Symfonia nadziei - Marcin Mikrut-Filipak - ebook
NOWOŚĆ

Symfonia nadziei ebook

Marcin Mikrut-Filipak

0,0

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Cierpienie najgłośniej wybrzmiewa w ciszy

Czterdziestoletnia Julia – utalentowana pianistka i szanowana wykładowczyni – codziennie walczy o przetrwanie. Żaden sukces nie jest w stanie wypełnić pustki, która rozlewa się po jej duszy. Samotność, żal po stracie matki, pogłębiająca się depresja oraz powracające myśli samobójcze sprawiają, że kobieta coraz bardziej zapada się w sobie.

Choć otrzymuje propozycję zagrania podczas prestiżowego noworocznego koncertu u boku wybitnego maestro Oberty’ego, w jej umyśle nieustannie rozbrzmiewają fałszywe nuty – te, które burzą i tak już kruchą pewność siebie.
Julia nie wierzy w pomoc psychiatry. Nie wierzy w swoje zdolności. Nie wierzy w przyszłość.

W jej głowie szaleje makabryczna kakofonia, której nie sposób uciszyć. Z czasem udaje jej się odnaleźć pojedyncze, właściwe dźwięki... Ale czy starczy jej sił, by zagrać cały koncert?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 540

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Marcin Mikrut-Filipak

Symfonia nadziei

Kochanym Dzieciom

Fryderykowi, Fabianowi i Faustynie

1. Ja, Julia

Julia spoglądała przez okno na jesienny park. Ostatnie promienie słońca delikatnie pieściły kolorowe liście starego dębu.

– Jeszcze osiem miesięcy, jeszcze osiem miesięcy… – westchnęła zmęczonym głosem i bezwiednie przyłożyła gorącą filiżankę do ust. – Auć! – syknęła, odkładając ją pośpiesznie. – Głupia herbata! Głupie wszystko! Głupi świat! – rzuciła ze złością i prędko obmyła poparzone wargi pod bieżącą wodą.

Jej długie, kręcone ciemnorude włosy szybko zmieszały się z sosem z brudnego talerza pozostawionego w zlewie.

– Cholera jasna! Niech to wszystko szlag jasny trafi! Natychmiast! Już! Do kur… – zawahała się chwilę. Nie! Nie będę przeklinać! Nie będę! To przynosi pecha, pomyślała i spojrzała w lustro. – Noż kur… – Ugryzła się w język. – Znów muszę wziąć ten głupi prysznic? Cholerne włosy upaćkane w sosie à la carbonara! Za kilkanaście złotych! Z dyskontu! – warknęła.

Zmoczone włosy pośpiesznie wytarła ścierką do naczyń, po czym położyła ją na pustym, pedantycznie czystym stole i znów spokojnie podeszła do okna. Słońce było jeszcze niżej niż przedtem i zdawało się, że jeszcze intensywniej tańczy z barwnymi liśćmi dębu. Nagle poczuła jakiś dziwny spokój, przypomniał jej się pogrzeb ojca. Pogoda była taka sama. Hm… ile to już lat? Może trzeba iść na cmentarz? Może jakieś kwiatki pasuje postawić? – pomyślała.

– Jeszcze czas, nie mam ochoty – odpowiedziała sobie półgłosem. – A ty co? – zwróciła się do filiżanki stojącej na ozdobnym stoliczku pod oknem. – Kur…! – Znów ugryzła się w język. Herbata już nie była tak gorąca jak przedtem, ale i tak nie mogła jej wypić. Czuła w poparzonych wargach każde uderzenie serca.

W końcu usiadła wygodnie w fotelu i wystawiła swoje ciało do ostatnich promieni słońca. Ciekawe, czy stara Gertruda jeszcze żyje – przeszło jej przez myśl i uśmiechnęła się pod nosem, przypominając sobie niewielki pokoik w starym bloku, w którym mieszkała podczas studiów. Może do niej zadzwonię? Ciekawe, kto odbierze…

– Nie, to nie ma sensu. Ona już nie żyje. Na sto procent. Przecież mieszkałam u niej dwadzieścia lat temu, może więcej. Przebrzydły kot też tam mieszkał, heh… – westchnęła i znów przyłożyła filiżankę do ust. – Widzisz, jaka głupia jesteś? – wyszeptała, trzymając ją na wysokości oczu. Ale za to masz piękną orchideę i koliberka, dodała w myślach i nagle przypomniał jej się Artur. – Nigdy już się w taki sposób nie upokorzę! Nigdy! I to sama! Sama! Jak mogłam to zrobić?! Jak mogłam! – syknęła przez zaciśnięte zęby i poczuła nagły przypływ wstydu i złości.

Wstała energicznie, zrzuciła z siebie jedwabny szlafrok i w samej bieliźnie usiadła do pianina. Mocne uderzenia w klawiaturę potęgowały jej złość. Czuła, jak gniew rośnie w niej coraz bardziej i bardziej. Głowę opętały szaleńcze myśli, które, jak jej się zdawało, pragną tylko jednego – eksplozji emocji i uczuć, eksplozji wszystkiego, co ją otaczało!

Zdawało się, że szaleńcze tempo Etiudy Rewolucyjnej Chopina i dynamika, z jaką grała, unicestwią raz na zawsze biedny instrument. Julii nie przeszkadzał teraz brak subtelności, frazowania, nie przeszkadzały nawet dźwięki nietrafione albo źle trafione. Wszystko wokół wirowało jeszcze szybciej i szybciej. Gdy oderwała ręce od ostatniego akordu, rozpoczęła znowu, z jeszcze większą siłą i złością. Czuła przeogromny ból głowy, nadgarstków i łokci, który promieniował aż do miejsca między łopatkami, oraz coraz silniejsze kołatanie serca. Ból głowy zdawał się przeszywać jej ciało na wylot. Nie przestawała. Grała dalej, mając jeszcze bardziej ściśnięte nadgarstki i coraz bardziej sztywne palce. Wreszcie szaleńczym ruchem oderwała ręce od klawiatury. Trzymała je przed oczyma i nie wiedziała, co się dzieje. Szybki, zarywany oddech powodował uczucie lęku. Siedziała przed pianinem, patrząc obłąkanym wzrokiem w trzęsące się ręce, i czuła, jak krople zimnego potu spadają na jej odkryte piersi.

Wstała powoli. Bezmyślnie założyła na siebie jedwabny szlafrok i znowu usiadła do instrumentu. Delikatny temat fugi Bacha zabrzmiał dosyć szorstko.

– Nie! Koniec! – jęknęła i znowu usiadła w fotelu.

Resztka herbaty była już zimna. Julia czuła, że ból głowy wzbiera jeszcze bardziej, jednak nie zwracała na niego uwagi. Siedziała, bezmyślnie patrząc na ostatnie promienie zachodzącego słońca, i delektowała się bólem rąk i pleców, który stawał się coraz większy.

– Gdyby oni wszyscy teraz mnie zobaczyli… – mruknęła pod nosem, a na twarzy pojawił się uśmiech przypominający stan głębokiego obłędu. – Jestem rąbnięta! Kto normalny ma w kuchni lustro?! – krzyknęła i wpadła w szaleńczy śmiech. – A ty, George, miałaś w kuchni lustro? Gdzie miałaś swoje, skoro Frycuś tyle lat się w nim przeglądał? – zaśmiała się jeszcze bardziej i znowu usiadła do pianina.

Tym razem mazurki i walce zabrzmiały delikatniej i swobodniej. Oddech powoli się uspokajał, ból również zmalał. Czuła się tylko coraz słabsza. Po dłuższej chwili wstała od instrumentu. Było już ciemno.

– Przecież jestem umówiona z Olą… Co ja robię? – ocknęła się nagle, wycierając dokładnie filiżankę z orchideą.

Na chwilę przystanęła przy lustrze. Swoje własne odbicie przyprawiło ją o mdłości.

– George, a może ty wiesz, czy jest jeszcze ktoś, kto chciałby się przeglądać we mnie? – zapytała i pospiesznie poszła wziąć prysznic.

***

Ola była piękną, szczupłą, długowłosą blondynką, o spojrzeniu bardziej błękitnym niż Lazurowe Wybrzeże. Gdziekolwiek się pojawiała, zawsze wzbudzała zainteresowanie, oczywiście u mężczyzn dużo większe. Julia zazdrościła Oli wzrostu i niepowtarzalnej urody. W sumie nie potrzebowała ona żadnego makijażu, tak była naturalnie piękna. Jedynym mankamentem jej wyglądu mógł być trochę garbaty nos, ale znowu ów garb był tak subtelny, że zdaniem Julii dodawał jej jeszcze urody.

Tego wieczoru Julia nie miała ochoty na spotkanie, a tym bardziej na rozmowę, chciała jednak dotrzymać słowa i spotkać w końcu przyjaciółkę z liceum.

– A ty? Coś markotna jesteś… – Słowa przyjaciółki wytrąciły ją nagle z równowagi.

Julia nie odezwała się ani słowem. Wlepiła wzrok w filiżankę kawy i nagle poczuła pieczenie warg. Uśmiechnęła się subtelnie.

– Coś ty taka spięta? Źle się czujesz? Co ci jest? Halo, panno Świędrych? Jest pani tam? – Ola nie dawała za wygraną.

– Nie, nie… nic, dziękuję. Wszystko dobrze. Za dużo dziś pograłam.

– Ty i ten twój Chopin, ha, ha! Pamiętasz, jak w szkole przezywali cię „George”? Jak ja się cieszę, że poszłam na ten jazz i rozrywkę. Było masakrycznie, ale ostatecznie opłaciło się.

Julia jakby zdrętwiała, fragment liścia sałaty utknął w jej przełyku i nie mógł się uwolnić. Znów poczuła silny ból głowy i duszność.

– Tak – wydusiła z siebie, uwalniając sałatę i łapczywie nabierając powietrza.

– Oj, widzę, że do tej twojej sałaty i pizzy pasuje zamówić jakieś lekarstwo – uśmiechnęła się Ola.

Julia mimochodem spojrzała jej głęboko w oczy. Tak głęboko, jakby chciała dostrzec dno jej duszy. W spojrzeniu przyjaciółki zobaczyła wszystko to, czego jej brakowało. Pełnia szczęścia i radości bijąca od niej zdawała się wypełniać całą restaurację i wylewać się z niej na ulicę. Natychmiast spuściła wzrok. Zimny dreszcz przeszył ją od czubka głowy po palce u stóp. Nie słuchała opowieści przyjaciółki o prywatnej szkole muzycznej, której jest właścicielką, o sukcesach grupy baletowej i wyjazdach do Włoch. Tylko jedno słowo wybiło ją z letargu – „Paryż”.

– Ale nie podchodź do tego tak emocjonalnie. No trudno. Zresztą zostaw to, przecież to było wieki temu. Masz studentów, uczniów, jesteś piękna, młoda i utalentowana… – ciągnęła Ola.

Taaa, kur… – pomyślała Świędrych i nagle coś nią wstrząsnęło. Znów przekleństwo! Znów! Nie mogę! Gdybym wtedy nie przeklęła tego fortepianu, skończyłabym Konserwatorium Paryskie. Moja wina. Sama jestem sobie winna, nigdy sobie nie wybaczę! Nigdy!

– Proszę bardzo, oto zamówione drinki. – Słowa kelnera nagle przerwały burzę w głowie dziewczyny, jak i monolog jej przyjaciółki.

– Ale co to? Ja nie zamawiałam! – wzbraniała się Julia.

– Jest sobota wieczór. Nie zaszkodzi nam. Marek został z dziećmi, zresztą przyjechałam taksówką.

Ja autobusem – dodała Julia w myślach, uśmiechając się sztucznie pod nosem, po czym rzuciła do przyjaciółki:

– Masz rację. A pamiętasz hasło Krzyśka: one kozie deth? Ha, ha! On chyba grał na kiju, dobrze pamiętam?

Ola przymrużyła oczy.

– Tak! Pamiętam! A pamiętasz, jak się w nim podkochiwałam? Jak chodziłam za nim do toalety? Jaka ja głupia byłam…

– No, mówiłam ci wtedy.

– No w sumie tak. Ale gdyby grał na trąbce, albo lepiej, na perkusji, kto wie, jak mogłoby się to skończyć. Dobrze, że wtedy obrzydziłaś mi klarnet. Wiesz, że do dziś go nie lubię?

Ola znowu ciągnęła swoje wywody na temat szkoły, Marka i dzieci, Julia zaś, sącząc delikatnie drinka, potakiwała jej rytmicznie, niczym w takt walca. Czuła też, jak alkohol powoli znieczula jej ciało i emocje. Wszystko to, co wydarzyło się tego popołudnia, stało się jakby płytkie i odległe. Do świadomości docierały myśli i spostrzeżenia, których dotąd nie znała. Muszę przestać się bać. Już wiem, czemu nie mogę zagrać tej etiudy. Już wiem. Nie umiem prawej ręki dokładnie na pamięć! Prawej! Nie lewej! Już wszystko jasne – pomyślała.

– Dziękuję ci, Ola! Bardzo ci dziękuję! – przerwała monolog przyjaciółki.

– Ale za co? Naprawdę wszystko dobrze? A zresztą gadam tylko o sobie… Opowiadaj, co u ciebie. Jak ten nowy profesorek od dyrygentury?

– A daj spokój – ucięła Julia.

– A wiesz – wtrąciła się Ola – muszę ci coś opowiedzieć! Gdy byliśmy w Neapolu… Tak na marginesie przepiękne miasto, musisz tam kiedyś pojechać, mówię ci! No więc… siedzimy sobie w jakiejś knajpce, mamy piękny widok na starówkę, Wezuwiusz dumnie króluje i nagle trącam mojego Marka, i mówię: „Patrz, patrz!”. On odwraca głowę i… w drzwiach stoi Riccardo Muti! Sam we własnej osobie! Z żoną! Mówię ci, sam mistrz! Aż serce mi stanęło i zabiło mocniej! Ty wiesz, że usiedli normalnie i zamówili taką samą kawę jak my? Ty sobie wyobrażasz?! Ale mówię ci, jaki on piękny, jaki dostojny, jaki delikatny… Zdawało się, że nogami ziemi nie dotyka. I ty wiesz, że nikt oprócz nas nie zwrócił na niego uwagi? Chcieliśmy podejść, ale jak? Co powiedzieć? Taki mistrz…

– A co się dziwisz? Z Neapolu pochodzi – skwitowała Julia.

– A coś ty taka? Jakaś dziwna dziś jesteś.

– Nie, nic. Po prostu głowa mnie boli od południa.

– No to czemu nie dzwoniłaś? Trzeba było zostać w domu.

– Chciałam cię po prostu zobaczyć. Bez względu na wszystko.

Od tej chwili Julia zamknęła się jeszcze bardziej w sobie, zadała przyjaciółce tylko kilka zdawkowych pytań o dzieci, trochę głupio jej się zrobiło, że nie kupiła im nawet czekolady.

W końcu Ola zamówiła taksówkę, postanawiając podwieźć przyjaciółkę do domu. W samochodzie rozmowa już zupełnie się nie kleiła.

– To daj znać jak ten dyrygencik – zażartowała Ola na pożegnanie.

– Jasne… Dzięki za miły wieczór. Cześć – wycedziła Świędrych i skierowała się w stronę wejścia do bloku.

Wchodząc na parter, napotkała dwie sąsiadki. Trochę zdziwiła się, że rozmawiają o tak późnej porze. Przyjęła wyprostowaną postawę, aby się nie domyśliły, że piła alkohol, i przechodząc obok nich, uśmiechnęła się sztucznie i serdecznie je pozdrowiła. Gdy zniknęła na kolejnym podeście, usłyszała słowa jednej z nich: „Paniusia, wielka pianistka! Niby to Chopina umie, a wnuki mi pobudziła w sąsiednim bloku! Z rykiem wstały! Uspokoić ich nie mogłam! Patrz, pani, ile to siły w takiej małej skorupce! Toż to ręce ma cieńsze jak nasz Wojtuś!”.

Julia wiedziała, że kobieta mówiła o niej, a wypowiedziane słowa miały jej dopiec. Tym razem jednak poczuła się jakoś raźniej, weselej. Zwykle takie sytuacje były dla niej stresujące, czasami aż do tego stopnia, że bała się ćwiczyć w domu nawet bardzo cicho. Tego wieczoru czerpała z tego dziwną satysfakcję. No i co? Kto mnie stąd wyrzuci? Kto mnie wywali z mieszkania? – pomyślała.

Wchodząc do salonu, mimochodem jej wzrok zatrzymał się na dwóch teczkach. Jedna była czarna, a druga zielona. Wzdrygnęła się. Najlepiej byłoby, gdyby zniknęły z powierzchni ziemi. Przełamując opór umysłu przyćmionego alkoholem, sięgnęła po czarną. Jej oczom ukazała się praktycznie cała czarna strona, zapisana nutami. Westchnęła głęboko. No nic, na poniedziałek muszę to umieć. Ta sztywna decha na konkurs się szykuje. I znów profesor Jerzy Krull będzie mylił imiona! Bo będzie miał dwie piękne Julie w sali. Nie będę tego grać. Przecież ta dziewczyna jest bardziej sztywna niż jej smyczek! Nawet „dzień dobry” nie powie smarkula. A o Szymanowskim to już nie ma zielonego pojęcia.

Julia przełamała jednak niechęć do ćwiczenia. Delikatnie położyła palce na klawiaturze i zaczęła grać. Po chwili poczuła zawrót głowy i ból w nadgarstkach. Powoli wstała od pianina.

– Przećwiczyłam ręce – westchnęła i poszła do sypialni.

Zanim zamknęła oczy, usłyszała stłumiony głos z dołu:

– Już niedziela na karku, a ta na górze dalej się tłucze! Spać niech idzie!

***

Całą niedzielę chciała spędzić w łóżku. Tak po prostu. Mieć ją tylko dla siebie. Jednak chęć posłuchania Zygmunta była tak silna, że postanowiła iść do kościoła. Nie wiedziała, dlaczego tam chodzi – czy dla Zygmunta, czy dla spokoju i piękna, jakimi emanowała bazylika. W każdym razie zawsze, gdy wychodziła z kościoła, czuła ogromny spokój.

Decyzja o wyjściu trwała zaledwie kilka sekund, więc po niespełna godzinie przekroczyła próg bazyliki. Za ciężką kotarą ukryte były niewielkie drzwiczki na chór. Julia przyczaiła się w przedsionku, licząc na to, że Zygmunt ją zobaczy. Zamyśliła się chwilę. Przypomniał się jej pogrzeb ojca, nagle przeniosła się myślami w tamto miejsce, w tamten czas… Dokładnie widziała głęboki dół, jasną trumnę i bukiet białych róż. Usłyszała też przepiękną pieśń Salve Regina w wykonaniu jej kolegów z uczelni, gdy grabarze powoli opuszczali trumnę, instruując się półgłosem, który ma więcej sznurka popuścić. Wszystko to ukazało się nagle i świeżo, jakby była tam dokładnie w tej chwili.

– Cześć, Julka! – usłyszała szept i poczuła, że ktoś bardzo silnie uścisnął jej łokieć. Wybicie z letargu było tak niespodziewane, że podskoczyła i dosyć głośno westchnęła. – Co się tak boisz? Ukradłaś coś? He, he! Idziesz ze mną na górę? – Zygmunt stał przed nią z tym swoim dziwnym uśmieszkiem, wystawiając kły niżej górnej wargi i mrużąc oczy tak, że prawie ich nie było widać.

– Tak, chętnie, dziękuję. A gdzie krawat? – wyszeptała rozkojarzona.

– Gardło mnie trochę boli – odpowiedział głośno.

Świędrych zauważyła, że niektórzy z zaciekawieniem przyglądali się tej całej sytuacji. Kiedy Zygmunt z trzaskiem otworzył niewielkie drzwi, nagle odwrócił się i palnął na cały głos:

– Słyszysz?! Bida piszczy!

Kilka osób w kruchcie uśmiechnęło się pod nosem.

Ale wstyd. Cały Zygmunt. Po co tu przyszłam? Przecież on ma żonę – pomyślała, idąc pośpiesznie za nim i chowając głowę między ramionami.

– A jaki styl sobie pani życzy? – zwrócił się do niej. – Barok? Romantyzm może? Tylko, proszę, nie klasycyzm, he, he…

Julia uśmiechnęła się, nie zdążyła jednak nic odpowiedzieć. W sumie nawet nie chciała. Zygmunt też nie czekał na odpowiedź. Gdy podniosła głowę, siedział za stołem gry. Ze swoją postawą wyglądał dosyć karykaturalnie. Dosyć mocno zgarbiony, przypominał dzwonnika z Notre Dame. Kobieta uśmiechnęła się pod nosem. Gdy rozciągnął nogi nad klawiaturą pedałową, nieco krótkie spodnie odsłoniły kolorowe skarpety. Ale on śmieszny. Jak to się stało, że Patrycja wyszła za niego za mąż? Wyższa o głowę, dostojny sopran, no jak? Czemu zwróciłam na niego uwagę dopiero po ślubie? – pomyślała i poczuła, że coś znowu ściska jej żołądek.

Mężczyzna zaczął grać Preludium i Fugę c-moll Bacha, która rozpoczyna się przepięknym solo, granym na nożnej klawiaturze. Piękne, głośne, szybkie dźwięki zaczęły przenikać jej umysł.

– Julka, patrz! Bez trzymanki! – wrzasnął, wywijając nogami na klawiaturze i unosząc ręce ponad głowę.

Wariat. Skończony wariat. Pozytywnie zakręcony wariat. Jak ten gość zdobył już habilitację? Kurcze, lepiej nogami gra niż ja rękami – stwierdziła w duchu i dała się ponieść muzyce, czując, jak piękno wypełnia ją po brzegi, jak dociera do każdej komórki jej ciała i ogrzewa ją swoim ciepłem.

Godzina minęła jej jak z bicza strzelił. Nie wiedziała, kiedy msza się skończyła. Pod koniec Zygmunt podszedł do niej i powiedział:

– Teraz będzie zgrzyt. Improwizacja w stylu Messiaena. Zobaczysz, ludzie będą uciekać, taki zgrzyt, ha, ha!

Rzeczywiście, na pozór wydawać by się mogło, że to prawdziwy zgrzyt i że organista położył się na klawiaturze, lecz z owego chaosu dobywało się czyste piękno. Dźwięki mieniły się kolorami lasów deszczowych, śpiewem ptaków, szumem wiatru i radością deszczu. Julii zdawało się przez chwilę, że wszystko wokół niej żyje, że nabiera powietrza w płuca i zaczyna śpiewać, łącząc swoje głosy z grą organów. Czuła, jak jej płuca mimowolnie chcą opuścić jej ciało i unieść się gdzieś wysoko w górę, tam, gdzie jest tylko czyste piękno.

Gdy Zygmunt skończył, rozległy się brawa.

– O, to jednak nie uciekli – wymamrotał pod nosem.

Po chwili rozległo się echo długiego otwierania i zamykania starych drzwi.

– O, prałat wytoczył się z konfesjonału, he, he… Dobry znak. Jak mu się moje granie nie podoba, to trzaska drzwiami jak Walkiria. Dobry znak, mówię ci. Może jakaś premia wpadnie…

Świędrych roześmiała się w głos, nie mogła się pohamować. Momentalnie przed jej oczami pojawił się obraz pani Wandy z portierni, którą wszyscy nazywali „Walkiria”.

– Swoją drogą, powiedz mi, Julka, co to jest za fenomen, że Walkiria jest jeszcze na uczelni? – zapytał Zygmunt, zamykając wejście na chór.

– A nie wiem, za to jest kolorowo. Ale powiem ci, że z tą premią to chyba będzie niewypał. Prałatowi też konfesjonał biedą piszczy – roześmiała się.

Zygmunt zanosił się ze śmiechu przed drzwiami kościoła. Wszyscy przechodnie odwracali głowy i ze zdumieniem spoglądali na nich. Nagle Julia szybkim ruchem wyciągnęła rękę w jego kierunku i przerywając jego chichot, powiedziała:

– Daj tę genialną łapę. Lecę na autobus.

Zygmunt nieśmiało wyciągnął swoją dłoń, która jak zgnieciona gąbka zniknęła w jej silnych, szczupłych palcach.

– Jej, jakie ty masz delikatne i małe ręce! – zdziwiła się. – Jak ty potrafisz tak grać? Ty masz w ogóle kości? – zapytała, spoglądając mu głęboko w oczy.

– Tam, gdzie trzeba i kiedy trzeba, to mam, ha, ha! – śmiał się Zygmunt.

– Dobra, idę – powiedziała łagodnym głosem i objęła go lewą ręką.

Mężczyzna żachnął się. Nagle przestał się śmiać. Jej uścisk był inny niż normalne przytulenia znajomych czy przyjaciół. Poczuł, że coś dziwnego przenika przez jego ciało. Stawał się coraz bardziej bezsilny i podatny na jej ciepło i zapach jej rudych włosów. Oprócz dziwnego stanu zawieszenia uczuć, emocji, nawet świadomości, poczuł dziwny niepokój.

– Dziękuję ci, pięknie grasz. Naprawdę pięknie – wyszeptała mu wprost do ucha i nie patrząc na niego, odwróciła się i odeszła.

– Ty, ty, ty też… – zająknął się Zygmunt. Do końca dnia nie mógł otrząsnąć się z tego uścisku, a w uszach cały czas dźwięczał mu amarantowy głos Julki.

