Stacja Jagodno. Zaplątana miłość - Karolina Wilczyńska - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Stacja Jagodno. Zaplątana miłość ebook i audiobook

Karolina Wilczyńska

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

30 osób interesuje się tą książką

Opis

Zatrzymaj się na chwilę i poczuj klimat urokliwej miejscowości w Górach Świętokrzyskich. Tutaj czas płynie zupełnie inaczej. W Jagodnie spotykają się przeciwieństwa: kobiety i mężczyźni, starość i młodość, tradycja i nowoczesność.

Tamara – 40-letnia rozwódka i specjalistka od PR-u dostaje polecenie zorganizowania kampanii wyborczej kandydatowi na wójta gminy Jagodno. Podczas spotkania przedwyborczego jeden z oponentów zarzuca Tamarze, że promuje politykę prospołeczną, a sama zaniedbuje swoją rodzinę. Czy tak rzeczywiście jest? Jak córka Tamary, Marysia, poradzi sobie w nowej szkole? Czy nowy partner Tamary okaże się „tym jedynym”? Kim jest tajemnicza babcia Róża?

Trzy generacje kobiet i smak konfitur z fiołków, które potrafią osłodzić nawet najbardziej gorzkie życie.

Powieść Karoliny Wilczyńskiej to pełna ciepła opowieść o miłości, szczęściu i poszukiwaniu własnego miejsca na ziemi.

Karolina Wilczyńska – autorka bestsellerowych powieści obyczajowych, która jak nikt rozumie i opisuje kobiece emocje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 52 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Klaudia Bełcik

Oceny
4,4 (41 ocen)
26
7
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kingamaiwald

Nie oderwiesz się od lektury

Jak ja żałuję że tak późno trafiłam na tę serię 🥹 Przepiękna historia 🥹
10
Olina77

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemnie się słucha.
10
wioolcia

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
ania83sosnowiec

Nie oderwiesz się od lektury

Lubisz wracać do książek, które kiedyś Cię poruszyły? Ja tak. Dlatego z ogromną przyjemnością sięgnęłam ponownie po powieść Karoliny Wilczyńskiej z serii Stacja Jagodno — "Zaplątana miłość". To ciepła, pełna emocji i życiowej mądrości opowieść o kobietach i dla kobiet. Losy Tamary, czterdziestoletniej rozwódki, oraz jej nastoletniej córki Marysi, skradły moje serce. Tamara, samotna matka, mierzy się z codziennymi trudnościami. Pracując jako specjalistka ds. PR-u, trafia do Jagodna — malowniczej wioski, niemal na końcu świata. Podczas spotkania z kandydatem na burmistrza padają pod jej adresem oszczerstwa. Jeden z przeciwników zarzuca jej hipokryzję — promowanie polityki prospołecznej, przy jednoczesnym zaniedbywaniu własnej rodziny. Kobieta nie ma pojęcia, o co chodzi. Szuka odpowiedzi u swojej matki, lecz ta milczy. Kim jest sympatyczna staruszka mieszkająca na końcu wsi? Jak ułożą się relacje między matką a córką? I jak Marysia odnajdzie się w nowym środowisku? Tego dowiecie się z ...
00
AgnCzajkowska

Z braku laku…

Mało dynamiczna, ale całkiem ok
00

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Ka­ro­lina Wil­czyń­ska, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-817-7
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

– Te wszyst­kie opo­wie­ści to tylko my­dle­nie lu­dziom oczu! – Męż­czy­zna sie­dzący w trze­cim rzę­dzie na­wet nie pod­niósł się z krze­sła. Sie­dział roz­party, w przy­bru­dzo­nej czapce z dasz­kiem, a jego zło­śliwy uśmie­szek wy­raź­nie zwia­sto­wał nad­cho­dzące kło­poty.

Ta­mara po­czuła, że na­pina mię­śnie. No, da­waj, czło­wieku – po­my­ślała. – Co też ci nie od­po­wiada? Była prze­ko­nana, że przy­go­to­wała się so­lid­nie do tego spo­tka­nia i żadne py­ta­nie jej nie za­sko­czy.

– Pani nam tu­taj opo­wiada ja­kieś pier­doły o po­mocy ro­dzi­nie, o war­to­ściach i co tam jesz­cze... – Męż­czy­zna prze­su­nął da­szek czapki na tył głowy, jakby szy­ko­wał się do ataku. – A sama o swoją ro­dzinę nie dba.

O co mu cho­dzi? O czym on mówi? – Ta­mara była kom­plet­nie zbita z tropu. Za to po­zo­stali uczest­nicy spo­tka­nia wy­raź­nie się oży­wili. Po sali prze­szedł szmer, lu­dzie pa­trzyli to na ko­bietę, to na swo­jego są­siada, naj­wy­raź­niej cie­kawi dal­szego ciągu. Tym­cza­sem męż­czy­zna, za­do­wo­lony z za­in­te­re­so­wa­nia, ja­kie wzbu­dził, mó­wił da­lej:

– Ja do­brze pa­mię­tam, jak tu pani przy­jeż­dżała z matką. Wia­domo, jak dzie­ciaka na lato pod­rzu­cić, to wtedy ro­dzina na wsi do­bra. Ale jak po­móc by trzeba, to już się o sta­rej za­po­mina. – Ro­zej­rzał się po twa­rzach ze­bra­nych i wi­dząc po­ta­ku­jące głowy, kon­ty­nu­ował jesz­cze śmie­lej: – Te­raz z mia­sta przy­je­chała, żeby swoje in­te­resy tu ro­bić, bo pie­nią­dze pew­nie czuje. A nie wia­domo, czy Mar­ci­szowa opał na zimę ma za co ku­pić. Wstyd!

Kim jest Mar­ci­szowa? Co ja mam z nią wspól­nego? – Ta­mara sta­rała się za­cho­wać ka­mienną twarz, ale czuła, że ogar­nia ją pa­nika. Wi­działa wście­kłość na twa­rzy kan­dy­data na wójta i drwiące spoj­rze­nia miesz­kań­ców wsi. Mu­siała ra­to­wać sy­tu­ację.

– Pro­szę pana – za­częła po­woli, żeby opa­no­wać drże­nie głosu. – Te­ma­tem na­szego spo­tka­nia jest pro­gram dzia­ła­nia pana Ka­miń­skiego, a nie moje ży­cie ro­dzinne. Czy ktoś z pań­stwa ma ja­kieś py­ta­nia do kan­dy­data?

Od­po­wie­dzią, jakże wy­mowną, była ci­sza. Ciężka i po­łą­czona z peł­nymi po­tę­pie­nia spoj­rze­niami. Prawda była taka, że to spo­tka­nie oka­zało się klę­ską. Ka­ta­strofą, która bę­dzie miała wpływ na całe wy­bory, a co za tym idzie – na jej pracę i ży­cie. A naj­gor­sze było to, że nie miała po­ję­cia, co tak na­prawdę się stało, o co cho­dzi i co jej za­rzu­cają.

– O co tu py­tać? – Jedna z ko­biet wstała osten­ta­cyj­nie, gło­śno od­su­wa­jąc krze­sło. – Prze­cież wi­dać, że od po­czątku do końca same kłam­stwa wy­ga­dują. Ja tam idę do domu. Wolę se­rial po­oglą­dać.

Szu­ra­nie krze­seł było sy­gna­łem, że po­zo­stali po­dzie­lili jej zda­nie. Ta­mara stała na środku sali i pa­trzyła, jak miej­sca pu­sto­szeją. Sta­rała się do końca za­cho­wać pro­fe­sjo­nal­nie i po­wstrzy­mać łzy.

– No to świet­nie mnie pani urzą­dziła! – Kac­per Ka­miń­ski, kan­dy­dat na wójta gminy Ja­godno, na­wet nie sta­rał się ukryć wście­kło­ści. – Te­raz to już prze­gra­łem z kre­te­sem! A pani szef twier­dził, że daje naj­lep­szego pra­cow­nika. Pięk­nie, nie ma co!

Wy­szedł. Trzask za­my­ka­nych drzwi wy­rwał Ta­marę z le­targu, w któ­rym tkwiła od kilku mi­nut. Ro­zej­rzała się po szkol­nej kla­sie, w któ­rej od­by­wało się spo­tka­nie przed­wy­bor­cze. Pu­sto. Nie miała tu już nic do ro­boty. Schrza­niła wszystko. Z re­zy­gna­cją za­częła skła­dać sto­jak z uśmiech­nię­tym zdję­ciem Ka­miń­skiego.

Sprawca jej po­rażki cze­kał do końca. Na­pa­wał się naj­wy­raź­niej swoim zwy­cię­stwem. Da­szek czapki wró­cił już na swoje miej­sce. Męż­czy­zna stał tuż przy drzwiach, z za­ło­żo­nymi na piersi rę­kami, i przy­glą­dał się, jak ko­bieta zbiera ulotki i pa­kuje je do kar­to­no­wego pu­dełka.

– Jakby pani chciała wie­dzieć, to Mar­ci­szowa mieszka na końcu Bo­ro­wej. Bę­dzie ze dwa ki­lo­me­try stąd. Ostatni dom, pod la­sem.

Uda­wała, że go nie sły­szy.

– Po­zdro­wie­nia od Po­znań­skiego – za­brzmiało jesz­cze za jej pla­cami i po­wiew po­wie­trza od drzwi dał jej sy­gnał, że zo­stała cał­kiem sama. A więc to sprawka obec­nego wójta! Trzeba przy­znać, że się po­sta­rał. I co cie­kawe – wie­dział o niej coś, o czym sama nie miała po­ję­cia. Sta­ra­jąc się za­cho­wać spo­kój, ze­brała resztę rze­czy i wy­szła, że­gnana bez­na­mięt­nymi spoj­rze­niami wiel­kich pol­skich po­etów, któ­rych por­trety w wąt­pliwy spo­sób zdo­biły ściany szkol­nych ko­ry­ta­rzy.

*

I co te­raz? Ka­miń­ski z pew­no­ścią już dzwo­nił do jej pra­co­dawcy. Ta­mara mo­gła so­bie bez trudu wy­obra­zić, jak wy­glą­dała ta roz­mowa. Znała obu męż­czyzn, szcze­gól­nie Marka, szefa agen­cji re­kla­mo­wej, w któ­rej pra­co­wała od dwóch lat. Im­pul­sywny, pewny sie­bie, nie­prze­bie­ra­jący w sło­wach. Trak­to­wał pra­cow­ni­ków jak swoją wła­sność, wy­ma­gał po­słu­szeń­stwa i dys­po­zy­cyj­no­ści, ale kiedy wszystko szło do­brze, miał gest i po­tra­fił rzu­cić na­wet sporą pre­mię. Za to kiedy coś prze­bie­gało nie po jego my­śli – le­piej nie mó­wić. Wrza­ski nie raz sły­szano w naj­dal­szym za­kątku biura. Już nie­je­den nie wy­trzy­mał psy­chicz­nie i pa­ko­wał w po­śpie­chu swoje rze­czy. Z nią było ina­czej. Znała Marka jesz­cze z pod­sta­wówki, ale po skoń­cze­niu szkoły kon­takt się urwał. Spo­tkali się przy­pad­kiem, na ulicy. Oby­dwoje mieli aku­rat czas, więc po­szli na kawę. Pod­czas zwy­cza­jo­wych opo­wie­ści pod ha­słem „co u cie­bie?” po­wie­działa, że ak­tu­al­nie ha­ruje w kor­po­ra­cji za psie pie­nią­dze i kur­suje mię­dzy firmą a do­mem, sta­ra­jąc się pa­no­wać nad wy­cho­wa­niem córki. Ma­rek oka­zał duże za­in­te­re­so­wa­nie jej sy­tu­acją i z miej­sca za­pro­po­no­wał pracę u sie­bie. Za pra­wie dwa razy wię­cej, niż za­ra­biała do­tych­czas. Nic dziw­nego, że dała się na­brać.

Zo­ba­czyła w my­ślach Ma­ry­się na wy­ma­rzo­nym obo­zie ta­necz­nym, nową pralkę, bo stara, pa­mię­ta­jąca jesz­cze dzie­ciń­stwo córki, już cią­gnęła reszt­kami sił. I po­my­ślała, że już ni­gdy wię­cej nie bę­dzie oglą­dać twa­rzy znie­na­wi­dzo­nego pre­zesa, który prze­cha­dzał się po ko­ry­ta­rzach pionu mar­ke­tingu i mó­wił, niby to do sie­bie:

– Dar­mo­zjady. Tylko wy­dają moje pie­nią­dze i nic z tego nie ma.

Zgo­dziła się na pro­po­zy­cję Marka, wie­rząc, że to szczę­śliwe zrzą­dze­nie losu po­sta­wiło go na środku kie­lec­kiego dep­taka, a póź­niej skło­niło ją do przej­ścia zu­peł­nie inną trasą, niż cho­dziła za­zwy­czaj. Jed­nak wspólne dzie­ciń­stwo łą­czy na całe ży­cie – my­ślała na­iw­nie.

Szybko zro­zu­miała, że ko­lega z mło­do­ści wcale nie był tak bez­in­te­re­sowny. My­ślał i dzia­łał jak ra­sowy przed­się­biorca. Nie wi­dział w niej ko­le­żanki, ale pra­cow­nicę, która da z sie­bie wszystko i nie odej­dzie po ko­lej­nej awan­tu­rze. Sta­tus sa­mot­nej matki był gwa­ran­cją jej od­da­nia i go­to­wo­ści do po­świę­ceń. Ma­rek wie­dział to od razu, ona zro­zu­miała jego praw­dziwą mo­ty­wa­cję do­piero po kilku mie­sią­cach, kiedy na jej pierw­szy pro­test prze­ciwko pracy od rana do wie­czora usły­szała:

– Za­sta­nów się. Ja cię siłą nie trzy­mam. Jak pój­dziesz na bez­ro­bo­cie, to bę­dziesz miała dużo czasu dla córki, ale nie wiem, co jej dasz wtedy na obiad.

Za­sta­no­wiła się. I przy­znała mu ra­cję. W Kiel­cach nie było zbyt wielu ofert pracy dla ko­biet po trzy­dzie­stce. Nie chciała, żeby Ma­ry­sia mu­siała re­zy­gno­wać z lek­cji tańca, do­dat­ko­wego an­giel­skiego czy szkol­nej wy­cieczki. Poza tym Ma­rek do­brze wie­dział, jak ją osta­tecz­nie prze­ko­nać. Kilka dni póź­niej do­stała sporą pre­mię za po­zy­ska­nie no­wego klienta. Za­brała córkę na za­kupy, zja­dły obiad w re­stau­ra­cji i wy­rzuty su­mie­nia zo­stały ze­pchnięte gdzieś w głąb jej świa­do­mo­ści.

I co te­raz? – za­sta­na­wiała się.

Je­chała w stronę Kielc. Za­miast nie­dawno wy­re­mon­to­wa­nej „sió­demki” wy­brała drogę przez las. Co prawda mniej kom­for­tową, pełną za­krę­tów, ale przy tak pięk­nej po­go­dzie nie było to pro­ble­mem. Ja­dąc tędy, miała za to oka­zję po­dzi­wiać uroki przy­rody w je­sien­nej od­sło­nie. Za­cho­dzące słońce rzu­cało ła­godne świa­tło, pro­mie­nie prze­ci­skały się po­mię­dzy li­śćmi, two­rząc na as­fal­cie świe­tli­stą mo­zaikę. Mi­jane drzewa zda­wały się ob­ra­cać, jakby pre­zen­tu­jąc naj­pięk­niej­sze i nie­po­wta­rzalne su­kienki, mie­niące się od­cie­niami żółci, po­ma­rań­czu i czer­wieni. Ta­kie kre­acje tra­fiały im się tylko o tej po­rze roku, więc sze­le­ściły li­śćmi, sta­ra­jąc się przy­kuć uwagę lu­dzi. Jed­nak prze­mie­rza­jący le­śne ścieżki grzy­bia­rze za­in­te­re­so­wani byli ra­czej naj­niż­szą i naj­mrocz­niej­szą czę­ścią je­sien­nego lasu. Tam, gdzie z rzadka do­cie­rało świa­tło, mo­gli zna­leźć to, czego szu­kali – brą­zowe praw­dziwki, żółte kurki, ko­zaki o na­kra­pia­nych nóż­kach. Nie pa­trzyli w górę, nie zwra­cali uwagi na ten cu­downy po­kaz piękna przy­rody, który roz­gry­wał się tuż przed koń­cem je­sien­nego dnia, przy wtó­rze pta­sich treli. Roz­cza­ro­wane bra­kiem za­in­te­re­so­wa­nia brzozy drżały w swo­ich bia­łych su­kien­kach, pła­cząc desz­czem drob­nych żół­tych list­ków.

Ta­mara także za­drżała. Po­czuła, że ma ochotę się za­trzy­mać, przy­tu­lić do jed­nej z brzóz i za­pła­kać ra­zem z nią. W tym sa­mym mo­men­cie z przy­droż­nych krza­ków wy­szedł wprost na drogę ja­kiś za­my­ślony zbie­racz le­śnego runa. Ko­bieta za­cią­gnęła ha­mu­lec i z ca­łej siły przy­ci­snęła klak­son. Czło­wiek od­sko­czył na po­bo­cze.

Skon­cen­truj się, So­ko­łow­ska! – na­ka­zała so­bie w my­ślach Ta­mara. – Po­ezje ci w gło­wie i tań­czące drzewa, a może ju­tro bę­dziesz się re­je­stro­wać w Urzę­dzie Pracy. Myśl le­piej o tym, jak się wy­tłu­ma­czyć z tej po­rażki. Przy­tu­la­nie do brzozy na pewno tu nie po­może.

Nie roz­glą­da­jąc się już na boki, do­je­chała do gra­nic mia­sta. Mi­nęła szary ko­los – kom­pleks wię­zienny, prze­je­chała wzdłuż sze­regu hur­towni i skła­dów bu­dow­la­nych i wje­chała na par­king su­per­mar­ketu bu­dow­lano-ogrod­ni­czego. Nie miała w pla­nach żad­nych za­ku­pów. Po pro­stu tuż przy wej­ściu sprze­da­wali pyszne cia­steczka. Ma­ry­sia je uwiel­biała, szcze­gól­nie te z na­dzie­niem ja­go­do­wym. Przy­wie­zie córce tro­chę słod­ko­ści, niech przy­naj­mniej ona ma dzi­siaj ja­kąś przy­jem­ność. Sko­ja­rze­nie z próbą prze­kup­stwa i uzy­ska­niem wy­ba­cze­nia za ko­lejną po­po­łu­dniową nie­obec­ność za­go­ściło w gło­wie Ta­mary tylko na uła­mek se­kundy. W spy­cha­niu nie­wy­god­nych my­śli na dno świa­do­mo­ści na­bie­rała co­raz więk­szej wprawy.

Po kilku mi­nu­tach znowu wsia­dła do sa­mo­chodu. Wrzu­ciła pa­pie­rową to­rebkę z cia­stecz­kami na tylne sie­dze­nie i prze­krę­ciła klu­czyk w sta­cyjce. Za kwa­drans będę w domu – po­my­ślała, wrzu­ca­jąc wsteczny. – Niech ten dzień już się skoń­czy.

*

Ma­ry­sia wy­ra­ziła umiar­ko­waną ra­dość z cia­ste­czek. Cóż, taki wiek – po­my­ślała Ta­mara. – Wszystko się nie po­doba, a cie­szyć się nie wy­pada. Trzeba prze­cze­kać.

Zja­dła z córką ko­la­cję, chwilę po­roz­ma­wiały, cho­ciaż na­sto­latka nie była spe­cjal­nie roz­mowna.

– A jak w szkole? W po­rządku?

– Jak to w szkole, nor­mal­nie.

– I rze­czy­wi­ście ma­cie lek­cje po an­giel­sku?

– Nie wszyst­kie, ale mamy.

– Da­jesz radę?

– Sta­ram się. – Ma­ry­sia wzru­szyła ra­mio­nami. – Ale sama nie wiem...

– Po­czątki za­wsze są trudne. Z cza­sem bę­dzie ła­twiej. – Pró­bo­wała po­cie­szyć córkę. – Ja też, kiedy za­czy­na­łam pracę...

– Do­bra, wiem. Pójdę się po­uczyć – prze­rwała dziew­czyna.

Nie za­trzy­my­wała córki. Niech się uczy. Kiedy Ma­ry­sia po paru su­ge­stiach matki zde­cy­do­wała się zda­wać do klasy z mię­dzy­na­ro­dową ma­turą, Ta­mara była dumna z doj­rza­ło­ści dziew­czyny. W Kiel­cach utwo­rzono tylko jedną taką klasę i żeby się do niej do­stać, trzeba było nie tylko mieć do­bre wy­niki z eg­za­mi­nów, ale jesz­cze do­dat­kowo zdać test z ję­zyka an­giel­skiego. Córka po­ka­zała, że jest am­bitna i po­trafi wy­trwale dą­żyć do celu. Je­żeli wszystko pój­dzie po­myśl­nie, mię­dzy­na­ro­dowa ma­tura otwo­rzy jej drzwi uczelni na ca­łym świe­cie. Ma­ry­się cze­kała te­raz wy­tę­żona na­uka. Ta­mara wie­rzyła jed­nak, że dzięki temu jej dziecku bę­dzie się do­brze żyło. Może w przy­szło­ści unik­nie wy­bu­chów zło­ści szefa i ca­ło­dzien­nej pracy...

Ko­bieta po­sta­wiła ku­bek z her­batą na szkla­nym sto­liku, a sama z ulgą usia­dła na ka­na­pie. Wresz­cie miała chwilę spo­koju, upra­gnio­nego od­po­czynku po cięż­kim dniu. W pierw­szej chwili po­my­ślała, że ma ochotę na ja­kiś nie­wy­ma­ga­jący wy­siłku umy­sło­wego film. Po pro­stu po­ga­pić się w ekran, może po­śmiać z pe­ry­pe­tii bo­ha­te­rów, wie­dząc, że i tak czeka ich szczę­śliwe za­koń­cze­nie. Nie to, co w praw­dzi­wym ży­ciu.

My­śli Ta­mary po­wró­ciły jed­nak do po­po­łu­dnio­wych wy­da­rzeń. Już wie­działa, że z re­laksu nici. Żo­łą­dek skur­czył się na samą myśl o ju­trzej­szym spo­tka­niu z Mar­kiem. Po raz ko­lejny ana­li­zo­wała swoje po­stę­po­wa­nie. Czy po­peł­niła ja­kiś błąd? Prze­cież była przy­go­to­wana naj­le­piej, jak się dało. Wy­py­tała Ka­miń­skiego o wszystko, co mo­gło mieć zna­cze­nie i co mo­gli pró­bo­wać wy­ko­rzy­stać prze­ciwko niemu kon­ku­renci. Wręcz dzi­wił się cza­sami, po co jej ta­kie in­for­ma­cje. Wie­działa o nim dużo. Znała na­wet kilka grzesz­ków, które bez kło­potu mo­gła w dys­ku­sji zmie­nić w za­lety. Na­prawdę się przy­go­to­wała. I są­dziła, że prze­wi­działa wszystko. A jed­nak się my­liła. Sła­bym ogni­wem oka­zała się ona sama – sze­fowa kam­pa­nii wy­bor­czej. Tak szum­nie na­zwał jej sta­no­wi­sko Ma­rek, cho­ciaż taki sztab, ja­kie wy­bory – była w nim sama i tylko od czasu do czasu po­ma­gał jej któ­ryś z gra­fi­ków albo kilku wo­lon­ta­riu­szy z mło­dzie­żówki par­tii, którą re­pre­zen­to­wał Ka­miń­ski. Ma­rek nie chciał za­trud­nić do­dat­ko­wej osoby, twier­dził, że nie ma ta­kiej po­trzeby. Rze­czy­wi­ście. Prze­cież je­dyną znaną mu po­trzebą była chęć za­trzy­ma­nia jak naj­więk­szej kwoty pła­co­nej przez klienta dla sie­bie. Do tej pory Ta­mara miała na­dzieję przy­naj­mniej na do­brą pre­mię, ale w obec­nej sy­tu­acji czuła, że bę­dzie się cie­szyła, je­żeli za­chowa po­sadę. Szlag by to tra­fił!

A wszystko przez ja­kie­goś chłopa i starą Mar­ci­szową. Kto to w ogóle jest, ta Mar­ci­szowa? – Ko­bieta wstała i za­częła ner­wowo cho­dzić po po­koju. Trzy kroki do okna, trzy do drzwi. To za­wsze po­ma­gało jej ze­brać my­śli. – A może to od po­czątku do końca pro­wo­ka­cja? Wy­ssane z palca bzdury, któ­rych prze­cież nikt nie bę­dzie w sta­nie spraw­dzić. – Trzy kroki, zwrot, trzy kroki. – Wła­śnie! Musi przede wszyst­kim do­wie­dzieć się, czy to wszystko jest prawdą. Bo je­żeli nie, to po­wie Mar­kowi, że mają do czy­nie­nia z chwy­tem po­ni­żej pasa, naj­czar­niej­szym PR-em, po­li­tycz­nym gów­nem. I ja­koś się z tego wy­łga.

Ta­mara po­czuła przy­pływ ener­gii. Tak, to na pewno kłam­stwo na po­trzeby kam­pa­nii. Jest je­den spo­sób, żeby to spraw­dzić.

Bez wa­ha­nia się­gnęła po le­żącą na fo­telu to­rebkę, wy­cią­gnęła z niej te­le­fon i wy­brała nu­mer. Każdy sy­gnał zda­wał się trwać nie­skoń­cze­nie długo.

– Słu­cham?

Na­resz­cie!

– Cześć, mamo! Mam py­ta­nie.

– Do­bry wie­czór. Aku­rat te­raz? To ważne? Stało się coś?

W gło­sie matki usły­szała le­d­wie wy­czu­walną nutkę znie­cier­pli­wie­nia. Zer­k­nęła na ze­ga­rek – oczy­wi­ście, za­po­mniała, że aku­rat za­czął się ko­lejny od­ci­nek se­rialu o le­ka­rzach z Le­śnej Góry. Po­sta­no­wiła jed­nak nie od­pusz­czać.

– Czy my mamy ja­kąś ro­dzinę w oko­li­cach Ja­godna?

W słu­chawce za­pa­no­wała ci­sza.

– Halo, mamo, je­steś tam?

– Tak, je­stem.

– Sły­sza­łaś, o co py­ta­łam? Czy mamy ro­dzinę we wsi Bo­rowa? Gmina Ja­godno.

– Nie przy­po­mi­nam so­bie. – Głos matki był sta­now­czy, a od­po­wiedź tak krótka i jed­no­znaczna, jakby miała uciąć dys­ku­sję. Naj­wy­raź­niej w Le­śnej Gó­rze trwała ja­kaś nie­zwy­kle ważna ak­cja ra­tun­kowa lub le­ka­rze mieli pa­cjenta z bar­dzo rzadką cho­robą.

– I na­zwi­sko Mar­cisz nic ci nie mówi? – Ta­mara chciała mieć pew­ność.

– Córko, na­zwi­sko Mic­kie­wicz wiele mi mówi, ale to jesz­cze nie do­wód, że je­ste­śmy ro­dziną.

Lo­gika matki za­wsze ją po­ra­żała. Za­sta­na­wiała się nie raz, czy matka mo­gła zro­bić coś w ży­ciu spon­ta­nicz­nie i bez na­my­słu, ale nie po­tra­fiła so­bie tego wy­obra­zić. Trudno po­wie­dzieć, czy to lata pracy na od­dziale in­ten­syw­nej te­ra­pii wy­kształ­ciły w niej ta­kie ce­chy, czy też była taka, jesz­cze za­nim wy­brała za­wód, ale fak­tem po­zo­sta­wało, że Ewa Do­brosz była uoso­bie­niem roz­sądku, roz­wagi i wy­wa­żo­nych de­cy­zji. Skoro więc mó­wiła, że nie mają ro­dziny w Ja­god­nie, to można było być pew­nym, że tak wła­śnie jest.

– Dzię­kuję, mamo. Nie prze­szka­dzam ci dłu­żej. Po­wiedz tylko, jak się czu­jesz?

– Do­kład­nie tak, jak można się czuć, ma­jąc pra­wie sie­dem­dzie­siąt lat. Nie na­rze­kam.

– W ta­kim ra­zie za­dzwo­nię ju­tro. Śpij do­brze, do­bra­noc.

– Do­bra­noc. – Do­bro­szowa roz­łą­czyła się, za­nim jesz­cze wy­brzmiała ostat­nia sy­laba. Le­śna Góra nie mo­gła cze­kać.

Ta­mara wró­ciła na ka­napę. Te­raz już na­prawdę po­winna się zre­lak­so­wać. Nie dała ciała, nie za­nie­dbała ni­czego. Na­wet Ma­rek nie bę­dzie mógł po­wie­dzieć, że coś za­wa­liła. A Ka­miń­skiemu się wy­tłu­ma­czy, w czym rzecz. Bę­dzie do­brze. Musi być.

– Ma­ry­siu! – krzyk­nęła w stronę po­koju córki. Miała ochotę po­dzie­lić się z kimś swoją ra­do­ścią. Jed­nak młoda nie od­po­wie­działa.

Pew­nie ma słu­chawki i nie sły­szy – po­my­ślała ko­bieta. – Cóż, będę się cie­szyć w sa­mot­no­ści. – Wes­tchnęła, bo ma­leńka szpi­leczka smutku ukłuła ją w oko­li­cach serca. W ta­kich chwi­lach bra­ko­wało jej ko­goś, z kim mo­głaby się po­dzie­lić emo­cjami. A może Do­mi­nik? – prze­mknęło Ta­ma­rze przez myśl. Ko­lega z pracy wy­raź­nie ją ad­o­ro­wał. Za­częło się od prze­lot­nych spoj­rzeń i spo­tkań przy eks­pre­sie do kawy. Raz niby to przy­pad­kiem chwy­cił jej dłoń i przy­trzy­mał dłu­żej, niż było to ko­nieczne. Na samo wspo­mnie­nie tam­tej chwili prze­szedł ją dreszcz. Kiedy jed­nak roz­ma­wiali na te­maty służ­bowe, at­mos­fera gęst­niała i cza­sami trudno było im się do­ga­dać. Poza tym Do­mi­nik miał opi­nię ko­bie­cia­rza. Pew­nie tre­nuje na mnie te swoje ma­ślane oczka i ta­jem­ni­cze pół­u­śmie­chy. A ja, głu­pia baba, ro­bię so­bie ja­kieś na­dzieje – uznała osta­tecz­nie. Nic na to jed­nak nie mo­gła po­ra­dzić, więc nie chcąc psuć so­bie na­stroju, swoim zwy­cza­jem ze­pchnęła te bez­pro­duk­tywne roz­my­śla­nia na dal­szy plan. Po­sta­no­wiła zre­zy­gno­wać z te­le­wi­zji, bo jesz­cze trafi na ja­kąś ko­me­dię ro­man­tyczną i zgłu­pieje do reszty. Wy­brała długi prysz­nic i lek­turę nie­dawno za­ku­pio­nego kry­mi­nału. Przy­naj­mniej nie bę­dzie mi­ło­ści aż po grób, tylko ewen­tu­al­nie sam grób. Może na­wet kilka. To za­har­tuje ją przed ju­trzej­szą kon­fron­ta­cją z Mar­kiem le­piej niż roz­my­śla­nia o Do­mi­niku.

*

Ma­ry­sia ni­g­dzie się nie spie­szyła, po­goda do­pi­sy­wała, więc krok za kro­kiem prze­mie­rzała Aleję Sław. Mi­jała ko­lejne po­stu­menty z po­pier­siami zna­nych ar­ty­stów, sta­ra­jąc się nie pa­trzeć w ich zimne, ka­mienne oczy. I bez tego była przy­gnę­biona. Przez cały dzień zno­siła spoj­rze­nia żywe, ale czuła, że były rów­nie zimne i nie­przy­ja­zne, co wzrok mi­ja­nych rzeźb.

Nowa szkoła miała być cu­downa. Matka wprost roz­pły­wała się w za­chwy­tach i była dumna z wy­boru córki. Już wi­działa ją na Oxfor­dzie, tak przy­naj­mniej wy­da­wało się Ma­rysi.

Tyle że ona sama miała co­raz więk­sze wąt­pli­wo­ści. Co z tego, że w swo­jej re­jo­no­wej szkole była naj­lep­sza? Świa­dec­twa z pa­skiem, na­grody, po­chwały – to stan­dard, do któ­rego przy­wy­kła. Uwie­rzyła w słowa na­uczy­cieli, że jest mą­dra, zdolna i z pew­no­ścią wszę­dzie so­bie po­ra­dzi. Jed­nak od mie­siąca Ma­ry­sia co­raz bar­dziej wąt­piła w praw­dzi­wość tam­tych słów. Wy­glą­dało na to, że ją okła­my­wali. Wcale nie była taka mą­dra i zdolna. Miała wra­że­nie, że w jej no­wej kla­sie wszy­scy byli lepsi, bar­dziej bły­sko­tliwi.

Na przy­kład Mar­cin – miesz­kał z ro­dzi­cami w Ir­lan­dii przez pięć lat. Po an­giel­sku mó­wił tak do­brze, jak po pol­sku, więc ję­zyk nie sta­no­wił dla niego żad­nego pro­blemu. Albo Kaśka – jeź­dziła co roku na obozy ję­zy­kowe do Lon­dynu. A Bar­tek miał chyba kom­pu­ter w gło­wie, bo znał od­po­wiedź na każde py­ta­nie. Gdzie mi do nich – my­ślała Ma­ry­sia. – Ja wszystko mu­szę wy­kuć, uczę się i uczę, a w gło­wie zo­staje po­łowa. I jesz­cze ten an­giel­ski – niby cho­dzi­łam na kursy, ale tam nie uczyli słó­wek z bio­lo­gii czy nazw pier­wiast­ków. To wszystko na­wet po pol­sku jest trudne, a już po an­giel­sku wy­daje się nie do ogar­nię­cia.

Przy­sia­dła na ła­weczce przy placu za­baw. Pa­trzyła na dzieci bez­tro­sko wspi­na­jące się po dra­bin­kach. Za­zdro­ściła im. Przy­mknęła oczy i po­zwo­liła cie­płym pro­mie­niom wrze­śnio­wego słońca ogrze­wać twarz. Wie­działa, że po­winna wra­cać do domu i za­cząć na­ukę, ale dzi­siaj ja­koś nie mo­gła się do tego zmu­sić. Zresztą i tak nikt jej nie spraw­dzi. Matka była w pracy, pew­nie wróci jak za­wsze, wie­czo­rem.

– Ej, Ma­ryśka, co tu tak sama sie­dzisz?

Od razu po­znała ten głos. To Ju­styna, ko­le­żanka z klasy.

– Nie wiem. Ja­koś tak. Po­goda ładna... – pró­bo­wała się tłu­ma­czyć, jed­no­cze­śnie prze­kli­na­jąc w my­ślach samą sie­bie. Dla­czego nie umiem od­po­wie­dzieć ja­koś dow­cip­nie, jak inne dziew­czyny – my­ślała. Na szczę­ście Ju­styna chyba nie zwró­ciła uwagi na jej nie­roz­gar­niętą od­po­wiedź.

– Na­wet po­sie­dzia­ła­bym z tobą, ale spie­szę się na busa. Idziesz czy zo­sta­jesz?

– Idę. Jak chcesz, to mogę cię od­pro­wa­dzić.

– No to ru­chy, bo bus nie bę­dzie cze­kał – rzu­ciła Ju­styna ze śmie­chem.

Ru­szyły szyb­kim kro­kiem. Co prawda dwo­rzec bu­sów nie był Ma­rysi po dro­dze, ale w to­wa­rzy­sze­niu Ju­sty­nie do­strze­gła szansę na za­war­cie bliż­szej zna­jo­mo­ści. Poza tym tak dużo czasu spę­dzała sama, że cie­szyła ją sama obec­ność ko­goś in­nego.

Na szczę­ście nie mu­siała pra­wie nic mó­wić, bo Ju­styna pa­plała bez prze­rwy. Opo­wia­dała o domu swo­ich ro­dzi­ców, któ­rzy po­sta­no­wili, zgod­nie z modą, wy­pro­wa­dzić się z mia­sta. Dziew­czyny wcale to nie cie­szyło.

– Do­stać się z tej wsi do­kąd­kol­wiek to istny hor­ror! Że­byś wie­działa, jak w tych bu­sach śmier­dzi. Te wie­śniaki chyba nie wie­dzą, co to dez­odo­rant. Mó­wię ci, szok! Już po­wie­dzia­łam ojcu, że mu­szę mieć sa­mo­chód. Obie­cał, że jak skoń­czę pierw­szą klasę, to mi kupi. No ra­czej in­nego wyj­ścia nie ma, nie?

Ma­ry­sia po­ta­ki­wała, za­sta­na­wia­jąc się, jak za­re­ago­wa­łaby jej matka, gdyby to ona za­żą­dała kupna sa­mo­chodu. Kim są ro­dzice Ju­styny, skoro mogą so­bie po­zwo­lić na auto dla córki? Może gdyby matka nie roz­wio­dła się z oj­cem, to też mie­liby dom pod mia­stem, a ona by­łaby tak pewna sie­bie jak Ju­styna?

A tak to mam obiady w sto­łówce „Pił­sud­skiego” i wa­ka­cje nad Bał­ty­kiem – po­my­ślała roz­ża­lona. – Z czym do lu­dzi? – Pró­bo­wała śmiać się ra­zem z ko­le­żanką, ale wcale nie było jej we­soło. Nie do­syć, że czuła się głu­pia, to te­raz jesz­cze po­czuła się biedna. Nie­zły ka­nał!

Kiedy Ju­styna znik­nęła we wnę­trzu busa, Ma­ry­sia ru­szyła w stronę domu. Ulica Sien­kie­wi­cza – główny dep­tak i cen­trum mia­sta – pełna była spie­szą­cych się lu­dzi. Dziew­czyna także przy­spie­szyła. Po pierw­sze dla­tego, że za­czy­nało ro­bić się chłod­niej, a po dru­gie: ju­tro miała spraw­dzian z ma­te­ma­tyki, a nie był to jej naj­ulu­bień­szy przed­miot. Zresztą nie po­lu­biła też na­uczy­cielki i wy­da­wało jej się, że młoda ma­te­ma­tyczka rów­nież nie da­rzy jej sym­pa­tią. Pew­nie wo­lała Bartka, co zresztą wcale Ma­rysi nie dzi­wiło. Chło­pak był nie tylko in­te­li­gentny, ale i na­prawdę ładny. Taki, o któ­rym mówi się: „nie­złe cia­cho” – blon­dyn, wy­soki, do­brze zbu­do­wany, a gdy się uśmie­chał, to dziew­czy­nom ugi­nały się ko­lana. Ma­rysi też się ugi­nały, cho­ciaż jesz­cze ni­gdy do niej się nie uśmiech­nął.

I pew­nie się nie uśmiech­nie – po­my­ślała gorzko. – Bo po co?

Zer­k­nęła z za­zdro­ścią na mi­ja­jącą ją parę. Dziew­czyna przy­tu­lała się do chło­paka, on obej­mo­wał ją ra­mie­niem. Oboje uśmiech­nięci, za­do­wo­leni. Od­wró­ciła wzrok, bo po­czuła się tak, jakby bez­praw­nie pod­glą­dała czy­jeś szczę­ście. Skon­cen­tro­wała się na oglą­da­niu wy­staw, cho­ciaż od ja­kie­goś czasu wzdłuż dep­taku wię­cej było ban­ków i sa­lo­nów te­le­fo­nii ko­mór­ko­wej niż skle­pów.

Szybko do­szła do Sil­nicy i skrę­ciła. Jesz­cze kwa­drans spa­ceru wzdłuż rzeki i bę­dzie w domu. Za­my­ślona, nie za­uwa­żyła, że za­miast po chod­niku, idzie środ­kiem ścieżki ro­we­ro­wej. Z za­my­śle­nia wy­rwał ją do­piero dźwięk dzwonka i okrzyk:

– A po ulicy też środ­kiem cho­dzisz? Wyjdź na War­szaw­ską i spa­ce­ruj!

Na­prawdę je­stem bez­na­dziejna – stwier­dziła. – Za­cho­wuję się jak głu­pia krowa.

Za­pra­gnęła jak naj­szyb­ciej zna­leźć się w domu. Tam bę­dzie bez­pieczna. Za­mknie się w po­koju, za­łoży słu­chawki i włą­czy kom­pu­ter. Sta­nie się nie­znaną ni­komu Ame­lią. A na fo­rum bę­dzie cze­kał na nią Ka­mil – je­dyny czło­wiek, który wie­dział o niej wszystko. No, pra­wie wszystko. W każ­dym ra­zie wię­cej niż jej szkolni ko­le­dzy. I wię­cej niż matka. Dzi­siaj ja­koś szcze­gól­nie po­trze­bo­wała Ka­mila. Mu­siała się ko­muś wy­ga­dać.

*
Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki