Stacja Jagodno. Marzenia szyte na miarę - Karolina Wilczyńska - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Stacja Jagodno. Marzenia szyte na miarę ebook i audiobook

Karolina Wilczyńska

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

29 osób interesuje się tą książką

Opis

Bestsellerowa seria „Stacja Jagodno” w nowej odsłonie!

Co łączy doktor Ewę z babcią Różą? Kto mieszka w tajemniczym dworku? Czy Tamara odnajdzie miłość? Jakie jeszcze sekrety skrywa urokliwe Jagodno w Górach Świętokrzyskich?

„Stacja Jagodno” to nie tylko sielski krajobraz, ale także świat pełen emocji – radości z sukcesów i smutku porażek, miłości i nienawiści, namiętności, samotności i nowych relacji. To przede wszystkim jednak losy kobiet, które bez względu na miejsce zamieszkania i wiek, czują podobnie i pragną szczęścia.

W Jagodnie spotkacie ich wiele, poznacie siłę kobiecości i moc z niej płynącą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 365

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 11 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Klaudia Bełcik

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Re­dak­cja i ko­rektaAgnieszka Czap­czyk
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Ka­ro­lina Wil­czyń­ska, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-923-5
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Tego to ja już nie ogarnę!

Ta­mara na­wet nie zdjęła bu­tów. Od razu skie­ro­wała się do po­koju i opa­dła na fo­tel. Siatki z za­ku­pami wy­lą­do­wały na pod­ło­dze. Nie miała już siły. Cała ener­gia ule­ciała, ciało nie­zdolne było do naj­mniej­szego ru­chu, a w gło­wie kró­lo­wała pustka. Czuła, że po­trze­buje kwa­dransa, no, może choć dzie­się­ciu mi­nut, by ze­brać my­śli i co­kol­wiek zro­bić. Była zmę­czona. Bar­dzo.

W pracy za­czął się ko­lejny na­pięty okres, jak za­wsze przed świę­tami. Wszy­scy klienci cze­goś chcieli i to oczy­wi­ście na­tych­miast. Trzeba było temu spro­stać, a o nie­re­al­nych ocze­ki­wa­niach i dzi­wacz­nych po­my­słach mo­głaby z pew­no­ścią na­pi­sać książkę. Gdyby miała czas. Na ra­zie jed­nak od­no­siła wra­że­nie, że doba jest sta­now­czo za krótka.

Bab­cia Róża wciąż była w szpi­talu, więc So­ko­łow­ska mu­siała uwzględ­nić w pla­nie dnia także od­wie­dziny u sta­ruszki. Do tego wie­czorne go­to­wa­nie i wy­rzuty su­mie­nia, że znowu zbyt mało czasu spę­dza z Ma­ry­sią. Córka wró­ciła do szkoły i nie skar­żyła się, ale Ta­mara, po ostat­nich do­świad­cze­niach, wo­lała bacz­niej przy­glą­dać się na­sto­latce. Poza tym na­prawdę za­le­żało jej na od­bu­do­wa­niu do­brych re­la­cji z córką. Co prawda znowu ja­dały co­dzien­nie ra­zem ko­la­cję, ale czy to nie za mało?

Na do­miar złego dzi­siaj do­wie­działa się, że bab­cia Róża za dwa dni zo­sta­nie wy­pi­sana do domu. Co prawda spo­dzie­wała się prze­cież, że po­byt w szpi­talu nie bę­dzie trwał wiecz­nie, ale ja­koś cią­gle nie miała czasu, żeby za­pla­no­wać, co da­lej. A te­raz miała w per­spek­ty­wie co­dzienną jazdę do bia­łego domku. Co prawda i te­raz by­wała tam, żeby do­glą­dać go­spo­dar­stwa, ale wy­star­czały wi­zyty co kilka dni. Łu­kasz zaj­mo­wał się zwie­rzę­tami i prze­pa­lał w piecu, co z jed­nej strony było jej bar­dzo na rękę, ale z dru­giej – było do­kucz­liwe. Za każ­dym ra­zem miała na­dzieję, że go nie spo­tka, bo prze­by­wa­nie z tym wiecz­nie po­nu­rym i zło­śli­wym męż­czy­zną draż­niło ją. Te uważne spoj­rze­nia spod oka, na któ­rych go przy­ła­py­wała, były na­prawdę iry­tu­jące. Jakby oce­niał wszystko, co robi, i cho­ciaż tego nie mó­wił, to czuła, że w jego oczach nic nie jest tak, jak być po­winno. Zno­siła go jed­nak, bo nie miała wyj­ścia. Ale te­raz nie wy­star­czy czło­wiek do­cho­dzący co ja­kiś czas z lasu. Bab­cia Róża musi mieć stałą i od­po­wie­dzialną osobę, która się nią za­opie­kuje. I wszystko wska­zuje na to, że to za­da­nie przy­pad­nie Ta­ma­rze. Bo komu in­nemu?

– O, wi­dzę, że coś słabo dzi­siaj? – bar­dziej stwier­dziła, niż za­py­tała Ma­ry­sia.

– Ra­czej słabo – po­twier­dziła matka.

– Roz­bierz się, a ja zro­bię her­batę – za­dys­po­no­wała na­sto­latka.

– Do­bry po­mysł. Daj mi chwilę. Prze­biorę się i przyjdę do cie­bie, to przy­go­tu­jemy ja­kąś ko­la­cję.