***

Autobus wlókł się powoli, zresztą Julii i tak nigdzie się nie śpieszyło. Czuła, że trochę bolą ją nogi. Nie mogła usiąść ani w kościele, ani w autobusie, gdyż jej beżowy, jesienny płaszczyk nie mógł mieć najmniejszego zagięcia. Przez chwilę rozmyślała o Zygmuncie, o jego małych zielonych oczach, miękkich dłoniach i oczywiście krótkich spodniach i kolorowych skarpetach. Czyżby Patrycji nie zależało na wyglądzie męża? A może on taki już jest i tego nikt nie zmieni? Ciotka zawsze mówiła, że wygląd męża jest wizytówką żony. Może to i racja… – pomyślała, patrząc bezwiednie na zmieniający się krajobraz za oknem.

Nie mogła jednak zapomnieć jego dotyku, delikatności i kruchości jego ciała. Przecież Patrycja jest wyższa niż ja, więc od niego o co najmniej pół głowy. I te ramiona takie maleńkie… – dziwiła się coraz bardziej. Czuła też, że coś niezrozumiałego chce pociągnąć ją całą w jego ramiona, znowu pragnęła go przytulić i poczuć jego zapach. Ta fala pragnienia coraz bardziej wzbierała, aż ogarnęło ją jakieś nienaturalne ciepło.

Spojrzała na telefon. Trzy połączenia nieodebrane od Zuzki? Co ta baba chce? Nie będę do niej dzwonić! – pomyślała i nagle przypomniał jej się ojciec.

– Zygmunt? Tato miał na imię tak samo jak organista. Może to dlatego tak jakoś wyszło w tym kościele? – szepnęła sama do siebie.

Autobus ospale toczył się prawie pustymi ulicami miasta. Julia zapomniała o całym świecie. Wtuliła swoje myśli w wielkie, silne ramiona ojca, poczuła jego zapach, jego dłonie na jej główce, ciepłe i czułe pocałunki w policzek i łzy wielkości grochu, gdy szeptał jej do ucha: „Jesteś piękna jak twoja mamusia”.

Wszystko to było tak silne, niemalże namacalne, że Julia nie zauważyła nawet momentu wejścia do mieszkania. Ocknęła się dopiero w łóżku. Przypomniały jej się wtedy chwile, gdy była nieznośna, czasem wręcz wulgarna wobec ojca.

– Czemu cię już nie ma? Czemu nie mogę cię przytulić? Czemu nie znałam mamy? Czemu?! – krzyknęła i zaniosła się spazmatycznym płaczem.

Po dłuższej chwili znowu zaczęła uświadamiać sobie, że to nie jest jej wina, że matka nie żyje, że tak się stało i tyle. Zawsze słyszała to od ojca, ale to były tylko słowa. Nie czuła emocjonalnego przekonania, że to nie jej wina, tylko merytoryczne, ale to za mało. Dla Julii ważne były emocje, a dopiero potem wiedza. Zresztą czuła też, że gdyby i ona zmarła przy porodzie razem z matką, ojciec byłby szczęśliwszy. Założyłby nową rodzinę, nie cierpieliby biedy i wszyscy byliby szczęśliwi.

– A tak to co? Miałeś mnie. Po co ja w ogóle jestem? Po co się urodziłam? Ciągła walka ojca o kromkę chleba, jakieś głupie kartki w komunie, kiedy nic w sklepach nie było, jakieś głupie „Relaksy”, w których się wstydziłam chodzić. Ja nie mogę… Tato, po co ci to było? Po co jestem? – jęknęła żałośnie i usiadła na łóżku.

Jej ciało drżało, a w głowie panował całkowity chaos. Nie wiedziała, co robić, chciała gdzieś pobiec, uciekać, jednak brak sił fizycznych odbierał jej nawet możliwość pójścia do toalety. Powoli osunęła się znowu na poduszkę. Poczuła nieprzyjemną wilgoć na ramionach i na plecach.

– To łzy. Tak ma być. Teraz mi dobrze – wyszeptała.

Zamknęła oczy. Miała wrażenie, że zaczyna wirować wokół własnej osi i zapada się gdzieś w nieopisaną otchłań. Czuła, jak na jej piersiach zaciskają się jakieś kleszcze rozgrzane do czerwoności, które chcą wyrwać z niej nie tylko serce i płuca, ale czyhają na to, co ma najcenniejsze, na jej Chopina, Bacha, Schumanna, Schuberta…

– Mozarta! Mozarta weźcie! Mozarta! Nie chcę! Nie chcę! – krzyczała.

– Pani Julio? Halo? Co się pani stało? – Młody mężczyzna stał w progu jej sypialni.

Julia drżała. Jedyna myśl, jaka przemknęła jej przez głowę w tej chwili, to obawa o to, czy jest przykryta. Patrzyła na niego otępiałym wzrokiem.

– Tatuś? Tatuś, to ty? – wyszeptała, chcąc się podnieść, jednak ciężar kołdry jej nie pozwalał.

– O ludzie, pani Julio, pani jest chora, pani ma gorączkę! Wszedłem, bo usłyszałem pani krzyki, zresztą drzwi do mieszkania były otwarte na oścież. Lecę po żonę, trzeba pani pomóc.

2. Dom

Następnego dnia Julia czuła się już o wiele lepiej. Cieszyła się, że nagły atak smutku, bólu i żalu objawił się wysoką temperaturą, gdyż nie musiała zadawać sobie bólu fizycznego, aby przeżyć psychiczną i duchową ulgę. Ból fizyczny sprawiał, że zmniejszał się ból duchowy. Od czasu do czasu przeżywała takie chwile. Trwały one zazwyczaj kilka dni, czasem tydzień. Zwykle zamykała się wtedy w domu, brała zwolnienie lekarskie i jakoś sobie z tym radziła. Teraz bardzo zaniepokoiło ją to, że atak przyszedł tak gwałtownie i był tak silny. W sumie ból całego ciała nie opuszczał jej od niedzieli do środy. Chwile ulgi przynosił jej Bach – bywało, że całymi godzinami grała jedną fugę, doprowadzając do perfekcji wykonania i ciesząc się każdą nutą jak drogocenną perłą.

W środę po południu nastąpił przełom. Patrycja, żona Zygmunta, zadzwoniła, by zapytać, jak się czuje, oraz przekazała pozdrowienia od kilku kolegów z pracy. Było to bardzo miłe i podnoszące na duchu. Szczerze powiedziawszy, Świędrych czekała na ten telefon bardziej niż na wizytę Zuzanny, bratowej ojca. Przyjaciółka z ogromnym podekscytowaniem w głosie opowiedziała jej również o pewnym skandalu. Julia, słysząc te rewelacje, tym bardziej chciała już wrócić do pracy. W atakach przygnębienia to właśnie praca przynosiła jej ulgę. Nie miała wtedy czasu na snucie filozoficznych rozważań na temat tego, co już było, a na co nie miała wpływu, i tego, co ją czeka w przyszłości.

Patrycja była sopranem koloraturowym i podobnie jak Julia marzyła o wspaniałej karierze, jednak mieć przepiękny głos, władać nim z lekkością kolibra i do tego wyglądać – jak to się mówi – jak milion dolarów, to nie wszystko. Aby wystąpić na scenie jako solista, trzeba mieć ogromną odporność psychiczną. Właśnie tego brakowało Patrycji, wszyscy o tym wiedzieli, jednak ona cały czas powtarzała, że jest domatorką, a ciągłe wyjazdy tu i tam prowadzą do samotności, więc to jej nie służy. Prawda była jednak zgoła inna. Przed pewnym konkursem stres doprowadził do jej omdlenia, w rezultacie czego nie wyszła na scenę. Niestety wydarzenie to przekreśliło jej solową karierę, wróciła więc do swojej Alma Mater i została jej profesorem.

Z Julią zbliżyły się dosyć mocno, gdy ta przypadkowo usłyszała na korytarzu słowa jednego z kolegów.

„Wielka mi koloratura, pod dźwiękiem jest cały czas, to nie dziwne, że ze strachu zemdlała na konkursie, he, he…” – mówił do innego kolegi.

„Śilnyś w gębie, a sam co? O La Scali marzysz, a jak miałeś w filharmonii Skołubę zaśpiewać, to podobno tak ci się portki trzęsły, że orkiestrze nuty z pulpitów pospadały od przeciągu” – zripostowała Świędrych, wyłaniając się zza rogu.

Oczywiście takie wydarzenia nie przechodzą bez echa. Patrycja szybko się dowiedziała o postawie Julii i od tej chwili zaczęły się przyjaźnić.

W czwartkowy poranek Świędrych czułaby się wyśmienicie, gdyby nie ból żołądka. Zapomniała nawet o tym, że od niedzieli czuła ogromny wstyd i strach przed sąsiadem, który widział ją przecież prawie nago. Z drugiej strony była mu jednak wdzięczna za pomoc. Przez ostatnie dni bała się wyjść z domu, by znów go nie spotkać, lecz tego ranka zupełnie o tym zapomniała i poszła na zakupy. Wracając z pełną siatką, w drzwiach klatki usłyszała delikatny, męski głos.

– Dzień dobry, pani sąsiadko. Jak się pani czuje?

– Dziękuję, znacznie lepiej. Dziękuję państwu za pomoc – wyszeptała jednym tchem i nie patrząc w jego stronę, pobiegła do mieszkania.

– Gdyby chociaż powiedział „pani Julio”, a nie „sąsiadko”! – syczała gniewnie pod nosem, czując, jak wstyd i upokorzenie zalewają jej ciało i umysł.

***

Od owych wydarzeń minął tydzień, a kolejne dni przymusowego aresztu domowego mijały jej w ogólnej bezradności. Lęk wciąż jej towarzyszył, ale nie czuła jakiegoś większego dyskomfortu z tego powodu. Ściśnięte gardło, podwyższone ciśnienie i rozbicie traktowała już jako normę. Podejrzewała, że gdyby nie odczuwała strachu, byłoby znacznie gorzej, bo przecież każdy się czegoś boi. Rozmyślała też o Zygmuncie i jego grze na organach, nie mogąc pojąć, w jaki sposób ktoś tak wątły i delikatny, z tak małymi palcami, może grać na jakimkolwiek instrumencie. Potem znowu jej myśli wędrowały w kierunku ojca, matki oraz Zuzanny, której tak wiele zawdzięczała.

Tworząc analizy własnej psychiki, doszła do wniosku, że potrafi myśleć o czterech albo nawet pięciu rzeczach jednocześnie. No bo tak: podczas gry na pianinie potrafi rozmyślać o ojcu, sytuacji w pracy, o tym, co i jak gra, i o swoim własnym, przez siebie wyhodowanym lęku. Ostatnio próbowała też jednocześnie czytać książkę i grać. Na początku szło jej to dosyć mozolnie, ale się udało. Pochłonęło ją to tak mocno, że zapomniała o smutku i przygnębieniu. Dziwiła się też temu, że emocje i pragnienia potrafi odczuwać wielotorowo. Czasami bowiem, pomimo lęku i strachu, czuła lekkość i radość ducha.

Najbardziej jednak bała się gniewu na samą siebie. Spadało to na nią w chwilach najmniej spodziewanych i musiała mieć dużo samodyscypliny, aby to opanować. Bała się też… koca. Tak, dużego, pomarańczowego koca, i praktyki, która była z nim związana, a którą wymyśliła po śmierci ojca. Chciała się go pozbyć, ale przez sentyment i pamięć o pewnych wydarzeniach nie mogła tego zrobić.

Gdy ojciec wiedział już, że zostało mu kilka miesięcy życia, a miał jeszcze siłę poruszać się samodzielnie, w tajemnicy przed Julią udał się do sklepu i kupił jej ów duży, ciężki, pomarańczowy koc. Kiedy przytargał go do domu, powiedział jej, że gdy umrze, będzie mogła się nim otulić i poczuć się, jakby znów była w jego ramionach. Od tego momentu ojciec był już coraz słabszy. Zmarł dużo wcześniej, niż przewidywali lekarze.

Tym razem nie wytrzymała. Z ogromną złością na siebie i cały świat wydobyła koc z szafy i rozłożyła go w wannie. Następnie rozebrała się, weszła do wanny, owinęła się ciężkim materiałem i przytuliła słuchawkę prysznicową do piersi. Kiedy odkręciła gorącą wodę, jej ciałem wstrząsnęły silne dreszcze. Julia przygryzła mocno język i napinając każdy mięsień do granic wytrzymałości, czuła, jakby ktoś żywcem oddzierał mięso od kości, jakby ktoś przypiekał ją żywym ogniem.

Wanna powoli napełniała się gorącą wodą, a Julia z każdą chwilą traciła siły. Gdy woda sięgała jej po szyję, zakręciła kran. Uważała jedynie, aby nie poparzyć rąk. Trzymała je oparte o krawędź wanny, a koc bardzo mocno przylegał do jej ciała, od piersi w dół. Leżała bezwładnie, a fale skurczów narastały coraz bardziej. Ciężki koc parzył ją coraz bardziej i odbierał możliwość poruszania się, zaś para wodna potęgowała uczucie duszności. Bardzo pragnęła choć na moment stracić świadomość i przestać cokolwiek odczuwać, chociaż na pół sekundy, jednak szaleńczy wulkan emocji nie pozwalał nawet na chwilę wytchnienia.

Po kilku minutach tortur poczuła delikatną ulgę. Złość, lęk i gniew powoli ustępowały. Teraz do głosu dochodził ból fizyczny. Gdy była na skraju wytrzymałości, odkręciła trochę zimnej wody. Po chwili jej ciało przestało drżeć, a zwariowane myśli drążyć jej umysł. Trwała w takim stanie kilka godzin, co jakiś czas dolewając ciepłej wody. Jedyne, o czym musiała teraz myśleć, to oddychanie. W końcu było jej dobrze, czuła błogi spokój, czasami tylko jakiś niekontrolowany skurcz przeszył jej ciało.

Wyswobodzenie się z kokonu było nie lada wyzwaniem. Ciężki, nasiąknięty wodą koc mocno ją krępował, do tego każdy ruch był swoistą torturą, gdyż poparzona skóra dawała coraz bardziej o sobie znać. Trudno też było się wysuszyć, dlatego Julia owijała się delikatnie ręcznikami. Gdy skóra była w miarę sucha, nanosiła na nią grubą warstwę aloesu, by zminimalizować skutki poparzeń, a następnie kładła się do łóżka. Po takiej terapii zwykle zasypiała bardzo mocno. Budziła się zmęczona fizycznie, ale mocniejsza psychicznie, i znów patrzyła z nadzieją w przyszłość.

Tak było i dzisiaj. Świędrych zapadła w głęboki sen. Niestety tym razem był on zdecydowanie za krótki. Uporczywy telefon i dźwięk dzwonka do drzwi wyrwały ją z łóżka. Z mozołem dowlokła się do domofonu.

– Proszę bardzo, zapraszam – wydobyła z siebie resztkami sił, zastanawiając się, kim jest Patrycja i Zygmunt.

Gdy niespodziewani goście stanęli w progu mieszkania, była już świadoma tego, co się dzieje. Kątem oka sprawdzała w lustrze, czy szlafrok dobrze na niej leży.

– Dobrze, że przyszliśmy. Widzisz, cały czas o tobie myślałam… – zaczęła Patrycja, podając przyjaciółce reklamówkę.

– To dla chorej, trochę witamin – dodał Zygmunt.

Julia czuła zażenowanie, a jednocześnie radość. Cieszyła się, że ktoś jeszcze o niej pamiętał i postanowił ją odwiedzić. Wstydziła się trochę niewielkiego bałaganu, ale Patrycja powiedziała, że chory jest usprawiedliwiony. Najbardziej jednak martwiła się wyglądem swojej skóry. Bardzo dokładnie zakrywała się szlafrokiem, gdyż wydawało się jej, że każde poparzone miejsce prześwituje przez delikatny jedwab. Bolały ją szczególnie piersi.

– Widzę, że też masz problem z kocami – rzuciła Patrycja, wychodząc z łazienki. – Ja po praniu robię tak samo. Zostawiam w wannie do wyschnięcia. Oczywiście Zygmunt się denerwuje, ale co mam robić?

Julia poczuła, jak straszliwy skurcz znów przeszył jej ciało, i o mało co nie upadła na podłogę. Odpowiedziała zdawkowo, że ma czas, więc robi grubsze pranie, i osunęła się na krzesło. Przestała czuć ból ciała po poparzeniach. Oni po to przyszli! Oni wszystko wiedzą! Oni się domyślają! Stracę wszystko! Pracę! Mieszkanie! Wszystko! – oszalałe myśli na nowo rozpoczęły swój unicestwiający taniec.

Po chwili Patrycja wniosła do pokoju pokrojoną szarlotkę na talerzu, a Zygmunt pachnącą kawę.

– Superpomysł z tym lustrem w kuchni – rzucił. – Przez to wydaje się większa i bogatsza.

Dopiero w tym momencie Świędrych uświadomiła sobie, że nie zadbała o gości i nie zaproponowała nawet herbaty. Znowu silny ból przeszył jej wnętrzności.

– Widzę, że cię mocno rozłożyła ta grypa, ale nie przejmuj się. Wrócisz szybko do sprawności, jak się dowiesz, co ta twoja Julka odwaliła z Grześkiem! – ekscytowała się Patrycja.

– Jakim Grześkiem? Jaka Julka? – zaciekawiła się.

– No, ta twoja skrzypaczka. W wakacje nasz wielki doktor, a zarazem organista z katedry organizował kursy mistrzowskie, pamiętasz?

– Coś słyszałam.

– No i wyobraź sobie, że była na tym ta twoja Juleczka z czwartego czy trzeciego roku.

– Ta, której gram Szymanowskiego?

– Tak, ta sama! I wyobraź sobie, że zakręciła się wokół pana doktora tak, że zostawił żonę i dzieciaczka i wyprowadził się do niej. Jakąś kawalerkę wynajmują podobno!

– A kiedy jego żona zadzwoniła do proboszcza katedry i powiedziała, że jej mąż zamieszkał z inną kobietą, ten podobno wywalił go z grania! Natychmiast! – dodał podekscytowany Zygmunt.

Julia słuchała tego wszystkiego z niedowierzaniem, przecież Grzegorz był człowiekiem bardzo ambitnym, twardo stąpającym po ziemi i mającym zasady moralne. Zdziwienie Julii było tak duże, że zapomniała całkowicie o bólu, i fizycznym, i psychicznym, i nie zauważyła, jak szlafrok delikatnie odsłonił jej poparzony dekolt.

W tym momencie entuzjazm gości, delikatnie mówiąc, osłabł. Zygmunt łypał oczami na żonę i mocno zaczerwienione miejsce na ciele ich przyjaciółki. Patrycja, czując zażenowanie całą sytuacją, zaczęła chrząkać i kaszleć i po chwili wyszła do toalety. Julia natomiast, nieświadoma, co się właśnie wydarzyło, wykorzystała nieobecność przyjaciółki i poszła do sypialni się ubrać.

Zygmunt został sam w pokoju, jego uwagę przykuło popiersie Fryderyka Chopina stojące na pianinie. Podszedł do niego i uśmiechnął się.

– I co powiesz, wielki geniuszu? – wyszeptał, wpatrując się w jego smukłą twarz.

Gdy się odwrócił, zobaczył, że na ścianach wiszą portrety Bacha, Beethovena i Liszta. Znowu się uśmiechnął. Poczuł delikatną radość. Podchodził do każdego z nich i chwilę patrzył im w oczy. Najdłużej zatrzymał się przy Bachu. Surowy i pewny siebie, majestatycznie spoglądał na Zygmunta. Było w tym spojrzeniu jednak coś pięknego, coś, co dotykało go wewnętrznie. Nie mógł tego zdefiniować, ale wydawało mu się, że to ogromna tęsknota do piękna, do doskonałości, do nieśmiertelności. Czuł, że jest jeszcze coś głębiej, coś, co sam pragnął przeżyć, lecz był prawie pewny, że nigdy tego nie doświadczy. Różnokolorowe orchidee stojące na okiennych parapetach zdawały się towarzyszyć mu w tych rozmyślaniach, a może nawet więcej niż towarzyszyć… Spoglądając na nie, Zygmunt usłyszał niemalże ich śpiew, ich opowiadanie o mazurkach, fugach i sonatach.

– Wiesz, Julia, piękne masz to mieszkanko – powiedział rozmarzonym głosem, gdy kobieta weszła do pokoju.

– Dziękuję – odpowiedziała, uśmiechając się.

Świędrych ubrała długi, wygodny sweter i długą spódnicę, aby zasłonić ślady poparzeń. Ból fizyczny i psychiczny chwilowo ustąpił, czuła się szczęśliwa i bezpieczna. Cieszyła się też, że goście chwalili jej gust w kwestii dekoracji mieszkania. Zapragnęła, aby zostało z nią to poczucie bezpieczeństwa i spokoju, jednak chwilę później stało się coś, co znowu wpędziło ją w szpony ogromnego strachu. Dalszy ciąg dyskusji o perypetiach Julii skrzypaczki i jej starego, zniewieściałego profesora przerwał odgłos otwieranego zamka do drzwi.

– Dobry wieczór, kochany Juleczku! – rozległ się głos w przedpokoju. – Nie wiedziałam, że masz gości. Ja tylko na momencik i już sobie idę. Jeść ci przyniosłam.

Po chwili, ku zdziwieniu gości, w progu pokoju stanęła wysoka, szczupła, lekko przygarbiona kobieta. Wyglądała na siedemdziesiąt, może siedemdziesiąt pięć lat. Miała smukłą, pomarszczoną twarz i długi nos oraz niewielkie, daleko od siebie umieszczone oczy. Jej zapadnięte policzki nienaturalnie unosił sztuczny uśmiech.

– Jestem Zuzanna, ciotka naszego Juleczka – oznajmiła bezceremonialnie przez wąskie usta i wyciągnęła swoją kościstą dłoń w kierunku gości.

Sytuacja była dosyć niezręczna. Zuzanna oświadczyła, że nie będzie siadać przy stole, bo nie ma czasu, i z wyższością w głosie wypytywała Julię o jej zdrowie. Pokrótce też opowiedziała o śmierci ojca Julii, jej matki i oczywiście swojego męża.

– To pan ma tak samo na imię jak świętej pamięci nieboszczyk Zygmunt, ojciec Julii. No popatrzcie, popatrzcie i taką piękną ma pan żonę, no popatrzcie, popatrzcie… A ty, Juleczku, nie bój się, jeszcze i tobie może co się trafi – skwitowała, po czym oświadczyła, że jednak zostanie na chwilę.

Świędrych czuła, że z każdą chwilą traci siły. W jej głowie znowu zawirowało, a obłędne myśli rozpoczęły swoją hucpę. Zuzanna zdawała się być mądrą, elokwentną i miłą osobą. Opowiadała dużo o swojej firmie, o sieci aptek i hurtowni leków i o tym, jak się opiekowała ojcem Julii. Zadziwiające było jednak to, że nie interesowała się zbytnio, kim jest Patrycja i Zygmunt. Po kilku sekundach dosłownie zdominowała wszystkich i mówiła wyłącznie o sobie i swojej córce Monice.

Chcąc przerwać ciotce, Julia kilka razy próbowała wtrącić coś od siebie, jednak każde jej staranie spotkało się z kąśliwą uwagą. Zuzanna ciągnęła dalej swój monolog, podkreślając swe zasługi w wychowaniu i opiece nad Julcią, gdy była jeszcze „malusieńkim bobaseczkiem”.

– No więc, gdy świętej pamięci nieboszczka umarła przy porodzie, tom wzięła tę krupeczkę do siebie. Mniejsza była niż moja Monisia. A tak myślałam, że jak jedno wykarmię, to i dla drugiego coś zostanie. I tak było! Wiecie? Tyle miałam mleka, że strach! Że strach! Nie brakło! Nie brakło!

Po tych słowach Julia poczuła, jak fala ostatecznego wstydu przeszywa jej ciało. Chciała zapaść się pod ziemię, rozpłynąć w powietrzu albo znów obudzić się z gorączką w swoim łóżku.

– A potem świętej pamięci nieboszczyk Zygmunt – ciągnęła Zuzanna – wiecie państwo, uparł się i koniec. Szkoła muzyczna i koniec! O, cośmy z nią mieli! Jak to się uczyć nie chciała, ile to trzeba było prosić, obiecywać to tamto, żeby nasz Juleczek cokolwiek poćwiczył na tym pianinie! A to ciężko było, bo to wiecie, zacofanie, głęboka komuna! Ciężko było ze wszystkim…

Świędrych czuła silny uścisk w piersiach. Nie mogła sobie darować, że tyle szczegółów z jej życia ujrzało światło dzienne. Wstyd mieszał się z niedowierzaniem i ogromną złością na ciotkę, a bezsilność odbierała jej oddech.

– To my będziemy się już powoli zbierać. Późna pora – wtrącił nagle Zygmunt.

– A nie, nie, proszę zostać! Ja na chwilkę tylko. Już idę, już, już! – syknęła ciotka i w mgnieniu oka stanęła pod drzwiami.

Julia pobiegła pożegnać się z ciotką, a Patrycja i Zygmunt wymienili porozumiewawcze spojrzenia, stwierdzając jednomyślnie, że Zuzanna to dziwna kobieta. Gdy ich przyjaciółka wróciła do pokoju, Patrycja zadała jej pytanie:

– Wiesz, Julia… jak ty wytrzymujesz z tym Oscypkiem?

– Jakim Oscypkiem?

– No przecież masz na pierwszym roku Oscypka.

– Nie wiem, o czym mówisz – powiedziała Julia.

– Ten twój student, co się nie myje. Wiesz, zapisał się do mnie na emisję głosu, do sopranu. Chłopak gapi się cały czas na mój dekolt, zresztą na wszystko, i w ogóle się nie myje! U ciebie jest na fortepianie. Do mnie przyszedł na dodatkowe zajęcia, żeby zdobyć dodatkowe punkty. No masakra jest.

– Aaa, Mariusz… Wiem, faktycznie kontrowersyjny. Na ciebie też się gapi?

– No podobno też, ha, ha – wtrącił rozbawiony Zygmunt.

– A wiecie, że on jest inny? Ja go nie uczę. On gra sam. Naprawdę. Do każdych zajęć jest doskonale przygotowany. W sumie to ja nie mam uwag do niego. Idę sobie w kąt sali i go słucham. Ale faktycznie, macie rację, chłopak jest na bakier z jakąkolwiek higieną. Zawsze dezynfekuję po nim klawiaturę i fotel.

– Ja byłam u pana Mieczysława w jego sprawie, u samego dyrektora wydziału. Bo to dziwne, że wybrał moje zajęcia, i do tego śpiewa jak ochrypły kogut! A wiesz, co mi powiedział dyrektor?! Wiesz?! Najważniejsze, to nie gasić ducha w młodej piersi! Tyle mi powiedział. Ja już nie mogę z nim wytrzymać! Myślałam, że masz na niego jakiś sposób… – bulwersowała się Patrycja.

– W sumie mi nie przeszkadza aż tak bardzo – odpowiedziała Julia beznamiętnie, wpatrując się tępym wzrokiem w okruchy po szarlotce na talerzyku, który niedawno Zuzanna trzymała pod samą brodą.

Patrycja nadal opowiadała o tym, jak ciężko jest jej wytrwać na każdych zajęciach, o odruchach wymiotnych, o reakcji pozostałych słuchaczek seminarium i innych cierpieniach z powodu Mariusza. Julia zaś pogrążyła się w myślach o Zuzannie, o jej specyficznej nadopiekuńczości i jakby na to nie patrzeć – dobroduszności. Odczuwała głęboki żal i wstyd, że ciotka w taki sposób wywlekła na światło dzienne jej intymne sprawy. Pragnęła teraz zostać sama i znowu rozmyślać o matce, ojcu, Zuzannie i o tym, jak wszystkim dookoła rujnuje życie.

Przyjaciółka jednak nie dawała za wygraną, kreśliła bowiem kolejne scenariusze, w jaki sposób pozbyć się kłopotliwego studenta. Irytowała się też tym, że nie znalazła w Julii takiej sojuszniczki, jaką sobie wyobrażała. Ta natomiast coraz bardziej zapadała się w sobie, czuła, że na jej ramionach spoczywa ogromny ciężar, którego nie potrafi unieść, i że nie ma nikogo, kto mógłby jej chociaż trochę pomóc. Każde słowo wypowiedziane przez Patrycję powodowało u Julii ogromny ból głowy. Zdawało się jej, że trafia ono do niej z ogromną siłą i rani wszystko, cokolwiek znajdzie na swojej drodze – począwszy od ucha, a skończywszy na ostatnim neuronie w mózgu. Po chwili nie słyszała już nic, czuła jedynie, jakby ktoś uderzał młotem kowalskim w sam środek jej głowy.

– Myślę, że powinniśmy już iść. Jest naprawdę późno. – Słowa Zygmunta wyrwały ją z ogromnego cierpienia.

– Tak, masz rację – dodała Patrycja z delikatną irytacją w głosie.

Julia odprowadziła gości do drzwi.

– A swoją drogą, powiem ci, kochana, że powinnaś zażądać zwrotu kluczy do mieszkania. Przecież nie może ci nikt do domu wchodzić ot tak sobie, bez pukania. Tak mi się wydaje. Owszem, ciotka bardzo wam pomogła, gdy byliście w potrzebie, ale teraz? To nienormalne – oświadczyła Patrycja, po czym zwróciła się do męża: – Zygmunt, co sądzisz?

– Tak, tak, chodźmy już. Chodźmy.

– Mówię ci, zastanów się. Tak nie może być! – rzuciła na odchodne przyjaciółka.

Julii znowu zakręciło się w głowie, trzymała się mocno klamki, aby nie upaść. Gdy dotarła do łóżka, padła na nie jak kłoda. Chciała chociaż na chwilę zmrużyć oczy, gdyż wszystko wokół niej wirowało.

– Tato, tato, czemu cię już nie ma? – szeptała co chwilę, leżąc nieruchomo i wyobrażając sobie silne ramiona ojca, jego przytulenie, jego zapach.

Ból głowy powoli ustępował, a na oczy opadała senność.

***

Nazajutrz po przebudzeniu długo rozmyślała o wczorajszych wydarzeniach, o wizycie przyjaciół i o Zuzannie. Sama nie wiedziała, co o niej myśleć. Z jednej strony chciała poprosić o klucze do mieszkania, z drugiej czuła wobec ciotki jakiś dziwny respekt i uległość. Przecież ona nie chciała zrobić nic złego. Z dobroci serca tyle wspaniałych rzeczy mi przyniosła – usprawiedliwiała ją. Instynktownie czuła jednak, że Patrycja ma rację i że powinna postąpić, jak radziła jej przyjaciółka.

Przed południem zasiadła do pianina i zaczęła grać gamy i pasaże. Najpierw powoli i bardzo dokładnie. Muszę kontrolować każdy dźwięk – pomyślała. Chwilę później jej myśli zeszły jednak na inny tor. Teraz jej imienniczka przejmowała kontrolę nad każdym dźwiękiem. Nie mogła w to uwierzyć, a jednak była to prawda. Przecież Grzegorz żenił się trzy lata temu! To niemożliwe… Ta cała Julia to takie drobne chucherko przy Elżbiecie. A co z półtorarocznym synkiem? – rozmyślała, nadal grając gamy.

Doszła do wniosku, że syn Grzegorza będzie większym sierotą niż ona, bo jej matka zmarła, a jego ojciec żyje i go zostawił. Współczuła mu z całych sił. Żałowała też Elżbiety, ale zdawała sobie sprawę z tego, że są to wybory i decyzje dorosłych ludzi.

Późnym wieczorem zadzwonił telefon. Miała właśnie iść spać, ciesząc się całym dniem, spokojem i ciszą, których tak bardzo potrzebowała. Nie, to byłoby zbyt piękne, gdyby tak skończył się ten dzień – pomyślała. Gdy ujrzała połączenie od Zuzanny, jej ciało i duszę przeszył dreszcz niepokoju.

– Juleczku – zaczęła ciotka, gdy tylko Julia odebrała – zapraszamy cię na niedzielny obiad. Wczoraj wyglądałaś już bardzo dobrze. Moniczka i Areczek nie mogą się na ciebie doczekać. Przy okazji, wspaniałych masz przyjaciół. Takie znajomości trzeba pielęgnować. Koniecznie! No to pa, pa! Pozdrawiamy i czekamy!

Słowa Zuzanny wywołały w Julii mieszaninę bólu i stresu. Pomimo że tyle dobra doświadczyła od tej kobiety, czuła przed nią jakiś nieopisany, dziwny lęk.

Tej nocy znowu nie mogła zasnąć. Ból fizyczny był znacznie mniejszy, ale strach przed Zuzanną wzmagał się coraz bardziej. W jej głowie kłębiły się myśli na temat zwrotu kluczy do mieszkania, rozmyślała też o Zygmuncie. Z całego serca pragnęła się do niego przytulić. Było to tak silne uczucie, że nie mogła mu się oprzeć. Czuła się bardzo dziwnie, bo wszystko to łączyło się w całość i odbierało jej siły.

– Niech się dzieje, co chce, niech się dzieje, co chce… – powtarzała w kółko, leżąc jakby w półśnie.

W sobotę obudziła się dosyć wcześnie. Ucieszyła się, bo nie odczuwała ani smutku, ani radości, zupełnie nic. Dzień postanowiła rozpocząć od Bacha. Po kilku preludiach i fugach usłyszała dzwonek do drzwi.

– Dzień dobry, pani Julio. Mam do pani wielką prośbę. Przepraszam, że tak nachodzę, ale razem z mężem chcieliśmy panią prosić o przysługę – wyszeptała sąsiadka niemalże błagalnym głosem. Była to ta sama kobieta, która wraz z mężem udzieliła jej pomocy podczas ostatniego ataku.

Świędrych zaprosiła ją do mieszkania i zaproponowała coś do picia, jednak sąsiadka odmówiła, tłumacząc się pośpiechem.

– Wie pani, ja chciałam tylko zapytać, czy przygotowałaby pani naszego synka do szkoły muzycznej. Niedługo kończy zerówkę i myślimy go posłać do jakiejś innej szkoły niż wszystkie – oznajmiła, nie kryjąc zdenerwowania w głosie.

Pianistka bardzo się ucieszyła, miała w końcu okazję odwdzięczyć się za pomoc i choć na chwilę zapomnieć o smutku i przygnębieniu. Zaproponowała też, żeby sąsiedzi wpadli do niej wieczorem, by omówić szczegóły, na co kobieta z ochotą się zgodziła.

Julia przygotowała kolację i z niecierpliwością czekała na swoich gości. Zjawili się punktualnie, wręczając jej dobre wino. Pierwsze, co ją ogromnie zdziwiło, było zachowanie chłopca. Jeszcze dobrze się nie przywitali, a mały już wparował do mieszkania i w kilka sekund odwiedził wszystkie pomieszczenia. Biegał jak zwariowany, skakał po krzesłach i fotelu, podszedł nawet do pianina i zaczął mocno uderzać w klawisze. Do porządku doprowadził go ojciec, ale nie od razu.

– Wie pani, wychowujemy go trochę bezstresowo, żeby miał dobre szanse rozwojowe i nie bał się wyrażać samego siebie – wypalił sąsiad, uśmiechając się.

– No właśnie widzę, że z wyrażaniem siebie to on nie ma problemu – odpowiedziała Julia z lekkim sarkazmem w głosie.

– Widzi pani? I już pani to zauważyła! – wykrzyknęła matka chłopca z entuzjazmem w głosie.

Spotkanie przebiegało dosyć nudno. Sąsiadka trajkotała praktycznie cały czas. Przechwalała się kierowniczym stanowiskiem swojego męża, swoimi zdolnościami do nauki języków obcych i oczywiście sukcesami przedszkolnymi synka. Prawdę powiedziawszy, Julia zupełnie inaczej wyobrażała sobie tę rozmowę. W ogóle nie obchodziło ją, jakie nagrody otrzymał mąż sąsiadki w ubiegłym roku za zasługi dla firmy ani ile samochodów ma jej szef. W tym momencie najbardziej obawiała się o ciemnowiśniowy, stary fotel ojca. Była to dla niej swego rodzaju relikwia, nawet sama rzadko w nim siadała, aby go nie zniszczyć. Teraz zaś młody człowiek skakał po nim jak po trampolinie. Nie mogąc tego znieść, Julia zwróciła się do chłopca:

– A może nam zaśpiewasz jakąś piosenkę?

– Nie! Nie! Nie! – wykrzyknął brzdąc i zaczął przedrzeźniać kobietę, pokazując język.

– Krzysiu, to niegrzeczne – zganiła go matka. – Proszę, zaśpiewaj Kurki.

Chłopiec wydobył z siebie parę dziwnych, bełkotliwych dźwięków, ale nie zaprzestał skakania. Julia nie wytrzymała. Energicznie podeszła do malca i złapała go za rękę.

– Chodź z ciocią, zaśpiewasz cioci Kurki, co? – powiedziała słodkim głosem.

– Ała! Zostaw! To boli! – krzyknął chłopiec.

– Krzysztofie, proszę zejść z fotela i zaśpiewać Kurki – wypowiedział ojciec dosyć majestatycznie.

Julia odruchowo wybuchnęła śmiechem i właśnie w tej chwili stało się coś, co ją jeszcze bardziej zdziwiło. Sąsiadka nagle wstała, spojrzała surowo na pianistkę, szarpnęła syna za rękę i wypaliła:

– Stój prosto i śpiewaj te cholerne Kurki, bo zobaczysz!

– Kochanie, uspokój się, za chwilę zaśpiewa, musi się rozluźnić – tłumaczył ojciec chłopca.

– Jak chcesz, to cię zaraz rozluźnię! Śpiewaj Kurki, bo dostaniesz zakaz na komórkę! – wrzasnęła.

Chłopiec stanął na baczność i wciągając powietrze do płuc, starał się wydobyć z siebie jakiś dźwięk. Julia patrzyła na sąsiadkę z niedowierzaniem. Kobieta stała jak żandarm nad skazańcem, trzymała go za ucho i z jeszcze większą złością rozkazywała malcowi, żeby śpiewał.

– Kochanie, zostaw go, zaraz zaśpiewa – zainterweniował ojciec ponownie, po czym odciągnął małego od matki i go przytulił.

– To może ja przyniosę jakieś kredki i kartkę, co? – zaproponowała Julia i wyszła pośpiesznie z pokoju.

– Ja pier… Nie, nie mogę przeklinać. Ale co to się odjeba… Nie, nie będę przeklinać – mruczała pod nosem i szukała jakichś kredek.

Kiedy wróciła do pokoju, zastała płaczącego Krzysia, matkę klęczącą przed nim i znudzonego ojca popijającego sok pomarańczowy. Mężczyzna wyraźnie ożywił się na jej widok. Patrzył na nią teraz pożądliwym wzrokiem. Julia poczuła się nieswojo, chciała się jakoś ukryć przed nim, lecz on z jeszcze większym zapałem wpatrywał się w jej szczupłą sylwetkę. Speszona i zawstydzona, usiadła w końcu przy pianinie.

– To może teraz zaśpiewasz, co? – powiedziała delikatnym głosem, zachęcając chłopca.

Malec nieśmiało skinął głową i zaczął coś śpiewać pod nosem.

– Głośniej! Nic nie słychać! – irytowała się matka.

Chłopiec zaczął śpiewać głośniej, jednak żaden wydobyty dźwięk nie był poprawny. Fałsz gonił fałsz, a ten następny był jeszcze gorszy od poprzedniego. Julia uśmiechała się delikatnie pod nosem. Oczywiście nie uszło to uwadze jego matki, która coraz bardziej pąsowiała ze złości.

– To może powtórzysz dźwięki, które zagram na pianinku? Spróbujemy? – zapytała.

– Powtarzaj! Powtarzaj! Od tego zależy całe twoje życie! – syknęła sąsiadka.

Julia zagrała kilka dźwięków, ale – tak jak poprzednio – chłopiec nie zaśpiewał poprawnie ani jednego. Potem pianistka wyklaskała jeszcze kilka prostych rytmów, lecz niestety i to ćwiczenie nie wypadło dobrze.

– Proszę państwa, ze szkoły chyba nic nie będzie. Krzysiu po prostu nie słyszy – oświadczyła.

– Jak to nie słyszy?! Przecież panie z przedszkola nic nie zgłaszały! Co pani opowiada? Jak nie słyszy?! – bulwersowała się sąsiadka.

– To znaczy słyszy wszystko idealnie, jak każdy, tylko nie ma słuchu muzycznego – sprostowała Julia.

– No wie pani? – ciągnęła matka. – Co pani mówi? Jak to nie ma? Przecież nie jest kaleką!

– Kochanie, nie irytuj się. Nie słyszy, to nie słyszy – uspokajał ojciec, nadal wpatrując się pożądliwie w Julię.

– Myślę, że na nas już pora. Dziękujemy za baaardzo, bardzo miłe przyjęcie – syknęła sąsiadka i w mgnieniu oka znalazła się pod drzwiami.

Świędrych ze zdziwienia nie odezwała się ani jednym słowem.

– Jeszcze raz dziękujemy pani za poświęcony czas – powiedział sąsiad delikatnym głosem i podnosząc się, niby to przez przypadek, dotknął jej dłoni.

Przez chwilę patrzył Julii głęboko w oczy. Jego spojrzenie było puste, bez uczucia, przepełnione nikczemnymi pragnieniami i pożądaniem. Kobieta poczuła zimny dreszcz na swoim ciele. Wtedy on, też niby przypadkowo, otarł się o nią. Poczuła jego ciało na swojej piersi i brzuchu i zrobiło się jej niedobrze, jego mdły oddech pachniał kawą z mlekiem, Julii zawirowało w głowie.

– Chodź już – wycedziła przez zęby sąsiadka.

Robiąc jeden krok do tyłu, jeszcze raz spojrzał na Julię z ironią, mrugnął okiem i ułożył usta jakby do pocałunku.

Kobieta pośpiesznie zamknęła drzwi i osunęła się na podłogę. Jedyne, co czuła, to upokorzenie, wstyd i jakiś dziwny brud na sobie. Nic więcej. Ciekawe, czy Gertruda jeszcze żyje – pomyślała.

3. Obiad?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
1. Ja, Julia
2. Dom
3. Obiad?
4. Błędne koło
5. Propozycja
6. Niepewność
7. Bezsens
8. Utopia
9. Ciemność
10. Ułuda?
11. Decyzja
12. Zależności
13. Upadek
14. Trumna
15. Walka druga
16. Czerń
17. Drzewo
18. Koncert

Symfonia nadziei

ISBN: 978-83-8373-947-2

© Marcin Mikrut-Filipak i Wydawnictwo Novae Res 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Anna Pomianek | JezykoweDylematy.pl

KOREKTA: Konrad Witkowski

OKŁADKA: Artur Rostocki

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek