliktu zbrojnego. Tweardy stara się zrobić wszystko, żeby ochronić tych ludzi. To chyba normalne, że potrzebuje do tego funduszy, prawda?

— Nieprawda — upierał się Avalon. — Co to w ogóle za głupi pomysł z podatkiem na ofiary dla Lucyfere? Kto w ogóle wpadł na pomysł składania jej ofiar? Przecież Lucy nigdy nie lubiła bezsensownego rozlewu krwi!

— Kiedyś jakiś dureń spojrzał w stronę Diamentowego Wzgórza i krzyknął, że jeśli jego krowa przeżyje poród, to on podaruje w ofierze Lucy najsilniejszego cielaka. Krowa miała fart i przeżyła, a dureń zabił cielaka. Inny dureń to podpatrzył i obiecał Lucy konia, jeśli zbierze dobre plony. Inny dureń to podpatrzył i zastosował do swojej sytuacji. A że głupota lubi się szerzyć bardzo szybko, to niezależnie od wyniku, czysto statystycznie, przynajmniej część ich życzeń musiała się wypełnić. Jeżeli się nie spełniały, to zrzucali to na karby zbyt skromnej ofiary.

— Głupich zawsze było więcej niż mądrych. Ale jakoś mądrzy też składają ofiary — przypomniał Avalon.

— Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one. Mądrzy ludzie nie wierzą, że składanie ofiary bóstwu może w czymkolwiek pomóc, ale robią to, bo nie wypada inaczej.

— A czy imperatorowi wypada nakładać kolejne podatki na poddanych? Gdyby trzymał hexów krócej i nie pozwalałby na ich niekończące się orgie i libacje, to nie przepijaliby połowy zawartości skarbca i nie musielibyśmy zabierać pieniędzy uczciwym ludziom.

— Kwestionujesz decyzje swojego władcy? — Ollin spojrzał na podwładnego jak na szaleńca. W końcu sami przyczynili się do umieszczenia tego człowieka na tronie.

— Nie podoba mi się jego polityka, nie to nam obiecywał. Yotam może wrócić w każdej chwili. To, że raz go pokonaliśmy, nie znaczy od razu, że zginął i nie powróci z odwetem. Poza tym kwestionuję jego miłość do tajemnic. Jak, na litość Lucy, mamy dla niego zdobyć „to, czego nazwy nie wolno wypowiadać na głos”?

— Powiedział, że mamy iść do Starego Grzechotnika, poinformować, że jesteśmy od Tweardego i oni już tam będą wiedzieli, o co chodzi.

— No dobra, ale skoro już jesteś jego dowódcą straży, to dlaczego nawet ty nie wiesz, o jaki przedmiot chodzi? Nie boisz się, że to coś złego?

— Co złego mógłby zlecić człowiek, który od świtu do zmierzchu siedzi w bibliotece imperatorskiej i wertuje stare księgi? — Ollin prychnął i dopiero po chwili dotarło do niego, co właśnie powiedział. Przed oczami przeleciał mu szereg przeróżnych scenariuszy. — No dobra, to może być coś złego.

— I co teraz?

— Wykonamy rozkaz i nie będziemy kwestionować intencji imperatora. Nie posłałby na śmierć swojego dowódcy. — Ollin dotknął drewnianych drzwi prowadzących do Starego Grzechotnika i odsunął rękę, jakby coś go poparzyło. — Nie posłałby, prawda?

Spojrzeli po sobie i żaden nie był w stanie znaleźć w sobie na tyle zaufania do Tweardego, żeby przytaknąć. Zwłaszcza, że Stary Grzechotnik nie napawał optymizmem. Przez chwilę zastanawiali się, czy powinni zapukać, ale po dłuższym zastanowieniu Ollin w końcu zebrał się na odwagę. Ścisnął cymofan w ręce i zapukał. Nie doczekał się reakcji, więc po dwóch kolejnych próbach i trzech atakach paniki, nacisnął delikatnie na drzwi, a one rozchyliły się ukazując wnętrze. Od razu zatęsknili za wonią śledzi. W Grzechotniku o dominację walczył dym tytoniowy i pot starych żeglarzy przemieszany z oparami rumu. Blisko podium znalazł się również swąd grzyba wijącego się po ścianach. Stałym bywalcom nie przeszkadzało to jednak w zachwalaniu tamtejszej kuchni. Ollin zwrócił uwagę na kawałek mięsa przeżuwany przez ostatnie trzy zęby, jakie zostały jednemu z gości. Wzdrygnął się i starał ukryć zniesmaczenie. Avalon w tym czasie zlokalizował barmana, który odwrócony tyłem przemywał coś przy zlewie. Któż, jak nie pracownik baru mógł mieć informacje na temat tego, czego nazwy nie można wymawiać?

Podszedł pewnym krokiem i w chwili, kiedy miał powiedzieć pierwsze słowo, spotkał się z jego morderczą facjatą. Wydało się niemożliwym, żeby takie monstrum w ogóle uważano za człowieka. Za efekt miłości woła do żmii — to już bardziej. Ale nie za człowieka. Typ miał podkrążone oczy i kolczyki w różnych częściach twarzy. Avalon w ciągu kilku pierwszych sekund doliczył się aż siedmiu, a było ich o wiele więcej. Brakowało jeszcze tylko rozszczepionego języka i trucizny w spiczastych kłach.

— Czego? — zapytał uprzejmie barman, a Avalon zapobiegawczo odskoczył.

— Dw… dwa piwa poproszę — wydusił z siebie i już po chwili stanęły przed nim olbrzymie kufle jakiegoś podrzędnego wyrobu browarniczego, co to koło prawdziwego piwa nawet nie stał.

— Co jeszcze?

