44,99 zł
„Co stało się pod Lodową Przełęczą?” „Tajemnicza śmierć trzech osób!” „Dwie noce przy zwłokach” – takimi nagłówkami wita zakopiańskich turystów sierpniowy poranek 1933 roku.
Kilka dni wcześniej w góry wyrusza prokurator Hoffman z dwunastoletnim synem i żoną – byłą gwiazdą warszawskich kabaretów, budzącą pożądanie i zazdrość przepiękną Mirą.
Do Zakopanego wraca tylko ona, a na Lodowej Przełęczy ratownicy znajdują ciała jej męża, pasierba i młodego mężczyzny.
Opinia publiczna nie ma wątpliwości – Hoffmanowa jest winna. Ona sama jest w szoku, niczego nie pamięta, nie potrafi się bronić.
Jaką straszną tajemnicę kryją góry, a jaką sama Mira? Co się stało podczas wyprawy? Dlaczego Hoffmanowa nie zeszła po pomoc i spędziła przy zwłokach dwie noce?
Przedwojenne Zakopane, tajemnica z przeszłości i historia wstrząsająca bardziej niż słynna sprawa Gorgonowej.
***
Powieść inspirowana prawdziwymi wydarzeniami
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 349
Data ważności licencji: 3/8/2029
Zakopane 9-go sierpnia 1933 roku (wiadomość przekazana telefonicznie przez naszego korespondenta)
Dziś o godzinie pierwszej po południu Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe na czele z naczelnikiem Rottenheimem odebrało informację, że na Lodowej Przełęczy po stronie czechosłowackiej doszło do wypadku, w wyniku którego śmierć poniosły cztery osoby. Na miejscu ratownicy odnaleźli jednak tylko trzy ciała: prokuratora Sądu Najwyższego Hoffmana, jego nastoletniego syna oraz studenta Uniwersytetu Jagiellońskiego Jana Higersbergera. Na ślad ostatniego z poszkodowanych – wciąż nieznanego z nazwiska – nie natrafiono.
O przebiegu feralnej w skutkach wycieczki naczelnika Rottenheima powiadomiła, będąca naocznym świadkiem tragedii, żona prokuratora, Mira Hoffmanowa, która przez ostatnie dwie noce trwała przy zmarłych, a dopiero dziś o jedenastej rano dotarła do przejścia granicznego na Łysej Polanie.
Podług wstępnej, niepotwierdzonej jeszcze opinii lekarskiej przyczyną zgonu ofiar mógł być upadek bądź wyziębienie.
Poszukiwania zaginionego mężczyzny wciąż trwają.
„Kurjer Warszawski”, wydanie wieczorne, środa, 9 sierpnia
Leżą na skałach. Trzy nieruchome ciała, jeszcze ciepłe, jeszcze wiotkie – zastygną dopiero za kilka godzin. Toni, Władzio, Jan. Wydają się tacy spokojni, jakby wcześniej przeczuwali, co się wydarzy. Teraz już niczego się nie boją.
I ja także nie czuję lęku, nic nie czuję, ani zimna, ani wiatru, ani lodowatego deszczu, który spływa po moich włosach i policzkach, od którego namiękają buty i pęcznieje wełna swetra. Od którego coś pęcznieje w mojej czaszce. Nie boję się. Przecież nie jestem sama. Jul. Juluś mój. Jest ze mną. Jesteś. I kruki… Kra, krrra, drą się wniebogłosy, zataczając wielkie kręgi na niebie. Od dawna wiedziałam, że któregoś dnia przylecą. Dopełniło się.
Ołowiane chmury przewalają się przez grań. Widzę ich odbicie w stężałych oczach Toniego i Władka. Ojciec i syn. Osunęli się na plecy i wyglądają, jakby spali – aż myślę, czyby ich nie okryć czym ciepłym, czy im do snu nie zanucić, jak mnie kiedyś matka nuciła: luli, luli, śpijcie spokojnie, najdroższe anioły.
Kawałek dalej leży ten śliczny młody chłopak, ten taternik, Janek. Skulony, pokoślawiony, z twarzą zagrzebaną w ziemi, z rękoma wyrzuconymi przed siebie, z pazurami wbitymi w górski żwir. Jakby się chwytał ostatniej deski ratunku i wciąż jeszcze nie dowierzał, nieszczęsny, że nieopatrznie brzytwy się chwycił i nic mu już nie pomoże, nic go nie uratuje. Życie stracone, akord takiej ładnej piosenki w połowie urwany.
Patrzę na nich. Wszystko rozumiem i nic nie pojmuję. Patrzę na poszarpane kontury otaczających mnie szczytów, które okrywa coraz głębszy cień. Mokre skały pachną jak zimna iskra wykrzesana krzemieniem. Będę tu trwać, bo nie można ot tak porzucać towarzyszy wyprawy, żywych czy martwych. Z kim w góry wyruszysz, z tym wrócić musisz w doliny. Dlatego poczekam.
Powinnam odpocząć. Taka jestem zmęczona. Mam trzydzieści cztery lata, a jakby wszystko już było poza mną. Siadam na kamieniu. Ciało zaczyna mi ciążyć. Niewygodnie mi w nim jak w beczce poprzebijanej gwoździami. Zapadam się w siebie. I w mrok.
Trwam przy nich.
Noc.
I dzień.
Znowu noc.
I dzień.
Jeżeli stąd odejdę, jeżeli ich i te przeklęte góry opuszczę, zostanę w tym skalnym potrzasku na zawsze.
