Strzeż się psa - Izabela Szolc - ebook + audiobook

Strzeż się psa ebook i audiobook

Izabela Szolc

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Błyskotliwe i pełne humoru cosy crime, które pokochają miłośnicy kryminałów i… czworonogów!

Mieszkańcy supernowoczesnego warszawskiego osiedla jeden po drugim umierają w niewyjaśnionych okolicznościach. By znaleźć mordercę i powstrzymać dalszy rozlew krwi, do akcji wkroczyć musi specjalista.

Wywodzący się z rodu wytrawnych detektywów Albrecht tropienie zbrodni ma we krwi. Na szali leży bezpieczeństwo jego pobratymców, a przede wszystkim pani jego serca – Laury.

Pora, by ten lubujący się w łacińskich sentencjach bloodhound wziął sprawy w swoje łapy i zapuścił się w gąszcz tropów i kłamstw, ujawniając zawiłości ludzkiej i psiej psychiki. Jeśli więc masz coś na sumieniu… Strzeż się psa!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 130

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 33 min

Lektor: Maciej Marcinkowski

Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zlew86

Nie oderwiesz się od lektury

Jakie to było cudne 😍
00

Popularność




 

 

W tym roku ciepłe noce ostatecznie odeszły do przeszłości. Siedziałem na trawie, patrząc w granatowe niebo, raz po raz przecinane światłami samolotów podchodzących do lądowania. Oby tylko nie usiadły na lodowatej terakocie, zamieniając w popiół mnie i zestaw ogrodowych krzeseł. Laura najwyraźniej zamierzała sprzątnąć je do komórki gdzieś na Boże Narodzenie. A co ze mną? Też czekała, aż zamienię się w sopel? Słyszałem, jak krzyczy, najwyraźniej zaprzątały ją inne rzeczy niż pamięć o mnie, świerknącym na dworze. Sprawy natury osobistej, rzekłbym. I znowu spojrzałem w niebo, tym razem myśląc o Łajce, która wciąż wirowała po orbicie w Sputniku 2. Coraz dalej od domu.

Coś plasnęło o parapet podobno dźwiękoszczelnego okna, niezbędnego, gdy mieszka się pod korytarzem powietrznym. Falowanie i spadanie. Tudzież niezbędnego w innych sytuacjach… Na myśl przyszły mi słowa z Szekspirowskiego dramatu Juliusz Cezar: Wołać będzie: Mordować! / I spuści psy wojny! Przyszły i przeszły, choć, cholera, nie do końca.

„Strzeż się psa” wypisywali Rzymianie na swoich rozgrzanych słońcem mozaikach. Cave canem –czyż nie za sprawą tego hasła tu byłem? Tak, ale wcale nie jest łatwo rzucić się włoskim stylem w ogień awantury domowej, o której wiadomo, że gorsza od skutego wiecznym lodem dantejskiego Piekła.

Byłem zatrzaśnięty na tarasie, zamarzał mi zadek. Laura długo finiszuje i w miłości, i w nienawiści. Ot, jej sposób na przedłużenie sobie przyjemności. Erudyta się znalazł, pomyślicie sobie. A czemu by nie? Jeśli jesteś kształtowany przez rodzinę jednocześnie kulturalną i patologiczną, to trudno, żebyś wyrósł na Rin Tin Tina. Trudno, bo rola upudrowanego komedianta czy niemego błazna odpowiadałaby mi bardziej niż rola stróża, pasterza, bodyguarda. Jasne, mógłbym pozostać psem.

Wypadałoby w tym miejscu zabawić się w pana Umberto Eco albo Jerzego Pilcha i wtrącić kilka słów o mojej przeszłości. Parę zdań nim zamarznie mi też język, chyba że Laura odpowiednio szybko zdecyduje się odgryźć łeb swemu absztyfikantowi.

Przyszedłem na świat jak każdy: nie wiedząc, co czynię. Zdezorientowany, z okołoporodową demencją. Kto…? Kim…? Co?! Gdzie???

– To canis lapus – stworzyły mnie słowa. – Pies domowy.

– Raczej lapsus niż lapus – odgryzł się wyższy głos i to była Laura. – On chyba już nie urośnie?

– Twoja mama powiedziałaby, że to gran bambino… Ale o to chodziło.

– Czyli będzie większy?

– Największy! – Poczułem, że od źródła niższego głosu nagle uderzyło ciepło krwi dopływającej do policzków.

– Tato!

– Lauro, to z mamą postanowiliśmy, że potrzebujesz psa obronnego. Samotnie mieszkająca młoda kobieta…

– Znowu to samo!

– Przecież to uroczy szczeniak! Spójrz na te długie, nisko zwisające uszy. A to wysklepienie czaszki!

Tata, czyli „dziadek”, był profesorem filologii klasycznej, ale czasem zagalopowywał się do przeszłości, kiedy jako chłopiec dłubiący w piaskownicy marzył o tym, by zostać paleontologiem. Dobrze, że stało się inaczej. W przeciwnym razie byłbym dinozaurem, martwym. W tamtej chwili zaś byłem skamieniałym ze strachu szczenięciem bloodhounda.

– Powiedziałeś bloodhound?

– Są też sympatyczniejsze imiona. W średniowieczu nazywano je psami świętego Huberta.

– To musiał być pomysł mamy.

Uzupełniając wiadomości: obiecuję, że opowieść ta jest krwawą sensacją, a nie sagą rodzinną, cieknącą jak krew z nosa. I dodam, że matka Laury była specjalistką od średniowiecznego włoskiego, czyli tak jakby bardziej pokiereszowanej łaciny. Spotkali się z ojcem (który miał wówczas dwadzieścia dwa lata i nie domyślał się, co czeka tuż za rogiem) na zjeździe lingwistów. Biorąc pod uwagę specjalizację ogółu, zlot powinien odbyć się w Rzymie. Ze względu na to, że wszyscy jego uczestnicy posiadali jedynie paszporty uprawniające do przekraczania bratnich krajów socjalistycznych, wylądowali w Jugosławii. Tata i mama zmajstrowali Laurę w Dubrowniku. Później musieli przeprowadzić się do dużego miasta, gdzie jedyny kontakt w łaciną zapewniała buntująca się przeciwko swoim klasykom klasa robotnicza. Etc., etc. Gdzieś po jedenastej et cetera granice i paszporty Wschód – Zachód przestały mieć znaczenie. Matka Laury wyjechała do Florencji na naukowy kontrakt, ojciec dochrapał się pilśniowej katedry na uniwersytecie, a sama Laura dorosła i uznała, że dzielenie życia pomiędzy dwa domy to za wiele, więc wyjechała do stolicy i wynajęła mieszkanko w zaułku, gdzie co rusz natykała się na krzywą, ale spopularyzowaną łacinę.

– Tu jest niebezpiecznie. Będziesz miała tego psa!

– Powiedziałeś „Hubert”?

– Albrecht, Albrecht powiedziałem. To był pierwszy miot bardzo rasowej suki, więc wszystkie szczeniaki dostały imiona na pierwszą literę alfabetu.

– Albrecht, pies świętego Huberta?

Bloodhound? – błysnęło mi w szczenięcej (bo nie małej) głowie, jak w rodzącej się galaktyce. Ja? Przecież ja jestem łagodny. Od urodzenia, cokolwiek to znaczy.

– Bloodhound, pies szukający zaginionych dzieci, tropiący kryminalistów i zbiegłych niewolników – wyczytała Laura w encyklopedii. – Do jakiej grupy mnie zaliczyliście? A co ty na to powiesz, Al?

Spojrzałem w jej czarne, przepastne oczy i zemdlałem. Miałem sześć tygodni i już byłem zakochany na zabój. Ja, Al. Minęło prawie siedemdziesiąt miesięcy od tej chwili, a mnie zamarza zad, bo Laura właśnie wyprasza z naszego M kolejnego niewydarzonego kochanka. Oparłem pomarszczoną kufę na łapach i westchnąłem, szykując się do… wiosny.

Dobiegł ostatni krzyk i napięcie opadło. Nie minęła chwila, kiedy Laura otworzyła przeszklone drzwi i zaprosiła mnie do mojego własnego domu.

– Ani mi się waż poruszać ogonem. – Anatomia Laury miała jedną ciekawą rzecz (no, wiele ciekawych rzeczy, kiedy się je panoramowało): jeden profil był harmonijny jak u modelki, drugi był pro­filem złośnicy. Zgadnijcie, który miałem teraz przed pyskiem? Awers czy rewers mojego skarbu? Podkuliłem, co miałem podkulić, ale…

– „Chcę, aby mój mężczyzna był jak mój pies” – zacytowałem jej wypowiedź Geri Halliwell „Ginger” Spice, właścicielki shih tzu (sic!) o imieniu Harry. Zignorowała mnie. Niektóre kobiety są z Wenus, a psy z Syriusza. Nasze gniazdko wyglądało, jakby przeszedł przez nie umiarkowany huragan. W kącie leżała drewniana figurka Buddy, która w mniej burzliwych czasach zdobiła biurko. W ekumenicznym geście powąchałem ją. Był to równocześnie gest ambiwalentny, bowiem to Budda powiedział, że „ci, którzy mają na sumieniu podłe czyny, odradzają się w sferze zwierząt lub w jednej ze sfer piekła”. Nie zgadzałem się z nim ani nawet z jego koniem, który tak ukochał swego pana, że serce mu pękło, kiedy tamten oddał się pokutnemu życiu.

– Dzisiaj jest pierwszy dzień reszty mojego życia – powiedziała Laura, co było banalne nawet na nią, a przecież zawodowo zajmowała się banałem, wartościowaniem banału. Liczyłem na to, że od razu pójdziemy do łóżka, ale ona usiadła przy komputerze i zajęła się sprawami Firmy. Z jej fascynacji buddyzmem pozostały: płyta zespołu Nirvana, paczka wegetariańskiego żarcia dla psów z internetowego sklepu, no i ta figurka. Nie wiem, kiedy się połapała, że tak w ogóle nie chce osiągać oświecenia, bo wtedy to życie okaże się jej życiem ostatnim. A kto by tak chciał? Wy? Ja nie. Tak jak wcześniej pragnieniem jej serca były wyrzeczenia, tak teraz przyjemności. Przyjemności jej i innych, dodajmy tonem usprawiedliwienia. Laura postanowiła „wiązać powietrze w węzły” i założyła małą agencję public relations. Dobrze jej szło: potrafiłaby obdarzyć charyzmą i osobowością nawet zwój konopnego sznurka. Z pierwszych pieniędzy kupiła perfumy Guerlaina Samsara, równie bogate i pyszne, co zgubne, bo niosące posmak nieustannego życia. W różnych wcieleniach, postaciach, miejscach. Nie było źle – ona wciąż była Laurą, a ja jej psem, ale mogliśmy się wyprowadzić z podłej dzielnicy do nowo zbudowanych bloków, z jednej strony otwierających się na stację metra, z drugiej na las, którego koniec niknął w głębokim cieniu. Jasne, były jeszcze korytarze powietrzne nad głowami, a domy przypominały speerowskie blokhauzy, tyle że bez Speera, ale któż by się tym przejmował? Laura się rozwijała, a ja lubiłem świeże powietrze pachnące lasem, łąkami i kadzidłem (tak, obok wyrósł neokoszmarny, przepraszam, neoromański, kościół). Jest fajnie. Naszymi sąsiadami są single i młode pary. Mam masę kumpli. Wiadomo: oni dokonują bilansu, lukną na giełdowe wahania i kupią wszystkie nowinki o dzieciach – dla treningu wezmą psa.

Laura przyszła do łóżka. Ja już tam na nią czekałem, bo czyż nie trawiła mnie choroba? Miała nawet swoją nazwę: morbus amor. Niepokojące, a ukochane objawy: uczucie ściskania w gardle, kołatanie serca, skurcze serca, gwałtowne ślinienie się (zamiast oblewania się potem, co występuje u innych gatunków), drżenie mięśni…

– Posuń się! – Jakże słodko w moich uszach brzmiało warczenie Laury. – Oddawaj poduszkę!

Czyż to nie są wieczorne pogwarki starych, dobrych małżonków? Miała na sobie kusą koszulkę i dochodził od niej mocny zapach miętowej pasty do zębów. A pod nim była woń mojej Laury! Doprowadzała mnie do szału! Próbowałem wcisnąć jej kufę pod pachę. Wiedziała, że zrywa z kawalerem, więc nie wydepilowała tych malutkich włosków, które tak doskonale trzymają intymny aromat.

– Przestań!

Obróciła się do mnie plecami. Przycisnąłem się do niej, kładąc łeb na jaśku i zarzucając łapę na ramię Laury. Była już zbyt śpiąca, aby zaprotestować. Też po chwili odpłynąłem.

Stanąłem nad nią. Za oknem świtało, a ja czułem, że mój pęcherz domaga się gwałtownego opróżnienia. Szybkiego, ale w romantycznej scenerii. Po drugie zależało mi, aby spotkać na patio Tofu. Jego pan był maklerem giełdowym i już od bladego poranka szykował się na parkiet. Pomagała mu w tym nerwicowa bezsenność.

Laura spała, pochrapując cichutko. Obrócona lepszym profilem, wyglądała jak Śpiąca Królewna. Pochyliłem się i polizałem jej twarz. Od dołu do góry. Całuśnie. Zerwała się jak oparzona.

– Co ty wyprawiasz?!

Leciutko zaskuczałem.

– Cholera jasna!

– Na spacer!

– Kto kładzie się z psami, ten budzi się z pchłami – zamamrotała. Nie czułem się urażony. Miała prawo do takiej oceny sytuacji. Kołdra zsunęła się, ukazując jej gładką, umięśnioną nogę. Gdyby tylko się nie depilowała, byłaby to doskonała noga charcicy.

– Idź sam. Yyyidź sam – ziewnęła i nakryła głowę poduszką. Ściągnąłem ją. Gdyby była skłonna otworzyć się na mnie i posłuchać, wytłumaczyłbym jej, że ochroniarze wściekają się, kiedy psy hasają same po patio. Każdy z nas aż marzy, aby obesrać tę idealnie utrzymaną, wiecznie zieloną trawę… Yorkom czasem to się udaje. Malutkie, wredne pieseczki. Killery w miniaturze i różowych sweterkach kamuflujących. A gdy tylko bloodhound próbuje swobodnie wybiegać się po patio, to wrzeszczą wszyscy. Ochroniarze, babcie, dzieciaki wywijające orła w piaskownicy… Wrzeszczy Laura:

– On nie gryzie!

– Jasne, od razu połyka!

Projekt okładki: Łukasz Różyński

Redakcja: Katarzyna Jabłońska

Korekta: Julia Diduch-Stachura

Skład: Izabella Różyńska

Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

Copyright © Izabela Szolc

Copyright © Wydawnictwo Papierowy Motyl

 

Warszawa 2024

 

[email protected]

 

ISBN 978-83-67533-36-2