Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 348
Data ważności licencji: 5/25/2026
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Redakcja: Beata Kostrzewska
Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Aleksandra Zok-Smoła (Lingventa), Renata Jaśtak
Zdjęcie na okładce
© HadrianKubasiewicz/iStock
Piękno jest wieczne © K.C. Hiddenstorm
Zachar © Kinga Litkowiec
Blueberry, Raspberry i wszystkie inne berry © Magdalena Winnicka
Sue © Anna Wolf
Druga miłość © Edyta Folwarska
Przystanek Zakopane © J.B. Grajda
Miłość © Agata Suchocka
Wigilijna odsiadka © Charlotte Mils
Sprawdź go © Patrycja Strzałkowska
Magenta © Paulina Świst
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2021
ISBN 978-83-287-1874-6
Wydawnictwo Akurat
Wydanie I
Warszawa 2021
Zniszcz wszystko, co kochasz, zanim to zniszczy ciebie.
Zniszcz albo uczyń wiecznym.
Wieczność nie zestarzeje się, nie zrani, nie skłamie.
Wieczność jest stała. Jest na zawsze.
Moja miłość jest wiecznością.
1.
Każdy ma takie miejsce, do którego ucieka, pomyślała Piper, obserwując Jima spod półprzymkniętych powiek. W jego przypadku tym miejscem była sama droga, za kółkiem zawsze był skupiony i spokojny, tak jak teraz, jakby dryfował po krawędzi marzenia. Liczył się pęd, moment ruchu; sam cel był drugorzędny. Jej miejsce natomiast było metafizyczne, kryło się w wyobraźni. Jim smakował wolność, przecinając otwartą przestrzeń, pokonując kolejne kilometry, ona – pisząc scenariusze, przeżywając ze stworzonymi przez siebie postaciami przygody, jakich nie śmiałaby doświadczyć w prawdziwym życiu. Zwykłym, nudnym…
…zależnym życiu.
Przez jej twarz przemknął zbolały grymas. Zależnym? Tak, właśnie tak. Najpierw rodzice, potem facet. Zawsze tak ochoczo oddawała komuś stery, pozwalała sobą kierować. I tak właściwie… w imię czego? Bo łatwiej było realizować czyjeś plany? Bo była aż tak leniwa czy może bała się odpowiedzialności? Bo była ponad trywialne decyzje zwykłych śmiertelników?
Bo dzięki temu nigdy nie musiałam dorosnąć – zrozumiała w końcu.
– O czym myślisz? – zagadnął Jim. Musiał dostrzec coś w jej twarzy.
Wzruszyła ramionami.
– Myślałam nad odcinkiem specjalnym Niezamkniętych spraw. Widzę to jako na wpół oniryczną wycieczkę głównego bohatera przez… hm, przyjmijmy, że… zaświaty w jego głowie. Duchy i tak dalej, no wiesz.
– Duchy – prychnął. Jego ton był pobłażliwy, ale głębiej czaiło się coś, co brzmiało niemal jak pogarda. Z głośników płynął irytujący głos faceta śpiewającego o białych świętach. – Ty i te twoje duchy.
Zacisnęła usta. W mojej głowie jest ich bardzo wiele, mogła powiedzieć, jednak wybrała milczenie. Duchy Tego, Co Mogłoby Się Wydarzyć, Duchy Zaprzepaszczonych Szans… Duchy, duchy, duchy. Czy gdyby mogła podjąć wszystkie decyzje jeszcze raz, postąpiłaby tak samo? Chyba. Prawdopodobnie.
– Czytałam kiedyś, że nie tylko w Halloween granica między światem żywych i umarłych się zaciera – palnęła.
Jim przewrócił oczami.
– Och, proszę.
Przesłoniła usta dłonią i zachichotała. Ludzie z jej rocznika już tyli, łysieli i zakładali rodziny, a ona wciąż pozostawała w krainie fantazji… ale miała ten luksus, że Century Fox za tę fantazję jej płacił, i to całkiem przyzwoite pieniądze. Mogła prowadzić rozmowy o duchach i to było zupełnie w porządku, stało się odpowiednikiem gadki o pierwszych krokach dziecka. Jim również nie był rodzinnym typem – wolał karierę w palestrze niż zmienianie pieluch – więc tworzyli zgodną parę. Owszem, czasem się ścinali, ale nikt nie jest przecież idealny. Może będą tak dryfować w nieskończoność, czemu nie? Jeżeli postanowili żyć po swojemu, to kto im tego zabroni? Inaczej nie znaczy gorzej. Inaczej to po prostu inaczej.
Zmarszczyła nos, śledząc własny tor myślowy – niczym postronny obserwator spoglądający na przemykający obok samochód. To chyba ten czas skłaniał ją do takich refleksji, do melancholijnej frustracji. Koniec roku i Boże Narodzenie. Rok w rok mówiła sobie, że w następne zrobią coś innego niż zawsze… a kilka ostatnich spędzała tak, jak chciał Jim. Znów u jego rodziców w Nashua. No bo dlaczego nie? Indyk jego matki był smaczny, a postawić na swoim mogła przecież następnym razem albo za…
Dzwonek komórki Jima rozłupał inne dźwięki z finezją młota pneumatycznego. Piper gwałtownie podskoczyła w fotelu, zupełnie jakby ktoś oddał strzał obok jej ucha.
Mężczyzna ściszył radio, następnie stuknął w ikonkę zielonej słuchawki telefonu tkwiącego w uchwycie przytwierdzonym do deski rozdzielczej i rzucił:
– Halo?
– Dzień dobry, panie Montgomery – odezwał się ktoś podpisany jako „Stróż”.
– Cześć, Paul. – Twarz Jima była beznamiętna. Może jego myśli dryfowały zupełnie gdzie indziej, a może odgadł, że Stróż telefonuje, żeby złożyć mu bożonarodzeniowe życzenia, i zupełnie go to nie ruszyło. – Co słychać?
– Wie pan… eee… dzwonię w takiej sprawie…
Jim wyprostował się w fotelu.
– Tak?
– Prądu tu u nas nie ma. – „Nie ma” wymówione z akcentem z Maine zabrzmiało jak „ni ma”. – To chciałem powiedzieć, że i u pana może nie być. A mam zgłaszać takie rzeczy.
– Tak, tak, Paul. Dzięki. – Jim rzucił Piper przelotne spojrzenie i ponownie wbił wzrok w drogę. – To wszystko?
Mężczyzna po drugiej stronie aparatu odchrząknął.
– No i ten, wesołych świąt, nie?
– Wzajemnie, Paul. – Jim przygryzł wargę, zastanawiając się nad czymś. – Może nawet będziemy mieli okazję się spotkać.
Piper uniosła brwi i spojrzała na niego. W odpowiedzi puścił jej oko, a następnie pożegnał się ze Stróżem. Płynąca z radia muzyka znów stała się głośniejsza i dziewczyna rozpoznała pierwsze takty Highway to Hell AC/DC. Niecodzienny wybór o tej porze roku. DJ musiał skrycie nienawidzić świąt.
– Pojedziemy tam? – zdziwiła się. – Do twojego letniego domu? Teraz?
– Tylko na chwilę – powiedział z jakąś niedorzeczną lekkością, zupełnie jakby mieli kupić paczkę papierosów na pierwszym zjeździe z autostrady, a nie nadłożyć prawie dwieście pięćdziesiąt kilometrów. – Sama słyszałaś, że nie ma prądu.
– Aha. – Piper skrzyżowała ręce na piersiach. W sumie, co ją to bolało? Nie jej rodzice, nie jej dom, nie jej decyzja. – Jak wolisz.
– Coś nie gra, ślicznotko? – Na twarzy Jima odmalowała się troska.
Potrząsnęła głową. Kasztanowe włosy połaskotały ją w policzki.
– Wszystko w porządku.
Położył dłoń na jej kolanie i lekko ścisnął.
– Kocham cię, wiesz o tym, prawda? – Właśnie mijali zjazd, gdzie powinni skręcić, jeśli chcieli dotrzeć do rodzinnego domu Jima.
Uśmiechnęła się.
– Wiem. Ja też cię kocham.
Jeszcze chwilę trzymał rękę na jej nodze, następnie sięgnął po telefon i wybrał numer matki. Odebrała po drugim sygnale.
– Jimmy? – zaświergotała. – Mam nadzieję, że już jedziecie.
Wzrok mężczyzny był odległy, tęczówki przybrały barwę lodu.
– Będziemy trochę później, mamo.
– Ale…
– Nagła sprawa, przepraszam – wszedł jej w słowo. – Obiecuję, że nie zejdzie nam z tym długo.
– Wiesz, że ojciec nie lubi…
– Ty nie lubisz, mamo – przerwał jej po raz kolejny. – O nic się nie martw, niedługo się zobaczymy – dodał i zakończył połączenie.
Piper poczuła, że musi zrobić coś z rękami. Wyciągnęła z kieszeni komórkę i zaczęła sprawdzać, co nowego słychać w owładniętym świąteczną gorączką świecie. Zupełnie nic. Ludzie wciąż myśleli, że pieniędzmi mogli wynagrodzić największe podłości wyrządzone bliźnim. Straszne było to, że po części mieli rację. Od wieków lubiliśmy się sprzedawać, tylko waluta się zmieniała. Zdegustowana schowała telefon z powrotem.
– Ładne będą święta w tym roku – zauważył Jim, dłonią kiwając w stronę pobocza.
Piper odwróciła głowę i spojrzała na przemykające w oddali sosny; biel pyszniła się na nich niczym wata cukrowa. Silnik toyoty mruczał sennie, a ona zauważyła jeszcze coś: płatki śniegu wirowały za szybami coraz gęściej i gęściej. Jeśli tak dalej pójdzie, w drodze do domku Jima będą przebijać się przez śnieżycę.
– Naprawdę musimy tam jechać? – zapytała.
– Mówiłem, że tylko na chwilę – odparł, dociskając gaz. – To będzie fajna przejażdżka, zobaczysz.
Chyba właśnie dlatego wybrał ten cholerny dom, pomyślała. Bo znajdował się odpowiednio daleko, co wydłużało moment pędu, pozwalało pozostawać w ruchu odpowiednio długo. Sam budynek był sprawą drugorzędną.
O jakże się pomyliła.
2.
Piper oderwała wzrok od wirujących za szybami płatków śniegu i spojrzała na Jima. Pruł przed siebie z jednostajną prędkością, nieco zbyt dużą jak na taką pogodę, ale nie skomentowała tego. Przemknęło jej przez myśl, nie pierwszy zresztą raz, że pędzi tak, jak gdyby pchał go podświadomy impuls, każący szukać dawnej dziewczyny, tej, która zaginęła. Za tą myślą przyszła następna: może dlatego jest pracoholikiem, może w głębi ducha obawia się, że jeśli założy rodzinę, ona pewnego dnia zniknie niczym jego miłość sprzed lat?
Piper przeszorowała rękami po przedramionach, na które próbowała wystąpić gęsia skórka. Jeden z odcinków Niezamkniętych spraw traktował o zaginięciu, to była naprawdę ciężka rzecz. A finał, no cóż… W zasadzie żadnej z postaci nie można było uznać za wygraną. Czasem Piper zastanawiała się, co by zrobiła, gdyby pewnego dnia na progu ich domu stanęła Julia Cash i powiedziała: „Hej, Jim, wróciłam do ciebie”. A co zrobiłby sam Jim?
– Niedługo będziemy na miejscu – obwieścił mężczyzna, biorąc łagodny zakręt.
Piper gwałtownie się obróciła. Prawdopodobnie widziała niedźwiedzia. Wielki kudłaty zad zniknął za kurtyną bieli zbyt szybko, by jednak mogła mieć pewność.
– Super – mruknęła.
– Przestaniesz się dąsać, gdy zobaczysz swój prezent. – Jim uśmiechnął się krzywo.
Uniosła brew.
– A co? Masz go w tym letnim domku?
Potrząsnął głową.
– Nie, nie tam. A dom jest całoroczny – sprostował.
– Aha.
Drgnęła, gdy radio zaczęło szwankować. Wiedziała, że to przez pogodę oraz fakt, że byli już na głębokim zadupiu w Maine. Już dawno temu zjechali z autostrady i telepali się teraz drogą dojazdową. Jedyni ludzie w promieniu wielu kilometrów. Prawdziwy cud, że cokolwiek jeszcze tu odbierało. Jednak to, co się działo… nie było normalne. Dwie piosenki nakładały się na siebie, pomiędzy dźwiękami przebijały trzaski zakłóceń, a całość brzmiała jak ten nawiedzony moment w kawałku Storm Corrosion. Dla wyobraźni Piper było to jak zapałka rzucona w kałużę benzyny.
Dlatego wychyliła się i skręciła gałkę głośności do zera. Mimo to gdzieś na granicy słyszalności… miała wrażenie, że coś szepcze. Że szepcze do niej.
W cichą noc…
Piękno jest wieczne.
– No i proszę bardzo, dojechaliśmy na miejsce, ślicznotko – powiedział Jim, zatrzymując toyotę przed długim podjazdem zagrodzonym ośnieżonym łańcuchem.
– Światła nad wejściem się palą – zauważyła, mrużąc oczy. – Dziwne, bo ten gość mówił, że nie ma prądu.
– Najwyraźniej już jest. I spowodował coś w rodzaju spięcia, bo nie zostawiałem zapalonych. Dobrze, że postanowiliśmy tu zajrzeć.
„Postanowiliśmy”, pewnie.
Wykrzesała z siebie nikły uśmiech.
– A może to duchy? – podsunęła.
Jim spojrzał na nią ostro. Jego dłoń zacisnęła się na klamce.
– A może jednak spięcie – zaoponował. – Albo Paul, kiedy naprawiał balustradę, zostawił włączone światła. Ludziom czasem się to zdarza.
Patrzyła, jak Jim wysiada z auta, stawia kołnierz płaszcza, idzie do łańcucha i otwiera kłódkę jednym z wyciągniętych z kieszeni kluczy. Płatki śniegu na jego włosach błyszczały jak brylanty.
Wrócił truchtem, otrzepał się, zatrzasnął drzwi i poprowadził toyotę w kierunku domu. Był to dwupiętrowy budynek, z wyglądu dość posępny, chyba przez fakt, że zbudowano go z ciemnego drewna, a także dlatego, że był lekko pochylony, jak gdyby chciał zwalić się na podjazd, objąć go swoim cieniem, pochłonąć. Dookoła rosły wysokie drzewa, przez co nawet w słoneczne dni panował tu półmrok. A co dopiero teraz, gdy niebo zaczynało przybierać barwę stalowego fioletu… Środek natomiast sprawiał całkiem przytulne wrażenie, ale Piper nie pamiętała wnętrza zbyt dokładnie, dotychczas była tu tylko raz.
Jim zaparkował przed wejściem i zgasił silnik.
– Wejdziesz ze mną? – zapytał.
Powoli pokręciła głową.
– Zrób, co masz do zrobienia, ja pójdę na spacer. Muszę rozprostować nogi.
– Tylko nie odchodź daleko. Ściemnia się, nie chcę, żebyś się zgubiła.
– Spokojnie. Jestem dużą dziewczynką.
Słyszała, jak stąpa po drewnianych stopniach, jak klucze brzęczą w jego dłoni, gdy próbuje wybrać jeden właściwy. Jak następnie otwiera drzwi wejściowe, które lekko skrzypią, niczym śnieg pod podeszwami jej butów. W tle znów dął wiatr, co w cieniu tego posępnego domu brzmiało niczym dźwięk pochodzący prosto z przedsionka piekła. Z nieba sypały się wirujące, puszyste drobinki.
Piper przystanęła na moment, bezwiednie wstrzymując oddech. Czego właściwie się spodziewała? Że seryjny morderca skoczy na Jima i powali go jednym ciosem siekiery? Zmarszczyła nos. Strasznie to oklepane, Fox z pewnością nie kupiłby scenariusza opartego na takiej kliszy. Chociaż z drugiej strony, gdyby pomysł odpowiednio podrasować…
Ciaśniej otuliła się kurtką i wznowiła marsz. Skręciła za róg, odbiła w lewo, na polanę i skierowała się dalej, ku wznoszącym się ku niebu drzewom. Wyrastające gdzieniegdzie karłowate krzewy wyglądały teraz jak małe bałwany; brakowało im tylko marchewek w charakterze nosów. Zrobiła kolejny krok, jeszcze jeden… Dopiero po chwili zauważyła, że idzie obok śladów czyichś stóp.
Bosych stóp.
Ściągnęła brwi i przyjrzała się im dokładniej, opierając dłonie nad kolanami. Kto, do diabła, tędy szedł i dlaczego nie miał butów?
W cichą noc…
Wiatr zadął głośniej, a jego szum w tej ciszy brzmiał niemal jak słowa. Piper obróciła się, sprawdzając, czy to aby Jim jej nie woła, ale nie. Była tu sama.
Piękno jest wieczne.
Opuściła wzrok i ponownie spojrzała na ślady. Ciągnęły się aż na skraj pokrytej białym puchem polany i niknęły wśród najbliższych drzew. A potem co… zmieniały się w ślady łap wilka? Nonsens, pomyślała Piper, kręcąc głową.
Należały do kobiety, oceniła, porównując ich rozmiar z własnymi stopami. Albo do młodego chłopaka. Ale intuicja podpowiadała jej, że to raczej była…
Gdzieś blisko gałąź złamała się z trzaskiem. Piper gwałtownie poderwała głowę, nagle pewna, że zobaczy niedźwiedzia, może nawet tego samego, którego chyba dostrzegła kilkanaście kilometrów dalej. Zamiast tego ujrzała blondynkę. Kobieta stała zbyt daleko, by dokładnie jej się przyjrzeć, bo niemal na środku polany – w dodatku przesłaniała ją wirująca firana prószącego śniegu – ale miała w sobie coś znajomego, znajomego w ciężki, męczący sposób. I… była naga.
– Hej! – Piper osłoniła usta dłońmi, by jej krzyk zabrzmiał donośniej. – Wszystko w porządku?
Ich spojrzenia się skrzyżowały. Kobieta pokręciła głową, jak gdyby chciała powiedzieć „nie”, po czym odwróciła się i ruszyła w stronę drzew.
– Halo? Proszę pani? – zawołała za nią Piper, jednak nieznajoma się nie zatrzymała.
Piper obejrzała się na dom, po czym ruszyła za nią. Pewnie jest w szoku, przebiegło jej przez myśl. Ktoś ją zaatakował, może nawet zgwałcił, i teraz nie wie, co się dzieje, co robi ani gdzie się znajduje. Trzeba jej pomóc. Trzeba jej pomóc, zanim umrze z wyziębienia.
– Stój! – krzyknęła, przyspieszając kroku. Jej nogi młóciły śnieg, wzbijając w powietrze iskrzące się pióropusze. Wiatr zawodził przeciągle, niemal oskarżycielsko.
Nieoczekiwanie czubkiem buta zaczepiła o korzeń czy kamień ukryty pod śniegiem, straciła równowagę i runęła na twarz. W ostatniej chwili wyciągnęła przed siebie ręce, by zamortyzować upadek. Trochę śniegu dostało się do jej otwartych ust. Rozpuścił się na języku, spłynął do gardła. Miał smak wody z lodowca.
Tak tu… zimno…
Zimno mi…
Poczuła czyjś dotyk na karku i gwałtownie przekręciła się na plecy. Nic, nikogo. Chwilę zajęło jej zrozumienie, że to tylko śnieg wleciał jej za kołnierz. Teraz, w przygasającym świetle dnia, wydawał się niebieski.
Podparła się na rękach i klęknęła. Serce waliło w piersi z siłą młota, gdzieś dalej słyszała skrzypienie. Rozejrzała się, szukając blondynki, ale jej nie dostrzegła.
– Piper?! – Dobiegł ją głos Jima. – Jezu, co ty tam robisz?!
Powiodła wzrokiem w jego kierunku. Mężczyzna biegł ku niej, łopocząc połami rozpiętego płaszcza.
– Wszystko w porządku? – zapytał, kucając obok.
– Tak – odparła, bezmyślnie rozglądając się dookoła. – Próbowałam… Była tu kobieta. Chyba coś jej się stało.
Zmarszczył brwi.
– Kobieta?
– Tak. Nie miała na sobie ubrania. – Umilkła, orientując się, że to, co mówi, ociera się niebezpiecznie o pieprzenie wariata.
– Może zobaczyłaś jakieś zwierzę? – podsunął bez większego przekonania. Patrzył na nią jakoś tak… szczególnie. Jego oczy były zimne.
Wzruszyła ramionami.
– Może.
Jim ujął jej dłoń i pomógł wstać. Jego wzrok zaczął badać śnieg, głowa poruszała się w tę i we w tę. Piper również spojrzała. W dogasającym świetle widziała dość, nie było mowy o pomyłce.
Oprócz śladów stóp Jima nie było innych.
Tylko jej własne.
3.
Nerwowo skubała zębami kciuk, podczas gdy Jim bezskutecznie starał się uruchomić toyotę. Rozrusznik rzęził, charczał, znów rzęził, ale silnik uparcie nie chciał zaskoczyć. Wypluł jeszcze chmurę czarnych spalin, wydał z siebie dwa astmatyczne kaszlnięcia i to w zasadzie było tyle.
– Kurwa! – syknął Jim i spróbował znowu. Niebo przybrało już barwę aksamitnego granatu. Noc była…
…cicha i piękna.
Coś – jakiś ptak – zahuczało w górze, wiatr szeptał w koronach drzew. Odległe światło gwiazd odbijało się w śniegu, zmieniając go w dywan utkany z diamentów. Było tu pięknie, malowniczo, za weekend spędzony w takiej okolicy niektórzy byli skłonni słono zapłacić. A mimo to ten dom… Emanowało z niego coś… coś takiego…
To tylko twoja wyobraźnia, powiedziała sobie Piper, tylko twoja przeklęta wyobraźnia. Najpierw ta wyimaginowana goła kobieta, a teraz to. Odpuść, włóż to do Myślowej Kartoteki Pomysłów i przedstaw zespołowi jako jeden z rokujących konceptów na odcinek któregoś z seriali.
Słysząc astmatyczne rzężenie rozrusznika, jednak wcale nie odpuściła. Przeciwnie, wręcz poczuła, jak coś w niej skuwa się lodem.
– Kurwa! – powtórzył Jim, tym razem ostrzej, głośniej. – Kurwa, kurwa mać!
Piper zmusiła się do spokoju.
– Jim, co…
– Zalałem świece! – Uderzył rękoma w kierownicę. – Zalałem jebane świece!
Wolałaby udawać, że nie wie, co to oznacza. Niestety wiedziała. Zerknęła na mroczną sylwetkę domu i poczuła wzbierający w piersi krzyk. Nie chciała spędzić tu nocy. Ani trochę nie chciała. Problem w tym, że w życiu rzadko dostajemy to, czego sobie życzymy, a jeszcze rzadziej to, na co zasługujemy.
– Więc… chcesz powiedzieć, że…? – Nie potrafiła na głos wydusić tego, co sądziła, że lada moment padnie z ust Jima.
– Poczekaj chwilę. – W jego głosie pojawiła się nikła nadzieja. – Może uda mi się coś wykombinować.
Piper z meandrów umysłu przywołała szczątkową wiedzę o motoryzacji.
– Wykręcisz i wytrzesz świece? – zapytała. – To masz zamiar zrobić?
Kiwnął głową.
– Właśnie.
Oby pomogło, powtarzała w duchu, obserwując, jak mężczyzna metodycznie przystępuje do pracy. Proszę, oby to coś pomogło.
Niestety.
Nie pomogło.
– Kurwa jego zajebana mać! – wykrzyknął Jim. Był o krok od furii, kiedy rozrusznik znów astmatycznie zarzęził. – Kurwa! W dupę!
– Nie… – Piper odchrząknęła i przełknęła ślinę. – Nie da się zrobić nic więcej?
Odwrócił się i łypnął na nią.
– Nie. No, kurwa, nie! Świece są spierdolone. Na amen.
Do tego akurat nie przyłożyłam ręki, błysnęło jej w głowie, ale zachowała tę uwagę dla siebie. Przerzucanie się oskarżeniami, co kto zrobił i dlaczego, było ostatnim, czego teraz potrzebowali. W ich obecnym stanie doprowadziłoby do katastrofy.
– Zadzwońmy po pomoc drogową – zasugerowała.
Jim parsknął.
– Myślisz, że przyjadą? Tutaj? Teraz?
– Ale byłoby dobrze dać komukolwiek znać, gdzie jesteśmy – burknęła, wyciągając iPhone’a z kieszeni. Odblokowała go i przez chwilę w milczeniu patrzyła na dwa słowa wypisane u góry ekranu. Dopiero po chwili w pełni pojęła grozę sytuacji.
BRAK SIECI.
Wyłączyła komórkę i znowu włączyła, mimo świadomości, że to i tak nic nie da. Ale przynajmniej starała się coś zrobić. Coś. Cokolwiek. Oczywiście efekt był taki, jakiego się spodziewała.
– Szlag! – Cisnęła iPhone’a na deskę rozdzielczą.
Jim spojrzał na nią z roztargnieniem.
– Co?
Wyciągnęła rękę.
– Daj mi swój telefon.
Sięgnął do kieszeni płaszcza i podał aparat. Nie zdziwiła się, gdy znów zobaczyła ten sam komunikat. BRAK SIECI. A więc to tak się czuli ci wszyscy biedni ludzie w horrorach. Strach mieszał się z histerycznym, nerwowym rozbawieniem i bezsilną wściekłością.
Jim rzucił okiem na ekran, po czym przejechał rękoma po twarzy w zdradzającym zmęczenie geście.
– Cholera jasna. – Zabrzmiało to jak pełne rezygnacji westchnienie. – To pewnie przez pogodę. – Dłuższą chwilę spoglądał na śnieżną pustkę za przednią szybą, po czym wykrzyknął: – Kurwa mać!
– To może przejdźmy się do tego twojego Stróża? – podsunęła Piper. Jej ręka spoczęła na klamce. Otworzyła drzwi, wysunęła na zewnątrz jedną nogę i zaczęła wysiadać, ale wtedy Jim ryknął:
– Zwariowałaś?! To prawie dwadzieścia kilometrów stąd. Chcesz iść taki kawał drogi? W nocy? Przez las?
Wciągnęła nogę z powrotem do auta, zatrzasnęła drzwi. Zabrała rękę z klamki, przytknęła ją do ust i znów zaczęła nerwowo skubać paznokieć kciuka. Sytuacja zaczynała w nieprzyjemny sposób przypominać jeden film.
– A nie ma kogoś bliżej?
Jim zaprzeczył ruchem głowy.
– Paul jest najbliżej.
Piper zrobiła głęboki wdech i wolno wypuściła powietrze. Wszystko przez ciebie, Jim, pomyślała. To wszystko twoja wina. Twoja chorobliwa predylekcja do posiadania nieruchomości na głębokim zadupiu pośrodku niczego jest powodem tej sytuacji, to twój niezrozumiały kaprys nas tu przywiódł. A teraz proszę, nie możemy się stąd, kurwa, wydostać. Spędzimy noc w tym Domu Usherów i to będzie nasza piękna gwiazdka.
– Zajebiście – wycedziła przez zęby.
W aucie zaległa ciężka, przesycona pretensjami cisza. Piper widziała swój oddech, maleńki obłoczek pary. Wypadałoby się stąd ruszyć, a jeśli nie, to chociaż włączyć ogrzewanie. Temperatura, spłoszona nadciągającą ciemnością, wciąż spadała.
– Ślicznotko – Jim delikatnie ujął ją za ramię – przepraszam, że tak wyszło.
– Nie, czemu? – Głos Piper stał się odrobinę piskliwy. – Spędzimy święta w wyjątkowy sposób, inaczej niż zazwyczaj. Będzie super.
Popatrzył na nią niepewnie. Jego dłoń powędrowała do tkwiącego w stacyjce kluczyka i zaraz się cofnęła.
– Wiesz… – zaczął. – Naprawdę może być fajnie. Ty, ja, kominek i żarcie z puszki. – Puścił jej oko. – Wchodzisz w to?
Wydęła dolną wargę.
– No dobra – zgodziła się z ociąganiem.
Jim przygarnął ją do siebie i pocałował w skroń.
– Dziękuję – powiedział. Następnie ściszonym głosem dodał: – Jesteś wszystkim, na co nie zasługuję.
Piper przesunęła palcem po jego policzku.
– Żebyś wiedział. A teraz chodźmy stąd, jest zimno.
W domu z początku też było chłodno, ale kiedy kominek zapłonął, zrobiło się przytulnie. I nawet… romantycznie. Choć z niechęcią, Piper jednak musiała to przyznać. Rozsiadła się na podłodze i rozejrzała po wnętrzu pełnym tańczących w rytm ognia cieni. Pachniało tu drewnem i kurzem, co przywodziło na myśl wakacje u babci. Na ścianie naprzeciwko kominka wisiał obraz przedstawiający żaglówkę na jeziorze, na stole znajdowała się misa z plastikowymi owocami. Trzask płomieni mieszał się z huczącym za oknami wiatrem. To było dobre, przytulne miejsce. A mimo to gdzieś pod tym wszystkim…
…jest mi tak zimno.
Wyobraźnia, powiedziała sobie Piper, to tylko moja wyobraźnia. Zerknęła w stronę okna, jak gdyby podświadomie spodziewała się, że wyimaginowana naga kobieta będzie tam stała – na zewnątrz, brodząc po kostki w śniegu i przypatrując się jej przez szybę. A może to faktycznie była sarna albo coś takiego?
Jim wrócił z kuchni, pogwizdując pod nosem. Cichą noc, jeśli słuch Piper nie zawodził.
– Proszę. – Podał jej kieliszek napełniony czerwonym winem. Drugi trzymał w lewej ręce. – Twoje zdrowie.
Piper wzięła wino, stuknęli się szkłem i wtedy powtórzyła:
– Zdrowie.
– Widzisz? – Posłał jej olśniewający uśmiech i usiadł obok. – Mówiłem, że będzie fajnie.
– Jeszcze mi powiedz, że to zaplanowałeś. – Przystawiła kieliszek do ust i na raz wychyliła jego zawartość.
Jim się zaśmiał, kręcąc przy tym głową.
– Nie. Moja niespodzianka byłaby z pewnością bardziej… zabójcza.
– Nie strasz. – Piper trąciła go palcem w ramię. – Siedzimy na odludziu, to wystarczy, żeby mój umysł produkował krwawe scenariusze.
– No i? – Udał zdziwienie. – Myślałem, że to lubisz.
Obserwowała, jak dorzuca drwa do ognia, i nagle zalała ją fala miłości do tego mężczyzny. Uleciały gdzieś złość i strach, pozostawiając to jedno czyste uczucie. Kochała go. Szczerze i prawdziwie kochała. Było jej przy nim dobrze, wiedziała, że nie musi się niczego bać. Lubiła patrzeć, jak wykonuje prozaiczne czynności, jak porusza się przy tym z niewymuszoną gracją. Był sumą jej wyborów, człowiekiem, któremu bez wahania powierzyłaby życie, kimś, z kim chciała to życie spędzić.
A teraz dostali szansę, żeby spędzić trochę czasu we dwoje, naprawdę we dwoje. Bez dzwoniących telefonów, wylewnych krewnych, zgiełku technologii, szumu społeczeństwa. Zamiast urządzać przedstawienie i odstawiać obłąkaną, powinna się z tego cieszyć. Nie było zjaw błąkających się po śniegu, był za to facet, którego kochała, i rozkosznie trzaskający ogień. Co więc się nie zgadzało?
Ta kobieta. Naga kobieta.
Tak tutaj zimno…
To nie było przywidzenie.
– Jesteś głodna? – zapytał Jim.
Piper z wahaniem pokręciła ręką.
– Trochę.
– To całkiem jak ja. – Podniósł się z podłogi. – Nie sądzę, że w spiżarni jest wielki wybór, ale postaram się coś znaleźć.
– Pomogę ci – zaoferowała. Odstawiła kieliszek i zaczęła wstawać.
Spojrzał na nią i uśmiechnął się pobłażliwie.
– Naprawdę chce ci się iść czy proponujesz z grzeczności?
Odwzajemniła uśmiech i z wahaniem wyznała:
– No… właściwie to… Chyba nic się nie stanie, jeśli tu poczekam.
Kiwnął głową.
– Tak właśnie myślałem.
Piper sięgnęła po kieliszek i zaraz znów cofnęła rękę. Nie chciało jej się nigdzie ruszać, ale i nie miała ochoty zostać tu samej.
– Wiesz, ale skoro już wstałam…
– Nie – przerwał jej Jim. – Nie trzeba, naprawdę. Zaczekaj tu. Sam pójdę.
Otworzyła usta, lecz nie znalazła żadnych sensownych słów, które mogłaby wypowiedzieć. Czasem milczenie jest złotem i takie tam. Odprowadziła mężczyznę spojrzeniem i dolała sobie wina. Wiatr za oknem zadął donośnie; zabrzmiało to prawie jak słowo „piękno”. Wzdrygnęła się.
W cichą noc…
Jim wrócił kilka minut później z puszką zupy Campbell i naręczem przekąsek. Jego oczy błyszczały w świetle lamp. Oczy, w których się zakochała.
– Niezbyt to zdrowe – wskazał brodą na paczkę slim jimów – ale dzisiaj to chyba nie ma znaczenia.
Piper wyrwała mu opakowanie z ręki.
– Nie, dziś nie – zgodziła się. – Dziś jest… nasz specjalny wieczór.
Sugestywnie poruszył brwiami.
– Tak mówisz?
– Mhm.
Zjedli podgrzaną na kuchence zupę, przegryzając ją mięsnymi pałeczkami. Na deser były krakersy z masłem orzechowym.
– Najlepsza kolacja, jaką jadłam – pochwaliła Piper z ustami pełnymi okruchów.
Jim wpatrywał się w nią z czymś w rodzaju natchnionej rewerencji; tak w każdym razie to odbierała.
– Może to dobrze, że samochód nie zapalił? – zastanowił się.
Uniosła brwi.
– Proszę?
Przysunął się i zaczął gładzić ją po karku.
– Inaczej umknęłaby nam taka okazja…
Piper przymknęła powieki, delektując się dotykiem. Palce Jima leniwie przesuwały się po jej szyi, potem dekolcie; pieściły piersi, bawiły się sutkami, które momentalnie stwardniały.
– Jesteś taka piękna – szepnął, muskając wargami jej ucho.
Wydała z siebie ciche westchnienie. Pożądanie narastało w niej, powoli przejmowało kontrolę nad ciałem. Poczuła znajome ciepło, łaskotanie mające swoje źródło w dole brzucha.
– Wiesz, co teraz zrobię? – Dłoń Jima wślizgnęła się pod ubranie i pogładziła nagą skórę.
– Tak…
– Chcesz tego, prawda?
– Tak – powtórzyła, czując, że robi się wilgotna.
Drugą ręką chwycił ją za szyję i odchylił jej głowę. Zbliżył twarz i wtedy dostrzegła jego dzikie, zwierzęce pragnienie. Dotknął ustami jej warg, rozchylił je językiem i wsunął go do środka. Przejechał nim po jej zębach, następnie skupił się na pieszczeniu języka. Piper odwzajemniała pieszczotę, a dłoń Jima tymczasem rozpinała jej spodnie i wślizgiwała się pod materiał majtek.
– Jesteś mokra – wymruczał w jej usta.
Potarł łechtaczkę, na co dziewczyna odpowiedziała jękiem. Kiedy wsunął w nią dwa palce, wypchnęła biodra do przodu.
– Lubisz to, prawda? – zapytał, posuwając ją coraz szybciej. – Lubisz, kiedy pieprzę cię w ten sposób?
– Tak – wydyszała. Oddychała coraz gwałtowniej, serce galopowało w piersi.
Jim przygryzł jej dolną wargę, potem przesunął językiem po szyi. Ruchy palców stawały się coraz szybsze, coraz mocniejsze. Piper zbliżała się do granicy, którą przekroczyła, gdy jeden z nich ponownie nacisnął na łechtaczkę. Orgazm spłynął bielą porażonych nerwów, zabierając umysł daleko. Wygięła plecy w łuk, odrzuciła w tył głowę i wydała z siebie głośny krzyk. Mimo to Jim pieścił ją jeszcze przez chwilę.
– Przekonaj się, jak smakujesz, ślicznotko – powiedział, wsuwając dwa palce w jej usta.
Oblizała je, patrząc mu prosto w oczy.
– Podobało ci się? – chciał wiedzieć.
– Mhm.
– Ale to dopiero początek. Wiesz o tym?
Potwierdziła, a mieszkające w niej nienasycone zwierzę wychynęło ze swojej kryjówki. Chciała więcej, dużo więcej. Przy tym mężczyźnie noc mogła nie mieć końca. Tak jak i jej rozkosz.
– Teraz cię rozbiorę. – Jim złapał ją w talii i wciągnął na swoje kolana. Wyczuła jego erekcję. – A potem zerżnę.
Ściągnął z Piper ubranie i pozbył się swojego. Potem posadził nagą na kanapie i przez chwilę przyglądał się jej z namaszczeniem. Przesunął palcami po delikatnej łydce, udzie, podrażnił wejście i znów się wycofał.
– Jesteś po prostu idealna – wyznał zachrypniętym od podniecenia głosem. – Doskonała.
Ujął w dłonie jej piersi. Pochylił się i possał sutek lewej, drugi podrażnił ręką. Piper wplotła mu palce we włosy. Jej cipka pulsowała, domagała się dalszych pieszczot. Jim przygryzł sutek, tym samym zadając bolesną rozkosz. Pieścił jej skórę centymetr po centymetrze, nie spieszył się, celebrował każdą sekundę… i nagle szarpnął tak, że Piper znalazła się na plecach, a on na niej. Krzyknęła z zaskoczenia, bo miała wrażenie, że zamiast krwi w jej żyłach płynie ogień.
Jim wszedł w nią mocno, do samego końca. Chwycił ją za gardło i złączył swoje usta z jej wargami. Całował ją namiętnie, agresywnie, tak samo, jak się z nią kochał. Czuła ruchy penisa, to, jak rozkosznie ją wypełniał. Jęczała i jęk zaraz zmienił się w krzyk. Mężczyzna lizał ją i podgryzał. Był dla Piper uosobieniem namiętności, wszystkim, co tak ją kręciło.
Doszła z krzykiem, szorując paznokciami po jego plecach. Cipka pulsowała i zaciskała się na penisie, przez co Jim skończył chwilę później. Na jego czole perliły się krople potu, oczy zaś błyszczały w najwyższym podnieceniu.
– Wow – skwitowała, gdy mężczyzna opadł na kanapę.
Odgarnął jej włosy z policzka.
– Moja piękna dziewczyna jest zadowolona?
Uśmiechnęła się.
– Jeszcze jak.
Przez jakiś czas jeszcze leżeli, wsłuchując się w trzask ognia w kominku. Nic nie mówili, nie musieli. Delektowali się ulotnym pięknem chwili i to było dobre, stanowiło o ich miłości. Piper przesuwała palcem po ramieniu Jima. Blask płomieni kładł się na jego skórze, zdobił ją tańczącymi wzorami.
– A teraz co? – zapytała sennie.
Objął ją ciaśniej, zupełnie jakby chciał ukryć przed całym światem.
– Teraz zaprowadzę cię do łóżka, ślicznotko.
4.
Zbudził ją chłód. Był lepki, namacalny, skraplał powietrze, przywierał do skóry. Piper przekręciła głowę i spojrzała na śpiącego obok Jima. Miał spokojną, rozmarzoną twarz. Śnił o czymś przyjemnym. W krainie, w której się znajdował, nie było zimna. Zazdrościła mu tego.
Tak tu… zimno.
Zimno mi…
Wsparła się na łokciu i zerknęła na ekran bezużytecznego telefonu. Zegar wskazywał godzinę trzecią zero trzy. Skrzywiła się. Może to przez opowiadanie, które kiedyś czytała, a może przez słowa Francisa Scotta Fitzgeralda, że w prawdziwą ciemną noc duszy zawsze jest trzecia nad ranem, dzień w dzień, sama nie wiedziała, jednak ta pora wzbudzała w niej swego rodzaju pierwotny niepokój.
Gorsze było tylko to cholerne zimno.
Piper spuściła stopy na podłogę i ostrożnie wstała. Obróciła się. Jim nawet nie drgnął, nie zbudziła go. To chyba lepiej. Rozpali ogień, rozejrzy się tu trochę. To będzie jak wycieczka ze snu. Kto wie, czy nie posłuży jako inspiracja podczas tworzenia scenariusza? Może zaproponuje Fox coś nowego, na przykład miniserię o lasce uwięzionej w górskim domku?
Włożyła koszulę Jima, która sięgała jej niemal do kolan. Skorzystała z toalety, następnie zeszła po schodach, starając się robić możliwie najmniej hałasu. Nie była do końca rozbudzona, przez co wrażenie, że dryfuje przez senne marzenie, tylko się pogłębiało. Zapachy obcego miejsca również nie pomagały umysłowi się zakotwiczyć, złapać oparcie w rzeczywistości.
Podeszła do kominka, w którym niemrawo dopalały się ostatnie drwa. Chwyciła pogrzebacz, szturchnęła je, by rozniecić żar, po czym dołożyła nowe polano. Ogień na moment jakby się nim zadławił, ale zaraz płomienie zaczęły lizać drewno, aż w końcu objęły je całe. Piper przyglądała się temu, wyciągając dłonie w stronę bijącego od kominka ciepła. Nawet nie zauważyła, że przyszła tutaj boso, zupełnie jak…
Stuk, stuk, stuk.
Obróciła się w kierunku dźwięku. Zdawał się dobiegać z zewnątrz… i faktycznie. Za oknem coś się poruszyło. Przełknęła ślinę i mocniej zacisnęła palce na pogrzebaczu.
– Idź sobie – szepnęła. – Kimkolwiek lub czymkolwiek jesteś, idź.
Stukanie się powtórzyło, tylko że teraz bardziej przypominało chrobot. Jakby ktoś przesuwał paznokciami po szybie.
Chriiip, chriiip, chriiip.
To prawie jak scena z opowiadania Małpia łapka Jacobsa, pomyślała Piper i poczuła wzbierający w piersi histeryczny chichot. Ale wiedziała, że gdyby wydostał się na zewnątrz, nie zabrzmiałby jak chichot. Raczej jak wrzask.
Klamka w drzwiach zaczęła się trząść, zupełnie jakby ktoś po drugiej stronie za nią szarpał. Piper rzuciła tam paniczne spojrzenie, po czym ruszyła w kierunku schodów. Miała wrażenie, że porusza się wolno, koszmarnie wolno, niczym osoba brodząca po pas w wodzie. Kiedy zrobiła dwa, może trzy kroki, drzwi otworzyły się z rozmachem, wpuszczając do środka zimno oraz wirujące płatki śniegu. Na progu – niewyraźny kształt pośród śnieżycy – stała jakaś postać.
Świat zakołysał się w posadach. Piper krzyknęła i runęła na kolana. Pogrzebacz, który miała w dłoni, poparzył ją, po czym złamał się jak wiązka chrustu. Zerknęła na niego, nic nie pojmując, i przekonała się, że pokrywa go szron. Pękł od zimna, zupełnie jakby potraktowano go ciekłym azotem.
– Co jest, kurwa? – wymamrotała, w bezmyślnym zdumieniu patrząc na metalowe szczątki.
– Cicha noc, piękna noc – zanuciła postać, idąc w jej stronę. – Pokój niesie, koniec trosk. Cud się dzieje nad cudami. Czas nie zadrwi z nas. Miłość wieczna jest. Piękno wieczne jest.
Piper uniosła wzrok. Jej oczy zaczęły rosnąć, aż stały się tak wielkie, że nieomal wyskakiwały z oczodołów. To była ta sama blondynka, którą widziała na polanie. Wciąż naga, ale już nie była anonimowa. Piper rozpoznała w niej Julię Cash, zaginioną dziewczynę Jima.
A więc jej tłumiony lęk wreszcie się ziścił, przybrał materialną formę i postanowił zaatakować. Była dziewczyna Jima odnalazła się i przyszła tu, przynosząc ze sobą zamieć. Przybyła, żeby odzyskać Jima i – sądząc po wyrazie jej twarzy – zabić ją. Radykalne rozwiązania są najskuteczniejsze.
– Dobry Boże – powiedziała Piper zdrętwiałymi ustami. Ciało również miała odrętwiałe, wbijały się w nie tysiące lodowych igieł. Dziewczyna sprowadziła ze sobą chłód – niemożliwy, przejmujący. Zdawało się, że przenika do szpiku kości, a stamtąd jeszcze głębiej. Że dociera do samej duszy.
Piper zaczęła się cofać. Okazało się, że jest to niesamowicie trudne – było tak, jak gdyby grawitacja nagle stała się kilkukrotnie silniejsza. Wreszcie – zdawało się, że upłynęły wieki – oparła się plecami o schody. Wspięła się na jeden stopień, potem kolejny, co było w tym momencie wręcz nadludzkim wysiłkiem. Próbowała wejść jeszcze wyżej, ale miała wrażenie, że schody pokrywa lód. Jej pośladki ześlizgnęły się raz, potem drugi. Dłonie również nie mogły znaleźć oparcia. W końcu Piper zsunęła się na podłogę, prosto między rozstawione nogi tamtej.
– To nie jest dobre miejsce – powiedziała Julia Cash, pochylając się nad nią. – Tak tutaj… zimno – dodała i złapała ją za nadgarstki.
Piper wrzasnęła przeraźliwie. Dotyk dziewczyny był palący, ale tak naprawdę było to uczucie przeszywającego zimna.
– Czego chcesz?! – zapytała, bezskutecznie próbując się wyrwać. Po jej policzku spłynęła łza, zimna jak wszystko dookoła. Zimna jak trzymający ją upiór.
– To nie jest dobre miejsce – powtórzyła Julia. Jej palce wbijały się w ciało Piper z nieustępliwą siłą.
Umrę tu, zrozumiała Piper. Ona mnie zabije. Przed jej oczami, niczym rozbłysk światłości u tonącego, przeleciały migawki z różnych etapów życia. Czy siedziałaby w tej głuszy, gdyby na którymś z nich podjęła inną decyzję? Czy byłaby tu teraz, gdyby Robert Adams nie zostawił jej pod koniec ogólniaka? Czy gdyby wciąż stanowili parę, miałaby teraz psa i domek z ogródkiem na przedmieściach? Czy trafiłaby do tego strasznego miejsca, gdyby znalazła w sobie odwagę i wyjechała na studia na drugi koniec kraju? Czy któraś z tych decyzji była tą złą i właśnie ona przesądziła o straszliwym końcu? Co tu robiła, dlaczego? Dlaczego musiała tu zginąć? Czy to Jim sprowadził na nią ten straszliwy los?
Nie chcę tu umrzeć, pomyślała. Umieranie boli, jest takie zimne.
A potem czarny lód zalał ją całą i nie było już żadnych myśli.
Tylko zimno. Przeraźliwe zimno.
5.
Piper obudziła się. Miała wrażenie, że wynurza się z bardzo głębokiego jeziora. Świat docierał do niej powoli, zmysły aktywowały się kolejno, jak gdyby ktoś podłączał je do konsoli sterującej. Gdzieś w oddali czuła bolesne ćmienie, ale było odległe, prawie jakby należało do kogoś innego. Czuła zimno, przeraźliwe zimno, ale to uczucie brało się z niej samej, z jej wnętrza. Powietrze, które owiewało twarz, było ciepłe. Ogień nigdy nie zgasł. Nie w tym wymiarze.
Cicha noc…
Piękna noc…
Ostrożnie otworzyła oczy. Widziała nad sobą biały sufit, nie ten, który mieli z Jimem w mieszkaniu, tylko…
– Jim? – wymamrotała i przekręciła się na drugi bok.
Zobaczyła puste łóżko i panika podeszła jej do gardła. Przez jedną straszną chwilę była pewna, że odszedł razem z lodową zjawą, w jaką zmieniła się Julia Cash, i zostawił ją tu na pewną śmierć.
– Jim?! – wrzasnęła, podrywając się do siadu. – Gdzie jesteś, Jim?!
– Tutaj! – Doleciało z łazienki.
Z piersi Piper wydobyło się westchnienie ulgi.
Nic się nie stało, naprawdę nic się nie stało.
Zerknęła na ekran komórki. Wciąż BRAK SIECI, pięknie. Odrzuciła kołdrę, spuściła bose stopy z łóżka i wstała. Włożyła koszulę Jima. Sięgała jej niemal do kolan, zupełnie jak… Przełknęła ślinę. Jak we śnie, pomyślała. Bo to było właśnie to, sen. Tylko sen.
Wyjrzała przez okno i zmarkotniała. Śnieg musiał padać całą noc niemal bez przerwy, bo było go tyle, że zakrywał opony toyoty, i to ze sporym zapasem. No to sobie, kurwa, stąd pojedziemy, stęknęła w duchu.
Szum wody ucichł i po chwili Jim wyszedł z łazienki. Mokre włosy zaczesane miał do tyłu i coś w Piper szarpnęło się w dzikim, niemal bolesnym zrywie. Kochała go. Kochała ponad wszelką miarę. Podszedł do niej i mocno przytulił.
– Wesołych świąt, ślicznotko. – Owionął ją jego zapach, przyjemny i bezpieczny, woń miłości. – Wiem, że nie tak je sobie wyobrażałaś.
Odwzajemniła uścisk.
– Wesołych świąt.
Jim popatrzył na nią.
– Dobrze spałaś?
– Tak – skłamała. – Świetnie.
– Chciałbym… – Złapał ją za ręce, chcąc złączyć je przed sobą. – Jezu, co ci się stało?!
Piper spojrzała na swoje dłonie… i poczuła, jak krzyk zastyga jej w piersi. Miała wrażenie, że ktoś wsadził ją do windy, która runęła z wysokości kilkudziesięciu pięter. Patrzyła na poczerniałą skórę na nadgarstkach. Szpecące ją smugi układały się w kształt palców. Palców Julii Cash.
Tak tutaj zimno…
To nie jest dobre miejsce.
– Ja… chyba się oparzyłam.
Jim lustrował ranę z kliniczną wręcz uwagą.
– Kiedy?
– W no… W nocy. Zeszłam na dół, myślałam, że coś słyszę i… posiedziałam chwilę przy ogniu. Dokładałam trochę drewna, żeby nie zgasł. To chyba wtedy.
– Więcej już nic nie rób. – Odgarnął jej włosy z czoła i pocałował. – Ja się wszystkim zajmę.
Jak zawsze, pomyślała z niespodziewaną goryczą. Oddam ci ster, jak zwykłam to robić. Jak wcześniej tak i teraz pozwolę, by życie przepływało obok. W imię wygody i faktu, że dzięki temu nie muszę dorastać, nie muszę brać za siebie odpowiedzialności. Niewiedza jest błogosławieństwem i dlatego nigdy nie zapytałam cię o twoją zaginioną dziewczynę, nie zadałam właściwie żadnych pytań. I to się na mnie mści, wiesz? Manifestuje się wytworami podświadomości. Tak realnymi, że aż kaleczą ciało. Boję się, że odejdziesz. Boję się, że ona wróci, a ty mnie zostawisz.
– Hej. – Jim wsunął palec pod jej brodę. – Już dobrze. Już wszystko dobrze. Niczym się nie martw, ślicznotko. W aucie powinienem mieć maść, posmarujemy ci te oparzenia.
Uśmiechnęła się, ale przyszło jej to z trudem. Mięśnie twarzy były sztywne, jak gdyby… przymarzły.
– Dziękuję. Ale nie trzeba, to nie boli.
– Nalegam. Chyba nie chcesz, żeby wdała się infekcja.
Infekcja plasowała się na szarym końcu zmartwień Piper. Bardziej interesował ją stan własnej głowy. Dalsze upieranie się nie miało jednak sensu, więc zrobiła to, co zawsze. Uległa.
– Zrobię śniadanie, dobrze? – Głos Jima był ciepły, uspokajający.
Pokiwała głową.
– A ja mam pewnie zostać i poczekać?
Uśmiechnął się.
– Możesz zaparzyć kawę.
– Daj mi kwadrans – poprosiła.
Jim przybrał chytry wyraz twarzy.
– Wiesz… – Obejrzał się przez ramię. – Może się tak zdarzyć, że w tym czasie odwiedzi nas Święty Mikołaj.
– To powiedz mu, żeby pożyczył nam renifery – odparła.
Posłał jej swój zniewalający uśmiech. Ten sam, który wzbudzał nagłą falę miłości i kazał nienawidzić się za najmniejszy okruch zwątpienia. Wszystko inne mogło obrócić się w pył, ale nie to uczucie, nie miłość tego faceta. Jeśli ktoś tu był słabym ogniwem, to sama Piper z tymi swoimi popieprzonymi hipotezami, natarczywą wyobraźnią i bezzasadnymi wyrzutami. Kochali się, byli razem, wspólnie utknęli na odludziu wskutek niefortunnego splotu zdarzeń. Tyle. Bez żadnego ale.
– Zobaczę, co da się zrobić.
Jeszcze chwilę patrzyła na drzwi, za którymi zniknął. Wreszcie zmusiła ciało, żeby się ruszyło. Wzięła prysznic, przebrała się w czyste ubrania i zeszła na dół. Trwało to trochę dłużej niż kwadrans.
Zapach odgrzewanego jedzenia wabił, drażnił nozdrza i żołądek. To chyba było jakieś podłe mrożone danie, ale była tak głodna, że zamierzała pochłonąć je do ostatniego okruszka. Indyk matki Jima mógł się schować. Prym wiodło to, co było na wyciągnięcie ręki.
– Co to będzie? – zapytała, stając w progu.
Jim obrócił się w jej stronę. Był przepasany czarnym fartuchem, który podejrzanie wybrzuszał się z lewej strony. Piper uznała, że to pewnie jego telefon.
– Coś meksykańskiego. Etykietka się zerwała.
Mam nadzieję, że nie podczas drugiej wojny światowej i że się tym nie zatrujemy, pomyślała. Ale nawet gdyby, to była tak głodna, że zjadłaby danie mimo wszystko.
– Kawę też już zrobiłem. – Jim wskazał ekspres. – Nalać ci?
– Dzięki, sama to zrobię.
Wzięła stojący na suszarce kubek, opłukała go i napełniła. Upiła łyk i się skrzywiła. Kawa była gorzka, ale chyba właśnie tego było jej teraz trzeba.
– Na pewno ci nie pomóc? – zapytała, zerkając na rozstawione na blacie obok kuchenki talerze.
Jim zaprzeczył, więc odsunęła krzesło i usiadła przy stole. Patrzyła, jak wybitny pan prawnik kończy odgrzewać posiłek. Żłopała kawę i starała się ignorować skręcający się z głodu żołądek.
– Proszę. – W końcu Jim postawił przed nią parujący talerz wypełniony podejrzaną brązowo-żółto-fioletową breją. Odsunął krzesło i usiadł naprzeciwko z drugim talerzem.
Piper nabrała na widelec odrobinę i włożyła do ust. Chwilę pożuła, przełknęła.
– Ej, dobre! – stwierdziła. – To chyba coś z kurczakiem.
– No, mniej więcej tak smakuje – odrzekł Jim, degustując swoją porcję. – Mamy tu całkiem sporo jedzenia tego typu. O, i jeszcze coś takiego znalazłem – dodał, po czym iście prestidigitatorskim gestem wyciągnął rękę spod stołu. Tkwiło w niej podłużne czarne pudełko przewiązane czerwoną wstążką. A więc to nie telefon wybrzuszał się pod fartuchem.
Piper zamrugała.
– Co to?
– Wesołych świąt. – Jim pchnął je w jej stronę. – Uprzedzałem, że możesz się minąć z Mikołajem.
Piper zerknęła podejrzliwe. Pudełko było w złym kształcie, zbyt duże na pierścionek, ale aksamit, którym zostało pokryte, sugerował biżuterię. Zaraz, zaraz… Pierścionek? Czy faktycznie chciała, żeby Jim jej go dał? Cóż, na to wyglądało. Ta myśl wślizgnęła się niepostrzeżenie, lecz Piper zdała sobie sprawę, że tak naprawdę gnieździła się w podświadomości od dłuższego czasu. Niedorzeczne, a jednak. Bo przecież… Jeśli Julia Cash naprawdę wróci, pierścionek niczego nie zmieni. Chyba że Jim byłby do niego przyspawany w charakterze szlachetnego kamienia.
– Nie musiałeś, naprawdę – wykrztusiła w końcu.
– No, otwórz. Przecież nawet nie wiesz, co tam jest.
Piper odłożyła widelec i podniosła pudełko. Złapała końce wstążki i rozwiązała kokardę. Zdjęła wieczko i przez chwilę wlepiała oczy w zawartość opakowania. Leżąca na jego dnie bransoletka wyglądała na drogą.
– Jest wspaniała… ale naprawdę nie musiałeś.
– To diamenty – wyjaśnił Jim. – Są wieczne. Tak jak twoje piękno.
W tych ośmiu słowach było coś, co bardzo się Piper nie spodobało. Odepchnęła jednak od siebie tę myśl, zanim ta zatruła umysł mrokiem.
– Ja… twój prezent jest w aucie – powiedziała, przeklinając się za impuls, który kazał jej kupić bluzę z zabawnym nadrukiem. W porównaniu z diamentową bransoletką wypadała dość mizernie. – Zaraz po niego pójdę.
– Najpierw dokończ śniadanie. Potem posmarujemy ci ręce maścią. Dopiero wtedy skoczysz.
Piper wykrzesała z siebie nikły uśmiech i skończyła posiłek, na który nie miała już ochoty. Coś w niej krzyknęło na znak protestu, kazało się sprzeciwić, przejąć stery, wreszcie zacząć o sobie decydować. W życiu, w prawdziwym życiu, a nie tylko w scenariuszach pisanych dla Century Fox. Ale ona udawała, że tego krzyku nie słyszy.
– Na pewno ci się podoba? – dopytywał Jim. – Na razie może jej nie nakładaj… Twoje ręce… ale, no wiesz…
– Jest piękna – powtórzyła.
Telefon zadzwonił, gdy wstała, żeby wstawić talerz do zlewu. Przez chwilę nie potrafiła przypisać tego dźwięku do niczego konkretnego, jak gdyby w głębi siebie pogrzebała już nadzieję, że kiedykolwiek się stąd wydostaną.
Jim odsunął krzesło i rzucił się w stronę, z której dobiegał melodyjny terkot. Piper widziała, jak komórka podskakuje w rytm wibracji na blacie obok lodówki. Nic dziwnego, że nie zauważyła jej wcześniej. Kiedy aparat pozostawał w bezruchu, był niemal niewidoczny, gustownie płaski, kolor obudowy zbliżony był do barwy blatu.
– Halo?! – wykrzyknął. – Tak, tak, pewnie! – Zmarszczył brwi i pokiwał głową, odpowiadając na jakieś retoryczne pytanie swojego rozmówcy. Wreszcie spojrzał na Piper i włączył głośnik, żeby i ona mogła słyszeć.
– …nie dawała spokoju – wyjaśnił męski głos. Po charakterystycznym zaciąganiu rodem z Maine Piper poznała, że dzwoni Stróż. – To se myślę, zadzwonię, sprawdzę.
Na twarzy Jima w tej chwili malowała się ulga tak wielka, że przypominała ekstazę.
– Utknęliśmy tu, Paul. Auto mi nawaliło. Od wczoraj próbuję się gdziekolwiek dodzwonić, ale dopiero wrócił zasięg.
– O psiamać – skwitował Stróż. – Ale wszystko tam u pana w porządku? Ma pan co zjeść, wypić? Nie zmarzł pan?
– Tak, tak, wszystko dobrze, Paul, dzięki, że się martwisz.
– Za to mi pan płaci, nie?
Przyjemny gość, pomyślała Piper kwaśno.
– Na pewno nic tam się nie dzieje złego? – dociekał Stróż. – Wszystko działa jak należy?
– Działa, działa – mruknął Jim, wyglądając przez okno.
W tle rozległo się szuranie. Stróż zakrył mikrofon i powiedział parę słów ściszonym głosem, zapewne do żony.
– Sam pan tam chociaż nie siedzi? – rzucił i Piper przyszło na myśl, że powtarza to, o co zapytała żona. – Bo przykro tak w święta bez żywego ducha.
Jim ścisnął nasadę nosa kciukiem i środkowym palcem.
– Nie, nie sam. Wiesz, doceniam troskę… – Po tonie jego głosu Piper poznała, że zaczął spławiać swojego rozmówcę. – Ale będę już kończył. Muszę się dodzwonić do pomocy drogowej, dopóki mam taką możliwość.
Stróż ostentacyjnie kaszlnął.
– Wie pan, panie Montgomery, teraz, jak śniegu tak napadało, to ciężko będzie tam do pana dojechać. A i święta są. Z tych stron jedna firma, co tu robi, ma wolne. Na drugą se pan poczekasz z pół dnia, może i dłużej. Pług też trzeba będzie jakiś zorganizować, żeby się tam przebić.
– Ale ty chyba dasz radę przyjechać szybciej, co? – Jim nerwowym gestem odgarnął włosy. – Za to ci płacę.
Po drugiej stronie słuchawki zaległa kilkusekundowa cisza, która nie spodobała się Piper.
– Tak od razu to też nie przyjadę – powiedział wreszcie Stróż. – Muszę pożyczyć brykę od Hollinsa, żeby przez taki śnieg się przebić i nie utknąć. Bo mi skuter dzieciaki zabrały.
Jim uderzył pięścią w udo, wyrzucając przy tym z siebie bezgłośne „kurwa”.
– W takim razie mam tu czekać do Nowego Roku? – zapytał z irytacją.
Mężczyzna się zastanowił. W tle słychać było szmer przyciszonej rozmowy. Zdaje się, oprócz żony był tam jeszcze ktoś.
– Dzwoń pan do tej pomocy drogowej, ja zorganizuję coś od siebie – zadecydował. – Zobaczymy, kto tam się szybciej u pana zjawi.
– Dzięki. – W ustach Jima to słowo zabrzmiało jak warknięcie.
– Na pewno wszystko tam u pana dobrze? – kolejny raz zapytał Stróż.
– Na pewno, Paul. Do zobaczenia. – Przerwał połączenie.
W następnym momencie telefon rozdzwonił się ponownie. Piper dostrzegła „mama” pulsujące na ekranie.
– Halo? – Głos Jima był przepraszający, niemal usłużny. Piper go nienawidziła, bo brzmiał tak, jakby matka była bóstwem, z którym należało rozmawiać w jakiś szczególny sposób.
Na migi pokazała Jimowi, że idzie do auta po prezent dla niego. Uniósł kciuk na znak, że rozumie.