Jestem Mira! Jestem dzieckiem, którego nikt nie chciał, i kurwą z kabaretu, którą chcieli wszyscy. Potrafię czynić rzeczy piękne i straszne. Jestem dobra, jestem miła, jestem plugawa i zła.
Jestem Mira.
Jestem?
Młody mężczyzna w pocztowym uniformie i czapce z daszkiem zawadiacko przekrzywionej na kudłatej łepetynie oparł lśniący zielonym lakierem rower marki Łucznik o furtkę jednej z posesji przy ulicy Kasprusie i kilkoma zamaszystymi krokami przemierzył chodnik prowadzący ku okazałej drewnianej willi schowanej za drzewami w głębi parceli.
Opromieniony porannym słońcem pensjonat Akwamaryn rzucał cień na okolicę i znajdujące się w najbliższym sąsiedztwie ubogie góralskie chałupy, z wysokości kamiennej podmurówki pyszniąc się barokowym bogactwem i mnogością ozdób w podhalańskim witkiewiczowskim stylu. Zbudowany z grubych bali łączonych na zrąb, od frontu miał zgrabny oszklony ganek zdobiony rozetami i parzenicami, a na tyłach werandę i taras. Z okien rozpościerał się widok na ogród, rabaty warzywne i kwiatowe klomby. Za nimi, ukryta pośród limb i smreczyn, majaczyła pracownia malarska gospodarza, Adama Bolda, a nad wszystkim, wyłaniając się z drugiego planu, górował majestatyczny Giewont.
Listonosz, nie poświęciwszy mu choćby przelotnego spojrzenia, wspiął się po kamiennych schodach i trzy razy energicznie zapukał w rzeźbione drzwi ganku. Poprawił uniform, przygładził włosy pod czapką, wreszcie z przepastnej skórzanej torby przerzuconej przez ramię wyjął dwa listy. Przez chwilę cierpliwie czekał, a wreszcie, gdy już zamierzał zapukać ponownie, jedno ze skrzydeł rozwarło się na oścież.
Na progu stanęła młodziutka rumiana góralka odziana w kolorową spódnicę i haftowaną płócienną koszulę. Dziewczyna była krępa i niezbyt urodziwa, ale z całej jej postawy biła specyficzna, na swój sposób zwierzęca energia, typowa dla ludzi żyjących prosto, w zgodzie ze sobą i z naturą. W jej oczach czaił się figlarny błysk.
– Niek bedzie pokwolony – rzuciła, wycierając dłonie w ścierkę przewieszoną przez ramię.
– Pochwalony, Jaguś. Listy dla twoich państwa mam. Z Poznania i z Warszawy.
– Dojcie. – Wyciągnęła pulchną dłoń po koperty. Nim włożyła je w kieszeń fartucha, jedną po drugiej otaksowała wścibskim spojrzeniem. Następnie kiwnęła głową w podziękowaniu i bez słowa chwyciła za klamkę, jakby rozmowę uznała za skończoną i zamierzała zamknąć mężczyźnie drzwi przed nosem.
Listonosz, uprzedzając fakty, wysunął jedną nogę przed siebie, blokując skrzydło.
– Ejże, czemu tak szybko mnie wyrzucasz?
– Roboto cyko.
– Letników już macie? – Mężczyzna zignorował jej uwagę.
– A jemu co ku temu, he? – Góralka wydęła usta w niezadowoleniu, chociaż w jej głosie dało się usłyszeć przekorną nutę.
Mężczyzna uśmiechnął się przymilnie.
– Umówiłaby się ze mną Jaguśka, kaj pracy jeszcze mało.
Zaśmiała się krótko, perliście, całą sobą i lekko pacnęła dłonią w czapkę tkwiącą na głowie mężczyzny. Daszek pod uderzeniem jeszcze bardziej osunął mu się na czoło.
– A jydź ty! Ześ jes hycel – prychnęła rozbawiona.
– Jaguśka… – nie ustępował.
– Siy obocy.
Ponownie się zaśmiała, delikatnie wypchnęła listonosza za próg i zapobiegliwie – niwecząc ewentualne dalsze próby zalotów – zamknęła drzwi na zasuwkę.
Minęła schody prowadzące na piętro i prosto z holu ruszyła w głąb domu, skąd dochodziły odgłosy rozmowy. Spod kierpców dobyło się delikatne skrzypienie drewna, które poniosło się echem po ciemnym korytarzu. Dziewczyna przeszła przez jadalnię i dalej przez biblioteczkę. Państwo siedzieli w salonie od strony ogrodu, w drugim końcu domu. Drzwi były otwarte, toteż nie zawracając sobie głowy etykietą, ledwie raz puknąwszy knykciami o futrynę, przekroczyła próg pokoju.
W środku, na otomanie obitej żakardem w kolorze burgunda, wpół leżała pani domu, Mary Boldowa (w żadnym razie nie Maryla, jak swego czasu dano jej na chrzcie w kościele Mariackim), wciąż jeszcze zaspana. Jedną rękę zarzuciła na oparcie mebla, w drugiej trzymała papierosa wetkniętego w długą srebrną fifkę. Mogła mieć trzydzieści parę lat i należała do tych przedstawicielek swojej płci, które jako podlotki nie epatują wprawdzie soczystą dziewczęcą urodą, ale za to starość ich się nie ima. Jednym słowem, zaliczała się do niewiast, dla których czas zdaje się nie istnieć i które eufemistycznie określa się mianem przystojnych.
Miała może nieco zbyt chude i żylaste ciało, a także nieregularne rysy twarzy, które wyostrzał dodatkowo nazbyt rzymski profil, ale właśnie przez ów androgyniczny rys było w niej coś intrygującego. Włosy, bardzo gęste, czarne i kręcące się jak u Afrykanki, w połączeniu z nieforemnymi ustami nadawały jej urodzie egzotyczny charakter.
Tego poranka Boldowa miała na sobie jedwabny robdeszan w orientalne wzory, który nieco rozchylił się na jej piersiach i spływał jedną połą z otomany na podłogę. Wyglądała w nim dziwacznie, lecz zarazem pociągająco.
Obok kobiety siedział jej mąż, Adam Bold, w zakopiańskim środowisku znany pod artystycznym pseudonimem Abold. Był cenionym pejzażystą, który z niemal fotograficzną dokładnością potrafił utrwalać detale tatrzańskiej przyrody na płótnie. Jednak w ostatnich latach malarstwo zeszło w jego życiu na dalszy plan, ustępując miejsca pasji do wspinaczki i pracy w górskim pogotowiu.
Abold był mężczyzną średniego wzrostu, szczupłym i umięśnionym. Chociaż dobiegał dopiero czterdziestki, głowę miał zupełnie łysą, twarz także golił na gładko. Głęboko osadzone brązowe oczy spoglądały na świat z serdecznością i spokojem.
Żona w poufałym geście trzymała nogi na jego kolanach, a on masował jej stopy odziane w cienkie cieliste pończochy. Byli pochłonięci rozmową.
Na widok Jaguśki umilkli oboje, lecz ani o milimetr nie zmienili pozycji.
– Co tam, Jagusiu? – spytała pani domu.
– Pocta pszysła. – Dziewczyna dygnęła przed państwem, podeszła bliżej i podała listy Boldowej.
– Jakże tam ze śniadaniem, gotowe już? – dopytywała dalej z łagodnym uśmiechem pani.
– Zara bydzie.
– A ten nicpoń, Gustaw, wstał już może?
Dziewczyna wzniosła oczy do nieba i machnęła ręką, na co Boldowa pokiwała ze zrozumieniem głową i przybrała taki wyraz twarzy, jakby w sprawie rzeczonego nicponia nic jej już zdziwić nie mogło.
Kiedy służąca wyszła, Mary odłożyła dymiącego papierosa na popielniczkę i rozdzieliła pocztę między siebie a męża. Bez słowa rozerwała kopertę. Jasne oczy szybko przesuwały się po linijkach drobnych liter. Tymczasem Abold, zamiast zabrać się do lektury, nadal wpatrywał się w żonę, na której pełnych ustach uśmiech stygł z każdą kolejną sekundą.
– Psiakrew! – zaklęła siarczyście, składając kartkę na pół i spoglądając w stronę Abolda.
Ten przestał masować jej stopy i pytająco uniósł brew.
– Grynbergowie nie przyjadą – powiedziała wciąż podniesionym głosem.
– Jakże to?
– Profesor Kostrzewski zaproponował Grynbergowi współpracę przy wykopaliskach w jakiejś wiosce pod Gnieznem, Biskupiec czy jakoś tak. Podobno, jak zrobili tam meliorację, to woda z pobliskiego jeziora zeszła i coś odsłoniła… Myśleli najpierw, że to resztki osady średniowiecznej, ale Kostrzewski już tam był i twierdzi, że to pozostałość po czymś dużo starszym.
– Niecodzienne odkrycie.
– Grynbergowa pisze, że będzie z tego sensacja na skalę światową. Zakład archeologii z ich uniwersytetu nie chce czekać do jesieni i natychmiast planują ruszać z pracami. Grynberg jako asystent Kostrzewskiego nie zamierza takiej okazji przepuścić. Jedzie tam cała śmietanka naukowa.
– No tak. – Abold pokiwał w zadumie głową. – A ona, dzieci?
– Jadą tam wszyscy. Grynberg już im znalazł stancję w jakimś pałacyku nieopodal wykopalisk. W okolicy mają las, jezioro: nic, tylko wypoczywać.
Bold przełknął ślinę.
– Cóż…
Mary poirytowana zerknęła na męża.
– I przyjmujesz to tak spokojnie? – Zabrała nogi z jego kolan i postawiła na podłodze. Wbiła w niego spojrzenie. – Adam, zaraz wakacje, a my zostajemy z wolnymi pokojami. To katastrofa.
– Przesadzasz, moja droga, mamy jeszcze czas, żeby kogoś znaleźć na ich miejsce.
Mówiąc to, rozerwał drugą kopertę i wyjął z niej arkusz eleganckiego papieru papeteryjnego barwy kości słoniowej. Rozłożył go. Boldowa ze swego końca otomany dostrzegała jedynie, że pismo nadawcy nosiło znamiona wyjątkowej kaligraficznej pedanterii. Tak piszą osoby, które nigdzie się nie spieszą, buchalterzy albo urzędnicy państwowi.
Adam Bold szybko powiódł spojrzeniem po pierwszych linijkach tekstu i uśmiechnął się pod wąsem.
– Ano właśnie – rzucił w przestrzeń.
– Co właśnie? – Rozdrażnienie na twarzy Mary ustępowało ciekawości. – Od kogo ten list?
Mimo ponaglających grymasów żony Adam Bold kontynuował lekturę. Dopiero gdy skończył i na powrót złożył papier, odwrócił się do niej.
– Nasz problem sam się rozwiązał – powiedział i podał jej kartkę.
Prześlizgując się wzrokiem po treści listu, Mary Boldowa coraz mocniej marszczyła czoło, aż pomiędzy cienkimi kreskami brwi, wyskubanych zgodnie z obowiązującą modą, pojawiła się lwia zmarszczka.
– Hoffmanowie? Czy my znamy jakichś Hoffmanów?
– Czytaj dalej.
Gdy dobrnęła do kurtuazyjnych pozdrowień skreślonych na dole kartki, zapytała:
– Prokurator Sądu Najwyższego?
– Gołębiewska ma w tym roku nadkomplet i pytała niedawno, czy może podać nasz adres, gdyby któryś z jej stałych gości szukał lokum na wakacje. Wiem, że przyjmujemy tylko znajomych, ale głupio mi było odmówić. Już wtedy mi o tym prokuratorze wspominała. Był u niej na kwaterze cztery lata temu. Podobno sympatyczny facet i jako gość nieuciążliwy.
– Żartujesz? – Boldowa wpatrywała się w męża intensywnie.
– Rozumiem, że się obawiasz, bo nie znamy tych ludzi, ale chyba nie ma czego, to jednak prokurator, człowiek na poziomie…
– Mówisz, mój drogi, jakbyś naprawdę nie kojarzył, o kogo chodzi – weszła mu w słowo.
Twarz Abolda dalej wyrażała konsternację.
– Adam! – Teraz z kolei Boldowa wyglądała na rozbawioną. – Czy ty nie czytujesz gazet? Toż to musi być ten Hoffman.
– Jaki ten?
– Ten, który przed rokiem ożenił się z Mirą Mey.
Abold nerwowo zaczął przeszukiwać zakamarki pamięci.
– Czekaj, czekaj, o tę aktorkę ci chodzi?
– Właśnie. – Mary Boldowa chwyciła odłożonego przed chwilą do popielniczki papierosa. Wałeczek popiołu opadł jej na szlafrok. Z zaaferowaną miną wsunęła fifkę w usta i zaciągnęła się. – Nie wiem, czy to dobry pomysł, aby ich tu przyjmować.
– A czemuż to?
– O niej się różnie mówi – stwierdziła z wahaniem Mary Boldowa.
– Co konkretnie?
Abold należał do ludzi, którzy nie tyle brzydzą się plotką, ile w ogóle ich ona nie interesuje. Nie czytywał gazet – prócz kilku stron w krakowskim „Czasie” poświęconych gospodarce i polityce. Zakopiańskie salony, gdzie także mógłby się dowiedzieć tego i owego, ostatnimi czasy omijał z daleka. Im starszy był, tym bardziej nużyło go życie towarzyskie miasta. Pracownia, wielodniowe górskie wyrypy w towarzystwie przyjaciela Rottenheima i akcje Pogotowia były tym, co obecnie najmocniej zaprzątało mu głowę.
– Sama nie wiem. To jest po prostu osobliwy związek. On poważny człowiek, zamożny, wykształcony i dobrze już w latach, a ona… Nie wiadomo, kto zacz. Niby aktorka, ale jej przeszłość to tajemnica. Skąd pochodzi, jak się w Warszawie znalazła, ile ma lat? Nic. Jakby z Księżyca spadła.
Świadomość, że mam krew na rękach, nie opuszcza mnie ani na moment. Bezustannie towarzyszy mi widok ich niewidzących oczu. Widzę muchy składające jaja na sinych ciałach i kruki krążące po niebie.
Nie wiem, jak długo tu jestem. Nie pamiętam dnia, w którym przywieziono mnie do zakładu – podobnie jak nie pamiętam wielu innych rzeczy. Prześladują mnie obrazy, których nie rozumiem. Co się właściwie stało na Lodowej Przełęczy? W mojej głowie zastygła pustka, czarna i gęsta jak magma.
Brom i luminal, luminal i brom – cudowne leki, jeden z fabryki doktora Bayera, drugi pomysłu Erlenmeyera – doskonale odcinają bezpieczniki rzeczywistości. To dzięki nim znacznie rzadziej niźli na początku pobytu tutaj miewam ataki histerii.
Z każdym dniem i tygodniem, rok za rokiem, staję się coraz bardziej bezwolna i otępiała. I tylko czasami, gdy zobaczę w szybie swoje odbicie – twarz pozbawioną wyrazu, pomarszczoną, wychudłą, nie moją – na moment wraca mi czucie i świadomość, i wtedy z całą mocą dociera do mnie, gdzie i dlaczego jestem.
W zakładzie dla obłąkanych wszystko jest zwyczajne. Wycinanki z papieru, robótki ręczne i kojąca skołatane nerwy praca w ogrodzie.
Ale to tylko ułuda, tandetna dekoracja z papier mâché – za dużo się w życiu teatralnych iluzji naoglądałam zza kulis, by dać się znowu oszukać. Nie ze mną takie sztuczki, już nie. Ja ten teatr – mój ostatni w życiu teatr – znam od podszewki i wiem, że za przylepionymi do twarzy uśmiechami personelu ukrywa się horror przemocy. Przejawy samowoli topi się w wannie z lodowatą wodą, a wrzask zamyka w czterech obitych materacami ścianach separatki. W mroczne dni ciało chwyta się w cugle skórzanych pasów, a emocje przyszpila do łóżka mokrym prześcieradłem pokrytym solą, którego powrozy wżerają się ogniem w skórę, ucząc pokory.