Zdej­mu­jąc ko­zaki, pa­trzyła, jak córka zbiera siatki z za­ku­pami. Po­czuła ra­dość i wzru­sze­nie. Miło było wie­dzieć, że dziew­czyna się o nią trosz­czy, że za­uwa­żyła zmę­cze­nie...

Z ulgą po­ru­szyła sto­pami. Po dzie­się­ciu go­dzi­nach w bu­tach na ob­ca­sie bo­lały ją łydki, za to pal­ców nie czuła już wcale. Po­ma­so­wała je przez chwilę i ru­szyła do ła­zienki.

Prysz­nic tro­chę po­mógł, jakby woda zmyła z ciała trud ca­łego dnia. Po kwa­dran­sie, prze­brana w dżinsy i luźną bluzę, po­ja­wiła się w kuchni.

– Już wszystko go­towe? – zdzi­wiła się, wi­dząc na stole ta­lerz z ka­nap­kami.

– I tak by­łam głodna, to przy oka­zji zro­bi­łam i dla cie­bie. – Ma­ry­sia, od­wró­cona ty­łem, na­le­wała her­batę do kub­ków.

– Do­ce­niam, do­ce­niam – sko­men­to­wała z uśmie­chem Ta­mara. – Dzi­siaj mam taki dzień, że mo­gła­bym ska­le­czyć się chyba na­wet ły­żeczką.

Dziew­czyna po­sta­wiła ku­bek z pa­ru­ją­cym na­po­jem na bam­bu­so­wej pod­kładce i usia­dła na­prze­ciwko mamy.

– W pracy taki młyn? – za­py­tała.

– Mhhhm. – Ta­mara wbiła zęby w ka­napkę. – No i na do­da­tek za dwa dni bab­cię wy­pi­sują ze szpi­tala. Zu­peł­nie nie mam po­my­słu, jak to wszystko zor­ga­ni­zo­wać. No, ale w końcu coś wy­my­ślę, tylko mu­szę się za­sta­no­wić.

Nie chciała obar­czać córki swo­imi pro­ble­mami, ale w głębi du­szy na­prawdę trudno jej było so­bie wy­obra­zić, jak to bę­dzie.

– To przy­wieź bab­cię tu­taj, do nas – po­wie­działa dziew­czyna tak na­tu­ral­nie, jakby to było oczy­wi­ste. – Mogę spać z tobą na ka­na­pie, a bab­cia u mnie w po­koju.

Ta­mara spoj­rzała uważ­nie na córkę. Roz­wią­za­nie wy­da­wało się ide­alne. Dla­czego sama na to nie wpa­dła? Po­byt babci u nich wy­eli­mi­no­wy­wałby co­dzienne kursy do Bo­ro­wej i jesz­cze na do­da­tek Ma­ry­sia mia­łaby to­wa­rzy­stwo, nie sie­dzia­łaby całe po­po­łu­dnia sama.

– Cór­ciu, je­steś ge­nialna!

– Wcze­śniej o tym nie wie­dzia­łaś? – za­żar­to­wała Ma­ry­sia.

Te­raz, kiedy nie­ocze­ki­wa­nie po­ja­wiła się nowa i cał­kiem po­zy­tywna per­spek­tywa przy­szło­ści, Ta­mara od­zy­skała ener­gię i chęć dzia­ła­nia. Wszystko prze­my­ślę jesz­cze przed za­śnię­ciem – po­my­ślała. – I może na­wet przej­rzę te e-ma­ile od klien­tów, któ­rzy nie mają co ro­bić i do póź­nej nocy wy­my­ślają co­raz bar­dziej idio­tyczne po­prawki.

Wie­działa, że nie może po­zwo­lić so­bie na żadną wpadkę w pracy. I tak kom­bi­no­wała tro­chę, żeby móc od­wie­dzać bab­cię w szpi­talu. Jedna skarga od klienta i by­łoby źle. W ogóle cała ta hi­sto­ria zda­rzyła się w naj­bar­dziej nie­od­po­wied­nim cza­sie. Gdyby był maj albo czer­wiec, wy­glą­da­łoby to zu­peł­nie ina­czej. A tak – wszystko na­raz, wszystko na­tych­miast. No, ale te­raz przy­naj­mniej po­ja­wiła się na­dzieja, że ja­koś się to ułoży.

– A co tam u cie­bie? – za­py­tała córkę.

– W po­rządku. Ja­koś leci.

Dziew­czyna naj­wy­raź­niej nie miała ochoty na roz­wi­ja­nie te­matu. Ta­mara nie na­le­gała, ma­jąc na­dzieję, że nie dzieje się nic złego i że córka na­prawdę so­bie ja­koś ra­dzi.

– Ju­tro po­sta­ram się wró­cić wcze­śniej. Zro­bię więk­sze za­kupy i może obej­rzymy ra­zem coś cie­ka­wego? – za­pro­po­no­wała.

– Mo­żemy – zgo­dziła się Ma­ry­sia. – A naj­le­piej daj mi li­stę tych za­ku­pów, to ja zro­bię. Wcze­śniej koń­czę. I Ka­mil przyj­dzie, to mi po­może wszystko przy­nieść – do­dała, po czym ze­brała ta­le­rzyki i od­wró­ciła się w stronę zle­wo­zmy­waka.

Ta­mara wy­czuła, że nie po­winna za­da­wać py­tań. Zresztą aku­rat in­for­ma­cja o tym, że Ma­ry­sia utrzy­muje kon­takt z tym chło­pa­kiem, a na­wet za­mie­rza się z nim spo­tkać, wcale jej nie za­nie­po­ko­iła. Prze­ciw­nie – Ka­mil od po­czątku zro­bił na niej do­bre wra­że­nie. No i, co tu kryć, miał chyba do­bry wpływ na Ma­ry­się.

Może dzięki niemu za­po­mni o tam­tym, który tak ją skrzyw­dził...

– Do­brze – przy­jęła bez ko­men­ta­rza pro­po­zy­cję córki. – Na­pi­szę wszystko ju­tro rano. A te­raz ja­kie masz plany?

– Che­mia – wes­tchnęła Ma­ry­sia. – Ju­tro dwie go­dziny, a ja za­li­czam dział z ze­szłego pół­ro­cza...

– Bę­dzie do­brze. – Ta­mara po­kle­pała prze­cho­dzącą córkę po ręce. – Tylko nie siedź za długo, bo bę­dziesz ju­tro nie­wy­spana.

– Okej, okej – rzu­ciła dziew­czyna, wy­cho­dząc.

Ta­mara, do­pi­ja­jąc her­batę, za­pa­liła wie­czor­nego pa­pie­rosa. Sta­nęła w oknie i po­pa­trzyła na oświe­tloną pa­no­ramę mia­sta. Gdzieś w dali za­szcze­kał pies, ktoś gwizd­nął i na­stała ci­sza. Kielce po­woli ukła­dały się do snu.

Może jed­nak ja­koś dam radę – po­my­ślała Ta­mara i uśmiech­nęła się do sie­bie.

*

Ma­ry­sia rzu­ciła książkę na łóżko. Za­pa­mię­ta­nie choć jed­nej in­for­ma­cji wię­cej gra­ni­czyło z cu­dem. Pró­bo­wała, na­prawdę, ale te­raz miała wra­że­nie, że już wszystko po­mie­szało jej się w gło­wie – de­fi­ni­cje, sym­bole, wzory i ich an­giel­skie od­po­wied­niki. To nie było ła­twe. A bio­rąc pod uwagę jesz­cze to, że na­prawdę miała spore za­le­gło­ści, chwi­lami za­sta­na­wiała się, czy da radę.

Ale bar­dzo chciała. Nie tylko dla­tego, że obie­cała matce, cho­ciaż to był ważny po­wód. Cały czas pa­mię­tała jej twarz po­chy­loną nad szpi­tal­nym łóż­kiem. Dziew­czy­nie było wstyd, że mo­gła ro­bić ta­kie głu­pie rze­czy. A matka wszystko wy­ba­czyła i na do­da­tek te­raz też za­cho­wuje się na­prawdę faj­nie. Ma­ry­sia była przy­go­to­wana na kon­trolę, spo­wia­da­nie się z każ­dego kroku, wy­py­ty­wa­nie o wszystko. Tym­cza­sem matka w ogóle nie jest na­tar­czywa. Ow­szem, za­daje py­ta­nia, ale za­do­wala się tym, co usły­szy. Do­kład­nie tak, jak jej obie­cała pod­czas roz­mowy po po­wro­cie z Bo­ro­wej. „Wiesz, że bar­dzo cię ko­cham i chcę dla cie­bie jak naj­le­piej” – po­wie­działa wtedy. „ Ale siłą cię do ni­czego nie zmu­szę. Pa­mię­taj, że za­wsze mo­żemy po­roz­ma­wiać, na­wet, a może zwłasz­cza wtedy, gdy bę­dziesz miała kło­poty. Nie za­mie­rzam ba­wić się w ofi­cera śled­czego, bo to i tak nic nie da. Mam tylko na­dzieję, że wy­cią­gniesz wnio­ski z tego, co nam się przy­tra­fiło”.

Ma­ry­sia naj­bar­dziej za­pa­mię­tała to, że po­wie­działa „nam”. Bo to zna­czyło, że nie ob­wi­nia tylko swo­jej córki, ale sama też ma świa­do­mość wła­snych błę­dów. Dziew­czy­nie tra­fiło to do serca i dla­tego po­sta­no­wiła wy­pro­sto­wać sprawy w szkole i być wo­bec matki w po­rządku. Sta­rała się więc, cho­ciaż nie było ła­two.

A ju­tro dwie go­dziny che­mii. Na samą myśl o tym czuła ści­ska­nie w brzu­chu. Mu­siała za­li­czyć ten dział, bez tego na­uczy­ciel nie po­zwoli jej zda­wać ko­lej­nych. Przy­swa­ja­nie za­le­głego ma­te­riału miało też i inne kon­se­kwen­cje – po­zo­sta­wało zbyt mało czasu na na­ukę bie­żą­cych te­ma­tów, więc naj­lep­szym roz­wią­za­niem by­łoby skoń­czyć z po­wtór­kami, żeby nie po­głę­biać za­le­gło­ści.

Żeby to było ta­kie pro­ste – wes­tchnęła i zer­k­nęła na od­rzu­cony pod­ręcz­nik. – Nie, to bez sensu. Już nie dam rady dzi­siaj. Trudno, naj­wy­żej nie za­li­czę...

Otwo­rzyła okno, żeby prze­wie­trzyć po­kój przed snem. Prze­brała się w pi­żamę i po­de­szła do biurka. Włą­czyła kom­pu­ter. Pięć mi­nut – po­my­ślała. – Zer­knę tylko, czy ktoś jesz­cze sie­dzi.

Nie chciała się przy­znać na­wet przed samą sobą, że ten ktoś to bar­dzo kon­kretna osoba.

Miała szczę­ście, bo kiedy tylko się za­lo­go­wała, na­tych­miast na mo­ni­to­rze po­ja­wiło się okienko roz­mowy.

Ka­mil: Jesz­cze nie śpisz?

Ma­ry­sia: Uczy­łam się che­mii. Ale już nie mogę...

Ka­mil: Pro­szę, jaka pilna uczen­nica ;-)

Ma­ry­sia: Daj spo­kój! Nic mi do głowy nie wcho­dzi. Ju­tro po­le­gnę.

Ka­mil: Je­stem pe­wien, że za­li­czysz. Znam cię.

Ma­ry­sia: To chyba le­piej niż ja samą sie­bie. Bo mnie się wy­daje, że nie ma szans.

Ka­mil: Na pewno za­li­czysz. Nie martw się. A ju­tro bę­dziesz się śmiać z tego, co przed chwilą na­pi­sa­łaś.

Ma­ry­sia: No nie wiem...

Ka­mil: Ale ja wiem :-) A ju­tro ak­tu­alne?

Ma­ry­sia: Tak. Tylko nie wiem, czy to coś da. Bo ja na­prawdę do matmy nie mam ta­lentu.

Ka­mil: Zo­ba­czysz, że tu ta­lent nie­po­trzebny. Wszystko ci wy­tłu­ma­czę, ale tylko po pol­sku;-)

Ma­ry­sia: Nie na­bi­jaj się ze mnie. Już mam dość tej szkoły.

Ka­mil: O, chyba na­prawdę je­steś zmę­czona. Nie wy­my­ślaj, tylko się kładź. Bo ju­tro bę­dziesz nie­wy­spana.

Ma­ry­sia: Mó­wisz, jak moja matka.

Ka­mil: No to twoja matka jest mą­drą ko­bietą;-) Więc słu­chaj mą­drych :-)

Ma­ry­sia: Je­steś okropny!

Ka­mil: Do ju­tra! :-)

Ma­ry­sia: :-)

Wy­łą­czyła kom­pu­ter i za­mknęła okno. Było jej tro­chę lżej na sercu. To fajne uczu­cie – wie­dzieć, że ktoś w cie­bie wie­rzy i lubi cię taką, jaka je­steś. Na­wet gdy sama w sie­bie wąt­pisz. I na do­da­tek chce ci po­móc, cho­ciaż nic z tego nie ma. Taki wła­śnie jest Ka­mil.

W su­mie wo­bec niego też nie za­cho­wała się naj­le­piej, ale ni­gdy jej tego nie wy­po­mi­nał. W ogóle nie mó­wił nic o tym, co było. Wy­słu­chał jej, a opo­wie­działa mu wszystko, bo bar­dzo tego po­trze­bo­wała. I nie chciała, żeby ktoś ko­men­to­wał czy do­ra­dzał. A Ka­mil tego nie ro­bił.

Może jed­nak uda mi się za­li­czyć tę che­mię? – po­my­ślała, przy­tu­la­jąc głowę do po­duszki. – I może na­wet zro­zu­miem ma­te­ma­tykę, jak mi Ka­mil wszystko wy­tłu­ma­czy. Skoro twier­dzi, że dam radę, to chyba wie, co mówi.

Żeby tylko do­trwać ja­koś do końca roku. Po­tem zmieni szkołę, tak usta­liły z matką. Przy­naj­mniej nie bę­dzie mu­siała uczyć się wszyst­kiego po an­giel­sku. No i nie bę­dzie Wol­skiej, która bar­dziej nada­wa­łaby się do ko­lo­nii kar­nej niż na wy­cho­waw­czy­nię w li­ceum.

Jesz­cze cztery mie­siące – po­cie­szała się Ma­ry­sia. – Tylko tyle i nie będę już mu­siała tam cho­dzić. No i żeby zdać, bo tro­chę głu­pio po­wta­rzać rok.

Wresz­cie zmę­cze­nie zwy­cię­żyło i dziew­czyna za­snęła. Na szczę­ście tym ra­zem spo­koj­nie. Bo zda­rzało się jesz­cze, że śniła o tam­tej nocy, o szar­pa­ni­nie w sa­mo­cho­dzie, o Oska­rze i o tym, co chciał zro­bić. Wtedy bu­dziła się mo­kra od potu, a serce biło jak osza­lałe. Nie mó­wiła o tym matce, bo nie chciała do­kła­dać jej zmar­twień. Miała na­dzieję, że kie­dyś wresz­cie za­po­mni i wtedy sen prze­sta­nie się po­wta­rzać. Bar­dzo tego chciała.

*

Ewa Do­brosz do­sko­nale wie­działa, że Róża Mar­cisz ma być wy­pi­sana ze szpi­tala, cho­ciaż nie od­wie­dziła sta­ruszki ani razu. Za to, wy­ko­rzy­stu­jąc swoje zna­jo­mo­ści, re­gu­lar­nie do­wia­dy­wała się o jej stan zdro­wia. Kon­sul­to­wała na­wet usły­szane in­for­ma­cje z pew­nym pro­fe­so­rem z kra­kow­skiej kli­niki. Za­wsze tak ro­biła, gdy chciała mieć pew­ność, że ni­czego nie prze­oczyła i nie za­nie­dbała. A tym ra­zem szcze­gól­nie jej za­le­żało. Mu­siała mieć stu­pro­cen­towe prze­ko­na­nie, że sta­ruszka opusz­cza szpi­tal w do­brej for­mie. Na szczę­ście oka­zało się, że za­wał nie był roz­le­gły i wszystko wska­zy­wało na to, że przy odro­bi­nie szczę­ścia za rok nikt, na­wet pa­trząc na wy­nik EKG, nie do­my­śli się, że taki in­cy­dent miał miej­sce.

Do­bry, przed­wo­jenny ma­te­riał – po­my­ślała le­karka. – To po­ko­le­nie tyle prze­szło, a jed­nak zdro­wie im do­pi­suje i trzy­mają się ży­cia. Może dla­tego, że wie­dzą, jak ła­two je stra­cić?

Naj­waż­niej­sze jed­nak było to, że Ewa mo­gła uznać, iż wy­wią­zała się z obo­wiązku. Do­pil­no­wała, by Róża Mar­cisz miała do­brą opiekę, szep­nęła kilka słów, komu trzeba. Za­dbała na­wet o to, żeby le­karz pro­wa­dzący przed­sta­wił stan zdro­wia sta­ruszki jako nieco po­waż­niej­szy, niż był w rze­czy­wi­sto­ści. Zda­wała so­bie sprawę, że zmar­twi to Ta­marę, ale waż­niej­sza była pew­ność, że dzięki temu drob­nemu kłam­stwu bar­dziej zmo­bi­li­zuje oto­cze­nie sta­ruszki do za­pew­nie­nia jej do­brej opieki. Zresztą – po­my­ślała ze zło­ścią – moja córka i tak bar­dziej przej­muje się tą ko­bietą niż wła­sną matką, więc to i tak bez róż­nicy. Skoro Róża Mar­cisz lada dzień znaj­dzie się we wła­snym domu, to ona, Ewa, bę­dzie mo­gła uznać swoją mi­sję za skoń­czoną. Czuła się zo­bo­wią­zana roz­to­czyć dys­kretną opiekę nad pa­cjentką, ale jed­no­cze­śnie uzna­wała, że gdy tyko Róża opu­ści szpi­tal, ona nie bę­dzie już za nią od­po­wie­dzialna. Niech ten obo­wią­zek przej­mie ktoś inny. A ona bę­dzie mo­gła znowu za­po­mnieć.

Tak, to by­łoby naj­lep­sze roz­wią­za­nie. Wie­działa o tym od lat i ro­biła wszystko, żeby na za­wsze za­trzeć w pa­mięci fakt ist­nie­nia Róży Mar­cisz i wszyst­kiego, co wią­zało się z jej osobą i od­le­głymi cza­sami, w któ­rych los je po­łą­czył. Nie chciała do tego wra­cać, wie­rzyła, że czas za­bliźni rany. I można po­wie­dzieć, że jej plan się po­wiódł.

Tym­cza­sem w ja­kiś nie­wy­tłu­ma­czalny spo­sób, nie­ocze­ki­wa­nie, Róża Mar­cisz na nowo wkro­czyła w jej ży­cie. Nikt nie za­py­tał, czy Ewa tego chce, czy jest go­towa. Stare rany w du­szy i sercu znowu się otwo­rzyły i na nowo, jak przed laty, za­częły do­ku­czać.

Ewa Do­brosz naj­chęt­niej nie in­te­re­so­wa­łaby się sta­ruszką wcale, lecz za­wsze hoł­do­wała za­sa­dzie, że na­leży za­cho­wy­wać się tak, żeby nie mieć so­bie nic do za­rzu­ce­nia. Prze­my­ślała sy­tu­ację i po­sta­no­wiła zro­bić tyle, ile może. Ale nic po­nadto. Nie mam wo­bec tej ko­biety żad­nych zo­bo­wią­zań – prze­ko­ny­wała samą sie­bie. – Po pro­stu ją znam i zro­bię to, co dla każ­dego in­nego zna­jo­mego. Nie mu­szę jej od­wie­dzać, nie chcę i nie będę.

Nie mu­siała, nie chciała, za­tem nie od­wie­dzała. Zresztą nikt na szczę­ście jej do tego nie na­ma­wiał i nie prze­ko­ny­wał. Ta­mara w roz­mo­wach uni­kała sta­ran­nie te­matu sta­ruszki, bo znała sto­su­nek matki do tej sprawy. Nie miała po­ję­cia, że le­karka zro­biła co­kol­wiek i Ewa Do­brosz chciała, żeby tak zo­stało. Nie ży­czyła so­bie, żeby córka się do­wie­działa, bo mo­głaby za­cząć za­da­wać py­ta­nia, na które Ewa nie miała ochoty od­po­wia­dać. Nie tylko córce, ale na­wet sa­mej so­bie.

I bez ta­kich roz­mów było jej trudno. Wspo­mnie­nia nie­stety po­wra­cały, zu­peł­nie jakby to jedno spoj­rze­nie na sta­ruszkę uczy­niło wy­łom w mu­rze, który Ewa po­sta­wiła w so­bie, od­gra­dza­jąc nie­chcianą prze­szłość. Te­raz przez tę dziurę wy­wier­coną spoj­rze­niem błę­kit­nych oczu Mar­ci­szo­wej znowu wy­ła­ziły uczu­cia sprzed lat. A naj­gor­szym z nich było po­czu­cie sa­mot­no­ści i od­rzu­ce­nia.

A prze­cież już dawno wy­tłu­ma­czyła so­bie, że le­piej być nie­za­leżną, nie­zwią­zaną z ni­kim. Nie kon­cen­tro­wać się na swo­ich lę­kach, ale re­ali­zo­wać plany i am­bi­cje. Do tego trzeba sil­nej woli i dys­cy­pliny, a nie pła­czu po ką­tach i roz­tkli­wia­nia się nad sobą. Trzeba po­ka­zać światu, że jest się coś war­tym, że jest się po­trzeb­nym, może na­wet nie­za­stą­pio­nym. I Ewa Do­brosz taka wła­śnie była – po­trzebna, sza­no­wana przez ko­le­gów, uznana wśród pa­cjen­tów. Jed­nak zu­peł­nie nie ro­zu­miała, dla­czego naj­bliż­sza jej osoba – wła­sna córka – nie tylko nie po­dzie­lała jej spoj­rze­nia na świat, ale na­wet ro­biła, jakby na złość, wszystko zu­peł­nie od­wrot­nie.

Te­raz też – wy­star­czyło jedno spo­tka­nie z Różą, obcą ko­bietą, a już bar­dziej in­te­re­so­wała Ta­marę sta­ruszka ze wsi niż matka. Ewa Do­brosz na­prawdę nie ro­zu­miała, czym za­słu­żyła so­bie na taką nie­wdzięcz­ność. Nie chciała na­wet się nad tym za­sta­na­wiać. Wiele lat cięż­kiej pracy i wy­rze­czeń nie mo­gło być po­zba­wione sensu, więc nie za­mie­rzała do­szu­ki­wać się winy w so­bie.

Skąd więc to przej­mu­jące uczu­cie pustki i de­ner­wu­jące kłu­cie w oko­li­cach serca? Była prze­cież le­ka­rzem i do­sko­nale wie­działa, że przy­czyną przy­krego od­czu­cia nie jest pro­blem na­tury kar­dio­lo­gicz­nej. Czuła, a na­wet była pewna, że wszyst­kiemu winna jest Róża Mar­cisz, która nie po­winna była już po­ja­wiać się w jej ży­ciu. Nie­stety, wró­ciła i od razu wszystko za­czy­nało się kom­pli­ko­wać.

Nie z ta­kimi sy­tu­acjami da­wa­łam so­bie radę w ży­ciu – po­cie­szała się Ewa Do­brosz. – Wszystko jest kwe­stią czasu i na­sta­wie­nia. Chwile sła­bo­ści zda­rzają się każ­demu, trzeba tylko umieć nad nimi za­pa­no­wać. Naj­le­piej bę­dzie za­jąć się czymś kon­kret­nym i po­ży­tecz­nym, za­miast snuć się z kąta w kąt i roz­my­ślać o spra­wach, które dawno mi­nęły i nie mają żad­nego zna­cze­nia.

To było roz­sądne stwier­dze­nie i bar­dzo pa­so­wało do le­karki. Dla­czego więc nie mo­gła się sku­pić na lek­tu­rze, dla­czego gu­biła wą­tek, oglą­da­jąc ulu­biony se­rial? Dla­czego po trzy razy pi­sała li­stę świą­tecz­nych za­ku­pów (to nic, że jesz­cze dwa ty­go­dnie, warto po­woli za­cząć już te­raz, żeby póź­niej unik­nąć naj­więk­szych ko­le­jek i tłoku)? Z ja­kiego po­wodu bu­dziła się w nocy, a pierw­szą my­ślą było to, jak te­raz wy­gląda dom na końcu wsi?

Ewa Do­brosz na­prawdę miała tego dość. Lu­biła swoje po­ukła­dane ży­cie, nad któ­rym miała pełną kon­trolę. I nie zno­siła, gdy coś nie­ocze­ki­wa­nie się zmie­niało, wy­trą­ca­jąc ją z rów­no­wagi. Trak­to­wała to za­wsze jak wy­zwa­nie i ro­biła wszystko, aby przy­wró­cić stan, który jej od­po­wia­dał. Te­raz li­czyła na to, że gdy Róża Mar­cisz po­je­dzie do domu, a ona nie bę­dzie już mu­siała się in­te­re­so­wać jej lo­sem, ła­twiej i szyb­ciej uda jej się opa­no­wać ten de­ner­wu­jący stan du­cha.

Bo niby dla­czego mia­ła­bym się przej­mo­wać tym, co dzieje się z osobą, któ­rej nie wi­dzia­łam od kil­ku­dzie­się­ciu lat? – po­my­ślała. – We wszyst­kich po­rad­ni­kach pi­szą, że trzeba żyć te­raź­niej­szo­ścią, a nie prze­szło­ścią. I mu­szę się z tym zgo­dzić. Taki wła­śnie mam za­miar.

Można by uznać, że jej po­sta­no­wie­nie było szczere i pły­nęło z głę­bo­kiego prze­ko­na­nia o jego słusz­no­ści. Może na­wet sama uwie­rzy­łaby w to, gdyby nie kro­pelka, która wy­pły­nęła jej z ką­cika oka i którą szybko otarła wierz­chem dłoni.

– Naj­wyż­sza pora za­pla­no­wać, ja­kie cia­sta upiekę na Wiel­ka­noc – po­wie­działa do swo­jego od­bi­cia w lu­strze, jakby samą sie­bie chciała prze­ko­nać, że nic wiel­kiego się nie dzieje.

*

Ta­mara wszystko mo­gła prze­wi­dzieć, ale nie to. Wła­ści­wie na­wet nie przy­szła jej do głowy taka wer­sja wy­da­rzeń.

Czas, gdy bab­cia Róża prze­by­wała w szpi­talu, nie był ła­twy. Wtedy bar­dziej mar­twił ją stan zdro­wia sta­ruszki niż kwe­stia opieki nad nią. Mu­siała przy­znać, że była za­sko­czona tym, jak le­ka­rze dbają o pa­cjentkę. Na po­czątku od­no­siła się do per­so­nelu z re­zerwą, bo na­słu­chała się tylu róż­nych opo­wie­ści od ko­le­ża­nek, że miała obawy, czy kto­kol­wiek zaj­rzy do babci. Jed­nak za­in­te­re­so­wa­nie i tro­ska pie­lę­gnia­rek prze­kra­czały naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia Ta­mary.

Nie bez zna­cze­nia było z pew­no­ścią to, że bab­cia Róża po­tra­fiła zjed­ny­wać so­bie lu­dzi. Nie skar­żyła się, wszystko przyj­mo­wała spo­koj­nie, uśmie­chała się do każ­dego. Po kilku dniach za­skar­biła so­bie sym­pa­tię nie tylko per­so­nelu, ale i pań z firmy sprzą­ta­ją­cej oraz wszyst­kich to­wa­rzy­szek le­żą­cych z nią w sali. Ta­mara nie mu­siała się więc mar­twić, że babci cze­goś za­brak­nie albo że bez­sku­tecz­nie bę­dzie wzy­wać pie­lę­gniarkę.

Zu­peł­nie ina­czej przed­sta­wiała się sprawa je­dze­nia. Cho­ciaż i o nim bab­cia nie po­wie­działa złego słowa, to Ta­mara do­sko­nale zda­wała so­bie sprawę, że na ta­kim wik­cie nikt do zdro­wia szybko nie doj­dzie. Na do­da­tek do­sko­nale pa­mię­tała, jak do­brze i smacz­nie ja­dała w Bo­ro­wej, więc czuła się w obo­wiązku za­dbać o od­po­wied­nią dietę pa­cjentki.

Zresztą le­karz wy­raź­nie po­wie­dział, że do­bre, ale lek­ko­strawne je­dze­nie to ważny aspekt po­wrotu do zdro­wia. Przy­jeż­dżała więc każ­dego dnia do szpi­tala z wa­łówką, na którą naj­czę­ściej skła­dały się owoce, świeże soki i ja­kieś mięso. Ta­mara po­ra­dziła się Ma­rioli z księ­go­wo­ści, która miała fioła na punk­cie zdro­wego od­ży­wia­nia, i ku­piła spe­cjalną pa­tel­nię do sma­że­nia bez tłusz­czu, więc bab­cia mo­gła cie­szyć się z ape­tycz­nie chru­pią­cego, ale die­te­tycz­nego kur­czaka czy scha­bo­wego.

Ta­mara roz­ma­wiała też z me­dy­kiem o wska­za­niach na okres re­kon­wa­le­scen­cji. Ten wprost po­wie­dział, że bab­cia nie po­winna się prze­mę­czać, dźwi­gać i zbyt szybko cho­dzić. Przy­naj­mniej przez ja­kiś czas. Spa­cery tak, ale spo­kojne i nie­da­le­kie. I dużo od­po­czynku. „Dla­tego wska­zana jest stała opieka – pod­kre­ślił – zwłasz­cza że pa­cjentka mieszka na wsi, prawda?”

Oczy­wi­ście obie­cała, że zor­ga­ni­zuje wszystko jak na­leży, i na­prawdę tego chciała. Tylko jesz­cze wczo­raj nie miała na to po­my­słu. Dzi­siaj kon­cep­cja była, w do­datku do­sko­nała. Z ra­do­ścią po­in­for­mo­wała bab­cię Różę:

– Po­ju­trze wy­cho­dzisz ze szpi­tala i na ra­zie za­miesz­kasz ze mną i z Ma­ry­sią. Wszystko ob­ga­da­ły­śmy.

– Dziecko, do­ce­niam twoją pro­po­zy­cję, ale z niej nie sko­rzy­stam. Bar­dzo cię pro­szę, że­byś ju­tro za­wio­zła mnie do domu, do Bo­ro­wej.

W pierw­szej chwili So­ko­łow­ska miała wra­że­nie, że nie zro­zu­miała tego, co sły­szy. Bab­cia naj­wy­raź­niej to za­uwa­żyła, bo do­dała:

– Nie gnie­waj się, Ta­maro, nie miej mi za złe. Ja na­prawdę chcę tam wró­cić jak naj­szyb­ciej.

– Ależ bab­ciu! Prze­cież sły­sza­łaś, że nie mo­żesz te­raz zo­stać sama...

– Ja chyba naj­le­piej wiem, jak się czuję, a czuję się bar­dzo do­brze. Dam so­bie radę, nie martw się. Łu­kasz mi po­może, a resztę po­woli, po­woli i zro­bię.

– Dla­czego nie chcesz do nas po­je­chać? – Ta­mara była roz­cza­ro­wana i nie mo­gła zro­zu­mieć de­cy­zji sta­ruszki. – Za­leży nam na to­bie. Mia­ła­byś opiekę i to­wa­rzy­stwo. Prze­cież to nie na za­wsze – tłu­ma­czyła. – Zrobi się cie­plej, nie bę­dzie trzeba pa­lić w piecu, to po­je­dziesz do sie­bie. – Sta­rała się za wszelką cenę prze­ko­nać bab­cię i wi­dząc, że ar­gu­menty nie tra­fiają do roz­mów­czyni, po­sta­no­wiła spró­bo­wać lek­kiej ma­ni­pu­la­cji. – Bar­dzo chcia­ły­by­śmy ci się od­wdzię­czyć za go­ścinę, więc pro­szę, nie od­ma­wiaj...

– Nie po to was za­pra­sza­łam, żeby żą­dać wdzięcz­no­ści – rzu­ciła z uśmie­chem bab­cia Róża. – Zresztą je­żeli już tak mamy się roz­li­czać, to ra­czej ja je­stem wa­szą dłuż­niczką. Gdyby nie wy, już nie by­łoby mnie na tym świe­cie.

– Bab­ciu!

– Taka jest prawda, dziecko. Ura­to­wa­łaś mi ży­cie. Wiem o tym, ale de­cy­zji nie zmie­nię. Nie mam po­ję­cia, ile czasu zo­stało mi jesz­cze po­da­ro­wane, ale chcę go spę­dzić we wła­snym domu.

Ta­mara była bli­ska pła­czu. Wy­glą­dało na to, że nie zdoła prze­ko­nać babci do zmiany zda­nia. W de­spe­ra­cji się­gnęła po ostatni spo­sób, który przy­szedł jej do głowy.

– Cóż, trudno. Ma­rysi bę­dzie przy­kro. Tak się cie­szyła, że bę­dzie mo­gła z tobą dłu­żej po­być, po­roz­ma­wiać. Chciała od­dać ci swój po­kój...

– Ta­mara, dziecko, ja mia­łam za­wał, a nie udar mó­zgu. Mnie, starą, chcesz w taki spo­sób po­dejść? – Bab­cia była wy­raź­nie roz­ba­wiona. – Po­wiedz Ma­rysi, że za­pra­szam do sie­bie w każ­dej chwili i na jak długo ze­chce. Cie­bie też to do­ty­czy, panno ob­ra­żal­ska.

– Nie je­stem ob­ra­żona – obu­rzyła się Ta­mara.

– Ale roz­cza­ro­wana. Ro­zu­miem, ale i ty spró­buj zro­zu­mieć mnie.

– Do­brze. – Ta­mara się pod­dała. – Od­wiozę cię po­ju­trze do Bo­ro­wej. Ale do­piero po po­łu­dniu. Rano wy­rwę się z pracy, żeby cię stąd za­brać. Po­je­dziemy do mnie, po­sie­dzisz z Ma­ry­sią, po­tem zjemy i do­piero wtedy cię za­wiozę.

– Oczy­wi­ście, dziecko. A te­raz bie­gnij już, wiem prze­cież, że ci się spie­szy. Ja tu mam to­wa­rzy­stwo i opiekę.

Ta­mara za­brała to­rebkę i wy­szła. Po raz pierw­szy była zła na bab­cię. Niby ro­zu­miała to, co sta­ruszka jej mó­wiła, ale prze­cież Róża mo­gła się zgo­dzić na za­miesz­ka­nie u nich cho­ciaż przez kilka dni. Te­raz znowu sprawy się skom­pli­ko­wały. So­ko­łow­ska była tak pewna, że wszystko pój­dzie zgod­nie z usta­lo­nym przez nią pla­nem, że na­wet nie przy­go­to­wała Bo­ro­wej na po­wrót babci. Ju­tro bę­dzie mu­siała je­chać do bia­łego domku i zro­bić po­rządki. Bo prze­cież nie może li­czyć na to, że ten cały Łu­kasz wy­tarł kurz czy za­miótł pod­łogę w kuchni.

I znowu zo­stawi Ma­ry­się na całe po­po­łu­dnie i wie­czór. Może cho­ciaż dzi­siaj po­stara się wy­rwać wcze­śniej i będą miały oka­zję dłu­żej ze sobą po­być. Wie­działa, że córka ro­zu­mie sy­tu­ację i też przej­muje się zdro­wiem babci, ale nie mo­gła po raz drugi po­peł­nić tego sa­mego błędu. Chciała ist­nieć w ży­ciu Ma­rysi na­prawdę, nie tylko wpa­dać na chwilę, w prze­rwach mię­dzy pracą a in­nymi za­ję­ciami. Pra­gnęła, żeby znowu po­tra­fiły być ze sobą tak po pro­stu i na­tu­ral­nie roz­ma­wiać. A nie tylko miesz­kać w jed­nym miesz­ka­niu, ale obok sie­bie.

Jak spro­stać temu wszyst­kiemu? I jesz­cze bab­cia – ko­chana, wspa­niała osoba, ale dzi­siaj to­tal­nie ją za­sko­czyła. Cóż, trzeba ja­koś sta­wić temu czoła. Skoro Bo­rowa, to Bo­rowa. Naj­go­rzej bę­dzie na po­czątku, póź­niej znaj­dzie się ko­goś do po­mocy, ko­goś bar­dziej od­po­wie­dzial­nego niż ten le­śny czło­wiek, któ­rego, nie wia­domo dla­czego, bab­cia da­rzy ta­kim za­ufa­niem.

*
Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki