Światło w cichą noc - Krystyna Mirek - ebook + audiobook + książka

Światło w cichą noc ebook i audiobook

Krystyna Mirek

4,8
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwszy tom serii Willa pod kasztanem – powieści opisujących losy dwóch sąsiadujących ze sobą w podkrakowskiej miejscowości rodzin.

Kraków rozbłysnął tysiącem świateł. Mieszkańcy przygotowują się do świąt. Lecz nie wszystkich przepełnia radość. Antek Milewski wraca do domu po latach, by zacząć wszystko od nowa i zapomnieć o życiowej porażce. W starej willi babci wracają wspomnienia z dzieciństwa, a jedno pytanie wciąż nie daje spokoju: z jakiego powodu jego kochający ojciec nagle porzucił sześcioletniego synka i żonę? Dlaczego nigdy nie próbował naprawić błędu? Czy chłopak będzie na tyle zdeterminowany, by znaleźć odpowiedzi?

Magda Łaniewska i jej dwaj bracia zawsze wyjeżdżają na święta do ciepłych krajów, ponieważ ten czas przypomina im śmiertelny wypadek rodziców. Tym razem jednak zostają, a chłopcy postanawiają pomóc siostrze w zorganizowaniu prawdziwej Wigilii, na której pragnie ugościć swojego chłopaka tradycjonalistę. Przed rodzeństwem pojawia się spore wyzwanie, tylko czy wybranek Magdy jest tego wart? W tę magiczną noc światła zapalą się nie tylko w domach, ale też w sercach mieszkańców Krakowa.

Ciepła, zabawna historia, opowiadająca o prawdziwym życiu zwykłych ludzi, którzy zmagają się z codziennymi kłopotami, niezmiennie szukając szczęścia. Rozpali wyobraźnię i ogrzeje serca w jesienne i zimowe wieczory.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 312

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 31 min

Lektor: Natalia Krystek

Oceny
4,8 (27 ocen)
23
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Persefonia

Dobrze spędzony czas

Fajna książka.
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

sporo emocji..
00
janinamat

Nie oderwiesz się od lektury

Ciepła, optymistyczna, otulająca. Autorka ma dobre pióro, chce się czytać jej powieści.
00

Popularność




Rozdział 1

Świa­tła roz­bły­sły, zanim na dobre zapadł zmrok. Miesz­kańcy osie­dla dom­ków jed­no­ro­dzin­nych z zapa­łem przy­go­to­wy­wali się do świąt. Stara dziel­nica z tra­dy­cjami roz­bły­sła tysią­cem lam­pek. Z dachów spły­wały kaskady świa­teł. Gwiazdki, sople i gir­landy two­rzyły wyjąt­kowy widok. Nawet w płat­kach pada­ją­cego śniegu odbi­jały się refleksy setek maleń­kich żaró­wek.

Tylko dwa domy stały ciemne w tej feerii bla­sku, bez żad­nych świą­tecz­nych akcen­tów, jakby uśpione. Piękna przed­wo­jenna willa skryta w dużym ogro­dzie i nie­wielki domek jed­no­ro­dzinny przy­tu­lony do jej ogro­dze­nia niczym młod­szy brat z nie­pra­wego łoża. Ciche i pogrą­żone w mroku, nie paso­wały do oto­cze­nia.

Antek Milew­ski sta­nął przed zdobną w kiście wino­gron bramą sta­rej willi. Zatrząsł się z zimna i zigno­ro­wał kolejne cie­kaw­skie spoj­rze­nia prze­chod­niów. On też nie paso­wał do tego miej­sca. Był wyso­kim męż­czy­zną i zwra­cał na sie­bie uwagę postawną syl­wetką. Jed­no­cze­śnie jego strój pozo­sta­wał w zupeł­nym ode­rwa­niu od pory roku. Antek miał na sobie dżin­sowe spodnie z dziu­rami i jasne let­nie buty. Na lnianą koszulę z krót­kim ręka­wem zarzu­cił cienką kurtkę. Na ple­cach wisiał mu nie­dbale zawią­zany sza­lik.

Jego cia­łem wstrzą­sały dresz­cze, a oczy miał zmru­żone. Jakby nie chciał widzieć tego, co znaj­duje się wokół.

Nie chciał.

Ludzie co rusz się za nim oglą­dali. Wyglą­dał dziw­nie w swoim pra­wie let­nim stroju i nastro­szo­nej ciem­nej fry­zu­rze pokry­tej świe­żymi płat­kami śniegu. Przy­je­chał zatło­czo­nym auto­bu­sem MPK i szedł pie­szo od odda­lo­nego spory kawa­łek przy­stanku, szo­ru­jąc mokrymi butami po śniegu, ale nawet nie przy­spie­szył kroku. Jakby mu nie zale­żało, by wresz­cie się schro­nić i ogrzać.

A było przed czym się cho­wać. Padało od rana i mróz nie odpusz­czał. Duże, mięk­kie płatki śniegu wiro­wały pod wpły­wem wzma­ga­ją­cego się wia­tru. To w żad­nym wypadku nie była pogoda na spa­cer.

Antek prze­szedł zale­d­wie kilka kro­ków i miał dość. Z coraz więk­szym opo­rem sta­wiał kolejne. Nie tylko z powodu nie­sprzy­ja­ją­cej pogody. Już wie­dział, że pakuje się w kło­poty, a prze­cież wyje­chał z War­szawy wła­śnie po to, by od pro­ble­mów uciec.

Minął już tam­ten park, w któ­rym ojciec uczył go jeź­dzić na rowe­rze, a także ich ulu­biony mostek ide­al­nie nada­jący się, by w letni dzień rzu­cać patyki i patrzeć, dokąd ponie­sie je woda.

Bolało. Nawet nie czuł zimna, choć w prze­mo­czo­nych butach tem­pe­ra­tura się­gała pozio­mów odpo­wied­nich raczej do hodowli pin­gwi­nów niż prze­cho­wy­wa­nia wła­snych stóp i tylko te sym­pa­tyczne zwie­rzaki mogłyby się czuć usa­tys­fak­cjo­no­wane panu­ją­cym tam chło­dem.

Są jed­nak gor­sze rodzaje cier­pie­nia niż to zwy­kłe fizyczne. Na przy­kład tęsk­nota za kimś, kto był wyjąt­kowy.

Sły­szał nie­raz, jak jego zna­jomi mówili: zdrada to nic takiego. Sta­ty­styki podają, że zdra­dza spory pro­cent mał­żon­ków, w tym coraz wię­cej kobiet. Czę­sto to dla nich tylko przy­goda, chwila zapo­mnie­nia, czy­sto fizyczny akt bez zna­cze­nia.

Ale cza­sem zdrada ozna­cza, że jakiś dom zmie­cie nawał­nica. W jed­nej chwili i z taką siłą, że latami nie będzie można go odbu­do­wać. A ich dom był piękny. Z jasno­włosą, ser­deczną mamą i męskim, opie­kuń­czym ojcem, który bar­dzo kochał swo­jego sze­ścio­let­niego syna. Trosz­czył się o niego i spę­dzał z nim dużo czasu. Był wzo­rem, auto­ry­te­tem i całym świa­tem. To mu jed­nak nie prze­szko­dziło nagle odrzu­cić wła­sne dziecko niczym puste opa­ko­wa­nie po nie­smacz­nym posiłku. Bez­war­to­ściowe i nie­po­trzebne.

Lodo­wata woda w butach jest niczym wobec tego. A czas nie zawsze przy­nosi uko­je­nie czy choćby tylko dystans. W tym przy­padku mija­jące lata zmie­niły nie­wiele. Synek wpraw­dzie dorósł, zmęż­niał i dobrze sobie radził, ale tęsk­nota i poczu­cie odrzu­ce­nia wciąż w nim mocno tkwiły. Cza­sem nawet na dłu­żej uda­wało się o nich zapo­mnieć, ale bywały chwile, gdy ból poja­wiał się znie­nacka z taką siłą, jakby to wszystko wyda­rzyło się wczo­raj.

Antek zaczerp­nął powie­trza.

To tylko prze­szłość – powta­rzał bez końca. – Teraz nie ma już żad­nego zna­cze­nia.

Był tak zły na samego sie­bie z powodu tych nie­po­trzeb­nych wspo­mnień, że aż robiło mu się cie­pło mimo rosną­cego z każdą chwilą mrozu. Nie rozu­miał, dla­czego dał się namó­wić na ten sza­leń­czy pomysł, by to wła­śnie on poje­chał do babci.

– Przy oka­zji – powie­działa mama. – Skoro i tak będziesz w Kra­ko­wie.

To nie miało jed­nak nic do rze­czy. Prze­syłka, którą miał prze­ka­zać, z pew­no­ścią nie była tego warta. Można ją śmiało wysłać kurie­rem. Ale mama się uparła, a on nie chciał spra­wiać jej przy­kro­ści.

Zanim naci­snął dzwo­nek, przy­szło mu do głowy, że prze­cież nic nie jest jesz­cze stra­cone. Może się odwró­cić, wsiąść do auto­busu i nadać paczkę z naj­bliż­szej poczty. Nikt się nie dowie.

Nie zdą­żył nawet zro­bić kroku.

Drzwi domu – piękne, o sma­ko­wi­cie cze­ko­la­do­wym kolo­rze – otwo­rzyły się i w pro­sto­ką­cie świa­tła sta­nęła bab­cia Kalina. Dobrze ją widział. Wyglą­dała jakby czas nie miał dla niej zna­cze­nia. Jasna sukienka i cie­pły swe­ter miękko ją otu­lały, kok z war­ko­czy doda­wał god­no­ści, ale naj­waż­niej­szy był ten jedyny na świe­cie pełen cie­pła uśmiech.

Doro­śli męż­czyźni nie pła­czą, więc z pew­no­ścią to pła­tek śniegu roz­pu­ścił się wła­śnie na policzku Antka.

Bab­cia pod­bie­gła do niego lekko i z wdzię­kiem, niczym młoda dziew­czyna na spo­tka­nie z uko­cha­nym. To było trafne porów­na­nie. Kochali się kie­dyś wyjąt­kową miło­ścią. Ale zawie­ru­cha zmio­tła także to uczu­cie.

Nie widział babci od wielu lat. Tyle samo dzie­liło go od ostat­niego takiego uści­sku, jak ten, w któ­rym wła­śnie tonął. Ant­kowi przy­było sporo cen­ty­me­trów wzro­stu i obję­to­ści ramion, a jed­nak przez chwilę poczuł się znów peł­nym ufno­ści małym chłop­cem, który wie­rzy, że świat jest bez­piecz­nym miej­scem, a rodzice wszech­moc­nymi isto­tami zdol­nymi roz­wią­zać każdy pro­blem. To było nie­zwy­kłe dozna­nie i nic nie mogło się porów­nać z nie­wia­ry­godną ulgą i bez­pie­czeń­stwem pod­czas kilku sekund, zanim odsu­nął bab­cię na dłu­gość ramion.

Poznała go od razu. Bez żad­nego trudu.

Myślał, że odda jej paczkę i natych­miast odej­dzie. Był naiwny, ale trzeba mu wyba­czyć. Zapo­mniał, co to zna­czy mieć bab­cię.

Z ser­decz­no­ścią, jaką pamię­tał z dzie­ciń­stwa, i dorów­nu­jącą jej sta­now­czo­ścią bab­cia prze­pro­wa­dziła swój zamiar i nie wda­jąc się w żadne dys­ku­sje, zagar­nęła go do środka.

***

Dom babci wyraź­nie szedł z duchem czasu. Wnę­trze było świeżo odma­lo­wane, jasno­brzo­skwi­niowe ściany przy­wo­dziły na myśl sło­neczne lato, a na ich tle dobrze się pre­zen­to­wały nowe, choć utrzy­mane w kla­sycz­nym stylu meble. Było przy­tul­nie. W kominku pło­nął ogień, na kana­pie i fote­lach leżały puchate koce, a w rogach mięk­kie podu­chy. Od samego patrze­nia robiło się cie­plej.

Bab­cia Kalina dbała o wystrój tego wyjąt­ko­wego miej­sca, zamiesz­ka­nego przez rodzinę Milew­skich od czte­rech poko­leń. Mogła sobie na to pozwo­lić. Ojciec zabez­pie­czył finan­sowo swo­ich bli­skich. Zosta­wił polisy dla matki, żony i syna.

Antek ni­gdy nie sko­rzy­stał z tych pie­nię­dzy. Nie chciał mieć z nimi do czy­nie­nia w żaden spo­sób. Mama cza­sem pod­bie­rała nie­wiel­kie kwoty ze swo­jej puli, kiedy zda­rzyła się ważna potrzeba. A bab­cia korzy­stała w pełni.

To w sym­bo­liczny spo­sób poka­zy­wało poziom żalu poszcze­gól­nych osób. Bab­cia prze­ba­czyła synowi już dawno, choć i ją bar­dzo skrzyw­dził. Mama prze­stała żywić zapie­kły żal kilka lat temu i na pogrze­bie poło­żyła dłoń na trum­nie na znak pojed­na­nia. Tylko Antek nie potra­fił zna­leźć w sobie siły, ochoty ani spo­sobu na prze­ba­cze­nie. Nie dał rady, mimo że chciał. Choćby tylko dla­tego, że to przy­nio­słoby mu ulgę i pomo­gło żyć w spo­koju. Zapi­sał się nawet na spe­cjalną tera­pię, sto­so­wał różne metody, czy­tał, szu­kał roz­wią­zań, modlił się, pró­bo­wał zapo­mnieć – nic nie pomo­gło.

To był jeden z powo­dów, dla któ­rych przez tyle lat nie odwie­dził tego domu. Choć ściany jasnego, prze­stron­nego salonu były świeżo poma­lo­wane, meble nowe, a wnę­trze dokład­nie posprzą­tane, wszystko tutaj pach­niało ojcem. Przy­wo­ły­wało utra­cone dzie­ciń­stwo. A on nie chciał teraz do tego wra­cać, dener­wo­wać się, dys­ku­to­wać o prze­szło­ści. Miał bar­dzo dużo aktu­al­nych kło­po­tów i potrze­bo­wał siły, by je roz­wią­zać.

Ale był tutaj i wspo­mnie­nia pły­nęły same. Usiadł na kre­mo­wej kana­pie i patrzył, jak wesołe ogniki wzno­szą się i opa­dają wokół kilku kawał­ków drewna pło­ną­cych w kominku. Powoli odma­rzał. Bab­cia poszła do kuchni i krzą­tała się tam, a pobrzę­ki­wa­nie tale­rzy, szum wody w czaj­niku i aro­ma­tyczne zapa­chy nio­sły nadzieję na smaczny poczę­stu­nek. Ant­kowi zabur­czało w brzu­chu. Miał zamiar odmó­wić, wykrę­ca­jąc się pil­nymi ter­mi­nami, ale kiedy tylko usiadł na mięk­kiej kana­pie, poczuł zmę­cze­nie tak wiel­kie, że nie był już zdolny do oporu.

Poza tym wbrew logice czuł, że w pew­nym sen­sie dotarł do celu i jego pod­jęta w kilka minut decy­zja, by się prze­pro­wa­dzić do Kra­kowa, która mogła spra­wiać wra­że­nie nie­prze­my­śla­nej, była naj­lep­sza w tej sytu­acji. Musiał zna­leźć drogę do korzeni i odpo­wie­dzi na pyta­nia drę­czące go od lat. Ina­czej nie miał szans ruszyć dalej.

Ode­tchnął i poma­so­wał czer­wone od zimna ręce.

Wraz z cie­płem tego pokoju do Antka wró­ciło zro­zu­mie­nie jego sytu­acji. Poniósł nie­wia­ry­godną klę­skę. Stra­cił wszystko. Pracę, którą tak bar­dzo lubił, z tru­dem kupione nie­wiel­kie, ale wła­sne miesz­ka­nie, a co naj­gor­sze, dobre imię i sza­cu­nek do samego sie­bie. Wczo­raj wie­czo­rem wyka­so­wał pro­fil zawo­dowy, a zaraz potem pry­watny na por­talu spo­łecz­no­ścio­wym. Wstyd mu było teraz z powodu każ­dego umiesz­czo­nego tam zdję­cia. Taki był z sie­bie dumny. Facho­wiec, czło­wiek kre­atywny, doradca, kie­row­nik pro­jektu. Uśmiech­nięty, przy­stojny, oto­czony przy­ja­ciółmi. Cenił to, że wszystko zawdzię­cza wła­snej pracy, inte­li­gen­cji, upo­rowi w dąże­niu do celów. Miał się za sil­nego, mądrego faceta, który nie popeł­niłby ni­gdy błę­dów ojca.

A jed­nak osta­tecz­nie oka­zał się taki sam. Naiwny. Okła­mała go kobieta, którą odru­chowo oto­czył opieką. Miła, sym­pa­tyczna dziew­czyna o szcze­rym spoj­rze­niu. Miała kło­poty i chciał jej pomóc, wyda­wało mu się to natu­ralne. Potem się zako­chał. Wyjąt­kowo mocno. Kiedy się dowie­dział, w jak okropny spo­sób został oszu­kany, poczuł na wła­snej skó­rze, co to zna­czy, że komuś zie­mia usuwa się spod nóg. Skuł go mróz, wobec któ­rego tem­pe­ra­tury za oknem są niczym.

– Napij się. – Bab­cia posta­wiła przed nim ręcz­nie malo­wany jasno­brą­zowy kubek. Uno­sił się nad nim aro­mat goź­dzi­ków, poma­rań­czy, imbiru i cyna­monu. Słyn­nej świą­tecz­nej her­baty.

Antek zwie­dził wiele miejsc, służ­bowo i pry­wat­nie. Bywał w ład­nych restau­ra­cjach i skrom­nych gór­skich schro­ni­skach. Pił wiele her­bat, ale takiej ni­gdzie nie zna­lazł. Napój babci był dosko­na­łym połą­cze­niem słod­kiego smaku, orzeź­wia­ją­cej kwa­sko­wej nuty i korzen­nego zapa­chu. Tem­pe­ra­tura też była ide­alna, by ogrzać zzięb­nięte dło­nie, ale jed­no­cze­śnie nie za wysoka. Napił się i mimo wszystko poczuł ulgę. Jego sytu­acja nie zmie­niła się ani tro­chę, wciąż był na dnie. Jed­nak dno z bab­cią u boku pre­zen­to­wało się nieco ina­czej. Nie był spe­cjal­nie sen­ty­men­talny i do więk­szo­ści spraw pod­cho­dził z chłodną głową, jedze­nie też trak­to­wał jak fizyczną koniecz­ność, bez upa­ja­nia się sma­kiem i zapa­chem.

Ta her­bata była magiczna. Czuł to nawet on, choć w żadną magię nie wie­rzył.

Popa­trzył na bab­cię. Jeśli myślał, że będą teraz mil­czeć, zasta­na­wia­jąc się nad dzie­lącą ich prze­pa­ścią czasu, mylił się. Jeśli sądził, że dla babci jest doro­słym czło­wie­kiem z dowo­dem oso­bi­stym w kie­szeni, ukoń­czo­nymi stu­diami, boga­tym CV oraz pre­sti­żem zawo­do­wym, był w błę­dzie.

– Jak matka mogła cię wypu­ścić z domu w takich butach?! – To były pierw­sze słowa, które usły­szał po tylu latach roz­łąki. – A twoja koszula też woła o pomstę do nieba! Fakt, że len stał się modny, popie­ram. To dobre dla naszego prze­my­słu i skóry każ­dego czło­wieka, ale moja tole­ran­cja wobec krót­kich ręka­wów skoń­czyła się trzy mie­siące temu. Co się dzieje? Ubie­ra­łeś się po ciemku i na oślep?

– W pew­nym sen­sie tak – zaczął się odru­chowo tłu­ma­czyć. – Mia­łem waż­niej­sze sprawy na gło­wie niż ciu­chy. Spie­szy­łem się.

– Zdej­mij te moka­syny – pole­ciła twardo. – Zaraz ci przy­niosę coś lep­szego. Nie bywa u mnie w domu wielu męż­czyzn, stąd z odpo­wied­nim obu­wiem jest, przy­znam szcze­rze, pewien pro­blem. Ale wymy­ślimy jakiś spo­sób. Mam! – zawo­łała z rado­ścią i wró­ciła do salonu z parą wyraź­nie dam­skich góral­skich kapci obfi­cie obszy­tych owczą wełną.

– Dzię­kuję – odparł sta­now­czo Antek, macha­jąc obron­nie obiema rękami i, mimo całego stresu, roze­śmiał się. Kap­cie były obłędne. – Zdejmę swoje buty – zapro­po­no­wał szybko kom­pro­mis. – Wysu­szę i będzie w porządku. Mogę cho­dzić boso. Tu jest naprawdę cie­pło.

Tak zro­bił. Poło­żył swoje cał­kiem znisz­czone moka­syny z cien­kiej skóry pod kalo­ry­fe­rem i wysta­wił w stronę kominka duże stopy.

– Niech będzie – ustą­piła bab­cia. Jed­nak upły­wa­jące lata miały na nią wpływ. Kie­dyś nie zgo­dzi­łaby się na cho­dze­nie bez pan­to­fli. Ale czas, gdy Antek był łatwym do okieł­zna­nia sze­ścio­lat­kiem, minął bez­pow­rot­nie.

– Przy­wio­złem ci paczkę od mamy – powie­dział rze­czowo. – Są tam zdję­cia. Wiele razy miała ci je ode­słać, ale jakoś się nie skła­dało. Nie wiem, dla­czego wła­śnie teraz się tak uparła, ale kiedy tylko usły­szała, że jadę do Kra­kowa, wymo­gła na mnie obiet­nicę, że je prze­każę do rąk wła­snych. Pro­szę. – Podał jej nie­wiel­kie pudełko.

Zaraz potem się odwró­cił. Nie chciał być nie­grzeczny. To było instynk­towne zacho­wa­nie na wszelki wypa­dek, gdyby bab­cia chciała w jego obec­no­ści zaj­rzeć do środka. Ale ona odło­żyła paku­nek na stół.

Sta­nęła na chwilę i spoj­rzała mu w oczy. Poczuł straszne wyrzuty sumie­nia. Że przy­je­chał dopiero teraz. Cokol­wiek wyda­rzyło się mię­dzy rodzi­cami, miał do sie­bie żal, że pozwo­lił, by do tego stop­nia zawa­żyło na jego rela­cji z bab­cią. Nie powi­nien słu­chać tylko matki, lecz spraw­dzić, co ma na ten temat do powie­dze­nia także druga strona.

Pod­szedł do babci i przy­tu­lił ją nie­zgrab­nie. Naj­pierw nie­śmiało, potem moc­niej.

– Prze­pra­szam – powie­dział. – Dawno powi­nie­nem był cię odwie­dzić. Nie mogę uwie­rzyć, że naprawdę minęło tyle lat.

– Nie gnie­wam się – odpo­wie­działa. – Każdy z nas ma sobie coś do zarzu­ce­nia. Ja też nie­raz nie­po­trzeb­nie się ode­zwa­łam, wtrą­ci­łam. Pró­bo­wa­łam rato­wać rodzinę, jakoś to wszystko sca­lić, ale było z tego powodu tylko gorzej. Twoja mama słusz­nie ma do mnie żal.

– Już chyba nie – powie­dział. – Może dla­tego mnie tutaj wysłała.

– Bez względu na powody jestem jej bar­dzo wdzięczna. Tęsk­ni­łam za tobą. Nie było dnia, żebym o tobie nie myślała. – Otarła zwil­got­niałe nagle oczy. – Ale dość o tym. Szkoda psuć dobre chwile sta­rymi pre­ten­sjami. Chodźmy do kuchni – zapro­po­no­wała. – Przy­go­tuję kola­cję. Mam pyszną pie­czeń i dobry domowy chleb. Wpraw­dzie to na jutro, ale czło­wieka z drogi zawsze trzeba poczę­sto­wać. Cie­bie piąt­kowy post nie doty­czy.

– Upie­kłaś to wszystko dla sie­bie? – zdzi­wił się, że mieszka sama, a dys­po­nuje takimi zapa­sami.

– Nie. – Pokrę­ciła głową i popra­wiła fałdy poma­rań­czo­wej sukienki. W tym kolo­rze tylko jej mogło być do twa­rzy. Był sza­leń­czy, a jed­nak bab­cia Kalina pre­zen­to­wała się w nim dobrze i god­nie. – Pie­czeń jest dla sąsiadki – wyja­śniła. – Magda znowu nie zdąży zro­bić zaku­pów. Pra­cuje do późna. Cza­sem jej poma­gam.

– Czy to jakaś twoja kole­żanka? – zapy­tał, zaglą­da­jąc cie­ka­wie do garnka. Pie­czeń z jasno­brą­zową chru­piącą skórką w oto­cze­niu kolo­ro­wych warzyw nie tylko wspa­niale pach­niała, lecz także świet­nie się pre­zen­to­wała. Był pewien, że i smak ma dosko­nały.

– Nie pamię­tasz Magdy Łaniew­skiej? – zapy­tała bab­cia, spo­glą­da­jąc na niego z rów­nym gło­dem w oczach, jak ten, który on kie­ro­wał w stronę jedze­nia. Tak bar­dzo tęsk­niła za wido­kiem tego chło­paka. Tyle lat cze­kała, żeby znów móc go ugo­ścić i nakar­mić.

– A powi­nie­nem? – Z tru­dem ode­rwał wzrok od zawar­to­ści garnka.

– To młod­sza sio­stra Michała i Bartka – wyja­śniła z cie­płym uśmie­chem i wycią­gnęła talerz z szafki.

– Ach, to dziecko – przy­po­mniał sobie Antek.

– Już kobieta. – Bab­cia się uśmiech­nęła. – Młod­sza od cie­bie tylko o dwa lata. Kie­dyś była to praw­dziwa prze­paść. Wiecz­nie za wami bie­gała, ale ni­gdy nie mogła nadą­żyć. Dziś nie­je­den z was miałby kło­pot, żeby ją dogo­nić. Wyro­sła na świetną dziew­czynę.

To go nie cie­ka­wiło. Gdyby porów­nać wszel­kie tematy tego świata, z feno­me­no­lo­gią języka włącz­nie, nikt nie zna­la­złby takiego, który inte­re­so­wałby go mniej niż świetne dziew­czyny. Jakie­kol­wiek dziew­czyny.

– Mógł­byś odwie­dzić przy oka­zji daw­nych kole­gów. – Bab­cia Kalina nie porzu­ciła swo­jego tematu tak łatwo.

– Nie zdążę – powie­dział. – Mam mało czasu. Wpa­dłem tylko na chwilę. Poza tym pew­nie mnie już nawet nie pamię­tają. To było tak dawno.

– Ależ skąd. Michał czę­sto o cie­bie pyta. Tro­chę się nimi opie­ko­wa­łam po śmierci ich rodzi­ców.

Popra­wił roz­pi­na­jący się zawsze w nie­od­po­wied­nim momen­cie guzik koszuli i zaczerp­nął powie­trza.

– Bar­dzo mi przy­kro – powie­dział. – Nie mia­łem poję­cia, że zostali sami. Dawno?

– Wiele lat temu, i na doda­tek w Wigi­lię. – Bab­cia prze­rwała nakry­wa­nie do stołu i spoj­rzała wnu­kowi w oczy. Takie same, brą­zowe, jak u Arka­diu­sza, jej jedy­nego syna. – Był wypa­dek samo­cho­dowy – powie­działa drżą­cym gło­sem, wciąż nie umiała o tym spo­koj­nie opo­wia­dać. – Dzieci cze­kały pod cho­inką na rodzi­ców, ale oni ni­gdy już nie wró­cili. Od tej pory zawsze na święta wszy­scy troje wyjeż­dżają za gra­nicę. Magda mówi, że od samego zapa­chu świerku kręci jej się w gło­wie.

– Szcze­rze współ­czuję – wes­tchnął ciężko. Dobrze wie­dział, co to zna­czy stra­cić bli­ską osobę.

Bab­cia patrzyła na niego czuj­nie, jakby cze­kała jesz­cze na jakąś reak­cję, ale nic wię­cej nie powie­działa.

– Dzię­kuję za poczę­stu­nek. – Antek usiadł przy stole i spoj­rzał na spory kawa­łek pie­czeni, który hojną ręką nało­żyła mu bab­cia. – Chęt­nie zjem, ale zaraz potem muszę ucie­kać. Zostało mi dużo do zro­bie­nia.

– Dobrze. – Bab­cia znów potul­nie się zgo­dziła.

Nie taką ją pamię­tał. Kie­dyś trzy­mała krótką ręką zarówno jego, jak i trójkę dzieci sąsia­dów, a wobec jej sta­now­czo­ści nawet doro­śli zacho­wy­wali respekt.

Nie zdo­łał jed­nak zna­leźć przy­czyny tej zmiany. Może był to tylko upływ czasu?

Zajął się jedze­niem. Z przy­jem­no­ścią zato­pił zęby w pie­czeni woło­wej. Miała w sobie cechy ide­ału. Soczy­stą mięk­kość oto­czoną chru­piącą skórką i dosko­nałe połą­cze­nie przy­praw.

– Bab­ciu, gotu­jesz naj­le­piej na świe­cie – powie­dział zupeł­nie szcze­rze.

– Dzię­kuję – wes­tchnęła. – Bar­dzo mi bra­ko­wało takich słów. Cze­ka­łam cier­pli­wie i los mnie wyna­gro­dził.

Antek wło­żył do ust kolejny kawa­łek pie­czeni, żeby unik­nąć sko­men­to­wa­nia wypo­wie­dzi babci. Nie był zbyt dobry w głę­bo­kich pod­su­mo­wa­niach ani w ukła­da­niu cie­płych słów pocie­chy. Wciąż czuł też wyrzuty sumie­nia. Bez względu na sta­no­wi­sko mamy w tej spra­wie już dawno powi­nien był odwie­dzić bab­cię Kalinę. Po śmierci syna została prze­cież zupeł­nie sama. Ale koja­rzyła mu się z ojcem. Stała po jego stro­nie i z tego powodu wytwo­rzyła się mię­dzy nią a synową i wnu­kiem ogromna prze­paść. Antek nie zdo­łał jej prze­sko­czyć.

– Pokój jest przy­go­to­wany – powie­działa bab­cia, kiedy zauwa­żyła, że talerz robi się pusty. – Prze­śpij się spo­koj­nie, a jutro poje­dziesz dalej. Dzi­siaj i tak niczego nie zała­twisz. Wszystko o tej porze już zamknięte.

– Da się bez tego. – Wska­zał na swo­jego smart­fona. Jedyne, co mu pozo­stało po dobrej prze­szło­ści.

– Tym lepiej. – Uśmiech­nęła się. – W tym domu inter­net hula jak dzia­dek na naszym weselu, więc możesz korzy­stać do woli. Nawet dzieci sąsia­dów cza­sem mi się wkra­dają do ogrodu i pró­bują zła­mać hasło, bo u mnie zawsze limit nie­wy­ko­rzy­stany.

– Założę ci takie blo­kady, że im się nie uda – zapro­po­no­wał.

– Daj spo­kój. Niech się dzie­ciaki cie­szą.

– Nie wie­dzia­łem, że masz teraz takie libe­ralne poglądy na tematy wycho­waw­cze. – Pokrę­cił głową. – Mnie ogra­ni­cza­łaś nawet tele­wi­zję.

– Im też. Postra­szy­łam, że mam pod­gląd i kto będzie tra­cił czas na głu­poty, wyrzucę.

Roze­śmiał się. Bab­cia Kalina zawsze taka była. Chciała wycho­wać cały świat. Każ­dego zmie­nić na lep­sze. Nie­raz się zasta­na­wiał, dla­czego miała tylko jedno dziecko. Było w niej tyle macie­rzyń­skich instynk­tów, że mogłaby obdzie­lić nimi pół mia­sta. Ale nie zapy­tał o to. To sprawa zbyt oso­bi­sta, a oni stą­pali po kru­chym lodzie. Tak naprawdę prze­cież wcale się nie znali. Czymże był kon­takt z tam­tym sze­ścio­lat­kiem wobec całego czasu, jaki upły­nął od ich ostat­niego spo­tka­nia?

Jed­nak Antek czuł się swo­bod­nie. Jak w domu. I stwier­dził, że to wła­ści­wie dobry pomysł, żeby prze­no­co­wać. Od cze­goś musiał w Kra­ko­wie zacząć. Nie miał tutaj żad­nych zna­jo­mych. Zapla­no­wał dzień, kie­ru­jąc się sta­rymi służ­bo­wymi przy­zwy­cza­je­niami. Przy­jazd do nowego mia­sta, logo­wa­nie na odpo­wied­nim por­talu, zna­le­zie­nie noc­legu, szybka rezer­wa­cja, tak­sówka, kola­cja w restau­ra­cji, wie­czorna praca, prysz­nic, książka, sen.

To wszystko wyma­gało pie­nię­dzy. A on już ich nie miał. Dele­ga­cja też mu się nie nale­żała. W jego port­felu została nie­wielka kwota, wobec któ­rej sta­now­czo powi­nien zacho­wać daleko idącą ostroż­ność. Musiała wystar­czyć, by zacząć od nowa. Kto wie, na jak długo. Spę­dze­nie pierw­szej nocy tutaj było nie­złym roz­wią­za­niem. Mógł się spo­koj­nie zasta­no­wić i przy­go­to­wać. Przy­je­chał ze sto­licy pod wpły­wem impulsu, kom­plet­nie nie­przy­go­to­wany i pro­sto z miesz­ka­nia kolegi, u któ­rego zosta­wił swoje rze­czy w pudłach. Wła­sne wyma­rzone M2 musiał sprze­dać w try­bie pil­nym. Nawet nie pró­bo­wał szu­kać wła­ści­wych ubrań, nie pamię­tał, gdzie co spa­ko­wał. Był w szoku.

Jego bagaż cha­rak­te­ry­zo­wał się dużą przy­pad­ko­wo­ścią. Ale dobrze, że miał cho­ciaż to. Tro­chę kosme­ty­ków, tele­fon i lap­top. Jakaś bie­li­zna na zmianę i dwa pod­ko­szulki. Z mniej­szymi zaso­bami ludzie zaczy­nali swoją drogę i koń­czyli ją dobrze. On też nie zamie­rzał się pod­da­wać.

Pro­po­zy­cja prze­no­co­wa­nia wła­ści­wie spa­dła mu z nieba. Mógł się w spo­koju zasta­no­wić nad kolej­nym kro­kiem.

Ale nie prze­wi­dział jed­nego.

Że bab­cia przy­go­tuje mu łóżko w tam­tym pokoju.

Rozdział 2

Bożo­na­ro­dze­niowa gorączka jest rów­nie groźną cho­robą jak ta, która opa­no­wy­wała kie­dyś poszu­ki­wa­czy złota. Skut­kuje takim samym oszo­ło­mie­niem, nie­zdol­no­ścią do podej­mo­wa­nia racjo­nal­nych decy­zji i stad­nym pędem nie wia­domo wła­ści­wie za czym.

Widać to było szcze­gól­nie w ban­kach.

Zbli­żała się pora zamknię­cia, a klien­tów wcale nie uby­wało. Nie poma­gał komu­ni­kat pły­nący z gło­śni­ków. Kolejne osoby wcho­dziły i zaj­mo­wały miej­sce na końcu dłu­giej kolejki. Więk­szość przy­szła po pie­nią­dze. Pół biedy, jeśli po wła­sne. Ale naj­czę­ściej ludzie pra­gnęli cudzych, krótko mówiąc, kre­dy­tów. Pod­krę­cali wła­sną zdol­ność finan­sową, pod­da­wali zarobki zabie­gom upięk­sza­ją­cym niczym modelki swoje zdję­cia tuż przed publi­ka­cją. Uda­wali, że mniej wydają, a wię­cej zara­biają, byle tylko dostać pie­czątkę na fir­mo­wym doku­men­cie i móc wyda­wać jesz­cze wię­cej. A prze­cież gdyby mówili prawdę o swo­jej świet­nej sytu­acji finan­so­wej, nie musie­liby stać w ten zimowy wie­czór w dłu­giej kolejce, by pro­sić kogoś o wspar­cie. Mie­liby oszczęd­no­ści, by zor­ga­ni­zo­wać święta lub dość roz­sądku, by nie pra­gnąć życia ponad stan.

Magda cza­sem bar­dzo nie lubiła swo­jej pracy. Dzi­siaj był wła­śnie taki dzień. Ostatni przed urlo­pem, więc zmę­cze­nie i ocze­ki­wa­nie na koniec dyżuru dawały o sobie znać. Ale też sprawy, które przy­szło jej dzi­siaj zała­twiać, były wyjąt­kowo trudne. Zwłasz­cza ta ostat­nia. Magda spraw­dzała wła­śnie dane czter­dzie­sto­latka, który spra­wiał wra­że­nie tak znu­żo­nego życiem, jakby miał za sobą co naj­mniej kilka dzie­się­cio­leci wię­cej. Wma­wiał jej, że nie ma żad­nego innego zadłu­że­nia prócz kre­dytu hipo­tecz­nego, ale sys­tem mię­dzy­ban­kowy wyraź­nie poka­zy­wał kilka zaku­pio­nych na raty sprzę­tów, nie­spła­ca­nych w ter­mi­nie zale­gło­ści za let­nie waka­cje, jak rów­nież debet na kon­cie i trzy wyko­rzy­stane do dna karty kre­dy­towe. Co miała mu powie­dzieć?

Ty naiwny kłamco! Myślisz, że dzi­siaj jaka­kol­wiek infor­ma­cja o tobie jest twoją wła­sno­ścią? Bank może spraw­dzić wszystko. Na co i w jakim tem­pie wyda­łeś ostat­nią wypłatę. Ile za tobą błęd­nych decy­zji. A nawet na pod­sta­wie histo­rii konta osza­co­wać twoje szanse na zdro­wie i szczę­ście w mał­żeń­stwie. Na doda­tek z bar­dzo dużą szansą na pra­wi­dłowy wynik.

W dobie płat­no­ści elek­tro­nicz­nych sys­tem zbie­rał nie­wia­ry­godną liczbę infor­ma­cji o klien­cie. Jeśli ktoś był fachow­cem i miał odpo­wied­nie narzę­dzia, mógł się dzięki nim dowie­dzieć o wiele wię­cej, niż wła­ści­ciele kont chcie­liby zdra­dzić.

Tego męż­czy­znę Magda oce­niała słabo. Kła­mał, a to ozna­czało, że był zde­spe­ro­wany. Nie wie­działa, kto czeka na niego w domu. Żona sta­wia­jąca mu nie­re­alne wyma­ga­nia finan­sowe czy dzieci, dla któ­rych Boże Naro­dze­nie było uro­czy­sto­ścią ku czci świę­tego smart­fona i nie wyobra­żały sobie Wigi­lii bez nowego modelu?

Magda nie sądziła, by ten zmę­czony męż­czy­zna szu­kał dodat­ko­wych pie­nię­dzy na wła­sne świą­teczne marze­nia. Zro­biło jej się go żal. Ale nie dała tego po sobie poznać. Czuła na bla­dym policzku, pozba­wio­nym już choćby naj­mniej­szych śla­dów zeszło­rocz­nej opa­le­ni­zny, surowy wzrok sze­fo­wej. Musiała się zacho­wy­wać pro­fe­sjo­nal­nie. Wszy­scy byli już zmę­czeni dłu­gim dniem nie­koń­czą­cych się kole­jek. Jed­nak uśmie­chy na ich twa­rzach miały pozo­sta­wać pro­mienne niczym o poranku w letni dzień, kiedy czło­wieka czeka tylko bło­gie leni­stwo i leżak nad brze­giem morza.

Magda popra­wiła jasno­brą­zową grzywkę i wypro­sto­wała się. Sze­fowa jej nie lubiła, więc musiała bar­dzo uwa­żać. Ale zaraz humor jej się popra­wił. Kon­stanty, kie­row­nik działu kre­dy­to­wego, też wyraź­nie patrzył w jej stronę. Z cie­płem i podzi­wem w oczach.

Pal sześć wszystko inne. Tak naprawdę tylko to się liczyło.

Zmar­no­wany czter­dzie­sto­la­tek nie zała­pał się na świą­teczną pro­mo­cję kre­dy­tową i pełen rezy­gna­cji opu­ścił ramiona, po czym zgar­biony wyszedł z banku. Magda posłała mu dobrą myśl, ale nie miała pew­no­ści, czy to mu w czym­kol­wiek pomoże.

Komu­ni­kat o zamknię­ciu oddziału kolejny raz wybrzmiał z gło­śni­ków i powoli dało się zauwa­żyć pewną zmianę. Nie­któ­rzy klienci wyszli natych­miast, a innych trzeba było nakło­nić deli­katną per­swa­zją do zło­że­nia wizyty w następ­nym ter­mi­nie. Tak czy ina­czej, oddział sta­wał się pusty. Pra­cow­nicy zaczęli zamy­kać swoje sta­no­wi­ska.

Magda pod­nio­sła głowę i zła­pała kolejny uśmiech Kon­stan­tego. Nie wie­działa, co o tym sądzić. Spo­ty­kali się już od wielu tygo­dni, ale jak dotąd nic kon­kret­nego z tego nie wyni­kało. Od czasu do czasu Kon­stanty zapra­szał ją na kola­cję czy do kina. Cho­dzili do baru na prze­rwę, świet­nie się razem bawili, a także pro­wa­dzili dłu­gie roz­mowy przez tele­fon i na cza­cie. Od początku zasta­na­wiała się, do czego to wszystko zmie­rza. Czy dopi­sy­wać tej histo­rii jakiś głęb­szy sens? Poszu­ki­wać obja­wów wza­jem­no­ści wobec uczu­cia, które ją od pierw­szej chwili porwało bez reszty, a pogłę­biało się z każdą wspól­nie spę­dzoną chwilą? Gło­wiła się, czy warto być pierw­szą, która zada pyta­nie wprost.

Bała się, że zosta­nie odrzu­cona i nie­po­trzeb­nie się skom­pro­mi­tuje. Kon­stanty spo­ty­kał się na lan­czu nie tylko z nią. Cie­szył się dużym powo­dze­niem wśród kobiet i naj­wy­raź­niej odpo­wia­dała mu taka sytu­acja. Wobec każ­dej kole­żanki w dziale był wyjąt­kowo miły. W jego przy­padku łatwo było pomy­lić cza­ru­jącą uprzej­mość z uczu­cio­wym zaan­ga­żo­wa­niem.

Ostat­nio czę­sto wspo­mi­nał, że zna­lazł się w takim punk­cie życia, że naj­bar­dziej chciałby sta­bi­li­za­cji. To spra­wiło, że emo­cje, jakie buzo­wały wokół niego, zyskały jesz­cze wyż­szą tem­pe­ra­turę. Nie­jedna kole­żanka marzyła, by stwo­rzyć razem z nim praw­dziwy dom.

Cięż­kie spoj­rze­nie sze­fo­wej było zna­kiem, że może jed­nak to wła­śnie Mag­dzie w tej spra­wie się poszczę­ści. Zazdrość wpły­wo­wej rywalki wyda­wała się wręcz nama­calna. Coś było na rze­czy. Uśmie­chy Kon­stan­tego to nie tylko zwy­kła uprzej­mość. Zwierzch­niczka wyczu­wała zagro­że­nie dla wła­snych pla­nów. Luiza Jarzą­bek też pozo­sta­wała pod ewi­dent­nym wpły­wem szefa działu kre­dy­tów, a on żar­to­wał z nią rów­nie czę­sto i lekko.

Ale Mag­dzie trudno było uwie­rzyć, że ten wyjąt­kowy męż­czy­zna wybrał zwy­kłą szarą kon­sul­tantkę zamiast wpły­wo­wej, ele­ganc­kiej i zadba­nej sze­fo­wej. Luiza była nie­wia­ry­god­nie atrak­cyjną kobietą. Ponoć na Insta­gra­mie każdy pod­kręca swój wize­ru­nek i popra­wia zdję­cia. Ona nie musiała. Była cho­dzą­cym insta­gra­mo­wym marze­niem tysięcy kobiet. W jakiej­kol­wiek pozie by sta­nęła, jej brzuch zawsze był pła­ski, włosy pro­ste, a maki­jaż bez zarzutu. Piękny uśmiech uka­zy­wał gar­ni­tur bie­lut­kich zębów.

Mogła mieć wielu męż­czyzn, lecz upa­trzyła sobie Kon­stan­tego. Nie bez powodu. Pra­co­wał wpraw­dzie w banku, ale pocho­dził z zamoż­nej rodziny i wia­domo było, że za kilka lat przej­mie firmę ojca. Na razie pozna­wał życie z każ­dej strony i sam się utrzy­my­wał, to było jed­nak coś zupeł­nie innego niż w przy­padku więk­szo­ści ludzi. Po ośmiu godzi­nach pracy Kon­stanty wra­cał do luk­su­so­wego domu, a mama poda­wała mu ele­gancką kola­cję na dro­giej por­ce­la­nie.

Magda zako­chała się w nim z innego powodu. Nie liczył się dla niej stan konta jego ojca. Lubiła go, bo był świet­nym face­tem. Dow­cip­nym, pra­co­wi­tym, ser­decz­nym, który z każ­dego sza­rego dnia umiał zro­bić święto. Nie za pomocą karty kre­dy­to­wej, lecz swo­jej oso­bo­wo­ści.

Lubiła go to było zde­cy­do­wa­nie za słabe słowo. Tak naprawdę kom­plet­nie stra­ciła dla niego głowę. Był niczym nie­ustan­nie iskrzące się źró­dło szczę­ścia i rado­ści. Jak cho­dząca latar­nia o nie­wy­czer­pa­nej mocy. Ni­gdy wcze­śniej kogoś takiego nie spo­tkała. W jej domu od lat pano­wały sza­rość i sto­no­wane emo­cje. Uśmie­chali się cza­sem, ale deli­kat­nie. Nawet żar­to­wali. Ale nikt nie śmiał się w głos i normą była raczej powaga. W poko­jach kró­lo­wała cisza. Strach było ją burzyć, by nie wywo­łać śpią­cych w każ­dym kącie wspo­mnień. Zazwy­czaj dziecko prę­dzej czy póź­niej uczy się, że gorą­cego żelazka nie warto doty­kać. To boli. Oni też zro­zu­mieli już dawno, że nie należy nawet zbli­żać się do nie­któ­rych tema­tów.

W tym celu co roku sta­ran­nie omi­jali świę­to­wa­nie Bożego Naro­dze­nia, choć wobec natłoku reklam wcale nie było to takie łatwe. Ale mieli sporą wprawę. Stwo­rzyli cał­kiem sprawny sys­tem. Wystar­czyło nie oglą­dać tele­wi­zji, tylko korzy­stać z ser­wi­sów fil­mo­wych, a od wystaw skle­po­wych zwy­czaj­nie odwra­cać wzrok. W fazie szczy­to­wej, to zna­czy dwa dni przed Wigi­lią, zazwy­czaj byli już daleko na cie­płych wyspach, by odciąć się cał­ko­wi­cie od tego, co dzieje się w przy­wią­za­nym do tra­dy­cji kraju. Nie było to może ide­alne roz­wią­za­nie, ale w ich sytu­acji i tak naj­lep­sze. W tym roku rów­nież tak wła­śnie pla­no­wali postą­pić.

– Cześć. – Kon­stanty pod­szedł tak cicho, że cał­kiem ją zasko­czył. Od razu się uśmiech­nęła. Ten chło­pak miał w sobie natu­ralny wyzwa­lacz rado­ści. – Zmę­czona?

– O, tak – przy­znała. – Wyjąt­kowo ciężki dzień. Mam wra­że­nie, że dzi­siej­sze osiem godzin trwało o wiele dłu­żej.

– Zga­dzam się. Powinni nam pła­cić podwój­nie za takie dniówki, ale tego wnio­sku jako przy­szły pra­co­dawca nie złożę. – Uśmiech­nął się.

– Może ja to zro­bię? – Magda przy­ło­żyła kartę do czyt­nika i z przy­jem­no­ścią weszła na zaple­cze. Było to wpraw­dzie zwy­kłe, cia­sne pomiesz­cze­nie z szaf­kami i nie­wiel­kim anek­sem kuchen­nym, ale koja­rzyło się z prze­rwą lub koń­cem pracy.

– Znaj­dziesz czas, by wypić ze mną dobrą her­batę albo lampkę wina? – Kon­stanty pod­szedł do niej bli­żej niż zwy­kle. Do tej pory mieli za sobą tylko kilka poca­łun­ków, które wła­ści­wie można było uznać za przy­ja­ciel­skie, parę chwil przy­tu­la­nia i trzy­ma­nie się za rękę. Nic wię­cej. Dla­tego Mag­dzie tak trudno było okre­ślić tę rela­cję.

– Chciał­bym ci coś waż­nego powie­dzieć. Wyj­dziesz ze mną dzi­siaj wie­czo­rem na mia­sto? – Kon­stanty przy­su­nął się jesz­cze bli­żej. Oparł się jedną dło­nią o ścianę, przy któ­rej stała wła­śnie Magda. Pochy­lił się w jej stronę, two­rząc natu­ralną osłonę. To było bar­dzo przy­jemne. Jego ramiona zamy­kały prze­strzeń wokół i można było poczuć się pew­nie i bez­piecz­nie. Dla Magdy były to zde­cy­do­wa­nie prio­ry­te­towe war­to­ści. Lubiła cza­sem czuć się małą kobietką.

Na zaple­czu zapa­no­wało dziwne mil­cze­nie, chyba wszy­scy ocze­ki­wali na odpo­wiedź. Nikt nie odwa­żył się spoj­rzeć w stronę sze­fo­wej. Luiza Jarzą­bek zasty­gła, jakby w jej żyłach pły­nęło dotąd roz­pa­lone żelazo, które nagle pod wpły­wem tego pyta­nia stę­żało i unie­ru­cho­miło ją na kilka dłu­gich sekund.

– Bar­dzo chęt­nie – odpo­wie­działa Magda, nie do końca wie­rząc, że cała ta sytu­acja ma miej­sce naprawdę. Zebrani wokół pra­cow­nicy ubie­rali się i uda­wali, że wcale nie pod­słu­chują.

Kon­stanty szybko ode­rwał się od ściany, wło­żył swoją fir­mową kurtkę wartą śred­nią kra­jową pen­sję i sta­ran­nie zawi­nął sza­lik. Magda ubie­rała się dłu­żej. Lekko drżą­cymi pal­cami zapi­nała suwak i ukła­dała fałdy cie­płej chu­sty. Zasta­na­wiała się przez chwilę nad wło­że­niem czapki. Roz­są­dek za tym prze­ma­wiał, za oknami mróz bił kolejne rekordy i padał śnieg. Uznała jed­nak, że względy urody są waż­niej­sze. Roz­pu­ściła dys­kret­nie włosy, wci­snęła czapkę w kie­szeń i podała rękę Kon­stan­temu.

Wła­śnie dział się na jawie piękny sen. Czuła, że jest to pierw­szy krok do życia peł­nego miło­ści, o któ­rym marzy tak wiele osób. Magda cie­szyła się nie tylko ze względu na sie­bie. Nie ona jedna trwała w zawie­sze­niu niczym uśpiona dziew­czyna z bajki. Nie­ru­chome i zamro­żone pozo­sta­wało też życie jej braci. Funk­cjo­no­wali. Michał punk­tu­al­nie wycho­dził co dzień rano z domu, żeby z zaan­ga­żo­wa­niem wspi­nać się po szcze­blach kor­po­ra­cyj­nej kariery. Młod­szy Bar­tek wciąż szu­kał swo­jego miej­sca w życiu. Wieczny chłop­czyk, któ­rego dora­sta­nie zatrzy­mało się w pamiętną Wigi­lię, spra­wiał wra­że­nie, jakby emo­cjo­nal­nie wciąż tkwił w tam­tym punk­cie.

Żaden z nich ni­gdy nie zwią­zał się z dziew­czyną na stałe. Nawet w przy­jaź­niach pil­no­wali, by nie prze­kro­czyć pew­nej gra­nicy. Naj­bar­dziej na świe­cie bali się stra­cić kogoś bli­skiego.

Magda chciała dać im nama­calny przy­kład, że zmiana jest moż­liwa. Poka­zać, że miłość potrafi być piękna i bez­pieczna. Odcza­ro­wać zło, które kie­dyś się wyda­rzyło. Zacząć wresz­cie nowy roz­dział. Kon­stanty był dla niej darem nie­bios. Nie ze względu na swoją pozy­cję spo­łeczną, ale ener­gię życiową, opty­mizm i dobre emo­cje pły­nące z każ­dego jego słowa. Magda wycho­dziła z biura i czuła, jak rosną jej skrzy­dła. Była pewna, że kurtka na ple­cach pod­nosi się w odpo­wied­nich miej­scach. Poziom endor­fin prze­kra­czał wszyst­kie znane normy.

Nie widziała miny swo­jej sze­fo­wej. Ani tego, że zaraz po ich wyj­ściu Luiza wzięła do ręki tele­fon i wybrała numer ojca Kon­stan­tego. W oczach miała deter­mi­na­cję osoby goto­wej na wszystko.

Rozdział 3

Aż mu dech zaparło, kiedy zamknął za sobą drzwi. Nie spo­dzie­wał się tego widoku. Bab­cia wska­zała mu pokój, a on wrzu­cił torbę, wycią­gnął nie­wielką saszetkę z kosme­ty­kami i poszedł pod prysz­nic. Marzył o chwili odpo­czynku. Nie spał porząd­nie od trzech dni. Do tej pory, nakrę­cany adre­na­liną, nie zwa­żał na to. Ale cie­pła her­bata i trzask ognia na kominku przy­po­mniały mu o zmę­cze­niu. Nie­wia­ry­god­nym znu­że­niu, jakiego nie doświad­czył jesz­cze ni­gdy w życiu. Wie­dział, że musi iść do łazienki szybko, jeśli bowiem choć na moment usią­dzie na łóżku, już się z niego nie pod­nie­sie.

Nie roz­glą­dał się wokół. Dopiero teraz sta­nął w progu z ręcz­ni­kiem owi­nię­tym wokół umię­śnio­nego brzu­cha i dotarło do niego, że to ten pokój. Usiadł, jakby mu ktoś pod­ciął nogi, a na coś takiego ni­gdy prze­cież nie pozwa­lał. Pra­co­wał na co dzień przy biurku i był inży­nie­rem, ale umiał się bić. W razie potrzeby na wiele spo­so­bów bro­nił swo­ich racji.

To go jed­nak poko­nało.

W całym domu pano­wały cisza i ciem­ność. Świa­tła sta­ran­nie poga­szono. Bab­cia już spała albo uda­wała, że śpi. Fakt, że umie­ściła go wła­śnie tutaj, nie mógł być dzie­łem przy­padku. Dom miał sporą powierzch­nię i bez pro­blemu mogła zapro­po­no­wać mu inne miej­sce.

Zaci­snął powieki ze zło­ścią. Wal­czył z pokusą, by ubrać się i natych­miast stąd wyjść. Ale na samą myśl, że miałby znowu wło­żyć swoje prze­mo­czone buty i ruszyć na mróz, po czym udać się w nie­wia­do­mym kie­runku, poczuł kolejną falę zmę­cze­nia.

Poło­żył się, rzu­cił mokry ręcz­nik na pod­łogę i posta­no­wił po pro­stu się prze­spać. Bez pod­tek­stów i doszu­ki­wa­nia się głęb­szych zna­czeń. Zwy­czaj­nie prze­no­co­wać. Jak w hotelu. Zigno­ro­wać fakt, że łóżko znaj­duje się w daw­nym pokoju ojca. Że wystrój wnę­trza spra­wia wra­że­nie, jakby się weszło bez biletu do muzeum lat sie­dem­dzie­sią­tych. Meblo­ścianka z błysz­czącą poli­turą, stare biurko, radio z tam­tych cza­sów i wiszące wszę­dzie modele skle­ja­nych samo­lo­tów. Widział je, mimo iż zga­sił lampę.

I pamię­tał. To było jedno z naj­więk­szych marzeń jego dzie­ciń­stwa. Poba­wić się nimi. Ale tata nie pozwa­lał, ponie­waż modele były zbyt deli­katne. Za to obie­cał, że kiedy Antek pod­ro­śnie, nauczy go je kleić i będą to robić razem. A potem wszyst­kie mu poda­ruje. Ni­gdy się to nie stało.

Zamknął oczy. Chrza­nił pla­sti­kowe samo­loty. Chciał tylko spać.

***

To była wyjąt­kowo uro­kliwa restau­ra­cja. A może Mag­dzie tylko się wyda­wało. Znaj­do­wała się w takim sta­nie, że na cokol­wiek spoj­rzała, wszystko jej się podo­bało. Kel­ner wyprzy­stoj­niał, ser­wetki na sto­li­kach miały głęb­szy odcień bieli, a kwiaty w wazo­ni­kach pach­niały, choć z tej odle­gło­ści nie mogła tego poczuć. Zdjęła kurtkę, a Kon­stanty zaniósł ją szat­nia­rzowi. Popra­wiła bluzkę. Nie czuła się odpo­wied­nio ubrana, ale nie chciała sobie psuć humoru z tego powodu.

Zamie­rzała czer­pać z rado­ści tego wie­czoru peł­nymi gar­ściami.

Kon­stanty popro­wa­dził ją w stronę sto­lika. Miał rezer­wa­cję, więc dla niego naj­wy­raź­niej nie był to spon­ta­niczny odruch, lecz zapla­no­wana akcja. Wybrał naj­lep­sze miej­sce. Tuż przy oknie, z wido­kiem na kra­kow­ski rynek i sto­jące rzę­dem dorożki. Otu­lone łagod­nie spa­da­ją­cymi płat­kami śniegu, wyglą­dały nie­zwy­kle roman­tycz­nie. Kel­nerka w bor­do­wej sukience pode­szła szybko i uśmie­cha­jąc się ser­decz­nie, podała karty.

Magda miała ochotę na wszystko. Czuła szczę­ście tak wiel­kie, że aby w pełni je prze­żyć, bra­ko­wało jej sił. Chciała zjeść każdą zupę i danie główne, a potem deser, naj­le­piej kilka. W tej jedy­nej, wyjąt­ko­wej chwili nie prze­szka­dzały jej nawet świą­teczne ozdoby roz­wie­szone nad oknami ani sto­jąca w rogu sali cho­inka. Ale usia­dła tak, by na nią nie patrzeć.

Zło­żyli zamó­wie­nie, a Kon­stanty przy­wi­tał się z wła­ści­cie­lem lokalu. Jak się oka­zało, dobrym zna­jo­mym. Wymie­nili kilka grzecz­nych uwag, a pan Wik­tor pochwa­lił się zdję­ciem pię­cio­mie­sięcz­nego synka. Wresz­cie odszedł i zostali sami.

Takie dłu­gie spoj­rze­nie pro­sto w oczy nie zda­rza się czę­sto. Kiedy patrzysz i pły­nie wyzna­nie, choć nie pada jesz­cze ani jedno słowo. Coś się zmie­niło. Kon­stanty wyraź­nie pod­jął decy­zję. Już to wie­działa. Nie musiała spo­glą­dać na jego dłoń, która zanu­rzyła się w kie­szeni mary­narki, by wycią­gnąć z niej gra­na­towe pude­łeczko. Nie zdzi­wiła się, że nie było to tra­dy­cyjne czer­wone serce. Kon­stanty nie lubił ogra­nych sche­ma­tów. Jed­nak w tym jed­nym ustą­pił tra­dy­cji. Kupił dla Magdy pier­ścio­nek.

Kiedy go zoba­czyła, w jej dużych oczach zakrę­ciły się łzy. Sala roz­bły­sła jesz­cze moc­niej, bo wszyst­kie świa­tełka się lekko roz­myły, a jasne oczko pier­ścionka zyskało wiele dodat­ko­wych iskier.

– Wiesz, o co chciał­bym cię zapy­tać?

Kiw­nęła głową.

– Mam nadzieję, że nie pła­czesz z tego powodu, że zaraz mi odmó­wisz, a szkoda ci takiego ład­nego pier­ścionka.

Roze­śmiała się.

– Nie – odpo­wie­działa i otarła łzy.

– Chciał­bym, żeby nasz zwią­zek wszedł w jakąś bar­dziej for­malną fazę – powie­dział. – Nie pro­po­nuję ci jesz­cze usta­la­nia daty ślubu. Niech to się spo­koj­nie roz­wija. Ale chciał­bym, żebyś wie­działa, że jesteś dla mnie kobietą wyjąt­kową i jedyną.

Na nic się zdało osu­sza­nie oczu. Łzy wzru­sze­nia znów popły­nęły.

– Dzię­kuję – powie­działa drżą­cym gło­sem i podała mu dłoń.

Tak pięk­nego pier­ścionka jesz­cze nie widziała. Choć Kon­stanty pra­co­wał jak wszy­scy i dosta­wał taką samą wypłatę, pocho­dził jed­nak z innego świata i cza­sem wyraź­nie było to odczu­walne. Na przy­kład teraz.

Pod­szedł i poca­ło­wał ją deli­kat­nie.

Ta restau­ra­cja nie bez powodu cie­szyła się renomą. Przy­stawki były już gotowe, a jed­nak kel­nerka stała u szczytu scho­dów i cze­kała tak­tow­nie, by nie zepsuć waż­nej chwili. Dopiero gdy Kon­stanty usiadł na swoim miej­scu, a Magda po raz kolejny otarła policzki, dziew­czyna pode­szła i posta­wiła przed nimi talerz z wybo­rem maleń­kich prze­ką­sek.

Magda nie czuła już głodu. Z wra­że­nia zapo­mniała o wszyst­kich innych czyn­no­ściach prócz prze­ży­wa­nia nie­ogar­nio­nego szczę­ścia.

– W nie­dzielę zapra­szam cię do nas na obiad – powie­dział Kon­stanty, z cha­rak­te­ry­styczną dla niego ener­gią prze­cho­dząc do kolej­nego punktu. – Mama już się nie może docze­kać, żeby cię poznać. W kółko zadaje mi pod­stępne pyta­nia, żeby się cze­goś wię­cej o tobie dowie­dzieć. Była nawet u nas w banku z misją wywia­dow­czą. Ale ty mia­łaś aku­rat wtedy drugą zmianę.

– Boję się. – Magda aż zadrżała. – Ni­gdy nie byłam dobra w prze­cho­dze­niu testów. Nawet egza­min na prawo jazdy zda­wa­łam kilka razy.

– Zupeł­nie nie ma czego się oba­wiać. – Kon­stanty się uśmiech­nął, a ona poczuła, jak spływa na nią spo­kój. – Mama jest mądrą, cie­płą kobietą i nie ma zwy­czaju wtrą­cać się w moje życie. Teraz tylko prze­żywa wyjąt­kowe emo­cje, bo po raz pierw­szy kupi­łem pier­ścio­nek.

– Rozu­miem ją.

– Na pewno cię polubi. Nie przy­znaje się do tego, ale od lat marzy o tym, żebym zało­żył rodzinę. Jestem naj­młod­szy. Mój brat i sio­stra dawno się ustat­ko­wali i budują honor rodziny oraz dobro­byt kraju przez gor­liwe przy­spa­rza­nie mu nowych oby­wa­teli, a dla moich rodzi­ców to jedyny model szczę­ścia. Praca i szczę­śliwa rodzina.

– Tu się aku­rat z nimi zgo­dzę.

– Wiem. Masz w sobie coś takiego, co nie­wia­ry­god­nie kusi. Wie­dzia­łem to już od pierw­szego momentu, kiedy cię zoba­czy­łem w pracy. Jesteś praw­dziwą kobietą, straż­niczką ogni­ska. Coraz mniej takich wokół. A ja się tro­chę wyszu­mia­łem, przy­znaję. Ale w głębi duszy cały czas szu­ka­łem kogoś takiego.

Od nad­miaru kom­ple­men­tów, głodu i wypi­tego na pusty żołą­dek wina Mag­dzie zaczęło się lekko krę­cić w gło­wie.

– Spo­tkamy się w nie­dzielę całą rodziną – mówił dalej Kon­stanty. – Czuję, że sobie przy­pad­nie­cie do gustu. To wesoła kom­pa­nia. Tra­dy­cjo­na­li­ści, ale z humo­rem i dystan­sem do sie­bie.

– Już ich lubię – powie­działa szcze­rze.

– A na póź­niej mam genialny pomysł. Moja mama uwiel­bia święta. Wiem, że wy zwy­kle wyjeż­dża­cie, ale pomy­śla­łem, że to świetny moment, żeby się poznać. Może wpa­dli­by­śmy do cie­bie z rewi­zytą w Wigi­lię?

Chyba zabra­kło prądu. Jak bowiem ina­czej wytłu­ma­czyć gwał­towny przy­pływ zimna, jaki poczuła? Świa­tła przy­ga­sły. Nic już nie błysz­czało. Nawet pier­ścio­nek nagle posza­rzał, a prze­cho­dząca obok kel­nerka zaczęła wyglą­dać na zmę­czoną i prze­pra­co­waną. Restau­ra­cja oka­zała się nawet w poło­wie nie tak uro­kliwa, jak na początku.

Magda zdrę­twiała. Nie tłu­ma­czyła Kon­stan­temu, dla­czego w ich domu nie cele­bruje się świąt i do jakiego stop­nia jest to bole­sny temat. Cze­kała na lep­szy moment, była to bowiem bar­dzo oso­bi­sta opo­wieść i doty­czyła nie tylko jej, lecz także braci. Chciała mieć pew­ność, że zosta­nie dobrze zro­zu­miana.

Jej dom nie był zwy­czajny. Zapach świerku mógł skut­ko­wać napa­dami smutku. Nie jadano ser­ni­ków ani makow­ców nawet w środku lata. Zimą zasłony w domu były szczel­nie zasu­nięte, by uliczne deko­ra­cje zbyt­nio nie rzu­cały się w oczy. Mogło się to wyda­wać przy­pad­ko­wemu obser­wa­to­rowi nieco para­no­iczne. Tego nie był w sta­nie pojąć nikt, kto jako dziecko nie cze­kał na rodzi­ców w dniu Wigi­lii pod pięk­nie ude­ko­ro­waną cho­inką, by osta­tecz­nie póź­nym wie­czo­rem zostać zbu­dzo­nym ze snu wie­ścią, że oni ni­gdy już nie wrócą.

Kon­stanty nie znał szcze­gó­łów tej histo­rii. Wycho­wał się w peł­nym domu i był bar­dzo przy­wią­zany do świą­tecz­nej cele­bry. Dla jego rodziny Boże Naro­dze­nie to były naj­waż­niej­sze dni w roku. Wie­działa o tym. Zaczerp­nęła powie­trza. Musiała jakoś zare­ago­wać. Kon­fron­ta­cja z prze­szło­ścią była nie­unik­niona.

Czuła to od dłuż­szego czasu. Dłu­żej nie spo­sób było tak żyć. Zarówno ona, jak i jej bra­cia musieli w końcu zosta­wić za sobą dzie­ciń­stwo i zacząć wła­sne życie. Byli już doro­śli.

Nad­szedł moment, w któ­rymś ktoś odważny musiał wyko­nać pierw­szy krok. Powie­dzieć „dość” całej tej sytu­acji. Wyglą­dało na to, że los wska­zał wła­śnie na nią, choć była naj­młod­sza.

– Pla­no­wa­li­śmy wpraw­dzie wyjazd – powie­działa cicho. – Ale chęt­nie zosta­niemy. – Nie mogła się nadzi­wić, że te słowa jed­nak prze­szły jej przez gar­dło.

– Cie­szę się. – Cała syl­wetka Kon­stan­tego potwier­dzała jego słowa. – Nie zamie­rzam wpra­szać się do was na samą kola­cję, domy­ślam się, że woli­cie spę­dzić ją razem, a nie z obcymi w grun­cie rze­czy ludźmi, ale może przyj­dziemy póź­niej.

– Nie – zapro­te­sto­wała. – Spo­tkajmy się przy wigi­lij­nym stole. Przy­go­tuję wszystko tak, jak się to robi u nas. To ide­alny moment, by się poznać.

– O, zga­dza się. – Miała wra­że­nie, że Kon­stanty zaraz kla­śnie w dło­nie z zado­wo­le­nia. – Spo­sób, w jaki spę­dza te wyjąt­kowe dni, wiele mówi o czło­wieku i jego bli­skich. Ja uwiel­biam zimę tylko z powodu świąt. Zaczy­nam się cie­szyć już mie­siąc wcze­śniej. Chciał­bym cię poznać od tej strony bar­dziej domo­wej, rodzin­nej. Czuję, że u was to też nie­sa­mo­wity czas.

Magda zło­żyła dło­nie na kola­nach, by opa­no­wać ich drże­nie. Wró­ciły wspo­mnie­nia dotych­cza­so­wych kola­cji świą­tecz­nych. Zwy­kle spę­dza­nych na jakichś wyspach. Owoce morza, pizza i maka­ron. Sałatki, lody. Żad­nych życzeń, kar­tek, pre­zen­tów, kolęd. A także świą­tecz­nych potraw. Z pew­no­ścią nie o to cho­dziło Kon­stan­temu.

Kom­plet­nie nie znała się na goto­wa­niu. W jej domu nie było tra­dy­cji, bo zabra­kło w nim rodzi­ców. Ale jed­nak trwała przy swoim spon­ta­nicz­nym, sza­leń­czym pomy­śle. Chciała przy­go­to­wać wigi­lię stu­le­cia. Taką, która będzie sym­bo­lem wszyst­kiego, co w pol­skiej tra­dy­cji naj­pięk­niej­sze. Każ­dego dobrego pomy­słu minio­nych poko­leń. Miał to być fun­da­ment, na któ­rym zamie­rzała zbu­do­wać nowe życie, swoje i uko­cha­nych braci. Dzięki magii tej wyjąt­ko­wej nocy odpra­wić czary i na dobre zamknąć prze­szłość.

Wymy­śliła sobie, że jeśli przy­go­tuje w tym domu praw­dziwe święta, obu­dzi go z letargu, w jaki zapadł, a tym samym ura­tuje też braci. Kochała ich naj­bar­dziej na świe­cie. Oba­wiała się nawet, że moc­niej niż Kon­stan­tego, ale o tym nie musiała mu mówić.

A on był w pełni zado­wo­lony. Nawet nie przy­pusz­czał, jak wiele kosz­to­wało ją przy­ję­cie jego zapro­sze­nia. Przez co będzie musiała przejść, by całą sprawę prze­pro­wa­dzić. Na samą myśl o roz­mo­wie z braćmi cier­pła jej skóra. Ale pod­jęła mocne posta­no­wie­nie i zamie­rzała się go trzy­mać. Do świąt zostały pra­wie dwa tygo­dnie. To dość czasu, by się przy­go­to­wać i wszyst­kiego nauczyć.

Wypro­sto­wała plecy i zamru­gała powie­kami, żeby przy­wró­cić światu natu­ralną kolo­ry­stykę. Udało się. Lampy znów roz­bły­sły. Zigno­ro­wała skurcz stra­chu, który ści­snął jej żołą­dek. Rów­nie dobrze prze­cież mógł to być głód.

– Czę­stujmy się – powie­działa. – To wszystko wygląda obłęd­nie.

– Bar­dzo chęt­nie – powie­dział Kon­stanty i zabrał się do jedze­nia.

Nie był świa­domy burzy, jaką wywo­łał swoją pro­po­zy­cją. Cie­szył się na wspólne święta. Choć był dość nowo­cze­sny w wielu spra­wach, lubił swój tra­dy­cyjny dom. Spo­ty­kał się z róż­nymi kobie­tami, ale na żonę upa­trzył sobie taką, która przy­po­mi­nała mu jego matkę. Wyda­wała się ide­alną kan­dy­datką na dobrą, kocha­jącą, ser­deczną panią domu.

Magda, nie­świa­doma, że ktoś tak wła­śnie o niej myśli, prze­łknęła kilka kęsów i zaczęła mieć wąt­pli­wo­ści, czy zwią­zek, który zosta­nie zbu­do­wany na braku zaufa­nia i nie­do­mó­wie­niach, ma jakąś szansę, ale nie była gotowa na pod­ję­cie ryzyka.

Kochała Kon­stan­tego i ponad wszystko na świe­cie chciała być zwy­czaj­nie szczę­śliwa. Odciąć się wresz­cie od trau­ma­tycz­nych wspo­mnień. Nie musiała zaczy­nać nowego związku od opo­wie­ści o tra­gicz­nych wyda­rze­niach z dzie­ciń­stwa. Miała dość cier­pie­nia i cią­gną­cych się za nią wspo­mnień.

Kon­stanty był w jej życiu czymś nowym. Szansą nie tylko na szczę­ście, ale też na nor­malne, spo­kojne życie.

Rozdział 4

Antek obu­dził się następ­nego dnia dopiero póź­nym popo­łu­dniem. Spoj­rzał na tele­fon i w pierw­szym momen­cie pomy­ślał, że wcale nie zasnął. Była godzina sie­dem­na­sta. Wyda­wało mu się, że jest ten sam dzień. Ale data wyraź­nie wska­zy­wała, że minęło wiele czasu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki