Święta pełne sekretów - Heidi Swain - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Święta pełne sekretów ebook i audiobook

Swain Heidi

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

51 osób interesuje się tą książką

Opis

Trzydziestoletnia Paige poświęciła się działalności charytatywnej i wyjechała na zagraniczną misję. Jeden poważny błąd zmienia jednak wszystko, dziewczyna traci pracę i musi wrócić do kraju.

Zrządzeniem losu Paige trafia do domu swojego wujostwa, ale nie zamierza zostać tam na długo. Szybko jednak odkrywa, że jej pomoc jest potrzebna również tutaj, i wkrótce otrzymuje zadania, których realizacja okazuje się niezwykle istotna dla lokalnej społeczności.

Pewnej nocy, wracając do dworku po dostarczeniu książek z biblioteki i zrobieniu zakupów dla mieszkańców, zauważa odludny domek i poznaje jego starszego, dość zrzędliwego właściciela – Alberta. Szybko uświadamia sobie, że mężczyzna jest kimś więcej, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Podobne wrażenie robi na niej przystojny, ale tajemniczy Brodie, którego Paige poznaje przypadkiem.

Cała trójka skrywa sekrety – czy zbliżające się wielkimi krokami Boże Narodzenie pomoże stawić im czoła?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 454

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 54 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Jagoda Małyszek

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: Chri­st­mas Ce­le­bra­tion

Fragment

Prze­kład z ję­zyka an­giel­skiego: Ma­ria Na­rot

Co­py­ri­ght © He­idi Swain, 2025

This edi­tion: © Gyl­den­dal Astra/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Ma­ria Za­jąc

Ko­rekta: Ju­styna Ku­kian

ISBN 978-91-8076-991-4

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Gyl­den­dal Astra/Gyl­den­dal A/SKla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.gyl­den­da­la­stra.pl

Książkę de­dy­kuję każ­demu, kto po nią się­gnie. W fik­cyj­nych świa­tach, które two­rzymy, ni­gdy nie je­ste­śmy sami.

Roz­dział 1

Za­jęło mi tro­chę czasu, aby się z tym po­go­dzić, ale w głębi du­szy wie­dzia­łam, że mój czas w Jor­da­nii do­bie­gał końca. Wie­dzia­łam to jesz­cze, za­nim utra­ci­li­śmy spon­sora, przez co nie mo­gli­śmy już utrzy­mać tylu pra­cow­ni­ków.

Pracę w or­ga­ni­za­cji cha­ry­ta­tyw­nej za­czę­łam za­raz po stu­diach i wła­śnie mi­nęło mi dzie­sięć lat. To i tak długo jak na osobę po­ma­ga­jącą w obo­zach dla uchodź­ców na ca­łym świe­cie. Do­tar­łam do gra­nicy swo­ich moż­li­wo­ści co naj­mniej pół­tora roku temu. Moi sze­fo­wie już wy­ra­zili obawy, że za­czy­nam się wy­pa­lać, ale upar­cie brnę­łam da­lej, zde­cy­do­wana do­koń­czyć kon­trakt, za­nim po­zwolę so­bie na na­leżną mi prze­rwę.

Jed­nak na kilka ty­go­dni przed koń­cem i pod ogromną pre­sją, gdy do obozu przy­by­wało co­raz wię­cej osób, po­peł­ni­łam błąd. Głupi, ogromny, za­gra­ża­jący ży­ciu błąd. Uznano więc, że zro­bię wszyst­kim przy­sługę, je­śli zre­zy­gnuję wcze­śniej. Na szczę­ście mój szef jako po­wód przed­wcze­snego wy­jazdu po­dał wy­co­fa­nie się spon­sora, ale na­dal czu­łam, że za­wio­dłam.

Sześć go­dzin po wej­ściu na po­kład sa­mo­lotu w Jor­da­nii wy­sia­dłam na lot­ni­sku He­ath­row, gdzie po­wi­tał mnie po­dmuch mroź­nego li­sto­pa­do­wego po­wie­trza, któ­remu moje let­nie ubra­nia nie sta­wiały oporu, a także od­głos dzwo­nią­cego te­le­fonu do­cho­dzący z głębi mo­jego ple­caka. Szybko we­szłam do hali przy­lo­tów, trzy­ma­jąc się z dala od licz­nych po­dróż­nych, któ­rzy chcieli opu­ścić bu­dy­nek, prze­szu­ka­łam ple­cak i wy­cią­gnę­łam w końcu ko­mórkę.

– Pa­ige?

– Mamo. – Uśmiech­nę­łam się za­sko­czona, gdy usły­sza­łam jej głos.

– Pa­ige – ode­zwała się po­now­nie, tym ra­zem to­nem peł­nym ulgi. – Wy­lą­do­wa­łaś?

– Tak – od­par­łam, prze­ły­ka­jąc gulę w gar­dle. – Do­piero co. Za­raz wyjdę z lot­ni­ska.

Moi ro­dzice już wy­pły­nęli na swój co­roczny zi­mowy rejs, kiedy oznaj­mi­łam, że wra­cam do Wiel­kiej Bry­ta­nii wcze­śniej, niż pla­no­wa­łam. Zro­bi­łam to spe­cjal­nie. Wie­dzia­łam o swoim po­wro­cie przed ich wy­jaz­dem, ale nie chcia­łam się na­ra­żać ani na hi­ste­rię, na­wet w do­brej wie­rze, ani na nie­unik­nione py­ta­nia, więc nie za­jąk­nę­łam się ani sło­wem, do­póki nie wy­pły­nęli dość da­leko. Sły­sząc głos mamy, za­sta­na­wia­łam się, czy to była wła­ściwa de­cy­zja.

– Dzięki Bogu – po­wie­działa z jesz­cze więk­szą ulgą. Jej ton po­twier­dził, że oboje z tatą do­szli do wnio­sku, że za moim przed­wcze­snym po­wro­tem kryje się coś wię­cej, niż da­łam do zro­zu­mie­nia.

– Czy tata tam jest? – za­py­ta­łam, za­nim za­częła się la­wina py­tań. – Gdzie do­kład­nie je­ste­ście?

– Jest – od­parła, a jej głos tro­chę przy­cichł. – Je­ste­śmy na Kaj­ma­nach i jest pie­kiel­nie go­rąco. Póź­niej po­pły­wamy z płaszcz­kami…

– Na­sze plany są nie­istotne – usły­sza­łam, jak tata wrzesz­czy w tle. – Za­py­taj ją le­piej, czy wszystko w po­rządku.

– Mó­wi­łeś wcze­śniej, żeby tego nie ro­bić – wy­pa­liła znie­cier­pli­wiona mama.

Na­gle za­pa­dła ci­sza, a ja za­śmia­łam się, wy­obra­ża­jąc so­bie, jak oboje wal­czą o te­le­fon.

– Pa­ige – ode­zwał się tata. Naj­wy­raź­niej wy­grał po­tyczkę. – Jak się masz?

Mój oj­ciec miał za sobą długą ka­rierę w woj­sku, wie­dział, że moja praca w kra­jach ogar­nię­tych wojną nie na­le­żała do ła­twych, i zga­dzał się z moim prze­ło­żo­nym, że igram z lo­sem i po­trze­buję prze­rwy.

– Do­brze. – Prze­łknę­łam ślinę, śmiech za­marł mi na ustach, a słowa utknęły w gar­dle, gdy prze­szedł od razu do sedna. – Wspa­niale. Nie mogę się do­cze­kać, aż w końcu będę mieć tro­chę czasu dla sie­bie.

Bo na­prawdę nie mo­głam się tego do­cze­kać, prawda?

– Cóż, szkoda.

To mnie za­sko­czyło.

– Cho­dzi mi o czas dla sie­bie.

Wy­da­wało mi się, że chciał, abym sko­rzy­stała z oka­zji, tro­chę się zdy­stan­so­wała i ze­brała my­śli.

– Na­prawdę? – Zmarsz­czy­łam brwi, wkła­da­jąc pa­lec do ucha, by od­ciąć się od ha­łasu w za­tło­czo­nej hali. – Dla­czego? – Na­gle za­częło trzesz­czeć na li­nii i usły­sza­łam, jak tata mówi coś do mamy.

– Bo – po­wie­dział, znów gło­śniej – mia­łem za­miar za­pro­po­no­wać, że­byś nie je­chała do domu, tylko gdzieś, gdzie bę­dziesz mieć to­wa­rzy­stwo, ale je­śli na­prawdę wo­lisz być sama…

– Gdzie? – prze­rwa­łam mu.

– Wyn­thorpe.

– Wyn­thorpe Hall? – Znowu zmarsz­czy­łam brwi. – Dla­czego mia­ła­bym tam je­chać?

Wyn­thorpe Hall, dom ro­dzinny Ca­the­rine i An­gusa Con­nel­lych, mo­ich ro­dzi­ców chrzest­nych, znaj­do­wał się w sa­mym sercu Fen­land, roz­le­głego ob­szaru ni­zin­nego wschod­niej An­glii. To było cu­downe miej­sce, ale wie­dzia­łam, że da­leko mu do ci­chego sank­tu­arium, w któ­rym pra­gnę­łam się skryć i w pry­wat­no­ści li­zać men­talne rany. Oprócz dwóch z trzech sy­nów pań­stwa Con­nel­lych, Ja­miego i Ar­chiego, w domu miesz­kały rów­nież ich part­nerki, a także cała masa pra­cow­ni­ków, któ­rzy byli tak bli­sko zwią­zani z ro­dziną, że trak­to­wano ich jak krew­nych.

– Po­nie­waż twój iry­tu­jący oj­ciec chrzestny ma… Cóż, jak to ująć? – Tata nie wie­dział, jak wy­tłu­ma­czyć sy­tu­ację. – Można po­wie­dzieć, że tro­chę się prze­mę­czył.

Sły­sza­łam mamę mru­czącą w tle i nie mo­głam się nie uśmiech­nąć. Mój ko­chany oj­ciec chrzestny An­gus za­wsze się prze­mę­czał, wy­my­śla­jąc ja­kieś sza­lone plany. Jego wy­bryki mnie śmie­szyły, ale wtedy dzie­liły nas ty­siące mil, więc nie mógł mnie w nie wcią­gnąć.

– Co zro­bił tym ra­zem? – za­py­ta­łam, współ­czu­jąc przy tym swo­jej matce chrzest­nej. – Na pewno w domu jest dość lu­dzi, żeby utrzy­mać go w ry­zach.

– Cóż, o to wła­śnie cho­dzi – od­parł tata. – Więk­szo­ści z nich w tej chwili nie ma. Ja­mie i Anna za­mknęli swoją or­ga­ni­za­cję cha­ry­ta­tywną na kilka mie­sięcy, żeby po­le­cieć do Afryki i spraw­dzić, jak idzie re­ali­za­cja pro­jektu, nad któ­rym Ja­mie pra­co­wał, za­nim prze­jął za­rzą­dza­nie Wyn­thorpe Hall.

– Ale co to ma za zna­cze­nie, skoro or­ga­ni­za­cja jest za­mknięta? – za­py­ta­łam, nie mo­gąc po­jąć, dla­czego ich nie­obec­ność mia­łaby sta­no­wić pro­blem.

– A no ta­kie, że Anna bar­dzo udziela się wo­lon­ta­riacko w oko­licy – wy­ja­śnił tata. – Jest od­po­wie­dzialna za do­star­cza­nie za­ku­pów, ksią­żek z bi­blio­teki i re­cept oso­bom miesz­ka­ją­cym poza mia­stem, a także za­wozi po­trze­bu­ją­cych na różne spo­tka­nia.

– W ta­kim ra­zie dla­czego nie za­ła­twili so­bie ja­kie­goś za­stęp­stwa przed wy­jaz­dem? – za­py­ta­łam jesz­cze bar­dziej zdez­o­rien­to­wana.

– Bo An­gus stwier­dził, że sam to za­ła­twi – opo­wie­dział tata. – Mar­twił się, że w ogóle nie po­jadą, je­śli będą się stre­so­wać szu­ka­niem za­stęp­stwa, więc oświad­czył, że wszystko zor­ga­ni­zuje. i po­zwo­lił im je­chać.

– Ro­zu­miem – od­par­łam. – I na­prawdę nie ma ni­kogo in­nego, kto mógłby po­móc?

– Naj­wy­raź­niej nie, a Hay­ley, go­spo­dyni, i jej part­ner Gabe, który dba o te­ren, rów­nież wy­je­chali. Miało się to nie po­kry­wać z wy­jaz­dem Ja­miego i Anny, ale sio­stra Gabe’a zmie­niła swoje plany, więc mogą się spo­tkać tylko przed świę­tami.

– O rany – ode­zwa­łam się. – Więc kto sprząta dwo­rek? – Wie­dzia­łam, że ta­kie sprzą­ta­nie to coś wię­cej niż od­ku­rza­nie raz w ty­go­dniu.

– W tej chwili nikt – wy­ja­śnił tata. – I wiesz, że święta Bo­żego Na­ro­dze­nia w Wyn­thorpe to te­raz po­ważna sprawa, i z tym wszyst­kim trzeba się zmie­rzyć.

Przez chwilę za­po­mnia­łam, że w Wyn­thorpe Hall or­ga­ni­zują wła­śnie ogromne wi­do­wi­sko zwane Zi­mową Kra­iną Cza­rów. Wi­dzia­łam zdję­cia w in­ter­ne­cie. Bez wąt­pie­nia wy­ma­gało to sporo pracy, a przy mniej­szej licz­bie po­moc­ni­ków wkrótce sta­nie się bar­dziej uciąż­liwe niż przy­jemne.

– Masz ra­cję – przy­zna­łam. – Wy­je­chali w na­prawdę fa­tal­nym mo­men­cie. Co An­gus so­bie my­ślał?

– Od kiedy An­gus my­śli? – za­śmiał się tata. – Wiesz, jaki on jest. On po pro­stu chce, żeby wszy­scy byli za­do­wo­leni.

Cały An­gus. Był hojny aż do prze­sady, ale czę­sto nie za­sta­na­wiał się nad kon­se­kwen­cjami. To, co się te­raz działo, tylko po­twier­dzało tę re­gułę.

– Więc co o tym my­ślisz? – za­py­tał tata.

– O czym?

– Żeby tam po­je­chać i ura­to­wać sy­tu­ację? Mo­gła­byś za­jąć się do­sta­wami i po­ma­chać tro­chę ście­reczką. No i mo­gła­byś też tam spę­dzić praw­dziwe Boże Na­ro­dze­nie. Od lat nie ob­cho­dzi­łaś po­rząd­nie świąt w kraju.

– No tak… – ode­zwa­łam się, przy­gry­za­jąc wargę.

– Wiem, że chęt­nie cię zo­ba­czą – wtrą­ciła się mama. – Biedny Ar­chie rwie so­bie włosy z głowy. Jest u kresu sił.

Po­dej­rze­wa­łam, że, jako je­dyny syn pań­stwa Con­nel­lych w re­zy­den­cji, to on mu­siał ogar­niać to wszystko i sprzą­tać ba­ła­gan, któ­rego na­ro­bił jego oj­ciec, mimo do­brych chęci.

– Po­trze­bu­jesz cze­goś, co od­wróci twoją uwagę, i może to jest wła­śnie to – do­dał chy­trze tata.

I tak oto, za­le­d­wie go­dzinę po przy­by­ciu do Wiel­kiej Bry­ta­nii, czter­na­stego li­sto­pada, wsia­dłam do au­to­busu do Pe­ter­bo­ro­ugh, a po­tem do ko­lej­nego do mia­steczka Wyn­bridge w Fen­land.

Roz­dział 2

Czu­łam się wy­czer­pana emo­cjami wy­wo­ła­nymi po­zo­sta­wie­niem sta­rego ży­cia i ko­le­gów w Jor­da­nii, a do­dat­kowo zmę­czona nie­koń­czącą się po­dróżą, prze­spa­łam więc więk­szą czasu w au­to­bu­sach z He­ath­row do Wyn­bridge, ale w sa­mej dro­dze do po­sia­dło­ści nie mia­łam już chwili wy­tchnie­nia.

– Może mnie pan tu wy­sa­dzić – ode­zwa­łam się na­gle, li­tu­jąc się nad za­wie­sze­niem tak­sówki.

Kie­rowca wy­raź­nie się skrzy­wił, gdy wy­sko­czy­łam z au­to­busu w Wyn­bridge, wsia­dłam do jego sa­mo­chodu i po­wie­dzia­łam, gdzie chcę je­chać. Za­sta­na­wia­łam się wtedy dla­czego, ale pod­ska­ku­jąc na po­dziu­ra­wio­nej dro­dze pro­wa­dza­ją­cej do Wyn­thorpe Hall, od razu zro­zu­mia­łam przy­czynę jego nie­chęci.

– Pój­dzie pani pie­szo? – za­py­tał, od­wra­ca­jąc się, by na mnie spoj­rzeć.

– Pójdę pie­szo – po­twier­dzi­łam. – Znam drogę.

Gdy tylko wy­sia­dłam, za­wró­cił ide­al­nie na trzy i po­je­chał przed sie­bie, a ja ru­szy­łam krętą ścieżką, z ple­ca­kiem na ple­cach, pod­eks­cy­to­wana, że mogę z da­leka przyj­rzeć się re­zy­den­cji i jej ko­mi­nom, które gó­ro­wały nad drze­wami.

W chwili, gdy po­ko­na­łam ostatni skręt i do­strze­głam bu­dy­nek, na mo­jej twa­rzy po­ja­wił się uśmiech. Sku­pi­łam wzrok na dworku, moim sie­lan­ko­wym placu za­baw z dzie­ciń­stwa, i do­tarło do mnie, że tata miał ra­cję; to był do­bry po­mysł, żeby tu przy­je­chać, i nie mo­głam się do­cze­kać, żeby wszyst­kich zo­ba­czyć. Oby tylko spodo­bał im się po­mysł, że po­ja­wiam się tu bez za­po­wie­dzi, i nie zna­leźli so­bie po­mocy od ostat­niej roz­mowy z tatą.

Po­nie­waż zimno za­częło na­prawdę da­wać się we znaki, po­spie­szy­łam na ostat­niej pro­stej przez dzie­dzi­niec, a po­tem za­pu­ka­łam do tyl­nych drzwi, które były uchy­lone. Kiedy nikt nie od­po­wie­dział, zdję­łam pod­nisz­czoną weł­nianą czapkę, po­trzą­snę­łam wło­sami, o wiele dłuż­szymi niż zwy­kle, i we­szłam do środka, spo­dzie­wa­jąc się, że Floss, ro­dzinny spa­niel, wy­bie­gnie z kuchni, żeby mnie po­wi­tać, ale tak się nie stało.

– Damy radę – po­wie­dział ktoś z prze­ko­na­niem. – Wiesz, że za­wsze ja­koś so­bie ra­dzimy.

To mu­siał być An­gus.

– Być może – od­parł ktoś inny, naj­praw­do­po­dob­niej Ar­chie. – Ale póki co, to so­bie nie ra­dzimy, tato, i nie wy­obra­żam so­bie, żeby sy­tu­acja miała się wkrótce zmie­nić.

Wy­da­wał się cał­ko­wi­cie zi­ry­to­wany, ale po­czu­łam ulgę. Naj­wy­raź­niej przy­je­cha­łam w naj­od­po­wied­niej­szym mo­men­cie i nikt nie pod­jął żad­nych no­wych de­cy­zji. Je­śli za­ło­żyć, że roz­ma­wiali o spra­wach, które po­zo­sta­wiły Anna i Hay­ley.

– Mu­simy przy­naj­mniej za­trud­nić ja­kąś firmę sprzą­ta­jącą – ode­zwał się po­now­nie Ar­chie, po­twier­dza­jąc moje przy­pusz­cze­nia.

– Ale Hay­ley po­wie­działa… – od­pa­ro­wał An­gus.

– Hay­ley po­wie­działa, że je­śli za­trud­nimy firmę sprzą­ta­jącą, ro­ze­rwie nas na strzępy – od­parł Ar­chie. – Wiem, ale tak na­prawdę nie mamy in­nego wy­boru, prawda? Przed wy­jaz­dem szcze­gó­łowo tłu­ma­czyła mi, co prze­ka­zać oso­bie, które bę­dzie ją za­stę­po­wać, a my mu­simy wie­rzyć, że się uda. To na­sza je­dyna opcja. Nie mogę zro­bić wszyst­kiego sam i nie mam ni­kogo in­nego.

– Nie­ko­niecz­nie – ode­zwał się ktoś trzeci, kto w ogóle nie wy­da­wał się za­nie­po­ko­jony stre­su­jącą sy­tu­acją, a ja od razu wie­dzia­łam, do kogo na­leży ten de­li­katny, ma­rzy­ciel­ski głos. – My­ślę, że wszech­świat wła­śnie ze­słał nam roz­wią­za­nie, które za mo­ment się zma­te­ria­li­zuje – do­dał po chwili.

Na­gle roz­le­gło się szcze­ka­nie i przy mo­ich no­gach po­ja­wił się nie je­den, a trzy we­soło pod­ska­ku­jące psy. Wśród nich znaj­do­wała się Floss, choć wy­glą­dała na o wiele star­szą, niż pa­mię­ta­łam, ma­lutki chi­hu­ahua i ol­brzymi wil­czarz. Cóż za oso­bliwe stado!

– Co to ma być? – ryk­nął An­gus, rzu­ca­jąc się za psami. – O mój Boże, Pa­ige! – krzyk­nął, prze­py­cha­jąc się przez nie. – To na­prawdę ty? – Za­mknął mnie w na­głym uści­sku.

– Tak – wy­krztu­si­łam, prze­ły­ka­jąc gulę, już drugą od po­wrotu do kraju. – Mój kon­trakt w końcu do­biegł końca, więc po­my­śla­łam, że wrócę na chwilę do domu.

To nie był wła­ściwy mo­ment, by ze szcze­gó­łami opo­wia­dać o że­nu­ją­cych przy­czy­nach mo­jego wcze­śniej­szego wy­jazdu. An­gus ści­snął mnie moc­niej, a po­tem od­su­nął się, by po­rząd­nie mi się przyj­rzeć.

– Pa­ige! – Ar­chie się za­śmiał i szybko do nas do­łą­czył. – Nie mogę w to uwie­rzyć! Co ty tu ro­bisz?

– Przy­je­chała na święta – od­parł An­gus i zdjął ze mnie ple­cak, ugi­na­jąc się pod jego cię­ża­rem. – Czyż to nie wspa­niale?

W ogóle nie roz­ma­wia­li­śmy o świę­tach, do któ­rych po­zo­stało jesz­cze kilka ty­go­dni, ale mój oj­ciec chrzestny naj­wy­raź­niej był prze­ko­nany, że przy­je­cha­łam spe­cjal­nie z tego po­wodu. Nie było sensu su­ge­ro­wać, że po­wód może być inny. Do­sko­nale zda­wa­łam so­bie sprawę, że we­dług niego wszystko kręci się wo­kół świąt i że kom­pli­ka­cje zwią­zane z moim po­wro­tem mogą po­cze­kać, tak jak po­zo­stałe kwe­stie.

– Tak na­prawdę przy­je­cha­łam z od­sie­czą. Roz­ma­wia­łem z tatą za­raz po wy­lą­do­wa­niu i za­su­ge­ro­wał, że mo­że­cie po­trze­bo­wać do­dat­ko­wej pary rąk do pracy.

An­gus wręcz się roz­pro­mie­nił na dźwięk tych słów.

– Nie mam po­ję­cia, czy so­bie po­ra­dzę – do­da­łam po­spiesz­nie, za­nim roz­bu­dzi­łam w nim zbyt wiel­kie na­dzieje – ale je­stem go­towa spró­bo­wać, je­śli po­ka­że­cie mi, co trzeba zro­bić.

Ar­chie już roz­wią­zy­wał far­tuch, który miał na so­bie. W po­jem­nej przed­niej kie­szeni znaj­do­wały się nie jedna, ale trzy różne ro­dzaje ście­re­czek do czysz­cze­nia.

– W mgnie­niu oka wszystko za­ła­piesz. – Uśmiech­nął się sze­roko. – Tak do­brze cię wi­dzieć. Wchodź da­lej.

Po­dą­ży­łam za oj­cem i sy­nem, aku­rat gdy do kuchni dru­gim wej­ściem wcho­dziła Ca­the­rine.

– Pa­ige! – krzyk­nęła, rów­nież rzu­ca­jąc mi się na szyję. – Jak wspa­niale cię wi­dzieć po tak dłu­gim cza­sie. Co ty tu, u li­cha, ro­bisz?

Za­trzy­ma­łam się na chwilę, żeby zła­pać od­dech, kiedy An­gus wy­ja­śniał jej wszystko, ko­lo­ry­zu­jąc tro­chę moją opo­wieść, żeby wy­szła na praw­dziwą bo­ha­terkę. Ro­zej­rza­łam się, chcąc ze­brać my­śli. Nie było mnie tu wiele lat i za­po­mnia­łam, jak życz­liwi po­tra­fią być Con­nelly’owie.

Mia­łam na­dzieję, że po­ra­dzę so­bie z ich wy­lew­no­ścią i en­tu­zja­zmem. Ten dwo­rek sta­no­wił cał­ko­wite prze­ci­wień­stwo ci­szy i pustki, którą za­sta­ła­bym w domu ro­dzi­ców. Ale może nic w tym złego. Czas na roz­my­śla­nie mógł być za­równo prze­kleń­stwem, jak i bło­go­sła­wień­stwem, a wie­dzia­łam, że nie będę go miało za dużo, gdy rzucę się w wir pracy, którą trzeba wy­ko­nać w Wyn­thorpe Hall.

– Cóż, to świetne wie­ści – przy­znała Ca­the­rine, kiedy An­gus w końcu do­pu­ścił ją do głosu. – I tak miło ze strony two­jego ko­cha­nego ojca, że za­su­ge­ro­wał przy­jazd tu­taj, i w ogóle, że po­my­ślał o nas i na­szych pro­ble­mach, kiedy wy­jeż­dżał z twoją mamą na wa­ka­cje. To za­szczyt, że mo­żemy cię po­now­nie po­wi­tać na wsi.

– To ty! – roz­legł się inny głos, za­nim zdą­ży­łam od­po­wie­dzieć. – Kto by się spo­dzie­wał. – To była Do­ro­thy, ku­charka z Wyn­thorpe. Wpa­dła, ocie­ra­jąc oczy ba­weł­nianą chu­s­teczką, za­nim ze­brała my­śli. – Do­brze – do­dała ener­gicz­nie, tak­su­jąc mnie wzro­kiem z góry na dół. – Niech no ci się przyj­rzę. Hmm, wy­glą­dasz, jak­byś po­trze­bo­wał po­rząd­nego po­siłku – stwier­dziła w końcu.

Wszy­scy się za­śmia­li­śmy, po­nie­waż Do­ro­thy za­wsze tak re­ago­wała, kiedy w dworku po­ja­wiała się nowa osoba. Każda oka­zja była do­bra, żeby ko­goś na­kar­mić.

– Wszystko z nią w po­rządku – za­śmiał się Ar­chie. – W ni­czym nie przy­po­mina bla­dej i py­za­tej Pa­ige, którą pa­mię­tam.

Po­krę­ci­łam głową, że już za­czął mi do­ku­czać, jak­by­śmy znowu byli na­sto­lat­kami, i po­ka­za­łam mu w od­we­cie ję­zyk, co wy­wo­łało śmiech Micka, który był tu złotą rączką i wła­śnie do nas do­łą­czył.

– Pro­szę, słonko – po­wie­dział, od­su­wa­jąc mi krze­sło. – Usiądź, za­nim wszy­scy ze­chcą wy­po­wie­dzieć się w te­ma­cie two­jego wy­glądu.

– Moja droga Pa­ige – ode­zwała się wła­ści­cielka de­li­kat­nego głosu, która do tej pory mil­czała, gdy wy­god­nie się roz­sia­da­łam.

– Molly. – Uśmiech­nę­łam się. – Jak się masz?

– O to samo za­mie­rza­łam cię za­py­tać – od­po­wie­działa, za­trzy­mu­jąc na mnie spoj­rze­nie swo­ich bla­do­nie­bie­skich oczu. Jedną ręką za­ło­żyła nie­sforny, kasz­ta­nowy lo­czek za ucho, a drugą wy­cią­gnęła w moją stronę.

Wie­dzia­łam, że to Molly bę­dzie mi się naj­bacz­niej przy­glą­dać. Ko­bieta miesz­kała w domku w le­sie Wyn­thorpe, na­zy­wała sie­bie białą cza­row­nicą i naj­le­piej znała moje serce i moją głowę.

Kiedy przy­jeż­dża­łam tu jako dziecko i na­sto­latka, bar­dzo się za­przy­jaź­ni­ły­śmy. Po­łą­czyła nas głę­boka sio­strzana so­li­dar­ność, gdy mu­sia­ły­śmy so­bie ra­dzić z trzema psot­nymi braćmi Con­nel­lymi, ale od tego czasu od­da­li­ły­śmy się od sie­bie. Nie żeby to miało te­raz zna­cze­nie. Mia­łam prze­czu­cie, że za­czniemy do­kład­nie tam, gdzie prze­rwa­ły­śmy.

Chwi­lowo nie mo­głam spoj­rzeć jej w oczy, bo od razu wy­czu­łaby, że za moim na­głym przy­by­ciem kryje się coś wię­cej, niż da­wa­łam po so­bie po­znać. Wła­ści­wie to wy­star­czyło, że zer­k­nę­łam na jej twarz, i już wie­dzia­łam, że ona wie.

– Przy­niosę ci her­batę, Pa­ige – po­wie­działa Do­ro­thy, spie­sząc się jak za­wsze i na szczę­ście od­wra­ca­jąc uwagę Molly.

– A ja opo­wiem ci wię­cej o tym, co się tu dzieje – do­dał Ar­chie.

– Albo nie dzieje – po­pra­wi­łam.

– Otóż to – stwier­dził znie­cier­pli­wiony, rzu­ca­jąc ojcu spoj­rze­nie, któ­rego ten na­wet nie za­uwa­żył, jak zwy­kle zresztą.

Ar­chie opo­wie­dział mi wię­cej o or­ga­ni­za­cji cha­ry­ta­tyw­nej Ja­miego i Anny, wspie­ra­ją­cej po­grą­żo­nych w ża­ło­bie mło­dych lu­dzi, oraz o naj­now­szym na­bytku we dworku, czyli Ga­bie, le­śni­czym i dru­giej po­ło­wie Hay­ley.

– A może przed­sta­wi­cie mnie psom? – za­pro­po­no­wa­łam, gdy Do­ro­thy na­lała mi ko­lejną fi­li­żankę her­baty. – Oczy­wi­ście znam Floss, ale po­zo­sta­łych dwóch nie.

– Wil­czarz ir­landzki to Bran i po­dąża za Ga­bem jak cień – wy­ja­śnił Mick, głasz­cząc ol­brzy­miego, spo­koj­nego sza­rego psa sie­dzą­cego przy nim. – Ale zo­staje z nami, kiedy jego pan wy­jeż­dża, bo nie lubi da­le­kich po­dróży.

– A to Suki – ode­zwała się Molly, zgar­nia­jąc z pod­łogi ma­luszka. – Jest moja i Ar­chiego. Jego eks pod­rzu­ciła ją tu w ja­kieś święta parę lat temu.

Suki wier­ciła się w ra­mio­nach Molly i czule li­zała ją po bro­dzie.

– Za­po­mnia­łam, że ty i Ar­chie je­ste­ście te­raz parą – po­wie­dzia­łam, krę­cąc głową.

Tym ra­zem to Ar­chie wy­sta­wił ję­zyk.

– Spora nie­spo­dzianka, nie? – ode­zwała się Molly z cierp­kim uśmie­chem, przez co jej druga po­łowa zro­biła na­dą­saną minę.

– Je­śli wziąć pod uwagę, że cią­gle się spie­ra­li­ście, kiedy do­ra­sta­li­śmy – za­śmia­łam się – to mało po­wie­dziane!

Ar­chie po­chy­lił się i po­ca­ło­wał Molly w po­li­czek, ru­mie­niąc się przy tym.

– Ale też bar­dzo miła nie­spo­dzianka – do­da­łam, za­do­wo­lona, że oboje są tak szczę­śliwi.

Gdy wy­pi­łam trzeci ku­bek her­baty i zja­dłam wielki ka­wa­łek pysz­nego cia­sta owo­co­wego Do­ro­thy, już nie po­wstrzy­my­wa­łam zie­wa­nia.

– Więc wró­ci­łaś do kraju? – za­py­tała Ca­the­rine, gdy za­uwa­żyła, że oczy za­czy­nają mi się kleić.

– Kilka go­dzin temu – od­par­łam, znów zie­wa­jąc i zmu­sza­jąc się, by usiąść pro­sto. – Wczo­raj o tej po­rze by­łam jesz­cze w Jor­da­nii.

– O mój Boże – jęk­nęła Ca­the­rine. – Nic dziw­nego, że wy­glą­dasz na zmę­czoną. Mu­sisz być wy­czer­pana.

– Za­czy­nam to tro­chę od­czu­wać – wy­zna­łam. – Mimo że spa­łam w au­to­bu­sie.

– W ta­kim ra­zie – na­le­gała – mu­sisz iść od­po­cząć.

– Tak – po­wie­działa Molly, na co znowu się roz­bu­dzi­łam. – Na­prawdę mu­sisz te­raz po­my­śleć o so­bie, Pa­ige. Po­trze­bu­jesz czasu, żeby dojść do sie­bie.

Czy miała na my­śli po­dróż, czy już pró­bo­wała wy­do­być ze mnie prawdę? Wo­la­łam się nie do­my­ślać.

– Jak to jest pra­co­wać w tych obo­zach? – za­py­tał Ar­chie.

Ca­the­rine i Molly wy­mie­niły spoj­rze­nia.

– To musi być wy­czer­pu­jące – stwier­dziła Ca­the­rine. – Za­bie­rzemy cię na górę, Pa­ige.

– Po­kój Ró­żany jest go­towy – ode­zwała się Do­ro­thy, co było naj­lep­szą wia­do­mo­ścią tego dnia.

Za­wsze naj­bar­dziej lu­bi­łam Po­kój Ró­żany. Z ko­min­kiem, wy­godną sofą i naj­głęb­szą wanną w ła­zience, był szczy­tem luk­susu, a po spa­niu przez tak długi czas na łóżku po­lo­wym za­mie­rza­łam to w pełni wy­ko­rzy­stać.

– A za­tem Po­kój Ró­żany – po­wie­dział Ar­chie, pod­no­sząc mój ple­cak. Po­dob­nie jak jego oj­ciec, ugiął się pod cię­ża­rem ba­gażu i jęk­nął.

– Czego się spo­dzie­wa­łeś? – Za­śmia­łam się. – Tam są prak­tycz­nie wszyst­kie moje do­bra ziem­skie.

– Spo­dzie­wa­łem się, że nie wo­zisz ze sobą cięż­kich rze­czy – uśmiech­nął się w od­po­wie­dzi – a ten ple­cak waży z tonę. Jak, u li­cha, udało ci się go dźwi­gać?

– Ona jest sil­niej­sza, niż wy­gląda – stwier­dziła Molly i mru­gnęła do mnie.

Zo­sta­wi­łam tę uwagę bez ko­men­ta­rza.

Wie­czorna ko­la­cja oka­zała się ko­lej­nym mi­łym spo­tka­niem w Wyn­thorpe Hall, a zje­dli­śmy ją przy ru­sty­kal­nym stole ku­chen­nym. Do­ro­thy jak zwy­kle ugo­to­wała tyle co dla woj­ska i na­ło­żyła mi kieł­ba­ski za­pie­kane w cie­ście i pu­rée z wa­rzyw ko­rze­nio­wych, a wszystko po­lała gę­stym so­sem.

– To wy­gląda pysz­nie, Do­ro­thy – po­wie­dzia­łam od razu – ale praw­do­po­dob­nie nie dam rady zjeść na­wet po­łowy. Bar­dzo długo mia­łam ra­cjo­no­wane je­dze­nie, więc mu­szę uwa­żać. Wiem z do­świad­cze­nia, że zmiana diety bez okresu ad­ap­ta­cyj­nego nie jest do­brym po­my­słem.

– Nie ma sprawy – od­parła. – Po pro­stu zjesz, ile bę­dziesz mo­gła.

Brzmiała szcze­rze, ale wie­dzia­łam, że bę­dzie roz­cza­ro­wana, je­śli zo­sta­wię choć kęs.

– Więc – ode­zwał się An­gus z prze­ję­ciem – może za­czniemy od tego, gdzie skoń­czy­li­śmy wcze­śniej?

– Tak – po­parł go Ar­chie. – To do­bry po­mysł, tato, a po przy­by­ciu Pa­ige te­mat nie wy­daje się już tak prze­ra­ża­jący.

– Boże – za­re­ago­wa­łam, wy­pusz­cza­jąc po­wie­trze. – Nie je­stem pewna, czy moja obec­ność uza­sad­nia taką ulgę, Ar­chie. Je­stem prze­cież tylko jedna.

– Jedna osoba może sporo zmie­nić – oświad­czyła pro­ro­czo Molly.

– A no to zero pre­sji – stwier­dzi­łam, a reszta wy­buch­nęła śmie­chem.

– Ty po­trze­bu­jesz nas tak samo mocno jak my cie­bie, Pa­ige – do­dała. – Tak miało być.

Wi­dać było, że Ar­chie ma ochotę za­py­tać, o co jej cho­dziło, ale mu prze­rwa­łam.

– Więc – ode­zwa­łam się, od­kła­da­jąc sztućce, przez co brwi Do­ro­thy po­szy­bo­wały w górę – wiem tro­chę o wo­lon­ta­ria­cie Anny, do­star­cza­niu prze­sy­łek i za­wo­że­niu lu­dzi na wi­zyty le­kar­skie i tak da­lej, ale co ze sprzą­ta­niem domu? Czy na­prawdę nie można za­trud­nić od­po­wied­niej firmy?

– Zro­bi­li­by­śmy to, ale plany Hay­ley i Gabe zmie­niły się w ostat­niej chwili – wy­ja­śniła Ca­the­rine – dla­tego nie zdą­ży­li­śmy się z ni­kim do­ga­dać.

– Wiem, co trzeba zro­bić – wtrą­cił się Ar­chie – ale gdy się tym zaj­muję, nie mam czasu na swoją pracę.

– W ta­kim ra­zie – ode­zwa­łam się, na­bie­ra­jąc wi­del­cem ma­śla­nego pu­rée z mar­chwi i pa­ster­naku – mu­sisz prze­ka­zać mi, co wiesz. Po­ła­pię się w tym, prawda? – Bar­dzo mi za­le­żało na tym pięk­nym dworku i nie chcia­łam ni­czego ro­bić po łeb­kach, jak przy­pad­kowi pra­cow­nicy.

– By­łoby wspa­niale, jak­byś mo­gła to ode mnie prze­jąć – po­wie­dział Ar­chie z wdzięcz­no­ścią. – A je­śli ja po­tra­fię so­bie z tym po­ra­dzić, nie wi­dzę po­wodu, dla któ­rego ty mia­ła­byś temu nie po­do­łać.

– A co z Zi­mową Kra­iną Cza­rów? – do­py­ta­łam. – Bę­dziesz po­trze­bo­wał z tym po­mocy? Sły­sza­łam, że to nie lada wy­zwa­nie.

Wie­dzia­łam, że w le­sie po­wstał szlak dla od­wie­dza­ją­cych, szy­kują się róż­no­rodne świą­teczne za­bawy, w tym prze­jażdżki sa­niami, od­wie­dziny w domku Świę­tego Mi­ko­łaja, spo­tka­nia z re­ni­fe­rami i so­wami, śpie­wa­nie ko­lęd i ogrom wszel­kiego ro­dzaju świą­tecz­nego je­dze­nia i na­po­jów, a także kilka pięk­nie ude­ko­ro­wa­nych drze­wek. Cały week­end pe­łen wspa­nia­łych świą­tecz­nych przy­jem­no­ści i cho­ciaż zo­stało jesz­cze kilka ty­go­dni, nie­wąt­pli­wie sporo trzeba było za­pla­no­wać i za­cząć to wkrótce re­ali­zo­wać.

– Mick i ja zaj­mu­jemy się lo­gi­styką i czę­ścią przy­go­to­wań – po­wie­dział An­gus. – Ale Ja­mie i Gabe ra­zem z Ar­chiem za­zwy­czaj biorą na sie­bie wszystko, co wy­maga siły.

– Do­brze, że dbam o formę. – Uśmiech­nę­łam się. – Te mię­śnie so­bie ze wszyst­kim po­ra­dzą.

– Je­śli zjesz wszystko, bę­dziesz miała jesz­cze wię­cej siły – wtrą­ciła Do­ro­thy, wy­ko­rzy­stu­jąc mo­ment.

– Mam w mie­ście kum­pli, któ­rzy też po­mogą – do­dał Ar­chie. – Szcze­rze mó­wiąc, my­ślę, że damy radę z Zi­mową Kra­iną Cza­rów. Naj­trud­niej za­stą­pić Annę i Hay­ley.

– Już nie. – Molly się uśmiech­nęła.

– Nie. – Od­wza­jem­ni­łam uśmiech, wdzięczna, że te słowa pa­dły aku­rat te­raz. – Już nie.

Roz­dział 3

Nie­długo po ko­la­cji wy­mó­wi­łam się i po­szłam spać. Z peł­niej­szym niż zwy­kle brzu­chem i ma­rze­niem o ką­pieli po­czu­łam się po­now­nie senna i mia­łam na­dzieję, że nie przy­śni mi się znowu mój kosz­marny błąd. Rze­czy­wi­stość była wy­star­cza­jąco straszna, ale we śnie naj­wy­raź­niej lu­bi­łam so­bie jesz­cze do­kła­dać i ostat­nie nie po­tra­fi­łam prze­spać spo­koj­nie nocy.

– Może wpad­niesz do domku rano? – za­pro­po­no­wała Molly, za­nim po­szłam na górę. – Bę­dziemy mo­gły w końcu po­rząd­nie się na­ga­dać.

Przy­ję­łam jej za­pro­sze­nie, ale nie­chęt­nie. Z przy­jem­no­ścią od­no­wi­ła­bym na­szą przy­jaźń, ale wie­dzia­łam, że gdy bę­dziemy same, mogę jej wy­ja­wić wię­cej, niż za­mie­rza­łam. W końcu nie mi­nęło zbyt dużo czasu od mo­jego po­wrotu i nie na­bra­łam jesz­cze dy­stansu do sy­tu­acji w obo­zie.

– I weź to – do­dała Molly, wci­ska­jąc mi w dło­nie małą za­kor­ko­waną fiolkę z ró­żo­wym pły­nem. – To po­może.

– Nie wy­piję tego, Molly – po­wie­dzia­łam sta­now­czo, za­kła­da­jąc, że to je­den z jej elik­si­rów.

– To do­brze. – Za­śmiała się. – Bo to do ką­pieli.

– Och – za­re­ago­wa­łam, czu­jąc, że się ru­mie­nię. – W ta­kim ra­zie dzię­kuję.

Na­la­łam so­bie do wanny sporo wody, a do pa­ru­ją­cego stru­mie­nia do­da­łam płynu o kwia­to­wym za­pa­chu, który przy­jem­nie się spie­nił. Po­miesz­cze­nie mo­men­tal­nie wy­peł­nił ko­ją­cym za­pa­chem la­wendy, ru­mianku i cze­goś słod­kiego, czego nie po­tra­fi­łam zi­den­ty­fi­ko­wać. Woń po­mo­gła mi się jesz­cze bar­dziej zre­lak­so­wać i cho­ciaż nie mia­łam po­ję­cia, co do­kład­nie znaj­do­wało się w tej ma­łej bu­te­leczce, na szczę­ście przy­nio­sło mi głę­boki sen bez kosz­ma­rów. Obu­dzi­łam się od­świe­żona, zre­ge­ne­ro­wana i, co za­ska­ku­jące, pełna chęci do dzia­ła­nia.

– Chwi­leczkę – za­wo­ła­łam, od­su­wa­jąc koł­drę, gdy ktoś za­pu­kał do drzwi kilka mi­nut póź­niej. – Za­raz. – Gdy prze­krę­ci­łam stary me­ta­lowy klucz w zamku, zda­łam so­bie sprawę, że to nie było pu­ka­nie, a ra­czej dra­pa­nie. Co się po­twier­dziło, gdy otwo­rzy­łam drzwi i zo­ba­czy­łam w ko­ry­ta­rzu Brana, ogrom­nego wil­cza­rza.

Wbiegł do po­koju, wsko­czył na sofę i wpa­try­wał się we mnie spod swo­ich wiel­kich, ku­dła­tych brwi. Na­prawdę był gi­gan­tyczny i nie da­łoby się go wy­pro­sić.

– Cóż – po­wie­dzia­łam, za­my­ka­jąc drzwi. – To­bie rów­nież dzień do­bry. Czuj się jak u sie­bie, bo prze­cież tak jest, prawda?

Bran cier­pli­wie cze­kał, aż się ubiorę i zwiążę włosy. Za­ło­ży­łam na sie­bie tyle warstw, ile się dało, bo wciąż było mi zimno, i ra­zem ze­szli­śmy na śnia­da­nie.

– Tu je­steś – ode­zwała się Do­ro­thy, po­cie­ra­jąc Brana po łebku.

– Nie po­rwa­łam go – za­pew­ni­łam. – Po pro­stu po­ja­wił się przy drzwiach, wśli­zgnął do środka i nie chciał się ru­szyć.

– In­te­re­su­jące – od­parła ku­charka, po­da­jąc mi czaj­ni­czek.

Mick po­krę­cił głową.

– Na­prawdę? – Zmarsz­czy­łam brwi, na­le­wa­jąc so­bie ku­bek.

Do­ro­thy nie roz­wi­nęła te­matu, ale Bran po­ło­żył mi na ko­la­nach swoją ciężką łapę, jakby chciał po­wie­dzieć: „Nie przej­muj się nią”, i spoj­rzał na mnie współ­czu­jąco.

– Idę zo­ba­czyć się z Molly – oznaj­mi­łam, gdy tylko skoń­czy­łam her­batę.

– Nie jesz śnia­da­nia? – za­py­tała Do­ro­thy zdu­miona.

– Nie – od­par­łam, marsz­cząc nos. – Nie je­stem głodna. Zjem coś póź­niej.

Pró­bo­wa­łam wstać, ale Bran wciąż sie­dział przy­kle­jony do mo­jego boku.

– Mo­żesz go za­brać ze sobą, je­śli chcesz. – Mick się uśmiech­nął.

– Chyba nie mam wy­boru – za­uwa­ży­łam, gdy ku­dłaty ol­brzym szturch­nął moją dłoń zim­nym no­sem.

– Ale czy nie by­łoby mu le­piej z tobą, Mick?

– Naj­wy­raź­niej nie – od­rzekł męż­czy­zna, zu­peł­nie nie­wzru­szony swoim nie­lo­jal­nym pod­opiecz­nym. – To pies, który idzie tam, gdzie jest naj­bar­dziej po­trzebny, a te­raz za­pewne czuje, że po­wi­nien przy­lgnąć do cie­bie, Pa­ige.

Nie chcia­łam zo­stać dłu­żej, żeby nikt nie po­cią­gnął tego te­matu.

– Pro­szę – po­wie­działa Do­ro­thy, wci­ska­jąc mi ka­napkę z be­ko­nem, gdy na­rzu­ca­łam na sie­bie je­den z wielu płasz­czy prze­ciw­desz­czo­wych, które wi­siały do użytku wszyst­kich przy tyl­nych drzwiach. – Mo­żesz to zjeść po dro­dze i le­piej za­łóż ka­lo­sze. W le­sie bę­dzie mo­kro.

Było też do­tkli­wie zimno. Pew­nie ty­powo jak na tę porę roku, ale ja by­łam przy­zwy­cza­jona do zgoła in­nych tem­pe­ra­tur. Gdy wy­ru­szy­łam, od razu wgry­złam się w bułkę, ale wspo­mnie­nia in­ten­syw­nego upału, a za­raz po­tem my­śli o nie­do­szłej ka­ta­stro­fie wy­peł­niły mi głowę, więc nie da­łam rady prze­łknąć kęsa, któ­rego wła­śnie prze­żu­wa­łam.

– Pro­szę, Bran – ode­zwa­łam się, wy­cią­ga­jąc do niego to, co zo­stało. – Masz.

Chap­nął je­dze­nie de­li­kat­nie, ale po­łknął na raz.

– To bę­dzie nasz mały se­kret. – Uśmiech­nę­łam się, głasz­cząc go po grzbie­cie, gdy szedł obok mnie.

Molly otwo­rzyła drzwi domku, za­nim jesz­cze we­szłam na pro­wa­dzącą do niego ścieżkę, i zda­łam so­bie sprawę, że na­wet spe­cjal­nie nie szu­ka­łam drogi. Po pro­stu po­dą­ża­łam za swo­imi sto­pami, za­chwy­cona, że nic się nie zmie­niło, cho­ciaż wie­dzia­łam, że nie­które drzewa są wyż­sze i po­ja­wiło się wię­cej je­mioły. Poza tym jed­nak wszystko wy­da­wało mi się zna­jome, jak­bym od­wie­dziła to miej­sce le­d­wie ty­dzień wcze­śniej.

– Więc zna­la­złaś drogę? – Molly uśmiech­nęła się, sto­jąc boso w drzwiach.

– Oczy­wi­ście. – Od­po­wie­dzia­łam uśmie­chem.

– Nie by­łam pewna, czy przyj­dziesz – do­dała, od­su­wa­jąc się, by wpu­ścić mnie i mo­jego ku­dła­tego to­wa­rzy­sza do środka. – Nie mo­głam się oprzeć wra­że­niu, że troszkę nie­chęt­nie się wczo­raj zgo­dzi­łaś.

– Wcale nie – skła­ma­łam, cho­ciaż Molly mnie przej­rzała.

Ogień strze­lał w ko­minku, z przy­jem­no­ścią więc zdję­łam płaszcz, a gdy przy­ja­ciółka krzą­tała się w kuchni, ścią­gnę­łam rów­nież ka­lo­sze, ro­zej­rza­łam się po po­miesz­cze­niu i uło­ży­łam się wy­god­nie wśród licz­nych ha­fto­wa­nych, pat­chwor­ko­wych po­du­szek na so­fie. To miej­sce pod pew­nymi wzglę­dami z pew­no­ścią się zmie­niło, ale na­dal uno­sił się tu­taj ten sam za­pach ka­dzi­dła i pa­no­wała nie­ziem­ska at­mos­fera. Po­dob­nie było z samą Molly.

– Po­czę­stuj się – po­wie­działa, gdy wy­nu­rzyła się zza ko­ra­li­ko­wej za­słony z tacą pełną ku­szą­cych to­stów fran­cu­skich, świe­żych owo­ców i czaj­nicz­kiem. – To nie ża­den z mo­ich zio­ło­wych na­pa­rów, tylko her­bata.

– Czy to wpływ Ar­chiego? – za­py­ta­łam, wdzięczna, że nie za­mie­rzała mi wci­skać ni­czego na siłę, jak ro­biła to Do­ro­thy.

– Tak – po­twier­dziła, a jej po­liczki się za­ró­żo­wiły, co mnie roz­ba­wiło. Molly zwy­kle tak nie re­ago­wała. – Wróci póź­niej – cią­gnęła, ru­mie­niąc się jesz­cze bar­dziej. – Nie może się do­cze­kać, aż nad­ro­bi­cie stra­cony czas. Wszy­scy się cie­szymy, że przej­miesz obo­wiązki Anny i Hay­ley, a Ar­chie to już w ogóle. Jak wiesz, An­gus ma do­bre in­ten­cje, ale nie za­wsze po­my­śli, za­nim coś zrobi, więc cze­kała nas praw­dziwa ka­ta­strofa.

– Zero pre­sji – po­wie­dzia­łam po raz drugi, po­now­nie ją roz­śmie­sza­jąc.

– I czeka cię na­groda za ten miły i hojny gest. Gdy wszy­scy wrócą na Boże Na­ro­dze­nie, bę­dziesz mo­gła od­dać stery i wtedy po­rząd­nie się zre­lak­so­wać i po­świę­to­wać.

– Szcze­rze mó­wiąc, nie pa­mię­tam, kiedy ostat­nio tak na­prawdę ob­cho­dzi­łam święta. – Wes­tchnę­łam, wpa­tru­jąc się hip­no­tycz­nie w pło­mie­nie.

– Cóż, z pew­no­ścią w tym roku je­steś we wła­ści­wym miej­scu, żeby to zmie­nić – po­wie­działa Molly. – Wyn­thorpe Hall jest naj­pięk­niej­sze wła­śnie w środku zimy.

Przez chwilę mil­cza­ły­śmy, a po­tem przy­po­mnia­łam so­bie o pu­stej bu­te­leczce.

– Nie mam po­ję­cia, co do­kład­nie do niej wla­łaś, ale wzię­łam długą ką­piel i nie pa­mię­tam, kiedy ostatni raz tak do­brze spa­łam. Chyba kilka ty­go­dni temu. Dzię­kuję.

Molly ze wzro­kiem utkwio­nym w mo­jej twa­rzy wzięła ode mnie fiolkę.

– A więc źle sy­piasz? – do­py­ty­wała.

– Och, Molly – od­par­łam, krę­cąc głową. – Do­brze wiesz, że nie śpię. W prze­ciw­nym ra­zie nie dał­byś mi tej bu­te­leczki, prawda?

– Tak, to prawda – przy­znała lekko, za­mil­kła na chwilę, po czym do­dała: – Nie da­ła­bym, ale na­dal nie mogę po­jąć, dla­czego nie mo­żesz od­po­cząć tak, jak na to za­słu­gu­jesz…

Po­nie­waż po­peł­ni­łam ko­lo­salny błąd w oce­nie sy­tu­acji, nie za­słu­guję na ża­den od­po­czy­nek i go­dzę się z tym. To był wy­jąt­kowo głupi błąd, który mógł do­pro­wa­dzić do ka­ta­strofy, uzna­łam więc, że po­win­nam od­czu­wać jego skutki, na­wet je­śli na szczę­ście nie wy­da­rzyło się naj­gor­sze.

– Pa­ige?

– Prze­pra­szam – ode­zwa­łam się, od­ry­wa­jąc wzrok od pło­mieni. – Co mó­wi­łaś?

– Czy sły­sza­łaś co­kol­wiek z tego, co wła­śnie po­wie­dzia­łam?

Po­krę­ci­łam głową.

– Mó­wi­łam, że chcę ci po­móc – po­wtó­rzyła Molly czule.

– Nie mo­żesz – wy­rzu­ci­łam z sie­bie, a moje oczy za­szkliły się od zdra­dziec­kich łez. – Zga­dza się, coś mnie trapi, i wiem, że masz do­bre in­ten­cje, ale mu­szę po­ra­dzić so­bie z tym sama.

– Czy to ma coś wspól­nego z Cha­dią?

Za­dała to py­ta­nie z życz­li­wo­ścią, ale na dźwięk imie­nia mo­jej przy­ja­ciółki i men­torki po­czu­łam taki szok, jakby ktoś prze­bił mi serce no­żem. Dawno z ni­kim nie roz­ma­wia­łam o Cha­dii, która ode­szła za wcze­śnie, i cho­ciaż mój błąd nie był tego bez­po­śred­nim skut­kiem, te dwie sprawy się ze sobą wią­zały. Mimo że bar­dzo nie chcia­łam tego przy­znać.

Moje palce po­wę­dro­wały do szyi i wi­siorka z je­dy­nym zdję­ciem przy­ja­ciółki, ja­kie mia­łam, ale nie do­tknę­łam go, żeby Molly go nie za­uwa­żyła.

– Nie. – Prze­łknę­łam ślinę. – Poza tym to było lata temu.

– Tylko dla­tego, że coś wy­da­rzyło się dawno temu…

– Nie cho­dzi o Cha­dię – od­par­łam sta­now­czo.

– Więc zła­mane serce? – za­su­ge­ro­wała Molly, zmie­nia­jąc kurs. – Pro­blemy w związku?

– O mój Boże, nie – po­wie­dzia­łam, wy­wra­ca­jąc zna­cząco oczami. – Od bar­dzo dawna nie by­łam w związku.

– Może wła­śnie tego po­trze­bu­jesz – pod­su­nęła, uno­sząc brwi. – Ko­goś do ko­cha­nia i ko­goś, kto od­wza­jemni twoje uczu­cie.

Po­krę­ci­łam głową.

– Dla­czego za­ko­chane pary za­wsze chcą, żeby wszy­scy inni byli za­ko­chani? – Uda­wa­łam, że się dą­sam, się­ga­jąc po po­duszkę, i przy­tu­li­łam ją do sie­bie jak bla­szany na­pier­śnik.

– W tym przy­padku nie po­trzeba żad­nego męż­czy­zny, więc na­wet nie myśl o przy­rzą­dza­niu elik­siru mi­ło­snego, ani na­wet elik­siru na prze­lotny ro­mans. Wiesz, że to nie w moim stylu.

– W po­rządku. – Uśmiech­nęła się. – Chyba nie je­stem w sta­nie wy­my­ślić ni­czego, co prze­bi­łoby się przez taki opór.

– Cóż, dzięki Bogu za to.

– Ale co­kol­wiek cię drę­czy – po­wie­działa, znowu na po­waż­nie – wy­daje się dość silne. W ogóle nie mogę zro­zu­mieć two­jej aury.

Opar­łam się po­ku­sie i nie ro­zej­rza­łam wo­kół w po­szu­ki­wa­niu tego, na co pa­trzy. Ni­gdy wcze­śniej mi się to nie uda­wało, więc zde­cy­do­wa­łam się pa­trzeć przed sie­bie.

– Je­stem pewna, że w re­zy­den­cji aura przy­bie­rze bar­dziej zna­jomy ko­lor – stwier­dzi­łam.

– Ja też – zgo­dziła się Molly. – Prze­ję­cie obo­wiąz­ków Anny i Hay­ley na pewno ci po­może. Zaj­miesz swój umysł zu­peł­nie czymś in­nym i wy­zdro­wie­jesz, na­wet o tym nie wie­dząc.

Mia­łam na­dzieję, że się nie myli. Może i uwa­ża­łam te­raz, że za­słu­guję na cier­pie­nie, ale nie chcia­ła­bym się tak czuć już za­wsze.

– Zjesz to wszystko? – za­py­ta­łam, się­ga­jąc po brioszkę z cy­na­mo­nem i wa­ni­lią i zde­cy­do­wa­nie zmie­nia­jąc te­mat.

Kiedy po­chło­nę­ły­śmy wię­cej je­dze­nia, niż są­dzi­łam, że zmiesz­czę, Molly się­gnęła po ta­lię kart ta­rota, które za­wsze trzy­mało bli­sko sie­bie. Zro­biła głę­boki od­dech i za­częła je spraw­nie ta­so­wać, a ja się uśmiech­nę­łam, gdy za­mknęła oczy i od­pły­nęła, po­nie­waż ta sy­tu­acja i jej wy­raz twa­rzy wy­da­wały się tak zna­jome. Karty były obecne w jej ro­dzi­nie od po­ko­leń, prze­ka­zy­wane z matki na córkę i trak­to­wane z ogrom­nym sza­cun­kiem.

– Po­sta­wię ci ta­rota, je­śli chcesz – za­pro­po­no­wała, otwie­ra­jąc oczy i wy­raź­nie sta­ra­jąc się, aby za­brzmiało to tak, jakby do­piero wpa­dła na ten po­mysł.

– Nie, dzię­kuję – od­po­wie­dzia­łam szybko. – Wo­la­ła­bym, że­byś tego nie ro­biła.

– To może ci po­móc – do­dała nie­win­nie.

– Ra­czej to­bie – od­par­łam z uśmie­chem. – Z kart do­wie­dzia­ła­byś się wię­cej, a ja na­prawdę nie mam ochoty jesz­cze ni­czym się dzie­lić.

– W po­rządku – wes­tchnęła. – Warto było spró­bo­wać.

– Ty prze­bie­gła pindo – sap­nę­łam, gdy odło­żyła ta­lię.

– No to może weź­miesz ka­mień? – za­py­tała. Się­gnęła po mi­skę z ko­minka i wy­jęła kilka. – Pro­szę – za­chę­ciła, wy­cią­ga­jąc dłoń. – Weź je­den z nich.

Po­pa­trzy­łam na nią su­rowo.

– Wy­bierz je­den, a prze­stanę się drę­czyć – obie­cała, wcale nie znie­chę­cona moją skrzy­wioną miną.

– Wszyst­kie wy­glą­dają tak samo – stwier­dzi­łam.

W dłoni trzy­mała z pół tu­zina ró­żo­wych ka­mieni. Fak­tycz­nie róż­niły się je­dy­nie roz­mia­rem, no może bar­dzo de­li­kat­nie ko­lo­rem. Do­strze­głam je­den, któ­rzy kształ­tem przy­po­mi­nał tro­chę serce. Był z nich naj­ład­niej­szy.

– Po pro­stu weź ten, który cię przy­ciąga – na­le­gała Molly, ob­ser­wu­jąc mnie ni­czym ja­strząb.

Omi­nę­łam serce, które przy­kuło moją uwagę. i wy­bra­łem mniej­szy ka­wa­łek o nie­rów­nych kra­wę­dziach. Był bled­szy od po­zo­sta­łych, mniej gładki i przy­jemny w do­tyku.

– Za­do­wo­lona? – za­py­ta­łam, po­ka­zu­jąc jej ka­wa­łek, który wy­bra­łam. Za­sta­na­wia­łam się, czy wie­działa, że od­rzu­ci­łam swój ulu­biony.

– Pra­wie za­wsze je­stem za­do­wo­lona. – Wes­tchnęła z sa­tys­fak­cją, ostroż­nie od­kła­da­jąc po­zo­stałe ka­mie­nie do mi­ski, a po­tem mi­skę na ko­mi­nek.

– Więc co to jest? – za­py­ta­łam, pod­no­sząc do świa­tła swój drugi ulu­biony ka­wa­łek.

– Kwarc ró­żowy – od­parła. – Po­maga w sa­mo­uz­dra­wia­niu i po­ko­cha­niu sie­bie.

– Ro­zu­miem – sap­nę­łam, po­dej­rze­wa­jąc, że moja prze­bie­gła za­przy­jaź­niona cza­row­nica po­jęła, że w tej chwili na­wet sie­bie nie lu­bię, o ko­cha­niu nie wspo­mi­na­jąc.

– Chyba le­piej bę­dzie, je­śli wrócę do dworku – stwier­dzi­łam, wsta­jąc i wsu­wa­jąc mi­ne­rał do kie­szeni dżin­sów.

– Daj so­bie czas, Pa­ige – rze­kła Molly prze­ni­kli­wie. – Do Bo­żego Na­ro­dze­nia po­czu­jesz się jak zu­peł­nie nowa osoba.

Szcze­rze mó­wiąc, nie mo­głam w to uwie­rzyć, cho­ciaż po­wie­działa to Molly.

– Wiesz, że do Bo­żego Na­ro­dze­nia zo­stało za­le­d­wie kilka krót­kich ty­go­dni, prawda? za­py­ta­łam z iro­nicz­nym uśmie­chem, ale tym ra­zem przy­ja­ciółka go nie od­wza­jem­niła.

Roz­dział 4

Resztę dnia z chę­cią spę­dzi­łam w dworku, z Bra­nem, który wciąż nie od­stę­po­wał mnie na krok, i z roz­ba­wie­niem od­kry­łam, że Ar­chie wciąż jest tym sa­mym za­dzior­nym ło­bu­zem co w mło­do­ści. W za­sa­dzie to te­raz był nim jesz­cze bar­dziej i po­ku­si­ła­bym się o stwier­dze­nie, że co­raz bar­dziej przy­po­mina ojca.

– Skoro bę­dziesz tu w trak­cie Zi­mo­wej Kra­iny Cu­dów – ode­zwał się z uśmie­chem, gdy zaj­mo­wa­li­śmy miej­sca przy ko­la­cji, i po­cią­gnął mnie za ku­cyk, jak­by­śmy byli w przed­szkolu, a nie dwójką do­ro­słych lu­dzi – mam na­dzieję, że zo­sta­niesz el­fem w domku Świę­tego Mi­ko­łaja.

Prze­wró­ci­łam oczami i wy­bra­łam inne krze­sło, żeby usiąść jak naj­da­lej od Ar­chiego.

– My­ślę, że jest za wy­soka na to prze­bra­nie – po­wie­działa po­waż­nie Do­ro­thy, przy­glą­da­jąc mi się z za­in­te­re­so­wa­niem. – Ale raj­stopy mogą się tro­chę roz­cią­gnąć.

– Nie za­chę­caj go, Do­ro­thy – jęk­nę­łam prze­ko­nana, że nie­ba­wem za­cznie szu­kać w in­ter­ne­cie stroju w więk­szym roz­mia­rze, je­śli wy­czuje choćby mi­ni­malne szanse, że mo­gła­bym się zgo­dzić.

– Co po­wiesz na ju­trzej­szą wy­cieczkę do mia­sta?– za­py­tał mnie Ar­chie, po­rzu­ca­jąc te­mat pa­sia­stych raj­stop i cza­pek z dzwon­kami, gdy tylko wy­lą­do­wał przed nim ta­lerz z je­dze­niem. – Po­my­śla­łem, że do­brze by­łoby przed­sta­wić cię kilku oso­bom i jak naj­szyb­ciej wpro­wa­dzić we wszystko.

Cho­ciaż tro­chę się de­ner­wo­wa­łam, mu­sia­łam przy­znać mu ra­cję: im szyb­ciej za­cznę, tym le­piej. Za­równo dla mnie, jak i dla od­bior­ców hoj­nej dzia­łal­no­ści wo­lon­ta­ryj­nej Anny.

– Dla mnie w po­rządku. – Ski­nę­łam głową, sta­ra­jąc się brzmieć na pew­niej­szą, niż się czu­łam. – Trzeba żyć tym, co tu i te­raz, prawda?

– Słusz­nie – zgo­dził się, znowu fi­glar­nie się uśmie­cha­jąc.

Noc mi­nęła mi dość spo­koj­nie i cie­szy­łam się na mroźny dzień, cho­ciaż na­dal było mi zimno. Na tle błę­kit­nego nieba po­kryty skrzy­pią­cym szro­nem dwo­rek i ogród wy­glą­dały jesz­cze pięk­niej, po­dob­nie jak mia­steczko.

– O mój Boże – wy­krztu­si­łam, gdy Ar­chie ja­koś wci­snął się ma­leń­kim fia­tem 500 Anny, któ­rym mię­dzy in­nymi mia­łam do­star­czać prze­syłki, na jesz­cze mniej­sze miej­sce par­kin­gowe przy rynku. – Nie mia­łam po­ję­cia, że bę­dzie tak tłoczno.

Kiedy przy­je­cha­łam au­to­bu­sem, by­łam zbyt zmę­czona, żeby po­rząd­nie ro­zej­rzeć się po mia­steczku, ale szybki rzut oka wy­star­czył, aby za­uwa­żyć, że bar­dzo się zmie­niło od mo­jej ostat­niej wi­zyty.

– Wiem. – Ar­chie się roz­pro­mie­nił. – Czyż to nie cu­downe? Mia­steczko prze­szło sporą trans­for­ma­cję w ostat­nich la­tach i w czwartki jest tu bar­dziej tło­czono, bo na targu po­ja­wia się kilka do­dat­ko­wych stra­ga­nów.

Oprócz ru­chli­wego tar­go­wi­ska do­strze­głam rów­nież ele­gancką ga­le­rię, ka­wiar­nię i de­li­ka­tesy w od­le­gło­ści za­le­d­wie kilku me­trów od sie­bie, i wszystko to wy­glą­dało idyl­licz­nie. Za­uwa­ży­łam też kilka świą­tecz­nych de­ko­ra­cji, czego na­le­żało się spo­dzie­wać w po­ło­wie li­sto­pada, i za­sta­na­wia­łam się, jak bę­dzie wy­glą­dać ry­nek już w pełni ude­ko­ro­wany na Boże Na­ro­dze­nie. Wła­ści­wie to wy­da­wało mi się, że o tej po­rze roku zwy­kle już był w pełni ude­ko­ro­wany.

– A oko­lica co­raz bar­dziej przy­ciąga wszel­kiego ro­dzaju ar­ty­stów – do­dał Ar­chie, gdy zo­ba­czył, że po­dzi­wiam ga­le­rię, za­nim na­wet zdą­ży­łam za­py­tać o brak ozdób świą­tecz­nych. Po­tem opro­wa­dził mnie po targu, a na­stęp­nie we­szli­śmy do lo­kalu o na­zwie The Cherry Tree Café.

Woń kawy ku­sząco mie­szała się tu­taj z za­pa­chem słod­ko­ści i gdy prze­kro­czy­li­śmy próg, od razu za­bur­czało mi w brzu­chu. Było też tu­taj cie­pło, więc li­czy­łam, że zo­sta­niemy.

– Oto i osoba, którą chcia­łam zo­ba­czyć! – za­wo­łała ko­bieta o krę­co­nych, ru­dych wło­sach, która stała obok lady. – Sia­daj­cie, a ja po­wiem Jem­mie, że je­steś.

– Przy­go­tuj się – po­wie­dział mi Ar­chie, gdy zna­leź­li­śmy miej­sce. – Nie je­stem pewny, jak to się po­to­czy.

– O czym mó­wisz? – za­py­ta­łam, roz­glą­da­jąc się wo­kół i po­dzi­wia­jąc ładny wy­strój. – To nie bę­dzie pro­blem, je­śli przejmę obo­wiązki Anny, prawda? Da­łeś mi od­czuć, że cie­szysz się z przyj­ścia tu­taj.

Mia­łam szczerą na­dzieję, że zmiana w jego za­cho­wa­niu nie wią­zała się z moją de­cy­zją o za­stą­pie­niu Anny. Pla­no­wa­łam roz­wią­zy­wać pro­blemy, a nie two­rzyć nowe.

– Ar­chie! – ode­zwała się inna ko­bieta, za­nim zdą­żył od­po­wie­dzieć. – Już my­śla­łam, że będę mu­siała sama do­trzeć do dworku. – Cześć – do­dała, zer­ka­jąc na mnie. – Prze­pra­szam, chyba się nie znamy.

– To Pa­ige – po­wie­dział Ar­chie, zdej­mu­jąc sza­lik i rę­ka­wiczki. – Chrze­śniaczka mo­ich ro­dzi­ców. Zo­sta­nie z nami w dworku na ja­kiś czas i przej­mie wo­lon­ta­riat Anny, do­póki ona i Ja­mie nie wrócą.

Oczy ko­biety się roz­sze­rzyły i ob­da­rzyła mnie naj­cie­plej­szym z uśmie­chów. Naj­wy­raź­niej to nie moje nowe obo­wiązki mar­twiły Ar­chiego.

– Cóż, to wspa­niała wia­do­mość i ogromna ulga – wy­znała. – Wiem, że Ka­th­leen za­czy­nała się tym wszyst­kim bar­dzo przej­mo­wać.

Za­sta­na­wia­łam się, kim jest Ka­th­leen.

– Twój oj­ciec sporo na­wy­wi­jał – do­dała, wska­zu­jąc pal­cem na Ar­chiego.

– My­ślisz, że o tym nie wiem?– wes­tchnął.

– Ale on ma do­bre in­ten­cje – cią­gnęła ko­bieta, a jej ja­sne oczy się skrzyły. – I cie­szę się, że cię po­zna­łam, Pa­ige. Je­stem Jemma, ak­tu­al­nie wy­czer­pana wła­ści­cielka The Cherry Tree Café.

– Ojejku – po­wie­dział Ar­chie, za­nim zdą­ży­łam od­po­wie­dzieć. – Nie mo­żesz być już wy­czer­pana, Jemma. Do świąt jesz­cze kilka ty­go­dni.

– Wiem – jęk­nęła, wa­chlu­jąc się sta­ro­mod­nym pa­pie­ro­wym no­te­sem kel­ner­skim. – Ale już je­stem na skraju, a Liz­zie jest bar­dzo za­jęta. A te­raz, Ar­chie Con­nelly, po­wiedz mi, że masz pro­jekty Hay­ley – do­dała, zmie­nia­jąc ton na znacz­nie su­row­szy. – To już ter­min, a ja nie­na­wi­dzę dzia­łać pod taką pre­sją czasu.

Męż­czy­zna spoj­rzał na Jemmę i po­krę­cił głową.

– Żar­tu­jesz? – za­pro­te­sto­wała ko­bieta.

– Prze­pra­szam – ode­zwał się Ar­chie, wi­docz­nie usztyw­niony w bar­kach. – Na­dal nie mo­żemy ich zna­leźć, a Hay­ley ma wy­łą­czony te­le­fon.

– Cóż, je­śli wkrótce się nie znajdą – po­wie­działa Jemma, zi­ry­to­wana – bę­dziemy mu­sieli wszystko od­wo­łać. Jej stali klien­cie się roz­cza­rują, ale nie bę­dzie in­nego wyj­ścia.

Gdy Jemma przy­jęła na­sze za­mó­wie­nie i wró­ciła do kuchni, Ar­chie opo­wie­dział mi o ka­wiarni i zwią­za­nych z nią in­te­re­sach. Liz­zie, ko­bieta o wspa­nia­łych ru­dych wło­sach, była part­nerką biz­ne­sową Jemmy i znaną mi­strzy­nią kra­wiec­twa i rę­ko­dzieła.

– Kie­dyś pro­wa­dziła tu­taj za­ję­cia z dzier­ga­nia i plot­ko­wa­nia – cią­gnął. – Ale kiedy jej fak­tyczna dzia­łal­ność na­prawdę się roz­wi­nęła, prze­nio­sła się do lo­kalu obok. Te­raz jest to po­pu­larna spół­dziel­nia rze­mieśl­ni­cza, a także ga­le­ria, do tego mają rów­nież food trucka w stylu re­tro, któ­rym jeż­dżą na wy­da­rze­nia w ca­łym hrab­stwie. Będą na Zi­mo­wej Kra­inie Cu­dów w przy­szłym mie­siącu.

Za­sko­czyło mnie, że Do­ro­thy się zgo­dziła. Za­ło­ży­łam, że tylko ona od­po­wiada za ca­te­ring, ale je­śli była go­towa po­dzie­lić się tym za­da­niem, za­czy­na­łam poj­mo­wać, jak wiel­kim przed­się­wzię­ciem jest Zi­mowa Kra­ina Cu­dów.

– Och, i mają też sto­isko te­ma­tyczne na tar­go­wi­sku, na któ­rym sprze­dają wię­cej se­zo­no­wych wy­pie­ków, niż zmie­ści się tu­taj i obok – do­dał Ar­chie dla pew­no­ści.

– O rany – za­re­ago­wa­łam, wy­pusz­cza­jąc po­wie­trze i czu­jąc po­dziw dla po­my­sło­wego du­etu. – To z pew­no­ścią dzieło ca­łego ze­społu, a nie tylko dwóch ko­biet.

– Te­raz pra­cuje z nimi wię­cej osób – przy­znał Ar­chie – ale Jemma i Liz­zie kie­rują tym biz­ne­sem. Pra­cują za dzie­się­ciu, za­wsty­dza­jąc nas wszyst­kich. – Brzmiał, jakby le­dwo wie­rzył w to, ile ro­bią, i wła­ści­wie wcale mu się nie dzi­wi­łam. To było ogromne im­pe­rium.

– A co z Hay­ley? – za­py­ta­łam. – Co Jemma miała na my­śli, mó­wiąc o jej pro­jek­tach?

Ar­chie się­gnął do półki za sobą po ku­bek, na któ­rym na­ma­lo­wano dzi­wacz­nego i od­waż­nego ma­łego ru­dzika.

– To je­den z pro­jek­tów Hay­ley – po­wie­dział z dumą. – Ona stwo­rzyła ru­dzika.

– Och, wow – wy­krztu­si­łam, bio­rąc od niego ku­bek, aby przyj­rzeć mu się do­kład­niej.

– To nie­zwy­kła ar­tystka – do­dał Ar­chie. – Naj­le­piej wy­cho­dzi jej ma­lo­wa­nie pta­ków róż­nego ga­tunku. Po­trafi wy­do­być ich ce­chy oso­bo­wo­ści. Przez ostat­nie kilka lat sporo ich już na­ma­lo­wała, a Jemma zle­ciła na­druk na kub­kach, po­dusz­kach i ar­ty­ku­łach pi­śmien­nych i sprze­daje je w imie­niu Hay­ley.

– Wy­jąt­kowy ta­lent – przy­zna­łam, od­wra­ca­jąc ku­bek.

– Wiem – po­twier­dził Ar­chie, rów­nież pa­trząc na pro­jekt. – Ja nie po­tra­fię na­wet zro­bić po­rząd­nego lu­dzika z za­pa­łek i kasz­ta­nów.

– Ja też nie. – Za­śmia­łam się.

– Nie­stety – wes­tchnął – Hay­ley jest rów­nie roz­trze­pana, co uta­len­to­wana, i wy­je­chała, nie od­da­jąc pro­jek­tów na zbli­ża­jące się święta ani nie mó­wiąc ni­komu, gdzie je scho­wała. Szu­ka­li­śmy wszę­dzie, ale nie mo­żemy ich zna­leźć, a wiem, że Jemma li­czyła na nie już kilka ty­go­dni temu.

Je­śli wziąć pod uwagę, że jest śro­dek li­sto­pada, za­pewne trudno bę­dzie zdą­żyć z przy­go­to­wa­niem ta­kich pre­zen­tów świą­tecz­nych.

– Że też mu­siała za­po­mnieć o czymś ta­kim – po­wie­dzia­łam, ro­zu­mie­jąc fru­stra­cję Jemmy.

– Cała Hay­ley. – Ar­chie wzru­szył ra­mio­nami. – Cho­ciaż trzeba przy­znać, że wy­je­chali z Ga­bem w po­śpie­chu, gdy jego sio­stra na­gle zmie­niła plany, więc tro­chę ro­zu­miem, że mo­gła o tym za­po­mnieć.

– A dla­czego ma wy­łą­czony te­le­fon? – za­py­ta­łam.

– Kto to wie – od­parł Ar­chie, wy­cią­ga­jąc swój te­le­fon, żeby za­dzwo­nić do Hay­ley, po raz enty za­pewne. – Znowu nic – wes­tchnął, gdy od razu włą­czyła się poczta gło­sowa.

– Po­szu­kamy tych pro­jek­tów jesz­cze raz, kiedy wró­cimy – za­pro­po­no­wa­łam, gdy kel­nerka po­de­szła i po­sta­wiła na sto­liku kubki z pa­ru­jącą kawą i ta­le­rze z wiel­kimi bu­łecz­kami cy­na­mo­no­wymi. – Może uda mi się je zna­leźć. Może musi po­szu­kać ich ktoś, kto jesz­cze tego nie ro­bił.

Ar­chie wy­glą­dał, jakby po­wąt­pie­wał w po­wo­dze­nie tego planu, ale ja chcia­łam spró­bo­wać.

Kiedy zje­dli­śmy do ostat­niego okruszka pyszne lu­kro­wane bu­łeczki, które ka­wiar­nia ser­wo­wała tra­dy­cyj­nie od li­sto­pada do świąt, prze­szli­śmy przez za­tło­czony ry­nek do bi­blio­teki.

Le­dwo prze­kro­czy­li­śmy próg, ktoś za­cze­pił Ar­chiego.

– Po­szczę­ściło się? – za­py­tała ele­gancka pani o ide­al­nie uło­żo­nych si­wych lo­kach i szczu­płej syl­wetce. – U mnie na­dal wię­cej po­ra­żek niż suk­ce­sów, ale jesz­cze nie tracę na­dziei. – Ta in­te­li­gentna i za­radna ko­bieta miała praw­do­po­dob­nie około sie­dem­dzie­siątki, ale ema­no­wała ener­gią ko­goś o de­kady młod­szego.

– Z przy­jem­no­ścią mogę po­wie­dzieć, że wy­słu­chano two­ich mo­dlitw, Ka­th­leen – od­parł dumny jak paw Ar­chie, wy­pi­na­jąc pierś.

– Na­prawdę? – jęk­nęła z na­dzieją, a jej oczy roz­sze­rzyły się ze zdzi­wie­nia.

– Na­prawdę. Pa­ige, chciał­bym ci przed­sta­wić Ka­th­leen. Ka­th­leen, to jest Pa­ige, chrze­śnica ro­dzi­ców, która za­stąpi Annę.

– Och, mój Boże – po­wie­działa ko­bieta, rzu­ca­jąc się w moją stronę, się­ga­jąc po moją dłoń i ener­gicz­nie ści­ska­jąc ją w swo­ich. – Wspa­niale cię po­znać, moja droga.

– Cie­bie rów­nież – od­par­łam, lekko zszo­ko­wana.

– Jak cu­dow­nie, że ura­tu­jesz nam tyłki! – wy­buch­nęła. – Na­prawdę nie mo­głaś się po­ja­wić w lep­szym mo­men­cie.

– Cóż. – Prze­łknę­łam ślinę. – Po­sta­ram się za­tem ura­to­wać wam tyłki.

Naj­wy­raź­niej wiele spo­czy­wało na mo­ich bar­kach, z pew­no­ścią wię­cej, niż się spo­dzie­wa­łam, i nie by­łam pewna, co o tym my­śleć.

– Chodź – cią­gnęła Ka­th­leen. Po­pę­dziła z po­wro­tem do lady bi­blio­tecz­nej, roz­rzu­ca­jąc po dro­dze ulotki, które Ar­chie mu­siał po­zbie­rać, i z roz­ma­chem wy­cią­gnęła ja­kąś teczkę. – Chodźmy rzu­cić okiem na li­stę, do­brze?

Po­czu­łam lekki ścisk w żo­łądku. Teczka wy­glą­dała na pę­katą, a wła­ści­wie prze­peł­nioną, a Ka­th­leen tak pod­kre­ślała waż­ność tej li­sty, że aż przy­spie­szyło mi tętno.

– Do­sko­nały po­mysł, Ka­th­leen – stwier­dził Ar­chie, od­kła­da­jąc ulotki na ladę i po­py­cha­jąc mnie da­lej.

Sie­dli­śmy we trójkę w ką­cie, z dala od miej­sca, w któ­rym więk­szość czy­tel­ni­ków prze­glą­dała książki. Po­dob­nie jak sklepy i ry­nek, bi­blio­teka rów­nież do­brze pro­spe­ro­wała. Ten wi­dok pod­niósł mnie na du­chu, mimo że coś dziw­nego działo się w moim brzu­chu, a serce biło jak sza­lone.

– Więc – za­częła Ka­th­leen, roz­kła­da­jąc pa­piery na ni­skim sto­liku – tu mamy wszystko. Nic prost­szego.

Ja to wi­dzia­łam tro­chę ina­czej.

– Tu­taj są wi­zyty w szpi­talu i kli­nice – wy­ja­śniła, wska­zu­jąc na jedną za­peł­nioną kartkę. – Na więk­szość z nich mamy już za­stęp­stwa.

To już coś. Chyba.

– A tu­taj – kon­ty­nu­owała, się­ga­jąc po ko­lejną – jest har­mo­no­gram do­staw owo­ców i wa­rzyw.

– Ro­dzina Demp­ste­rów od lat pro­wa­dzi stra­gan i kie­dyś zaj­mo­wała się do­sta­wami – wy­ja­śnił Ar­chie – ale po­nie­waż pani Demp­ster, Ma­rie, za­mie­rza w no­wym roku roz­sze­rzyć dzia­łal­ność o kwia­ciar­nię, te­raz po pro­stu nie mają na to czasu.

– Oba­wia­li­śmy się, że bę­dziemy mu­sieli cał­ko­wi­cie od­wo­łać do­stawy świe­żych pro­duk­tów, ale Anna wzięła na sie­bie rów­nież to, poza książ­kami z bi­blio­teki i re­ali­zo­wa­niem re­cept.

– Nie za­po­mi­najmy o re­gu­lar­nych za­ku­pach spo­żyw­czych – przy­po­mniał uprzej­mie Ar­chie. – I za­mó­wie­niach od rzeź­nika i pie­ka­rza.

– Oczy­wi­ście – przy­znała Ka­th­leen. – Za­re­je­stro­wane osoby dzwo­nią do mnie raz w ty­go­dniu, a ja za­ma­wiam, czę­sto z ra­ba­tem hur­to­wym, od­bie­ram i pa­kuję to, czego po­trze­bują, a Anna, to wszystko przy­wozi. A te­raz ty się tym zaj­miesz, Pa­ige. Co ty na to?

– Więc mam być w za­sa­dzie ku­rierką? – za­py­ta­łam, chcąc się upew­nić, że nie ma dla mnie żad­nych do­dat­ko­wych obo­wiąz­ków.

– W za­sa­dzie tak. – Ka­th­leen ski­nęła głową, nie do końca po­twier­dza­jąc to, o co za­py­ta­łam. – Może się zda­rzyć, że po­pro­szę cię o po­moc w ode­bra­niu cze­goś. Na przy­kład gdy to bę­dzie ko­li­do­wać z mo­imi za­ję­ciami ta­necz­nymi.

– Ka­th­leen pro­wa­dzi za­ję­cia ta­neczne, nie uczy się tań­czyć – wy­ja­śnił Ar­chie.

Nic dziw­nego, że jest taka szczu­pła.

– Nie masz nic prze­ciwko? – za­py­tała. – To nie zda­rza się zbyt czę­sto.

Nie mia­łam nic in­nego do ro­boty i już zgo­dzi­łam się po­móc, nie mo­głam za­tem od­mó­wić ta­kiego dro­bia­zgu, cho­ciaż tro­chę mnie nie­po­ko­iło, że wy­tyczne zmie­niają się jesz­cze przed roz­po­czę­ciem pracy. Li­czy­łam, że będę od­po­wia­dać je­dy­nie za do­star­cza­nie rze­czy i nic wię­cej, zwłasz­cza że gdy ostat­nio by­łam za coś od­po­wie­dzialna, nie skoń­czyło się to do­brze.

– Nie ma – od­parł Ar­chie za mnie.

Ka­th­leen wciąż na mnie pa­trzyła.

– Oczy­wi­ście – ode­zwa­łam się, prze­ły­ka­jąc ślinę. – Ża­den pro­blem.

Po usta­le­niu mo­jego nieco szer­szego za­kresu obo­wiąz­ków i uści­śnię­ciu Ka­th­leen, któ­rej wy­raź­nie ulżyło, uda­li­śmy się do rzeź­nika, pie­ka­rza i ap­teki. Ar­chie uznał, że skoro fak­tycz­nie będę od­bie­rała część pa­czek, to do­brze by­łoby po­znać nie­któ­rych wła­ści­cieli. Co, moim zda­niem, miało sens.

– My­śla­łam, że przy­naj­mniej ap­teka ofe­ruję opcję do­stawy – przy­zna­łam, gdy wra­ca­li­śmy do sa­mo­chodu. – To te­raz w za­sa­dzie stan­dard, prawda?

– Tak – zgo­dził się Ar­chie – ale tu­taj ro­bimy rze­czy ina­czej. Anna za­wsze spę­dza kilka mi­nut z ludźmi, któ­rym za­wozi spra­wunki, po­nie­waż żyją od­izo­lo­wani od spo­łecz­no­ści. Wła­ści­ciele firm nie mają czasu na spo­tka­nia to­wa­rzy­skie, więc w ten spo­sób od­biorcy mogą wejść w ja­kieś in­te­rak­cje z czło­wie­kiem i cza­sem po­móc w domu, a przy oka­zji otrzy­mują książki, za­kupy i tak da­lej. To bar­dzo war­to­ściowy pro­jekt.

Li­sta obo­wiąz­ków wy­dłu­żała się z mi­nuty na mi­nutę.

– Taki się wy­daje – przy­tak­nę­łam, za­sta­na­wia­jąc się, o jaką po­moc w domu w ogóle cho­dzi.

Przy tym wszyst­kim i jesz­cze sprzą­ta­niu dworku z pew­no­ścią będę miała ręce pełne ro­boty, więc przy­naj­mniej nie będę roz­my­ślać o tym, co wy­da­rzyło się w Jor­da­nii. Wła­ści­wie to ja­dąc do mia­steczka, po­my­śla­łam o tym le­d­wie przez chwilę. Tro­chę to za­ska­ku­jące. Czy moż­liwe, że plan już dzia­łał?

Kiedy usa­da­wia­łam się na sie­dze­niu pa­sa­żera, po­czu­łam, jak krysz­tał Molly wbija mi się w bio­dro. Na­dal da­leko mi było do ko­cha­nia sie­bie, ale po za­po­zna­niu się z pro­jek­tem, który dzięki mnie miał być na­dal re­ali­zo­wany, i po­mimo od­czu­wa­nego zde­ner­wo­wa­nia po­lu­bi­łam sie­bie odro­binę bar­dziej. Cuda stale się zda­rzają!

– No do­brze – ode­zwa­łam się, gdy Ar­chie uru­cho­mił sa­mo­chód, a ja zrzu­ci­łam z sie­bie obawy, że nie dam rady tego wszyst­kiego zro­bić – wróćmy do dworku i zo­baczmy, czy uda nam się od­szu­kać pro­jekty Hay­ley, do­brze? A po­tem mo­żesz mi po­ka­zać, gdzie po­ma­chać mio­tełką do ku­rzu.

Ar­chie spoj­rzał na mnie z ukosa, ostroż­nie wy­co­fu­jąc auto z wą­skiego miej­sca par­kin­go­wego.

– Czeka cię dużo wię­cej, ale nie mam wąt­pli­wo­ści, że spro­stasz za­da­niu.

Prze­cież sprzą­ta­nie musi być o wiele prost­sze niż stale roz­wi­ja­jąca się dzia­łal­ność cha­ry­ta­tywna, po­my­śla­łam.

Roz­dział 5

Gdy wró­ci­li­śmy do dworku, a Bran znowu usa­do­wił się bli­sko mnie, opo­wie­dzie­li­śmy do­mow­ni­kom w szcze­gó­łach, co się wy­da­rzyło w mia­steczku. Molly wy­glą­dała na szcze­gól­nie za­do­wo­loną z sy­tu­acji.

– Wszystko układa się ide­al­nie – po­wie­działa swoim naj­bar­dziej ma­rzy­ciel­skim to­nem. – I w samą porę.

Po­krę­ci­łam głową, a ona wy­czuła, że nie chcę, aby inni do­wie­dzieli się, że przy­je­cha­łam do dworku z więk­szym ba­ga­żem niż ple­cak, zni­żyła więc na szczę­ście głos, że­bym tylko ja mo­gła ją usły­szeć.

– Dzięki temu krysz­tał uak­tywni swoje ma­giczne wła­ści­wo­ści – wy­szep­tała. – Wkrótce po­czu­jesz się ze sobą le­piej.

– To do­piero by­łaby nie­zła sztuczka – od­szep­ną­łem, igno­ru­jąc fakt, że już do­świad­czy­łam ma­leń­kiej zmiany.

– To nie żadna sztuczka – od­parła Molly po­waż­nie. – Za­nim przyj­dzie Jul, bę­dziesz inną osobą. Zo­ba­czysz. Po­świę­cisz czas na po­ma­ga­nie wszyst­kim, a to od­wróci twoją uwagę od tego, co cię tak wku­rza. Tro­chę dy­stansu i spoj­rzysz na wszystko z in­nej per­spek­tywy.

Po­my­śla­łam, że skoro na­dal spę­dzam dużo czasu w sa­mot­no­ści, wy­obra­ża­jąc so­bie, co naj­gor­szego mo­gło się wy­da­rzyć w Jor­da­nii, zmiana per­spek­tywy nie jest wcale ta­kim złym po­my­słem. Mu­sia­łam się po­sta­rać i po­sta­wić gra­nicę mię­dzy tym, co się fak­tycz­nie wy­da­rzyło, a tym, co mo­gło się wy­da­rzyć, i prze­stać się za­mar­twiać tym dru­gim.

– Co mia­łaś na my­śli, mó­wiąc „w samą porę”, Molly? – za­py­tał Ar­chie tak gło­śno, że aż pod­sko­czy­łam.

– Dla lu­dzi, któ­rzy po­le­gają na An­nie – od­po­wie­działa bez wa­ha­nia. – Pa­ige jest chętna za­cząć pracę od razu, te­raz nie bę­dzie żad­nych prze­sto­jów, prawda? A to wyj­dzie wszyst­kim tylko na do­bre.

Z wy­razu twa­rzy Ar­chiego wy­wnio­sko­wa­łam, że chyba nie do końca uwie­rzył, że o to cho­dziło Molly.

– To prawda – od­parł mimo to. – Ka­th­leen była wnie­bo­wzięta, prawda, Pa­ige?

– Tak – po­twier­dzi­łam, my­śląc o jej re­ak­cji. – Wy­da­wała się cał­kiem za­do­wo­lona.

Do­ro­thy prych­nęła, a gdy od­wró­ci­łam się w jej stronę, zo­ba­czy­łam, że za­ci­ska usta w cienką pro­stą li­nię, wy­ra­ża­jącą nie­prze­jed­na­nie.

– Wszystko w po­rządku? – za­py­ta­łam, za­sta­na­wia­jąc się, co, u li­cha, może być nie tak.

– Ta ko­bieta – mruk­nęła Do­ro­thy. Wy­glą­dała na wście­kłą.

– Nie lu­bisz Ka­th­leen? – Prze­ra­zi­łam się.

Ar­chie ode­tchnął głę­boko i prze­wró­cił oczami, a ja zda­łam so­bie sprawę, że po­wie­dzia­łam coś złego. Cho­ciaż nie mo­głam po­jąć, jak ktoś mógłby nie lu­bić Ka­th­leen z jej mięk­kimi, si­wymi lo­kami i po­zy­tyw­nym na­sta­wie­niem. Spo­dzie­wa­łam się ra­czej, że ona i Do­ro­thy świet­nie się do­ga­dują. Naj­wy­raź­niej jed­nak ich re­la­cji bli­żej było do fa­jer­wer­ków niż ża­rzą­cych się wę­gli.

– Może nie, że jej nie lu­bię – od­parła zwięźle Do­ro­thy – ale wku­rzyła wielu lu­dzi, od­kąd po­ja­wiła się w mia­steczku i wszystko zmie­niła.

Nie wie­dzia­łam, jak za­re­ago­wać.

– Je­dyne, co zmie­niła – ode­zwał się cier­pli­wie Ar­chie – to umie­jęt­no­ści ta­neczne miesz­kań­ców, dzięki za­ję­ciom, które pro­wa­dzi w ra­tu­szu.

– Nie lu­bisz tań­czyć? – za­py­ta­łam Do­ro­thy.

Ka­th­leen bez wąt­pie­nia wy­glą­dała, jakby świet­nie so­bie z tym ra­dziła, ale oczy­wi­ście tego nie po­wie­dzia­łam.

– Nie ma nic złego w tań­cach – przy­znała ku­charka. – Ale ona su­ge­ruje, że starsi człon­ko­wie spo­łecz­no­ści po­winni się ru­szać, a ja się z tym nie zga­dzam. Wzbu­dza po­czu­cie winy i na­ma­wia wszyst­kich do więk­szej ak­tyw­no­ści, je­śli chcą do­żyć eme­ry­tury.

Po tej wy­po­wie­dzi Ar­chie tak wy­wró­cił oczami, że pra­wie mu wy­pa­dły, a Ca­the­rine wy­glą­dała szcze­gól­nie nie­swojo. Oso­bi­ście uwa­ża­łam, że Ka­th­leen do­brze robi, po­ma­ga­jąc lu­dziom za­cho­wać zdro­wie i spraw­ność, bez względu na wiek. Od­nio­słam jed­nak wra­że­nie, że nie­chęć Do­ro­thy wy­ni­kała z cze­goś wię­cej niż tylko ze spryt­nej agi­ta­cji Ka­th­leen.

– I kil­koro z nas za­pro­po­no­wało zor­ga­ni­zo­wa­nie na tań­cach po­po­łu­dnio­wej her­batki z prze­ką­skami, zgod­nie z tra­dy­cją – wy­ja­śniła Do­ro­thy, czer­wie­niąc się, gdy do­tarła do sedna sprawy – ale ona od­mó­wiła. Naj­wy­raź­niej, jak to ujęła, całe to ob­żar­stwo – wark­nęła, wy­da­jąc się co­raz bar­dziej obu­rzona i ude­rza­jąc w stół drew­nianą łyżkę, którą trzy­mała – nie jest do­bre dla ki­szek. Sły­sza­łam, jak mówi do ko­goś zgryź­li­wie, że nie ma sensu pod­no­sić so­bie tętna, żeby za­raz spo­wol­nić je je­dze­niem. Co za bez­czel­ność!

– I Do­ro­thy nie roz­ma­wiała z nią od tam­tej pory – do­koń­czył zgrab­nie Ar­chie, uci­na­jąc te­mat. – Na ja­kim eta­pie je­ste­śmy z ubez­pie­cze­niem po­jazdu, Mick?

– Wszystko za­ła­twione. – Ski­nął głową. – Pa­ige wid­nieje te­raz w po­li­sie fiata Anny i land ro­vera dworku. Mo­żesz te­raz pro­wa­dzić oba, ko­cha­nie.

– My­ślisz, że po­ra­dzisz so­bie z land ro­ve­rem? – za­py­tał Ar­chie, gdy Do­ro­thy da­lej mru­czała pod no­sem.

– Cóż, jeź­dzi­łam po trud­nym te­re­nie w po­jaz­dach opan­ce­rzo­nych w Jor­da­nii – od­par­łam. – Więc po­win­nam dać so­bie radę.

– No nie wiem – wtrą­cił się Mick, zu­peł­nie nie ła­piąc mo­jego sar­ka­zmu. – Cza­sem coś się chrzani przy zmia­nie dru­giego biegu na trzeci.

– Je­stem pewna, że się z tym oswoję – po­wie­dzia­łam, gdy An­gus par­sk­nął śmie­chem.

– I sama wiesz, kto tak zor­ga­ni­zo­wał szpi­tal i kli­nikę, że nie trzeba wo­zić lu­dzi ani ma­łym fia­tem, ani du­żym land ro­ve­rem – przy­po­mniał mi Ar­chie szep­tem.

– Vol­de­mort? – za­py­ta­łam nie­win­nie, a on rzu­cił mi pełne nie­na­wi­ści spoj­rze­nie.

– Śmiem twier­dzić, że ma na my­śli Ka­th­leen – pod­su­nęła Do­ro­thy, a Ar­chie jęk­nął.

– Co po­wiesz na to, że­by­śmy po­szli po­szu­kać pro­jek­tów Hay­ley? – za­pro­po­no­wa­łam szybko, żeby znów nie wy­pro­wa­dzić Do­ro­thy z rów­no­wagi.

– Nie ma po­trzeby – wtrą­cił An­gus, wy­raź­nie za­do­wo­lony z sie­bie. – Kiedy by­li­ście w mia­steczku, Hay­ley za­dzwo­niła z in­for­ma­cją, że są w se­kret­nej szu­fla­dzie w jej pra­cowni. –

Wi­dać było, że Ar­chiemu tro­chę ulżyło, ale przy­gry­zał wargę i wy­glą­dał bar­dziej na ze­stre­so­wa­nego oj­cem niż zi­ry­to­wa­nego mną.

– A czy po­wie­działa ci, gdzie do­kład­nie znaj­duje się se­kretna szu­flada, tato? – za­py­tał, przy­ci­ska­jąc palce do skroni i krę­cąc nimi małe okręgi.

An­gus uniósł brwi i od­chrząk­nął.

– Ach – od­parł, czer­wie­nie­jąc się. – Cóż, jak już o to py­tasz, to nie, nie po­wie­działa, gdzie do­kład­nie znaj­duje się szu­flada.

– Och, na li­tość bo­ską – wes­tchnął Ar­chie.

– Ale przy­naj­mniej za­wę­zi­li­śmy po­szu­ki­wa­nia do jed­nego po­koju – za­uwa­żył trzeźwo An­gus.

– To prawda – przy­znała Molly, pod­ska­ku­jąc. – Chodźmy i po­szu­kajmy.

Ar­chie pró­bo­wał po­now­nie za­dzwo­nić do Hay­ley, ale nie udało mu się po­łą­czyć, więc wszy­scy za­czę­li­śmy szu­kać szu­flady z pro­jek­tami. Pra­cow­nia znaj­do­wała się w daw­nej oran­że­rii i było to piękne, ja­sne i prze­wiewne miej­sce z czę­ścio­wym wi­do­kiem na ogrody. Ro­zu­mia­łam, dla­czego Hay­ley się tam urzą­dziła, i bar­dzo się cie­szy­łam na spo­tka­nie z tą uta­len­to­waną ko­bietą, kiedy wrócą z Ga­bem na Boże Na­ro­dze­nie.

– My­śla­łam, że już znasz wszyst­kie tajne kry­jówki w dworku – ode­zwa­łam się do An­gusa, gdy prze­su­wa­li­śmy pal­cami po gzym­sach i mru­ży­li­śmy oczy, wpa­tru­jąc się w ciemne prze­strze­nie. – Na pewno miesz­kasz tu na tyle długo, by zdą­żyć po­znać każdy za­ka­ma­rek.

Mój oj­ciec chrzestny się nie zgo­dził.

– To miej­sce wciąż jest pełne ta­jem­nic – stwier­dził ra­do­śnie. – Za każ­dym ro­giem czy­hają ko­lejne nie­spo­dzianki.

Już mia­łam od­po­wie­dzieć, gdy spo­tkał mnie… cóż, ra­czej nie­mały szok niż miła nie­spo­dzianka.

– Prze­pra­szam – po­wie­dział Ar­chie, uno­sząc ręce. – To była moja wina.

Nie wie­dzia­łam, co się wy­da­rzyło, ale za­re­ago­wa­łam od razu, pa­da­jąc twa­rzą na zimną, ka­fel­kową pod­łogę. Cała drżąc, le­ża­łam na brzu­chu z ło­mo­czą­cym ser­cem i brzę­cze­niem w uszach.

– Co ty, do cho­lery, tam ro­bisz? – ro­ze­śmiał się Ar­chie, pod­no­sząc szta­lugę, którą z ło­sko­tem prze­wró­cił, i pod­szedł mi po­móc. – Pa­ige?

Za­mknę­łam oczy i pró­bo­wa­łam prze­łknąć ślinę.

– Pa­ige? – Jego głos roz­legł się po­now­nie, tym ra­zem prze­peł­niony tro­ską.

– Nic mi nie jest – od­par­łam nie­pew­nie, sta­ra­jąc pod­nieść się do po­zy­cji sie­dzą­cej, mimo że jed­nak coś mi było.

– Zo­stań tam, gdzie je­steś – po­ra­dziła mi Molly, sia­da­jąc obok mnie. – Daj so­bie chwilę.

Po­czu­łam się jak idiotka i wie­dzia­łam, że wszy­scy na mnie pa­trzą.

– Na­prawdę, wszystko w po­rządku – za­pew­ni­łam, klę­ka­jąc obok niej.

Molly ujęła moje ręce w swoje.

– To ty­powa od­ru­chowa re­ak­cja na gło­śne dźwięki – po­wie­dzia­łam wszyst­kim, wzru­sza­jąc non­sza­lancko ra­mio­nami. Przy­naj­mniej taką mia­łam na­dzieję. – Stare na­wyki i tyle. – Uśmiech­nę­łam się, pró­bu­jąc zba­ga­te­li­zo­wać całe zaj­ście.

– Chyba ci nie wie­rzę – ode­zwał się An­gus, marsz­cząc brwi i wpa­tru­jąc się we mnie z mi­łym wy­ra­zem twa­rzy.

– Ja też nie – do­dał Ar­chie.

Molly ści­snęła moje dło­nie.

– Ma­cie ra­cję – przy­zna­łam.

– To chyba część wa­szego tre­ningu, prawda? – za­py­tała moja przy­ja­ciółka.

– Ow­szem – od­par­łam, rów­nież ści­ska­jąc jej dło­nie z wdzięcz­no­ścią. – Zu­peł­nie stan­dar­dowa prak­tyka.

– Je­śli je­steś w woj­sku, to tak, ale… – za­czął Ar­chie, jed­nak Molly uci­szyła go spoj­rze­niem.

– Twój te­le­fon dzwoni, Ar­chie – po­wie­dzia­łam, wska­zu­jąc głową kie­szeń jego ko­szuli.

Wy­cią­gnął go, wciąż mi się przy­glą­da­jąc, gdy Molly ostroż­nie po­ma­gała mi wstać. Nogi mia­łam jak z waty i by­łam wdzięczna przy­ja­ciółce, że nie pu­ściła mo­jej ręki, bo po­trze­bo­wa­łam chwili, aby od­zy­skać rów­no­wagę.

– Dzię­kuję – zwró­ci­łam się do Molly, gdy Ar­chie prze­ciął po­kój zde­cy­do­wa­nym kro­kiem.

– Wiesz, że za­wsze mo­żesz ze mną po­roz­ma­wiać, prawda? – wy­szep­tała.

– Tak – od­par­łam.

– To była Hay­ley – oznaj­mił Ar­chie. – Zdała so­bie sprawę, że za­po­mniała po­wie­dzieć ta­cie, gdzie jest szu­flada. Gdzieś tu, naj­wy­raź­niej. – Przez kilka se­kund krę­cił się pod biur­kiem, a po­tem usły­sze­li­śmy klik­nię­cie i z roz­ma­chem wy­cią­gnął ko­pertę A4.

– Ka­mień z serca – po­wie­dział, wy­pusz­cza­jąc po­wie­trze.

Wszy­scy przy­kla­snę­li­śmy, a ja po­dzię­ko­wa­łam w du­chu Hay­ley za jej szybką re­ak­cję.

Roz­dział 6

– Za­wiozę je do mia­steczka, je­śli chcesz – za­pro­po­no­wa­łam, gdy usta­li­li­śmy, że wszystko jest ważne, ale do­star­cze­nie pro­jek­tów naj­waż­niej­sze. – Mogę po­ćwi­czyć jazdę po trud­nych te­re­nach Fen­land.

– Ha, ha – za­śmiał się Ar­chie, po­da­jąc mi ko­pertę. – Bę­dziesz mu­siała wziąć land ro­vera – do­dał, ki­wa­jąc głową w stronę Brana, który znów się do mnie przy­kleił. – On się nie zmie­ści w fia­cie.

– Cie­kawe, czemu ten pies tak sza­leje na twoim punk­cie, Pa­ige – ode­zwał się An­gus.

– On jeź­dzi tam, gdzie jest naj­bar­dziej po­trzebny… – wy­ja­śniła Molly roz­ma­rzona. Ucięła na­gle, gdy zdała so­bie sprawę, że tro­chę się za­ga­lo­po­wała, a ja wy­ko­rzy­sta­łam oka­zję, by szybko się ulot­nić. Pies wy­szedł tuż za mną.