To właśnie robią ze mną, gdy zaczynam szaleć i zamiast w zakładzie znów jestem na Lodowej Przełęczy. Tak dzieje się często, lecz dziś jest inaczej. Dziś jest całkiem dobrze. Dobry, jasny dzień. Dzisiaj nie czuję prawie nic. Mętna substancja stuporu wypełnia członki i myśli. Patrzę przez okno na przyszpitalny park, a szare chmury, przelewające się przez tatrzańską grań, płyną gdzieś daleko poza mną, łagodnie i niespiesznie. Na kolanach trzymam rozpoczętą robótkę. Od miesięcy staram się dokończyć haft na serwecie. Fioletowe bratki z żółtym sercem. Więcej mam w palcach ran po igle, niż zdołałam tych kwiatków wyhaftować, lecz dyrektor naszej placówki uważa, że praca koi, leczy i nadaje sens istnieniu, dlatego wszyscy pensjonariusze muszą być aktywni.
Tacy jak ja, niezdatni właściwie do niczego, udają, że pracują artystycznie, plastycznie, twórczo – śmiechu warte. Ci zdrowsi harują w polu i w oborze przy zwierzętach. Ciężka fizyczna robota od skowronka do żaby, dzięki której jednak ośrodek jest samowystarczalny, co doktor Dietl zawsze podkreśla z dumą.
Zakład powstał wiele lat temu, jeszcze przed wojną polsko-bolszewicką, w miejscu rozparcelowanego majątku jakiegoś zawekslowanego hrabiego i dzięki wsparciu towarzystwa dobroczynności. Tak słyszałam od doktora Dietla, a może od siostry Anieli. Pałac przekształcono na biura administracji i sale do gimnastyki, pracy, gabinety, biblioteki, jadalnie, pralnie i prasowalnie, a porozrzucane wokół pawilony przystosowano na oddziały szpitalne i mieszkania dla personelu. Dookoła rozciąga się wspaniały park pełen starych lip, dębów i klonów – tutaj też pracują pensjonariusze: koszą trawniki, przycinają żywopłoty i sadzą kwiatki na klombach. Na tyłach ciągną się sady, pastwiska i pola, gdzie żyto, buraki, ziemniaki. Wszystko otacza, ciaśniej niż mógłby to uczynić ceglany mur, las typowy dla Mazowsza. W nim piasek, mchy i zapach żywicy. Pielęgniarki czasami zabierają nas do lasu na spacery albo na grzyby jesienią – gdy jesteśmy grzeczni. Nie obawiają się ucieczek. Każda ze ścieżek przecinających to zielone pustkowie stanowi labirynt bez wyjścia.
Podobno za lasem jest miasteczko, a w nim stacja kolejowa, skąd w niespełna godzinę można dojechać do Warszawy. Kiedyś była mi ona ziemią obiecaną, ale teraz nic mnie Warszawa nie obchodzi, mogłaby zniknąć raz na zawsze. Wreszcie zrozumiałam, że tamten świat za leśną ścianą jest straszniejszy niż ten tutaj. Im dłużej przebywam w zakładzie, tym lepiej się w nim czuję.
Coraz szczelniej pokrywa mnie twarda skorupa zobojętnienia. Jest mi dobrze. Ktoś mnie karmi, ktoś mówi, co mam robić. Przypomina, że rano muszę wstać, wypróżnić się, iść na spacer do ogrodu, zjeść zupę, umyć się, przełknąć tran, uśmiechnąć się, dotrwać do wieczora i pomodlić się przed snem.
Nie mam pojęcia, kim jest Bóg siostry Anieli, przypuszczam, że opuścił mnie wtedy w górach, a potem całkiem o mnie zapomniał. Ale to już nieważne. Dzięki pielęgniarkom wiem, że każdego wieczoru należy położyć się do łóżka. I spać. Spać bez koszmarów, snem dziecka. I nie krzyczeć, nie szarpać się z personelem, nie kląć, nie obnażać się przy pozostałych pensjonariuszach. I nie okaleczać ciała. Tłumaczą mi to dzień po dniu. Dzień po dniu… Upływ czasu nic dla mnie nie znaczy, nie istnieje ani dziś, ani jutro, ani zawsze, ani nigdy.
Haftuję w oranżerii na parterze, zieleń i słońce wnikają do środka przez przeszklone ściany, świetliste plamki tańczą na podłodze w rozety. Nie wiem, czy jest lato czy jesień, a może właśnie wiosna. Część chorych, podobnie jak ja, coś tam dłubie na szydełku, na drutach, zagina kolorowy papier pochylona nad stolikami. Ktoś cicho podśpiewuje, ktoś mówi do siebie. Starzy i młodzi – szaleństwo nie wybiera podług wieku, stanu posiadania czy tego, co się ma między nogami.
Są tu kobiety i mężczyźni – tylko podczas zajęć pozwalają nam być razem. To element terapii grupowej, abyśmy nie zapomnieli, że pozostajemy ludźmi, a ludzie dzielą się na płci. Idiotyzm. O tym nie da się zapomnieć. Moje życie zdeterminował właśnie fakt, że jestem kobietą. A może nie? Może szukam wymówek i rozgrzeszenia? Czasami jeszcze nachodzi mnie to osobliwe uczucie… Wtedy drżę w środku, czuję wilgoć między udami i nie zastanawiam się, czy ktoś mnie zobaczy: dziad czy gołowąs, muskularny czy bezzębny, zdrowy, chory, kulawy, kudłaty, kostropaty, jeden z pracujących tu lekarzy czy kretyn w kaftanie, tylko zaczynam na oślep zrywać szpitalne łachy, gorączkowo, zanim ktokolwiek zdoła mnie powstrzymać. Chcę zobaczyć zachwyt w ich oczach, znowu czuć się piękna i pożądana, czuć to samo, co przed laty, na scenie i w tamte upalne letnie dni w Zakopanem. Pragnę jeszcze raz ujrzeć to, co widziałam we wzroku Toniego, w zawstydzonych ukradkowych spojrzeniach Jana, to, co na mój widok rodziło się w oczach wszystkich mężczyzn, którzy oglądali mnie na scenie. I dzisiaj też niech patrzą, niech mnie pożądają, dotkną piersi, włożą we mnie palce, członki, co chcą. Wiem, że pragną to zrobić.
Chcecie to zrobić, prawda?…
Zamiast tego czuję zimne i twarde dłonie pielęgniarek, które chwytają mnie brutalnie. „Na rany Chrystusa – wrzeszczy siostrzyczka oddziałowa Aniela, a twarz jej purpurowieje – tej dziwce z kabaretu znowu się na amory zebrało, patrzcie ją, bezwstydnica jaka, kurewka zawsze pozostanie kurewką!”.
Ma bogobojna Aniela diabła za skórą, chociaż nie przyzna się do tego ani przed sobą, ani nawet przed obliczem Świętego Piotra. I potem, kiedy mnie krępuje pasami, wzdycha z obrzydzeniem, jakby wcale jej to satysfakcji nie sprawiało, a przecież wiem, że teraz to ona jest mokra tam, na dole. Podnieca ją przemoc.
Potem wychodzi, przekręca klucz w zamku, a ja zostaję sama.
Zimno. Ciemność. Wilgoć piwnicznego karceru. Zesztywniałe członki przykute do łóżka na wiele godzin bądź dni. Smród szczyn i gówna. Smród strachu mojego i tych, którzy byli tu przede mną. Głód. Pustka w brzuchu zamiast podniecenia. Szybko pokornieję. Kruszeję. Ciało sine, blade i nieruchome jak śnięta ryba. Przestaję się miotać.
Wszystko to za karę, że jeszcze raz zapragnęłam poczuć się kobietą.
Głupie mrzonki. Nie będzie więcej miłości, słów do ucha szeptanych w gorączce, urywanych oddechów, spazmów rozkoszy – będą haftowane przez całą wieczność bratki, wycinanki z papieru, brom, luminal, szpital i park.
Patrzę znad robótki na pozostałych chorych. Czerstwa starucha siedząca nieopodal kołysze się w przód i w tył i zamiast wycinać według wzoru swój arkusik kolorowego pergaminu, zgniata go w kulę i – nim spostrzeże to pilnująca nas pielęgniarka – wciska ją sobie do ust. Żuje z wyrazem ekstazy, międli w dziąsłach długo, bo zębów prawie nie ma, a biała ślina spływa z kącików warg na brodę. Wreszcie zaczyna się dławić i charcząc, wypluwa wszystko na podłogę. Siostra, która do tej pory znudzona czytała gazetę, wstaje raptownie, podbiega do staruchy i zaczyna nią potrząsać. Wydziera się na biedaczkę, nie szczędząc inwektyw, aż głupkowaty uśmiech znika z pomarszczonej twarzy. Stara zaczyna płakać i trząść się jak w febrze, co wzbudza zainteresowanie pozostałych pacjentów w sali. Z letargu budzą się nawet ci, którzy dotąd snuli się z kąta w kąt niczym zjawy. Jeden z mężczyzn, jednooki Zenek, zanosi się histerycznym śmiechem. Boję się tego śmiechu. Boję się Zenka. Mówi o sobie, że jest więźniem politycznym, mówi to po rosyjsku. Twierdzi, że kiedyś szpiegował dla bolszewików, a oko stracił na polu bitewnym, jednak pewnego dnia w parku podsłuchałam rozmowę dwóch lekarzy, którzy analizowali jego przypadek. Schizofrenia paranoidalna. Zenek, nim go wsadzono w kaftan i przywieziono tutaj, podciął żonie gardło – twierdził, że jak Abraham swego syna, on postanowił złożyć Bogu małżonkę w ofierze – a potem, żeby nie patrzeć na to, co przed chwilą uczynił, bowiem jego Bóg w ostatniej chwili ze zobowiązania nie zwolnił, tym samym nożem wydłubał sobie oko. Obezwładniono go, zanim zdążył wykłuć drugie…
W oranżerii podnosi się rwetes, starucha nadal wyje, Zenek rechocze i podskakuje wokół jak dziki w plemiennym tańcu. Ktoś zaczyna pluć flegmą na podłogę, ktoś inny, naśladując staruchę, wpycha sobie papierowe kulki do ust i pluje nimi na prawo i lewo, dziewczyna z kołtunem we włosach raz za razem tłucze głową o ścianę. Pielęgniarka wrzeszczy w stronę korytarza, wzywając posiłki.
Ja tymczasem siedzę nieporuszona na krześle. Na nic nie mam siły. Banda kretynów wiruje wokół mnie w spastycznych podrygach, a ja zamykam oczy, żeby tego nie widzieć, i niepostrzeżenie wczepiam igłę, którą dotąd haftowałam, w fałd koszuli. Ukrywam ją na później. Robię to odruchowo i w zasadzie nie wiem po co, lecz sama świadomość posiadania tajnej broni uspokaja mnie.
Tkwię w miejscu jak zamurowana. Nie ruszam się z krzesła nawet wtedy, kiedy czuję tępe uderzenie. Najpierw jedno, potem kilka kolejnych – to kobieta ze śladami poparzeń na twarzy, z którą wyszywałyśmy nasze niby-hafty przy jednym stoliku, zaczyna mnie zajadle tłuc tamborkiem po głowie. Czuję spływającą po czole krew i jeszcze mocniej zaciskam powieki. Kulę się głęboko w sobie, jak osaczone zwierzę, głęboko w sobie…
I wtedy spoza krzyków szaleńców zaczynają docierać do mnie odgłosy wsi, echo nawoływań dochodzące z pola, metaliczny świst ostrzonych kos, rżenie koni, podzwanianie uzd, ujadanie psów. I wściekły wrzask dzieciaków, które otaczają mnie kołem.
Widzę ich umorusane buzie i bose stopy, śpik pod nosem i lniane koszuliny związane sznurkiem w pasie, na płowych główkach słomiane kapelusze o połamanych rondach. Kanka z mlekiem, po które mateczka mnie wysłała do wsi, leży przewrócona u ich stóp. Biała plama szybko wsiąka w piach gościńca. Słońce wypala trawy na miedzy. Dzieciarnia, szturchając mnie, drze się dziko:
– Pański ubliudok. Ubliudok, bękart!
– Zostawcie mnie! – Zanoszę się płaczem, upadam, zakrywam się rękami, w ustach czuję piasek.
Boję się ich, są jak stado rozjuszonych wilków, boję się, że zaraz mnie na tej drodze zagryzą. Wokoło tylko lasy i pola, znikąd pomocy. Mam z osiem lat, jestem dzieckiem, jestem bezbronna i mam czyste myśli. Nie wiem, co to bękart. W naszym domu jest skromnie, czasami nawet biednie, lecz nie używa się podobnych wyrażeń. Mateczka nigdy nie podnosi głosu. Mateczka jest taka cicha i spokojna. Gdy bywa przygnębiona albo zła, po prostu siada do starego, nieco rozstrojonego pianina i gra. Pięknie i smutno gra.
Nie wiem, czemu dzieci ze wsi tak mnie nienawidzą, czemu pastwią się nade mną, gdy nieopatrznie zajdę im drogę. Przecież jestem dobra, grzeczna. Nie wywyższam się, głowę trzymam nisko, wzrok wbijam w czubki butów, żeby stać się niewidoczna. Mama każe mi dla wszystkich być uprzejma, z dobrym słowem do ludzi wychodzić, mówić dzień dobry i dziękuję, więc taka właśnie jestem – ułożona, skromna, cicha.
Dlaczego zatem te chłopskie dzieciaki szturchają mnie i ze mnie szydzą?
– Ty, Miruśka, dumajete, kakoby lutsza od nas, bo bukwy znajete, ha? Ot idiot! – Nachyla się nade mną szczerbaty podrostek. Gdy mówi, krople śliny pryskają na moją twarz. Chwyta mnie za ramię. Mocno trzyma, już wiem, że będzie siniak. – A ty pomiot pana ze dwora. Wiedziałaś ty, głupaj, kto jest twój papuszka? Niet? Mat ci nie skazała? Ona suka, kak i ty suka. Bladź.
Na wygolonej niemal na łyso czaszce chłopaka, za uchem, pomiędzy zupełnie białymi, sztywnymi jak szpilki włoskami widzę czerwoną bliznę. Pozostałość po dziecięcej niesubordynacji, za którą ktoś dorosły niedawno wymierzył mu karę. Rana nie została zszyta i brzydko się zrasta. Wygląda jak miękka różowa glista.
W bladoniebieskim spojrzeniu chłopca wzbierają fale nienawiści.
– Ty suka! – syczy.
– Ty suka! – przekrzykują się na wyścigi jego kompani.
Kamień, którym chłopak ze śladami wychowawczej troski za uchem dotąd mi tylko wygrażał, teraz leci krótkim łukiem w moją stronę. Kulę się, zasłaniam twarz, ale jest za późno. Czuję uderzenie, a zaraz potem coś ciepłego i mokrego zaczyna mi się sączyć spomiędzy włosów i spływać po czole. Na perkalową sukieneczkę, śliczną, w kwiatki – nieco już wyblakłe, bo materiał mateczka wzięła ze swojej starej sukienki – spada pierwsza czerwona kropla.
Dzieciaki patrzą na mnie jeszcze przez chwilę. Ich oczy ogromnieją na widok krwi, na gościńcu zapada tłusta, miękka cisza. Teraz i one wyglądają na wylęknione. Może spodziewały się, że ta moja krew będzie inna, błękitna, a ona okazuje się zupełnie zwykła, taka sama jak ta, która cieknie im z kolan, gdy się przewrócą, i z łuków brwiowych, nosa czy warg, gdy dostają cięgi od ojca lub matki.
Zbyt daleko to wszystko dzisiaj zaszło. Prowodyr grupy robi krok do tyłu. Chyba i jego strach obleciał.
– Pajdziom! – Macha na nich i w jednej sekundzie wszyscy w popłochu pierzchają w pole.
Zostaję sama. Odgłosy wsi dobiegają z oddali. Gdzieś szczeka pies, w trawie leniwie bzyczą trzmiele, nisko nade mną przelatuje jaskółka. Zbiera się na deszcz. Mleko wsiąkło w piach, krew zastyga na skórze. Nie mam siły się podnieść, leżę skulona. Serce wciąż wali mi w piersi jak oszalałe. Patrzę w niebo i widzę gęstniejące chmury. Moje patykowate nóżki są jak z waty, cała drżę.
Wtedy słyszę znajomy głos i echo szybkich kroków. Niemal czuję na ciele wibracje ziemi. Lekki dziecięcy chód. Poznałabym go na końcu świata. Złotooki chłopiec biegnie ile sił w moją stronę, z czapką w dłoni, z wypiekami na twarzy. Spod jego butów wyrywa się pył, wzbija się tumanem ponad gościńcem.
– Mira!
Przypada do mnie. Jest w moim wieku, ale o pół głowy ode mnie wyższy, gibki i silny, przez co wygląda na starszego. Mój Jul. Juleczek. Anioł stróż, obrońca, najlepszy, jedyny przyjaciel. Przy nim niczego się nie boję. On mnie obroni, uratuje.
Julek wpatruje się w ranę na głowie, rozchyla włosy, delikatnie dotyka jej palcami.
– Bardzo boli?
Bardzo, ale nie chcę go martwić i zaprzeczam. Próbuję się nawet uśmiechnąć.
On nachyla się jeszcze niżej, przygląda się ranie z bliska. A potem z kieszeni krótkich portek wyjmuje chustkę i przykłada do skaleczenia. Bierze moją rękę, kładzie na chustce, dociska. Trwamy tak przez moment.
– Przytrzymaj tak. To nic wielkiego, już prawie nie krwawi – mówi ze znawstwem, jakby był lekarzem. I kto wie, może kiedyś będzie. Taki mądry jest Jul. – Dasz radę iść? Tak? No to dalej, oprzyj się na mnie.
Podaje mi ramię. Dźwiga moje drobne rozedrgane ciało z ziemi, pomaga doprowadzić się do porządku, otrzepuje sukienkę z kurzu, ślini kciuk i ściera brudne ślady łez z mojej twarzy, podnosi przewróconą kankę – szkoda mleka, mateczka znowu będzie smutno grać.
– Którzy ci to zrobili? – W złotych oczach chłopca budzi się gniew. Zaciska pięść. Spogląda w stronę wsi. – Ja im, sobakom, pokażę.
– Nie trzeba, Juluś. Już dobrze, nic mi nie jest.
Nie chcę, żeby się bił z łobuzami z wioski, ale to, że jest na to gotów, działa niczym kompres na moją zranioną głowę, na strach, na podeptaną dumę.
– Niechaj jeszcze raz spróbują cię tknąć – grozi pięścią – a gorzko pożałują.
Spoglądam na niego z mieszaniną podziwu i uwielbienia i dopiero teraz, gdy emocje powoli we mnie stygną, przypominam sobie o czymś, co nie daje mi spokoju.
– Wiesz, oni mówili takie dziwne rzeczy.
– Jakie rzeczy?
– Że ja jestem pański ubliudok. Czy ty wiesz, co to znaczy, Juluś? – pytam.
Chłopiec stara się uśmiechnąć, ale kiepsko mu to wychodzi.
– To nic nie znaczy, Mira – mówi twardo. – Nie słuchaj ich. Chodź, odprowadzę cię do domu.
To nic nie znaczy, myślę. Czuję ciepło silnej chłopięcej dłoni, gdy prowadzi mnie w stronę miasteczka.
Czuję się bezpieczna, nawet wtedy, gdy do oranżerii w kamienieckim zakładzie dla nerwowo chorych wpada zastęp sanitariuszy zaalarmowanych krzykiem siostry dyżurnej i gdy przytrzymując nas siłą, aplikują wszystkim po kolei zastrzyki z luminalu. Nic mnie to nie obchodzi. Zasypiam obezwładniona lekiem, wciąż ściskając jego chłopięcą ciepłą dłoń.
Ciszę panującą w ciemnym pokoju przerwało głośne pukanie, a zaraz potem drzwi rozwarły się na oścież i do środka, jak huragan, wtargnęła Mary Boldowa. W kolorowej sukience przywodzącej na myśl cygańskie stroje i ze złotymi kołami w uszach wyglądała cokolwiek oryginalnie. Barwna chmura w kilku krokach przemierzyła pokój. Kobieta odsłoniła story i uchyliła okno. Do środka wpadły powietrze oraz snop światła, który wydobył z mroku trzydrzwiową rzeźbioną szafę, komodę ze stojącą na niej miednicą, duży stół do pracy, szczelnie zasłany przyborami do malowania, popielniczkami, szkicami i porzuconymi w połowie rysunkami, a wreszcie łóżko stojące w rogu.
Postać zakopana po czubek głowy w piernatach drgnęła.
– Pobudka! – huknęła Mary. Z krzesła stojącego obok wyrka zrzuciła piętrzącą się na nim górę ubrań i usadowiła się wygodnie. – Gutek, gałganie, wstawajże, na Boga! Wiesz ty, która godzina?
Dalsza część w wersji pełnej
Copyright © by Katarzyna Zyskowska-Ignaciak
Projekt okładki
Eliza Luty
Ilustracje na okładce
© Aleksandra S / pexels© cottonbro studio / pexels© Olga Kovalski / unsplash
Redakcja
Marcin Mastalerz
Opieka redakcyjna
Monika Kucab
Anna Niklewicz
Agata Pieniążek
Alicja Kędzior
Adiustacja
Małgorzata Kuśnierz
Korekta
CHAT BLANC Anna Poinc-Chrabąszcz
Katarzyna Onderka
ISBN 978-83-240-7044-2
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie IV, Kraków 2025
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek
Okładka
Karta tytułowa
Tajemniczy wypadek w Tatrach
Tu i tam, wszędzie i nigdzie
Zakopane, czerwiec 1933 roku
Kamienica, kwiecień 1938 roku
Zakopane, lipiec 1933 roku
Spis treści
Karta redakcyjna
Okładka
Strona tytułowa
Meritum publikacji
Strona redakcyjna
Spis treści