— Szukamy… szukamy…

— Przybyliśmy z rozkazu Pana Światła — wtrącił się Ollin. — Macie nam dostarczyć to, czego nazwy nie wolno wypowiadać, a my przetransportujemy to bezpiecznie na Diamentowe Wzgórze.

— Mamy, powiadasz? — Barman podparł się pod boki i zrobił jeszcze groźniejszą minę.

Avalon czuł, że to nie będzie przyjemna rozmowa, więc wziął łyka szczyn ze swojego kufla i ukrył się za nim najlepiej jak potrafił.

— Tak jest, to rozkaz Pana Światła — potwierdził Ollin. Zgrywanie pewnego siebie szło mu coraz lepiej z każdym dniem. Po strachliwym Ollinku pozostało już tylko wspomnienie, a i to chciał jak najszybciej wymazać z pamięci. Dowódca straży imperatorskiej nie może sobie pozwolić na lęk. Właśnie dlatego bez zastanowienia chwycił za kufel i wytrąbił połowę jego zawartości za jednym zamachem. Tym bohaterskim czynem nie wzbudził oczekiwanego szacunku.

— Tweardy strasznie zadziera nosa, odkąd rozsiadł się na tronie. Nie może sam przyjść? Po co wysyła swoich sługusów? — odezwał się jegomość przy barze. Spod wielkiego kapelusza wystawał jedynie kawałek ciemnej brody. Nikt nie mógł odmówić mu słusznej postury. Jego ramię miało szerokość uda Ollina, ale mimo to dowódca straży starał się nie tracić gruntu pod nogami. Ścisnął mocniej cymofan i przygotował się do użycia go. Szczerze mówiąc, wolał tego nie robić. Wciąż jeszcze nie opanował mocy pecha. Ta dość specyficzna zdolność objawiała się w bardzo nieoczekiwany sposób. Tydzień wcześniej rozbił wszystkie okna w pomieszczeniu tylko dlatego, że ścisnął kamień w momencie, kiedy było mu zbyt duszno.

— Szanowny panie, przypominam, że mówimy o imperatorze — podkreślił Ollin. — Jego życzenie zawsze winno być naszym rozkazem. Nie wystawiajmy więc cierpliwości naszego pana na próbę. Jestem dowódcą sił zbrojnych i przekażecie mi to, po co przyszedłem, a potem spokojnie wrócicie do swoich zajęć.

— Jasne, jasne… ale co konkretnie mamy ci dać? — zapytał barman.

— No… to. Tę rzecz.

— Jaką rzecz?

— Tę, której nazwy nie wolno wymawiać — odpowiedział Ollin. Obrócił cymofan kilka razy w dłoni. Miał coraz silniejsze przeczucie, że mu się nie uda.

— Skoro nie wiesz, o jaki przedmiot chodzi, to skąd będziesz wiedział, że daliśmy ci właściwy? — wtrącił jegomość przy barze, a Ollin zaczął wyrzucać z siebie nieskładne samogłoski przerywane głośnym wypuszczaniem powietrza z płuc.

— Spadajcie stąd, chłopcy. Nic tu po was — zapewnił jegomość przy barze.

— Ale imperator…

— Niech sam przyjdzie, skoro jest taki mądry.

— Ale…

— Tweardy oszukał — wtrącił inny typ, jeszcze bardziej przerażający od barmana. Jego głos przyprawiał o dreszcze. Za rodziców z pewnością miał byka i wielorybicę, bo ledwo mieścił się pod sufitem. Przez pół jego twarzy ciągnęła się czarna szrama, której chyba nigdy do końca nie wygoił. Strup wyglądał na wielokrotnie rozpruwany, a całość z pewnością nie była odkażana.

— Właśnie — przytaknął gość dziesięć razy mniejszy od niego. Masywna peleryna przykrywała jego szczurze ciałko. Dobrze się maskował w gronie większych i silniejszych, ale piskliwego głosu zmienić nie potrafił. — Tweardy szmuglował więcej od nas wszystkich razem wziętych, a teraz się wywyższa. Już zapomniał, do kogo przychodził po wsparcie?

— Sądząc po tym, ile osób go teraz nienawidzi, przychodził do wszystkich — bąknął pod nosem Avalon.

— To my wzięliśmy na siebie winę, kiedy wyszły na jaw jego machloje między jubilerami! — Brodacz uderzył pięścią w blat.

— A wy mu teraz służycie! — Szczur zaczął warczeć przez zaciśnięte zęby i wygrażać im pięściami.

— To my już może pójdziemy — zasugerował Avalon.

— Nie pójdą. — Potomek wielorybicy machnął nad głową i trzech zbirów zastawiło wejście. Z każdą chwilą wyglądało to coraz gorzej.

— Tweardy zarzekał się na własne światło, że nas nie zdradzi — powiedział ponuro barman. Zatarł ręce i ścisnął je w pięści.

Avalon przełknął gulę, która podeszła mu do gardła, a Ollin w dalszym ciągu udawał, że nic się nie dzieje.

— Wasze umowy z Tweardym nas nie dotyczą. Jesteśmy strażą imperatorską i przybyliśmy tu po to, czego nazwy nie wolno wypowiadać. Nie wyjdziemy, dopóki nam tego nie oddacie — zapierał się.

— Nie wyjdą. Oj, nie wyjdą — przytaknął mały wieloryb.

— Przekażecie wiadomość — dodał szczur.

— Oczywiście. Przekażemy wszystko imperatorowi. Co tylko zapragniecie. Mamy zapamiętać wasze słowa, czy pragniecie spisać je na pergaminie? — zapytał Avalon.

— Tweardy zawsze był człowiekiem czynu, więc…

— Och, ale my z całą pewnością jesteśmy ludźmi słowa. — Avalon uśmiechnął się tak szeroko, jakby jego życie zależało od tego, czy będzie potrafił zmieścić w ustach całego banana ułożonego w poprzek.

— Ty przekażesz mu wiadomość. — Brodacz wskazał na Avalona, po czym spojrzał na Ollina. — A ty będziesz wiadomością.

— Panowie, bez zbędnego zamieszania. Szkoda by było tutaj nabrudzić — próbował ich uspokoić heterochrom, ale jego siła przebicia była porównywalna do szeptu na targu rybnym. Nagle i Ollinowi zmiękły kolana. Ścisnął kamień jeszcze mocniej i kiedy syn wielorybicy wyciągnął łapsko w jego kierunku, użył mocy cymofanu.

Efektu jak zwykle nie dało się przewidzieć. Zwłaszcza, że w żaden sposób się nie objawił. Tłusta łapa chwyciła Ollina za kołnierz i podniosła do góry. Chłopak spojrzał w kierunku swojego towarzysza, ale Avalon nie miał pojęcia, jak mógłby mu pomóc. Dobył swojej nowiutkiej szabli, ale jego umiejętności posługiwania się nią wciąż były mizerne. Łudził się, że wystarczy im pogrozić.

— Zostawcie go! — rozkazał.

— Won z mojego baru, zarazo! — Barman pogroził mu szmatą. — Powiedz Tweardemu, że swojego dowódcę może odebrać osobiście. Tylko musi się pospieszyć, bo inaczej zaczniemy odsyłać go partiami.

Ollinowi aż się włosy zjeżyły. Ścisnął kamień jeszcze mocniej i poczuł, jak jego pomarańczowe tęczówki rozjaśniają pomieszczenie. Widocznie tym razem cymofan postanowił zadziałać z opóźnieniem. Ollin automatycznie spiął się z sobie i zamknął oczy, a Avalon skulił się i zakrył głowę rękami. Zbiry z Grzechotnika nie zrozumiały. Nigdy wcześniej nie spotkali się z defektywem, więc nie mieli prawa podejrzewać, do czego jest zdolny. Zwłaszcza, że w dalszym ciągu nic się nie wydarzyło.

Avalon powoli zabrał dłonie z głowy i zaczął się rozglądać. Naprawdę nic się nie wydarzyło. Jedyna zmiana nastąpiła na twarzy wieloryba, który poczerwieniał. Chwycił Ollina również drugą ręką. Wkrótce na czole wyszła mu żyłka, a wszystkie mięśnie zaczęły drgać niczym galareta.

— Co się dzieje? — Zdziwił się barman.

— Muszę… wrócić… do… regularnych… ćwiczeń — wydusił z siebie wieloryb. W końcu nie wytrzymał. Z jękiem poddania wypuścił Ollina z rąk, a ten przebił się stopami przez drewnianą posadzkę i przeleciał do piwnicy. Kiedy zderzył się z podłożem, po całym pomieszczeniu rozniósł się dźwięk upuszczanego kowadła.

Zbiry z Grzechotnika spojrzały najpierw na zmęczonego wieloryba, później na dziurę, a na końcu na Avalona.

— Brać go! — pisnął ten podobny do szczura.

Avalon niewiele myśląc uśmiechnął się grzecznie, po czym wskoczył do dziury w podłodze. O mało nie wylądował Ollinowi na głowie. Osunął się obok i przewrócił, ale z jego ust nie schodził uśmiech.

— Stary, to było genialne!

— Jakie genialne? — jęknął Ollin. — Moje nogi! Nie mogę podnieść nóg!

— Złamałeś coś?

— Nie. One są po prostu tak cholernie ciężkie, że nie mogę ich podnieść — załkał i szarpnął za kolano, jednak noga ani drgnęła.

— Nie wygłupiaj się, oni zaraz tu przyjdą.

— Zginę tu, ale ty idź! Uratuj chociaż siebie!

— A może po prostu przestań ściskać cymofan, to jego moc przestanie działać? — zasugerował Avalon. Podniósł się z brudnej podłogi i otrzepał mundur.

Ollin rozluźnił uścisk dłoni i schował kamień do kieszeni. Raz jeszcze spróbował podnieść nogę i tym razem udało mu się to bez większego problemu. Poszło wręcz tak lekko, że kolanem prawie przydzwonił sobie w zęby.

— Jesteśmy ocaleni!

— Jesteśmy martwi, jeśli zaraz stąd nie uciekniemy. — Avalon szturchnął towarzysza w bark i czym prędzej zaryglował drzwi od wewnątrz. Chwilę później syn wieloryba zaczął walić w nie pięścią. Co prawda udało im się uciec od bezpośredniego kontaktu z jego gabarytami, ale za to znaleźli się w niewielkim pomieszczeniu bez wyjścia. Rozglądanie się nie przyniosło wyczekiwanych odpowiedzi. Poza drzwiami, za którymi czekała śmierć, mieli do dyspozycji tylko jedno małe okienko. Musieli się przez nie przedostać, zanim bandziory wyrwą zawiasy. A to nie były jakieś szczególnie solidne drzwi. Raczej takie typu „co mamy, to wstawiamy”.

— Szybko, podsadź mnie — zarządził Ollin.

— Nie, ja jestem silniejszy. Wciągnę cię — odpowiedział Avalon.

— Wcale nie jesteś!

Łomotanie do drzwi zaczęło mieszać się ze zgrzytem pękających desek i przebiegłym śmiechem bandziorów.

— No dobra, nieważne. Jestem mądrzejszy, ustąpię ci — przytaknął Ollin i chyba tylko dzięki temu wystarczająco szybko wybili okienko i wydostali się na ulicę. W pierwszej chwili położyli się na bruku i odetchnęli szczęśliwi, ale zerwali się do biegu, jak tylko rozwarły się drzwi Starego Grzechotnika.

— Cholera, goni nas z tuzin uzbrojonych zbirów, co robimy? — zapytał Ollin.

— Tuzin od razu… jest ich może z dziewięciu — sprecyzował Avalon. Obaj próbowali nie wpaść na przechodzące ulicami przekupki.

— Och, wybacz brak doprecyzowania, ile konkretnie rąk za chwilę rzuci się, żeby urwać nam głowy i zakopać je na plaży — sarknął Ollin i właśnie wtedy oświeciło jego kompana.

— Piasek! Tam ich zgubimy. Są ciężsi, będą się zapadali — wymyślił. Może jego pomysły nie zawsze miały sens, bo na plaży stawali się dużo bardziej widoczni i narażeni na atak, ale tym razem akurat wyszło całkiem nieźle, bo zbiry — jak to zbiry — zbytniej ilości ruchu nie lubiły, a dodatkowo bieganie po piasku nigdy nie jest przyjemne[2].

— Ciekawe co by Salamandra powiedziała na taką ucieczkę. — Ollinowi odrobinę poprawił się humor, kiedy dystans między nimi i zbirami zaczął się powiększać.

— Pewnie by nas skarciła, że ich po drodze nie okradliśmy — odpowiedział Avalon.

— Ciekawe, gdzie ona teraz w ogóle jest.

— Podobno dalej szuka tego smo… ooo! — Avalon niemal się potknął. — Cholera, chyba kogoś zdeptałem! — Przestraszył się i obrócił. W piasku można było dostrzec kawałek smukłej łydki, dużo czerwonego materiału i ukrytą pod nim kobiecą sylwetkę pokrytą glonami. Jego uwagę przyciągnął jednak zbliżający się pościg.

Tymczasem czarne, poplątane włosy podniosły się do góry i wraz z głową rozejrzały wokół. Ich właścicielka musiała zemdleć ze zmęczenia po tym jak morze wyrzuciło ją na brzeg. Nie utonęła! Udało się. A co ważniejsze — usłyszała kogoś, kto znał Salamandrę.

*

Dzieci to największy skarb. Wiele można sobie odmówić, ale dziecku daje się wszystko, czego tylko zapragnie. Każdy rodzic stara się zapewnić pierworodnemu lepszy byt niż ten, którego sam doświadczył. Nawet wielki jubiler Farrain, Julius Farrain[3], oddałby życie za swojego syna. Najchętniej czyjeś życie.

Jego mały następca z uporem maniaka uderzał drewnianą szablą o słupek, który wydawał mu się godnym rywalem. Słodki malec. Julius czuł uścisk w sercu na samą myśl o tym, że mógłby go stracić. Nie chciał się tym wiecznie zamartwiać, więc skrupulatnie wykreślał z wyobraźni wszelkie scenariusze, które mogłyby do tego doprowadzić. Dziecko było pilnowane w dzień i w nocy. Odcięte od wszelkich zagrożeń i ludzi, którzy mogliby je skrzywdzić. Na rozległym tarasie, wznoszącym się dziesięć metrów nad poziomem ulicy, chłopiec miał wszystko, czego mógłby zapragnąć. Dom, rodzinę, ogród, zabawki i mnóstwo miłości. Po kątach czaili się również wierni strażnicy, którzy pilnowali bezpieczeństwa.

Jedyne, co mogłoby mu zagrozić, to atak z powietrza — przeszło przez myśl Juliusowi i od razu zaczął się zastanawiać, jak temu zapobiec. Wyszedł na ogród i przechadzał się z zadartym w górę nosem. Głaskał się po koźlej bródce, bo najwidoczniej to pomagało mu się skupić. Oglądał mury i zabezpieczenia pod kątem możliwości zamontowania na nich wielkiej markizy osłaniającej jego rodzinę. Znalazł odpowiednio gruby słup i w myślach już mocował na nim belkę.

Bezpieczeństwo. Bezpieczeństwo rodziny jest w życiu najważniejsze. W przeciwnym przypadku nie potrafiłby się skupić na rządzeniu miastem. W tym jego rozważaniu zabrakło tylko jednego elementu — bezpieczeństwa własnego. Kiedy tak zadzierał głowę, zapomniał zwrócić uwagę na chłodny sztylet, który dotknął jego szyi. Nie zląkł się jednak. Strach nawet przez krótką chwilę nie skalał jego twarzy. Z typowym dla siebie spokojem rozważał, czy z Kopalni Złudzeń będzie w stanie należycie zadbać o syna i żonę. Wyliczał szereg zabezpieczeń, jakie czekały na nich po jego śmierci. Człowiek u władzy musi mieć bardzo dużą świadomość śmiertelności.

— Czego chcesz? — zapytał ze swobodą piekarza oferującego bułki stałemu klientowi. Jako naturalny zefir, starał się jak najszybciej zahamować agresję wokół siebie. Mimo że napastnik miał w ręce ostrze, to Julius kontrolował sytuację.

— Informacji — wyszeptał mu przy uchu ochrypnięty głos oprawcy. Sądząc po wygięciu, jego dłoń unosiła się powyżej ramienia. Miał więc do czynienia z kimś niższym od siebie. Nadgarstek, choć ukryty pod rękawiczką, nie należał do najgrubszych, a więc był to ktoś znikomej postury. Julius miał szansę się obronić.

— Nie dostaniesz ich.

— Nie bądź tego taki pewien — wysyczał oprawca.

— Możesz mnie zabić. Nie ulegnę presji. Nigdy nie ulegałem. Właśnie dlatego ze wszystkich miast jubilerskich, tylko Farrain utrzymuje niezależność gospodarczą. Tylko nam imperator nie narzuca ilości, czasu i kategorii działalności — przypomniał.

— Pff… może dlatego, że wy i bez nakazu będziecie się zajmowali rybami — prychnął głos. Wysoki, przyjemny. A więc jego wrogiem była kobieta. Nawet jeśli kamiennokrwista, to jedyną przewagą, jaką mogła nad nim mieć, była prędkość.

— Farrain nie ulega nikomu — przypomniał. Podsycił w kobiecie spokój, uśpił jej czujność, a sam gwałtownie się odwrócił i wygiął jej rękę za plecy. Chwycił ją za gardło. Czarny kaptur opadł i odsłonił płomiennie rudy warkocz.

— Może Farrain nie ulega, ale ty ulegniesz — zapewniła.

— Nigdy w życiu — warknął przez zaciśnięte szczęki.

— A gdzie twój syn, jubilerze?

Juliusa przeszedł zimny dreszcz. To było gorsze, niż jakby wbiła mu sztylet pod żebra. Znieruchomiał i modląc się w duchu, obrócił głowę w kierunku piaskownicy, w której bawił się jego syn. Drewniany miecz leżał przy huśtawce. Dziecka nigdzie nie było.

— Odwołaj straże — rozkazała. Dwóch sługusów zauważyło przepychanki i pognało w ich kierunku. Jubiler machnął na nich ręką, żeby się zatrzymali. Będą mogli raz na zawsze pożegnać się ze stabilną pracą i zarobkami za to, że nie dorwali jej wcześniej.

Uścisk na szyi kobiety zelżał. Wyswobodziła się i potarła dłonią o podrażnioną skórę. Wytatuowana salamandra zdawała się zamruczeć z rozkoszy. Kobieta spojrzała na jubilera swoimi zielonymi oczami i w tym samym momencie dotarło do niego, że nie była tylko legendą. Biała maska zakrywała połowę jej twarzy. Stała przed nim żywa, uzbrojona i ze zwycięską miną. Musiała go obserwować od dłuższego czasu — wiedziała dokładnie, w jaki punkt uderzyć. Swoją śmierć by zignorował, śmierć żony by przeżył i pomścił, ale śmierci syna? Nie, to by go zniszczyło.

— Jeśli go tkniesz… — zagroził.

— Spokojnie, wasza jubilerowatość. Włos mu z głowy nie spadnie, jeśli będziesz współpracował — zapewniła Salamandra.

— Czego chcesz?!

— Mówiłam już, informacji. Informacji o twoim dziecku.

— Nie rozumiem. — Jubiler poczuł się szczerze zaintrygowany. Spodziewał się każdego rodzaju oszustwa lub prób kradzieży jego dobytku. Może nawet zastraszania, wymuszeń i politycznych przepychanek, ale nie tego.

— Dwa lata temu twój syn doznał urazu głowy. Poważnego urazu.

— Nie był aż tak poważny. — Jubiler odwrócił wzrok. Wciąż było mu ciężko o tym mówić. Wspomnienia wypadku prześladowały go w snach i na jawie. To był najgorszy dzień w jego życiu i chciałby wymazać go z pamięci.

— On zginął.

— Pomówienia — zapewnił.

— Egot stwierdził śmierć. Jego światło uleciało na waszych oczach.

Julius nie potrafił powstrzymać pędzących myśli. To wszystko wróciło do niego żywe, jakby wydarzyło się zaledwie dzień wcześniej.

— Czego chcesz? — powtórzył pytanie, wyraźnie strapiony.

— Jak? — zapytała, ale Julius nie był skłonny do zwierzeń. Zamknął się w sobie i nie zamierzał otworzyć. To było najbardziej traumatyczne doświadczenie, jakiego dane mu było doznać. Nie życzył tego nawet najgorszym wrogom.

— Nie wiem, to się po prostu stało. Cud.

— Nie kłam!

— Nie kłamię! Jego światło uleciało, ale później wróciło. To cud wymodlony u Lucyfere — upierał się. — Wiara potrafi przenosić góry.

— Nie pieprz mi tu. Wiara nie wskrzesza.

— Ja głęboko wierzę, że z wiarą można osiągnąć wszystko.

— Dobrze. Skoro tak stawiasz sprawę, to módl się bardzo gorliwie, bo mam zamiar odcinać twojemu pierworodnemu palce jeden po drugim. Czy twoja wiara mnie przed tym powstrzyma?

— Włos miał mu z głowy nie spaść, obiecałaś — przypomniał jubiler.

— Och, obietnicy dotrzymam. Włos mu z głowy nie spadnie. O palcach nic nie mówiłam. — Salamandra uśmiechnęła się złośliwie. — Byłoby smutno, gdyby dziedzic Farrain nie był w stanie pisać ani grać na fortepianie. Słyszałam, że jest w tym całkiem niezły. Występował nawet przed samym Panem Światła. Szkoda tak zręcznych paluszków.

Julius spiął się i zacisnął pięści. Miał wokół siebie piętnastu strażników, a ona była sama. Musiała mieć wspólnika, to oczywiste. Jeżeli ktoś ją obserwował, to na pewno umówili się na jakiś znak. W takim przypadku musiał ją powstrzymać przed wykonaniem go. Jej wspólnik pewnie czaił się gdzieś w pobliżu, a to oznaczało, że prędzej czy później strażnicy go znajdą. Chyba, że zatrudniał samych partaczy — co po przemyśleniu wydało mu się dość prawdopodobną ocena sytuacji. Salamandra i jej wspólnik nigdy nie powinni byli dostać się do jego posiadłości. Zadbał o tak wiele zabezpieczeń!

— Czego oczekujesz? Powiedziałem ci wszystko. To był cud. Nie chcę, żebyś czuła się oszukana. Możesz mnie zapytać o wszystko. O kody do sejfów, o miejsca przechowywania kosztowności, o powiązania z innymi jubilerami. Opowiem ci o wszystkim.

— Nie zależy mi na twoich kosztownościach — ucięła Salamandra. Sama nie mogła uwierzyć, że te słowa wyszły z jej ust. To było sprzeczne ze wszystkim, co robiła przez ostatnie lata i jakiś wewnętrzny głos kusił, by dopytać. Logika kazała jednocześnie przypuszczać, że jubiler w życiu nie dałby jej dostępu do swojego majątku. Wepchnąłby ją tylko w pułapkę. Złodziej nigdy nie podąża drogą wyznaczoną przez ofiarę. Mądry złodziej potrafi znaleźć ścieżkę, której ofiara się nie domyśli.

— Nie wiem, co innego mogę ci zaoferować. Nigdy nie było mi po drodze z oszustami.

— Nie jestem oszustem — powiedziała znowu wbrew sobie. — Juliusie, wiem, że twój syn został wskrzeszony. Zależy mi tylko na informacji jak tego dokonałeś. Nie chcę nikogo krzywdzić. Próbuję uratować kogoś, na kim mi zależy — wytłumaczyła, a on poczuł, że mówiła szczerze. Kłamstwo wydzielało specyficzną woń, którą można było bardzo szybko wyczuć w emocjach kamiennokrwistych. Julius znał poczucie straty i tylko to sprawiło, że zmiękł.

— To głęboko skrywana tajemnica. Opowiem ci wszystko, jeśli przysięgniesz nikomu o tym nie mówić.

— Przysięgam. — Salamandra przyłożyła dłoń do serca.

— I wydasz osobę, która cię o tym poinformowała — zażądał ze stoickim spokojem. — Życie mojego syna jest dla mnie priorytetem. Nikt nie może wiedzieć, co się wydarzyło. Potrzebuję absolutnej dyskrecji, więc jeśli mam wokół siebie kogoś, kto ma za długi język, to muszę się tej osoby pozbyć.

— Zapewniam, że wydam tę osobę, jak tylko wyjawisz prawdę. Bez urazy, ale nie bardzo ci ufam. Już raz podczas tej rozmowy próbowałeś mnie oszukać.

— Jaką mam pewność, że dotrzymasz słowa?

— Jubilerze! — Salamandra prychnęła z udawanym oburzeniem. — Czy kiedykolwiek cię okłamałam?

— Dobrze, niech będzie po twojemu. — Julius przewrócił oczami i przytaknął niechętnie. — Dziewiętnaście miesięcy temu moja rodzina przeżyła tragedię, która pozostanie z nami do końca naszych dni. Byłem wtedy za bardzo pochłonięty pracą. Awerin pysznił się na tronie i zrzucał na jubilerów całą robotę. Miasto tonęło w długach, a Sola musiała wyjść. Chciałem spędzić z Rwenem kilka godzin. Sam to zaproponowałem. Mógł zostać wtedy z nianią. Mógł zostać i nie byłoby żadnego problemu.

— Słyszałam tę historię. Mały miał wypadek. Umarł… i co stało się potem?

— Potem był gniew, żal i oskarżenia. Nigdy nie piłem, ale tego dnia miałem ochotę zalać się w trupa. Nie mogłem zrobić tego oficjalnie, więc przywdziałem strój włóczęgi, zakryłem twarz i poszedłem do najgorszej speluny w Farrain. Do Starego Grzechotnika.

— Niech cię święta Lucy ma w opiece! Do Grzechotnika? — Salamandra niemal otworzyła usta ze zdziwienia. Ta speluna była powszechnie znana i unikana nawet przez mniej szanowanych obywateli Farrain.

— Tak, tylko tam czułem się wystarczająco anonimowo. Bywalcy Grzechotnika zwykle nie mają rozeznania w tym, kto obecnie zarządza miastem. Mogłem wypić w spokoju. Taki zresztą był plan, ale jak ktoś stroni od alkoholu przez całe życie, a potem nagle… wiesz. — Jubiler zaczął aktywniej gestykulować, kiedy zabrakło mu słów.

— Wiem. Aż za dobrze — zapewniła Salamandra.

— Zacząłem opowiadać wszystkim wokół o swojej tragedii. Niewiele z tego pamiętam, ale był tam jeden człowiek. Wysoki, chudy mężczyzna. Nie mam pojęcia jak się nazywał, ale miał drewnianą nogę. Powiedział, że jeszcze nie wszystko stracone. Zapytał, ile jestem w stanie dać za życie syna. Odpowiedziałem oczywiście, że wszystko, a on obiecał mi pomóc. Chciałem zabrać go do pałacu i… — Jubiler ponownie odwrócił wzrok i starał się ukryć drżenie głosu.

— I co? — Dopytywała Salamandra. — Powierzyć syna jakiemuś obcemu typowi?

— Nie wszystko da się zaplanować. Czasami pozostaje tylko zaufać.

— Ale… typowi z Grzechotnika?

— Najlepiej powinnaś wiedzieć, że nawet wśród bandy idiotów czasem znajdzie się jeden bystry umysł, który tylko dla niepoznaki wpasował się w otoczenie.

— Prawie zawsze banda idiotów oznacza problemy, a ja od problemów wolę się trzymać z daleka. — Salamandra przewróciła oczami.

— Nie zawsze się da.

— Prawie zawsze. To tylko kwestia priorytetów.

— Zobaczysz, kiedyś ktoś bliski zginie przez twój egoizm i poznasz, co znaczy desperacka potrzeba pomocy.

— Ty mi tu nie filozofuj, tylko mów co się stało, jeśli życie syna ci miłe!

— Ten mężczyzna powiedział, że przywróci światło Rwena, jeśli sprowadzę pięciu najbardziej uzdolnionych ludzi z Farrain. Posłałem po nich bez wahania. Najlepszy szermierz, najlepszy kowal, najlepszy pięściarz, najlepszy szkutnik i… mój ojciec, najlepszy pianista.

— Do rzeczy! W jaki sposób chciał zwrócić światło twojego syna?

— Kazał mi zabrać Rwena na swój statek. Mój ojciec i reszta szli za nami. Na miejscu wyciągnął z kajuty dziewczynkę. Mogła mieć najwyżej jakieś czternaście lat. Na rozkaz jego ludzie pojmali moich, a dziewczyna podchodziła po kolei do każdego. Szeptała jakieś dziwne słowa…

— Do rzeczy, jubilerze! Jak wskrzesił twojego syna? — Salamandra coraz bardziej się niecierpliwiła.

— Nie mam pojęcia! To była ta dziewczyna! Nazywali ją Szwaczką Światła. Zabiła mojego ojca i czterech pozostałych, a później dotknęła czoła Rwena. Jego oczy się otworzyły i wylała się z nich fala czarnej mgły. Przez chwilę płakał. Rzucił mi się w ramiona, a ja tuliłem go, dopóki jego tęczówki nie wróciły do normalnego koloru.

— Co to był za statek? Jak się nazywał?

— Nie wiem.

— Czy był tu od tamtej pory?

— Nic mi na ten temat nie wiadomo.

— Czy… — Salamandra miała zamiar zadać kolejne pytanie, ale głos ugrzązł jej w gardle, kiedy po trawie przemknął czarny cień. Uniosła wzrok i dostrzegła wielkie smocze skrzydła zakrywające pół nieba. Bezczelny gad leciał tak nisko, jakby nawet nie obawiał się ataku. — Szwaczka Światła, powiadasz? Dokończymy jeszcze tę rozmowę. Dowiedz się o niej więcej, albo zabiję twojego syna.

— Słucham?

Salamandra nie miała czasu na dalsze pogawędki. Zwłaszcza, że z kuchni właśnie wyłaniał się mały Rwen w towarzystwie opiekunki. Trzymał w rączkach miskę pełną lodów i uśmiechał się szeroko. Julius dostrzegł go w tym samym momencie, w którym Salamandra wskoczyła na mur.

— Ty perfidna oszustko! Rwen nawet przez chwilę nie był zagrożony — warknął.

— Nie mówiłam, że go pojmałam. Nie zarzucaj mi kłamstwa. Jestem honorową złodziejką. Obiecałam wydać osobę, która powiedziała mi o tym, co się wydarzyło. To była twoja żona. Swoją drogą, po odpowiedniej ilości wina nie tylko język jej się rozplątuje. Myślę, że powinieneś z nią poważnie porozmawiać.

— Obiecuję ci, że nawet jeśli Szwaczka wskrzesi osobę, którą chcesz uratować, to jej usługi będą ci potrzebne wielokrotnie. Zabiję wszystkich, na których ci zależy!

— Uwierz mi, nie chciałbyś spotkać tej osoby. Zwłaszcza mając tak rozwiązłą żonę — rzuciła na odchodne i zeskoczyła na drugą stronę muru.

— Straaaaaż! — usłyszała ryk Juliusa. Uśmiechnęła się pod nosem i pognała w kierunku, w którym leciało to wielkie bydle. Ognisty pomiot musiał szykować się do lądowania, bo jeszcze bardziej obniżał lot. Podejrzewała nawet, jakie miejsce upatrzył sobie na przystanek. Tuż za ogrodami jubilera rozciągał się niewielki lasek i polana, na której wypasano owce. Czyżby przerwa na przekąskę?

Salamandra pędziła, ile sił w stopach. Mimo wcześniejszej zasadzki na jubilera, dopiero podczas pościgu poczuła adrenalinę. Starała się jak najbardziej uspokoić oddech, kiedy wbiegała do parku, ale nawet przed samą sobą nie potrafiła ukryć ekscytacji. Źrenice bardziej jej się rozszerzyły. Szmaragd rozgrzał się w kieszeni i zachęcał do użycia.

Najważniejsze to efekt zaskoczenia. Nieświadoma ataku ofiara, to martwa ofiara. Tylko jak namówić serce do tego, by zwolniło? Jak stąpać po ściółce, żeby nie złamać żadnej gałązki? Jak się poruszać, żeby nie spłoszyć ptaków? Smoki to sprytne bestie, wyczulone na każdą zmianę w otoczeniu, ale Salamandra nie była pierwszym z brzegu myśliwym. Miała tyle cierpliwości i gracji, co purrus, który upatrzył sobie pstrąga pluskającego się w rzece. Dziewczyna wstrzymała oddech, kiedy wykonywała kilka ostatnich kroków. Ukryła się za drzewem i wyjrzała ostrożnie na polanę. Miała fart! To był dokładnie ten smok, którego szukała! Skurczybyk nie miał jednej łuski na szyi — dokładnie tak jak ten, który porwał jej młodzieńczą miłość — Santiego. Obiecała mu za to śmierć i miała zamiar dotrzymać słowa.

Naciągnęła kaptur i związała go pod szyją, aby nie opadł zbyt szybko. Ostrożnie wyciągnęła szablę z pochwy i wzięła dwa głębokie wdechy, żeby się opanować. Wychyliła się zza drzewa akurat w momencie, kiedy bestia usiadła i przytuliła łeb do trawy. To był dla Salamandry naprawdę szczęśliwy dzień! Ścisnęła mocniej rękojeść i przestępowała z nogi na nogę, żeby wystartować, kiedy nadejdzie dogodny moment.

Już miała atakować. Problem w tym, że nagle wydarzyło się coś bardzo dziwnego — smok zaczął się trząść i kurczyć. Salamandra zastygła w miejscu i wpatrywała się w to jak zahipnotyzowana. Na jej oczach wielkie bydle zamieniało się w pustą, smoczą powłokę, spod której wyłoniły się jasne włosy. Ludzka postać uniosła się z ziemi. W miejscu smoka pojawił się mężczyzna w pelerynie ze smoczych łusek.

— Co tu się od…? — Wymknęło się Salamandrze. Szybko zatkała usta dłonią, ale było za późno. Smok w ludzkiej postaci odwrócił głowę, a szczęka dziewczyny niemal zderzyła się z podłożem. Nie była w stanie powiedzieć, co zszokowało ją bardziej. To, że człowiek miał oczy wypełnione jakby lawą — smocze oczy — czy to, że jego twarz odpowiadała niemal w stu procentach twarzy Santiego. Mężczyzna był co prawda starszy, ale i Santi musiał dojrzeć od ich ostatniego spotkania.

Sal z trudem domknęła usta. Niech to szlag! Nie sądziła, że jakikolwiek osobnik płci męskiej może być aż tak przystojny. Jej młodzieńczy ideał zamienił się w pełnoprawnego mężczyznę, który mógłby rozkochać w sobie każdą niewiastę. Z kimś jej się to kojarzyło. Remarco rozsiewał wokół siebie podobny czar. Aż bolało w sercu na samo wspomnienie. W połączeniu z kłuciem związanym z twarzą jej pierwszej miłości, Salamandra miała wrażenie, że za chwilę zejdzie na zawał. Nogi się pod nią ugięły i poczuła, że jeśli szybko nie oprze się o drzewo, to ktoś będzie musiał ją zbierać z podłoża, tak jak ona chwilę wcześniej zbierała szczękę. On był taki… tak blisko…

Otrzeźwiała dopiero, kiedy zgromił ją spojrzeniem. Zbyt późno dotarło do niej, że to nie był jej Santi. To smoczy zaślepieniec o ciele jej Santiego. Bestia wciąż miała nad nim władzę. Stał się częścią smoka, który go porwał. Jego niewolnikiem, pozbawionym wolnej woli. Biedny Santi, musiał przejść katusze. Z pewnością nie poddał się bez walki, więc i ona nie miała zamiaru się poddawać. Ścisnęła mocniej miecz i zamachnęła się, kiedy do niej podbiegał. Był szybki. O rany, był naprawdę szybki. Nie jak purga, ale wystarczająco, żeby umknąć jej atakowi. Salamandra była za to sprytna. Uniknął cięcia szablą, ale nie spodziewał się sztyletu, który chowała w drugiej ręce. Dźgnęła go w bok.

To za Santiego — pomyślała, ale zamiast zatopić ostrze w ciele mężczyzny, jej dłoń odskoczyła. Na miłość Lucy, może to coś miało ciało człowieka, ale było ono równie niezniszczalne jak smocze łuski. Jego skóra była twardsza od najbardziej wytrzymałego koksa. Nie miała z nim szans. Jednym machnięciem gołej dłoni wytrącił jej broń. Tak bliska śmierci nie czuła się nawet podczas starcia z Yotamem. Tak bardzo przegrana. Tyle lat go ścigała. Tyle lat czekała na ten moment i w obliczu starcia, okazała się za słaba. Mężczyzna o twarzy jej młodzieńczej miłości i oczach najgorszego wroga warknął. W ataku furii zamachnął się po raz kolejny. Salamandra nie zdążyła uciec, więc chwyciła się ostatniej nadziei. Wystawiła przed siebie rękę ze szmaragdem i ścisnęła go, aby wykorzystać całą moc, którą zmagazynowała.

Smok zaatakował i choć cios nie zabolał zbyt mocno[4], to jego siła odrzuciła Salamandrę na tyle, że zatrzymała się dopiero na drzewie pięć metrów dalej. Osunęła się na plecy i czuła, że tym razem nie wywinie się śmierci. Zwłaszcza, że smok nie miał zamiaru dawać jej zbyt wiele czasu na pozbieranie się. Wskoczył na nią i zablokował jej nogi swoim ciałem. Zanim zacisnęła powieki, ostatnie co widziała, to jego zbliżająca się pięść. Cios jednak nie nadszedł. Nie była pewna dlaczego. Powoli otworzyła oczy, żeby zobaczyć nad sobą twarz zastygłą w konsternacji. Smocze oczy uważnie badały każdy fragment jej odkrytego oblicza. Mężczyzna wciąż trzymał ją w stalowym uścisku, ale zaczął na przemian zamykać i otwierać usta. Przymknął oczy, po czym otworzył je szeroko. Warknął, ale szybko urwał dźwięk i potrząsnął głową. Odchrząknął, wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze.

Salamandrze przeleciały przed oczami wszystkie chwile, kiedy Santi tak robił. To był jego rytuał, który pomagał mu się uspokoić. No, może poza warczeniem.

— To ty — powiedział w końcu, a jego głos był słodszy od miodu. Tak aksamitny i groźny jednocześnie, że serce niemal wyskoczyło Salamandrze gardłem. Nie miała pojęcia, jak na to odpowiedzieć.

Zawisło między nimi milczenie, kiedy wpatrywali się sobie w oczy. Żadnemu z nich nie było jednak dane dowiedzieć się, co byłoby dalej, ponieważ spomiędzy drzew zaczęli wybiegać strażnicy Juliusa. Smok zerwał się gwałtownie z dziewczyny i popędził w ich kierunku.

Salamandra nie miała siły, żeby wstać. Słyszała tylko ryk smoka, ich krzyki, a potem trzepot gigantycznych skrzydeł wznoszących się w powietrze.