Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Wizja człowieka przyszłości w duchu podejścia nastawionego na osobę.
Sposób bycia jest najbardziej osobistą i filozoficzną książką Rogersa. Składają się na nią teksty odzwierciedlające jego rozwój zawodowy i osobisty – od pierwszych lat pracy z młodzieżą, poprzez tworzenie systemu psychoterapii niedyrektywnej, aż po koncepcję grup spotkaniowych. Rogers nie ukrywa prywatnych opinii o psychologii akademickiej, którą traktuje jak skostniałą strukturę, otwarcie pisze o kontrowersjach, jakie wzbudzał on sam i jego koncepcje w środowisku psychologów i psychiatrów, ale także spogląda w przyszłość – kreśli wizję człowieka przyszłości w duchu podejścia nastawionego na osobę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 428
Pracujący na swojej pierwszej nauczycielskiej posadzie Carl Rogers siedział wciśnięty w grupę studentów psychologii. Miał wówczas niemal czterdzieści lat. Działo się to krótko po wynalezieniu taśm magnetycznych i grupa z zapartym tchem wysłuchiwała nagrania wywiadu psychoterapeutycznego. Rogers co chwila cofał taśmę i ponownie odtwarzał fragmenty sesji, aby zwrócić uwagę na miejsca, w których wywiad szedł w złym kierunku, lub aby podkreślić te, w których klient robił znaczący krok naprzód.
Oto jeden z wizerunków Carla Rogersa, jakie odnajdziemy w Sposobie bycia, lecz jest także wiele innych. Wyobraźmy sobie inną scenę, która rozegrała się, gdy był on o dwadzieścia lat starszy.
Na sympozjum akademickim poświęconym Ellen West, szeroko analizowanemu przypadkowi pacjentki, która kilkadziesiąt lat wcześniej popełniła samobójstwo, Rogers poruszył słuchaczy głębią i siłą swej reakcji. Mówił o Ellen West tak, jak gdyby dobrze ją znał – jak gdyby otruła się zaledwie wczoraj. Wyraził nie tylko swój żal z powodu jej tragicznie zaprzepaszczonego życia, ale także gniew na lekarzy i psychiatrów, którzy przez brak ludzkich odruchów i opętanie chęcią dokonania precyzyjnego rozpoznania uczynili z niej przedmiot. Jak oni mogli tak postąpić? – pytał Rogers. Szkoda, że nie wiedzieli, że traktowanie osoby jak przedmiotu zawsze jest przeszkodą na drodze do sukcesu terapii. Gdyby traktowali ją jak osobę i podjęli ryzyko doświadczenia jej rzeczywistości oraz jej świata, mogliby zaradzić jej śmiertelnej w skutkach samotności.
Oto jeszcze jeden obraz, późniejszy o piętnaście lat. Carl Rogers miał wówczas ponad siedemdziesiąt lat i został zaproszony, by wygłosić uroczysty odczyt na dorocznym zjeździe American Psychological Association [Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego]. Uczestnicy zjazdu rozsiedli się wygodnie w fotelach, oczekując dojrzałej retrospektywy otoczonego szacunkiem siedemdziesięciolatka. Rogers tymczasem zaszokował ich, wskazując na wiele czekających ich wyzwań. Naglił, by psychologowie szkolni nie ograniczali się jedynie do zajmowania się uczniami, którzy doznali uszczerbku z winy przestarzałego i nieodpowiedniego systemu edukacji, lecz aby zmienili ten system, aby uczestniczyli w edukacyjnym doświadczeniu, które wyzwoliłoby ciekawość uczniów i wzbudziło w nich radość uczenia się. Wystąpił przeciw ograniczeniom ram profesji i stwierdził, że wysiłki zmierzające do wydawania certyfikatów i licencji nie są warte swoich kosztów. Jest równie wielu nielicencjonowanych, jak i licencjonowanych szarlatanów. Zbyt wielu utalentowanym terapeutom uniemożliwia się uprawianie zawodu. Sztywna biurokracja American Psychological Association zahamowała rozwój i kreatywność na tym polu. Podczas wystąpienia Rogersa żaden ze słuchaczy nie zasnął.
W tych i w wielu innych przywoływanych w Sposobie bycia zdarzeniach wyraźnie dostrzegamy zaangażowanie Carla Rogersa w rozwój ludzi. „Nastawienie na osobę” – tak Rogers najchętniej określał swoje podejście. Już od początków kariery zawodowej, kiedy to przez dwanaście lat pracował w Rochester z dziećmi ze środowisk ubogich i przestępczych, główny akcent w swoich pracach kładł na uznanie i poszanowanie świata doświadczeń klienta. Rogers zaczął formułować pomysły dotyczące terapii, które opierały się na przekonaniu, że przy określaniu kierunków postępowania terapeutycznego należy polegać przede wszystkim na kliencie. To klient wie, co go rani, jakie doświadczenia wymagają odsłonięcia i które problemy mają dla niego zasadnicze znaczenie. W wieku trzydziestu kilku lat Rogers napisał podręcznik z zakresu postępowania z dziećmi sprawiającymi problemy. Dzięki tej książce skupił na sobie uwagę środowiska akademickiego, co pozwoliło mu objąć profesurę na Ohio State University.
W podręczniku tym Rogers przedstawił pionierski kurs doradztwa psychologicznego (pamiętajmy, że w latach trzydziestych naszego stulecia psychologia kliniczna w jej obecnym rozumieniu jeszcze nie istniała). Gdy jego koncepcje dotyczące terapii wykrystalizowały się, napisał podręcznik Counseling and Psychoterapy [„Doradztwo psychologiczne i psychoterapia”]. Wydawcy opublikowali go niechętnie. Woleliby, żeby zaproponowano im tekst z dziedziny, która już istniała! W końcu jednak właśnie tej książce, wraz z The Art of Counseling [„Sztuka doradztwa psychologicznego”] Rollo Maya, dane było odegrać znaczną rolę w narodzinach psychologii klinicznej i kształtowaniu w terapii podejścia o orientacji humanistycznej.
Carl Rogers był nieustępliwym wojownikiem – stoczył wiele bitew na polach medycyny i psychiatrii, które usiłowały uniemożliwić psychologom leczenie pacjentów: walczył z redukcjonistami, takimi jak B.F. Skinner, którzy zaprzeczali zasadniczej roli, jaką w życiu człowieka odgrywa możliwość dokonywania wyboru, wola i celowość; ścierał się w proceduralnych bitwach z psychoanalitykami, którzy uznawali terapię nastawioną na klienta za uproszczoną i antyintelektualną.
Dzisiaj, pół wieku później, terapeutyczne podejście Rogersa wydaje się tak właściwe, tak oczywiste i tak dalece potwierdzone przez dziesięciolecia badań psychoterapeutycznych, że trudno pojąć intensywność tamtych sporów, a nawet zrozumieć, czego właściwie one dotyczyły. Doświadczeni terapeuci obecnie zgadzają się, że – jak zauważył Rogers już u progu swojej kariery – najważniejszym aspektem terapii jest relacja terapeutyczna. Prawdziwe i szczere przywiązanie terapeuty do pacjenta jest imperatywem: im bardziej terapeuta jest rzeczywistą osobą i unika ochronnych lub zawodowych masek czy gier, tym chętniej pacjent odwdzięczy się mu tym samym i będzie działać konstruktywnie. Terapeuta powinien akceptować pacjenta bezwarunkowo, nie osądzając go. I oczywiście musi wkroczyć w świat swojego klienta z empatią.
Jednak idee Rogersa były wówczas tak nowatorskie, że musiał on wręcz zmusić profesjonalistów, by raczyli je dostrzec. Jego główną bronią były obiektywnie potwierdzone wyniki. Kreatywność pozwalała mu wykorzystać rezultaty badań do objaśnienia tego, na czym polega proces psychoterapii i jej wynik. Jego badania nad najistotniejszymi cechami relacji terapeuta–klient – empatycznym zrozumieniem, szczerością oraz bezwarunkową, pozytywną uwagą poświęconą przez terapeutę klientowi – zostały przyjęte przez przedstawicieli nauk społecznych jako model właściwego podejścia.
W trwających przez całe życie wysiłkach na rzecz stworzenia i podtrzymania humanistycznej postawy w psychoterapii Rogersa wspierał wpływowy głos Rollo Maya. Chociaż zgadzali się oni w kwestii podejścia do terapii i jej celów (i chociaż obydwaj uczyli się w Union Theological Seminary), wywodzili swoje przekonania z różnych źródeł. Carl Rogers z badań empirycznych, Rollo May zaś ze studiów literackich, filozoficznych i poświęconych mitologii.
Rogersowi w ciągu całej kariery zawodowej zarzucano uproszczone podejście do terapii, a wielu praktyków wręcz karykaturowało terapię skupioną na kliencie jako metodę, w której terapeuta jedynie powtarza ostatnie słowa wypowiedziane przez klienta. Jednak ci, którzy znali Rogersa, którzy śledzili sposób, w jaki przeprowadza wywiady, lub też przeczytali uważnie jego prace, wiedzieli, że zaproponowane przez niego podejście nie jest ani uproszczone, ani ograniczone.
Prawdą jest, że Rogers podążał raczej od podstaw ku górze niż od góry ku podstawom. Opierał się najpierw na bezpośrednich obserwacjach własnej pracy terapeutycznej i pracy innych. Formułował konkretne, możliwe do zweryfikowania hipotezy. (Była to zawsze zasadnicza różnica między podejściem Rogersa a podejściem psychoanalizy, w której na podstawie daleko idących wnioskowań tworzono niemożliwe do zweryfikowania teorie, mające następnie wskazywać na wybór procedury terapeutycznej i w pewnym sensie nią sterujące). Jest jednak również prawdą, że już w początkach swojej kariery Rogers przyjął kilka fundamentalnych założeń, na których oparły się jego późniejsze prace.
Był on przekonany o realności i znaczeniu ludzkiego wyboru. Wierzył, że uczenie się poprzez doświadczanie jest znacznie bardziej wartościowym podejściem do zrozumienia samego siebie i zachodzącej zmiany niż usiłowania oparte na pojmowaniu intelektualnym. Rogers wierzył, że jednostka dąży do urzeczywistnienia własnych możliwości, że cechuje ją wrodzona skłonność do rozwoju i spełnienia. Rogers często wspominał o swojej wierze w istnienie impulsów tworzących (równoważących siłę entropii) w całym życiu organicznym. Głosząc przekonanie, że człowiek dąży do samourzeczywistnienia, dołączył do takich myślicieli, jak Nietzsche, Kierkegaard, Adler, Goldstein, Maslow i Horney, wierzących w istnienie w jednostce wielkiego potencjału, umożliwiającego jej samozrozumienie i osobistą przemianę. Wszak pierwsza „granitowa sentencja” Nietzschego mówiąca o ludzkiej doskonałości brzmiała „Stań się, kim jesteś”. Karen Horney, niekonwencjonalna psychoanalityczka, powiada, że „tak jak żołądź staje się dębem, tak dziecko dorosłym”. Zadanie terapii wynikające z takiego podejścia nie polega zatem na konstrukcji, rekonstrukcji, manipulacji czy kształtowaniu. Polega ono na wspomaganiu wzrostu lub usuwaniu przeszkód stojących na jego drodze oraz na pomocy w uwolnieniu tego, co od zawsze tkwiło w człowieku.
Rogers uważał, że podejście nastawione na osobę wytwarza tak wielką moc osobistej przemiany, że nie ma powodu, by ograniczać jego stosowanie do osób z problemami psychicznymi. Konsekwentnie próbował wykorzystać je w wielu sytuacjach pozaklinicznych. Przez dziesięciolecia aktywnie uczestniczył w programach edukacyjnych, podkreślając, że obok aspektów poznawczych nauczanie powinno obejmować również aspekty afektywne, że nauczyciele powinni skupiać się na całej osobie ucznia, że powinno się tworzyć w szkole środowisko akceptacji, szczerości i empatycznego zrozumienia. Personel szkoły powinien być uczony podejścia nastawionego na osobę i powinno się podjąć wysiłki, aby wytworzyć w uczniach poczucie własnej wartości i wyzwolić ich naturalną ciekawość.
„Grupy spotkaniowe” niekiedy określało się mianem „grup terapii dla ludzi normalnych”. Balansowały one na granicy między edukacją a terapią lub – jak ujęto to z mniejszym poważaniem – między „zawężaniem się a poszerzaniem umysłu”. W latach sześćdziesiątych Rogers zrozumiał, że intensywne doświadczenia grupowe dają ludziom ogromny potencjał na rzecz przemian. Zanurzył się w ruchu grup spotkaniowych i wniósł znaczący wkład w rozwój technik ich prowadzenia. Występując przeciw stylowi wykorzystującemu przymus i manipulację, z naciskiem twierdził, że to samo nastawione na osobę podejście tak istotne dla indywidualnego doradztwa psychologicznego jest równie niezbędne w wypadku doświadczeń grupowych. Liderzy powinni być zarazem uczestnikami grup; własnym przykładem powinni tworzyć środowisko ułatwiające postęp innym członkom grupy. Rogers stosował się do swoich wytycznych, a zapisy z jego sesji grupowych pokazują niewiarygodną uczciwość psychologa: podobnie jak w pracy indywidualnej, ujawniał nie tylko trapiące go problemy osobiste, lecz również fantazje dotyczące innych członków grupy – przynajmniej w takim stopniu, w jakim jego zdaniem mogły one poprowadzić innych w kierunku konstruktywnego wglądu w siebie (introspekcji).
Wszystko to, co sprawdzało się w wypadku małych grup, okazało się odpowiednie również dla grup dużych. W wieku siedemdziesięciu pięciu lat Rogers prowadził zajęcia kilkusetosobowych grup w ramach projektu tworzenia wspólnoty. Uważał, że grupy nastawione na osobę dają do rąk potężne narzędzia rozwiązywania międzyludzkich konfliktów, zarówno w ramach jednego państwa, jak i międzynarodowych. Pragnąc mieć wpływ na łagodzenie napięć międzykulturowych i etnicznych, Rogers przez ostatnie dziesięć lat życia wiele podróżował. Prowadził grupy komunikacji ludności czarnej i białej w Republice Południowej Afryki. Do wielkich audytoriów w Brazylii (wówczas pod panowaniem dyktatury) kierował słowa o wolności indywidualnej i samourzeczywistnieniu. Wspomagał czterodniowe warsztaty rozwiązywania konfliktów dla wysokich urzędników siedemnastu narodowości Ameryki Środkowej, a przykłady doradztwa nastawionego na klienta przedstawiał podczas cieszących się wielką popularnością warsztatów w Związku Radzieckim. Jego międzynarodowe działania i wysiłki były tak intensywne, że został nominowany do Pokojowej Nagrody Nobla.
Książka Sposób bycia zaczyna się od przedstawienia poglądów Rogersa na komunikację. Niewiele rzeczy było dla niego ważniejszych niż precyzyjne i uczciwe komunikowanie własnych uczuć i myśli. Konsekwentnie wystrzegał się wszelkich pokus skłaniających do wzbudzania podziwu, przekonywania lub manipulowania. Sprawia to, że pisanie wstępu do jego pracy staje się w pewnym sensie zbędne. Chociaż niewielu zasługuje na wstęp bardziej niż Rogers, nikomu nie jest on mniej potrzebny. Jak czytelnik sam się przekona, Rogers mówi we własnym imieniu, czyniąc to z niezwykłą jasnością i wdziękiem.
Irvin D. Yalom
1995
Niekiedy zadziwiają mnie zmiany zachodzące w moim życiu i w pracy. Książka niniejsza przedstawia te, które dokonały się w ostatnim dziesięcioleciu, czyli – z grubsza ujmując – w latach siedemdziesiątych. Obejmuje ona zróżnicowaną tematykę, której w ostatnich latach dotyczyły moje prace. Część z przedstawionych tutaj myśli już zaprezentowałem w wielu periodykach naukowych, innych zaś jeszcze nigdzie nie przedstawiłem. Zanim wprowadzę czytelnika w treść tej książki, chcę spojrzeć wstecz na kilka kamieni milowych znaczących zmiany w moim życiu.
W roku 1941 napisałem książkę o doradztwie i psychoterapii, którą opublikowano rok później. Do podjęcia tego tematu skłoniła mnie świadomość, iż mój sposób pracy i myślenia o terapii zasadniczo różni się od reprezentowanych przez innych doradców psychologicznych. Książka ta skupiała się całkowicie na komunikacji werbalnej między osobą udzielającą pomocy a osobą, która jej potrzebuje. Nie zawierała żadnych komentarzy na temat szerszych konsekwencji tego procesu.
Dziesięć lat później, w roku 1951, ów punkt widzenia został przedstawiony pełniej i z większym przekonaniem w tomie traktującym o terapii nastawionej na klienta. W pracy tej uznałem, że zasady takiej terapii mają zastosowanie również w innych dziedzinach. W rozdziałach napisanych przez innych autorów lub też w dużym stopniu opartych na cudzym doświadczeniu terapeutycznym zawarte są rozważania nad terapią grupową, zarządzaniem i przewodniczeniem grupie, jak i nauczaniem nastawionym na ucznia. Pole zastosowań poszerzało się.
Nie mogę uwierzyć, jak wolno wyciągałem wnioski z tego, nad czym pracowałem sam i nad czym pracowali moi koledzy. W roku 1961 napisałem książkę, której nadałem tytuł A Therapist’s View to Psychotherapy [„Poglądy terapeuty na psychoterapię”], zastrzegając, iż wszystkie artykuły ogniskują się na pracy indywidualnej, chociaż poszczególne rozdziały dotyczyły także szerszego pola zastosowań. Na szczęście tytuł nie zrobił dobrego wrażenia na wydawcy. Zmienił on tytuł jednego z rozdziałów i zasugerował, aby całości pracy dać nazwę On Becoming a Person [O stawaniu się osobą]. Przyjąłem tę sugestię. Sądziłem, że piszę dla psychoterapeutów, lecz – ku memu zdziwieniu – odkryłem, że piszę dla zwykłych ludzi: dla pielęgniarek, gospodyń domowych, biznesmenów, księży, ministrów, nauczycieli i młodzieży, dla ludzi wszelkiego pokroju. Książkę tę w angielskim oryginale oraz w licznych przekładach przeczytały miliony ludzi na całym świecie. Wpływ, jaki wywarła, zmusił mnie do zrewidowania ograniczającego przekonania, że piszę tylko dla terapeutów. Reakcja na nią wzbogaciła moje życie i myślenie. Uważam, że to, co zawarłem od tego czasu w moich pracach na temat relacji między terapeutą i klientem, jest w równym stopniu prawdą w odniesieniu do relacji w małżeństwie, rodzinie, szkole, administracji, relacji między kulturami lub państwami.
Pragnę teraz powrócić do niniejszej książki i do tego, co w niej zawarłem. Na jej pierwszą część składa się pięć artykułów o bardzo osobistym charakterze. Traktują one o moich doświadczeniach w przeżywaniu relacji międzyludzkich, o moich odczuciach związanych ze starzeniem się, o źródłach mej filozofii, moim spojrzeniu na własną karierę, osobistym poglądzie na „rzeczywistość”. Zostały napisane nie tylko przeze mnie, lecz również dla mnie. Nie potrafię przewidzieć, w jakim stopniu dotkną one czytelnika i jego przeżyć.
Zarówno w tej części, jak i w pozostałych rozdziałach książki czas powstania poszczególnych tekstów można określić na podstawie sposobu, w jaki traktuję problem zaimków osobowych. Dzięki mojej córce i przyjaciołom o feministycznych poglądach, stawałem się coraz bardziej czuły na „językową” nierówność płci. Zawsze, jak sądzę, traktowałem kobiety na równi z mężczyznami, lecz dopiero w ostatnich latach jasno zdałem sobie sprawę z poniżającego aspektu używania wyłącznie męskich zaimków w stwierdzeniach odnoszących się do obojga płci. Wolałem jednak pozostawić starsze teksty w formie takiej, w jakiej powstały, gdyż próby dostosowania ich do obecnych standardów mojego języka wydały mi się w pewien sposób nieuczciwe. Co napisałem, to napisałem. Czas powstania niektórych tekstów można również określić dzięki zawartym w nich odniesieniom do naszej (w mej opinii) niewiarygodnie głupiej, nieludzkiej i niszczycielskiej wojny w Wietnamie – wojny równie tragicznej dla Amerykanów, jak dla Wietnamczyków.
Druga część książki traktuje o moich przemyśleniach i działaniach zawodowych. Na rosnący zakres zastosowań moich idei wskazują zmiany w terminologii kategoryzującej moje poglądy. Stary termin „terapia nastawiona na klienta” [client-centered therapy] przekształcił się w „podejście nastawione na osobę” [person-centered approach]. Innymi słowy, nie mówię już tylko o psychoterapii, lecz o pewnym punkcie widzenia, o pewnej filozofii, podejściu do życia, o sposobie bycia, który sprawdza się w każdej sytuacji i którego celem jest między innymi rozwój jednostki, grupy czy społeczności. Dwa z tych artykułów powstały stosunkowo niedawno, natomiast pozostałe napisałem nieco wcześniej. Połączone, przedstawiają jednak główne aspekty mojej obecnej pracy i przemyśleń. Osobiście lubię rozdział złożony z sześciu części – wydarzeń, które tak wiele mnie nauczyły.
Trzecia część dotyczy edukacji – pola, w którym czuję się do pewnego stopnia kompetentny. Rzucam w niej wyzwania instytucjom edukacyjnym i przedstawiam przemyślenia dotyczące tego, z czym być może przyjdzie nam się zmierzyć w nadchodzących latach. Obawiam się, że moje poglądy są raczej nieortodoksyjne i że mogą nie cieszyć się popularnością w panującym tymczasem w oświacie klimacie konserwatyzmu, w dobie oszczędności budżetowych oraz krótkowzrocznych planów. Są to więc przemyślenia dotyczące odległej przyszłości nauczania.
W ostatniej części książki przedstawiam moje poglądy na drastyczne przemiany, którym stawia czoło nasza kultura za sprawą mało znanych postępów myśli naukowej oraz osiągnięć w wielu innych dziedzinach. Spekuluję o kierunku zmian, którym podlega nasz świat. Przedstawiam również swoje poglądy na naturę osoby, która potrafiłaby żyć w owym odmienionym świecie.
Kilka spośród rozdziałów tej książki opublikowałem w różnych formach wcześniej. Rozdział czwarty Starzenie się czy rozwój?, rozdział dziewiąty Tworzenie społeczności nastawionych na osobę: zalecenia na przyszłość oraz rozdział piętnasty Świat przyszłości i człowiek jutra zostały tutaj opublikowane po raz pierwszy.
Każdy ze składających się na tę pracę tekstów przedstawia tak czy inaczej pewien sposób bycia, do którego dążę – sposób bycia, który może przemówić do mieszkańców wielu krajów, ludzi o różnym wykształceniu i zawodach, wiodących różne życie, i wzbogacić ich. Jedynie sam możesz stwierdzić, czy znaczy on coś również dla ciebie, a ja tylko zapraszam cię, abyś spróbował podróży tą „drogą”.
Jesienią 1964 roku zaproszono mnie jako prelegenta, abym wygłosił wykład na sesji w California Institute of Technology w Pasadenie – jednym z najlepszych w świecie instytutów naukowych. Większość pozostałych mówców reprezentowała nauki fizyczne. Przybyli stanowili wysoce wykształcone i wyrafinowane grono słuchaczy. Mówców zachęcano do przeprowadzania – w miarę możliwości – demonstracji dotyczących ich przedmiotów: niezależnie od tego, czy była to astronomia, mikrobiologia czy też fizyka teoretyczna. Mnie poproszono, abym mówił o komunikacji.
Kiedy gromadziłem już lekturę i pomysły do tego wykładu, ogarnęło mnie poczucie niezadowolenia z tego, co robię. W mojej głowie pojawiła się myśl o przeprowadzeniu demonstracji, lecz potem ją odrzuciłem.
Tekst, który zamieszczam poniżej, pokazuje, w jaki sposób rozwiązałem problem zastąpienia mówienia o komunikacji dążeniem do niej.
Posiadam pewną wiedzę o komunikacji i mogę posiąść jej więcej. Kiedy zgodziłem się wygłosić tę prelekcję, zaplanowałem, że zgromadzę tę wiedzę i nadam jej formę wykładu. Im dłużej zastanawiałem się nad tym planem, tym mniej mnie zadowalał. Wiedza o czymś nie jest rzeczą najważniejszą we współczesnych naukach o zachowaniu. Pojawiła się bowiem silna fala wiedzy doświadczeniowej, wiedzy na poziomie intuicyjnym, która odnosi się bezpośrednio do człowieka. Operując na tym poziomie, znajdujemy się w świecie, w którym nie tylko mówimy o doświadczeniach poznawczych i intelektualnych, o których z reguły możemy bez problemu komunikować werbalnie. Tutaj mówimy o czymś o charakterze bardziej doświadczeniowym, o czymś, co odnosi się do całej osoby, zarówno do reakcji organizmu i uczuć, jak i myśli oraz słów. Co za tym idzie, stwierdziłem, że zamiast mówić o komunikacji, wolałbym komunikować się z wami na poziomie uczuciowym. Nie jest to łatwe. Myślę, że jest to zazwyczaj możliwe w małych grupach, w których jednostka czuje się prawdziwie akceptowana. Myśl o próbie uczynienia tego samego z dużą grupą przeraziła mnie. Kiedy się dowiedziałem, jak duża faktycznie ma być ta grupa, zarzuciłem cały pomysł. Jednak z czasem, dzięki wsparciu ze strony mojej żony, powróciłem do niego i postanowiłem spróbować.
W decyzji tej umocniła mnie wiadomość, że tradycją sesji w Caltech [California Institute of Technology] jest prowadzenie wykładów w formie demonstracji. To, co teraz nastąpi, nie będzie wprawdzie demonstracją w żadnym z powszechnie znanych znaczeń tego słowa, lecz żywię nadzieję, że w pewnym sensie może to stanowić demonstrację dwustronnej komunikacji na poziomie uczuciowym i doświadczeniowym.
Moje zamierzenie jest w istocie bardzo proste. Chciałbym się podzielić zdobytą przeze mnie wiedzą o komunikacji. To wiedza osobista, wynikająca z własnego doświadczenia. Nie zamierzam w żaden sposób sugerować, że powinniście uczyć się tych samych rzeczy lub robić to samo co ja, lecz czuję, że jeśli opowiem o moich doświadczeniach wystarczająco uczciwie, będziecie mogli je skonfrontować z własnymi i zadecydować, jaką ma to dla was wartość. W mojej dwustronnej komunikacji z innymi ludźmi zdarzały się doświadczenia, które sprawiały, że czułem zadowolenie, ciepło i satysfakcję. Były też takie, które w swoim czasie (a później jeszcze bardziej) sprawiały, że odczuwałem rozczarowanie, było mi nieprzyjemnie, czułem się bardziej zdystansowany wobec siebie samego i mniej z siebie zadowolony. Część z tych doświadczeń pragnę wam w jakiś sposób przekazać. Innymi słowy, niektóre z nich sprawiały, że czułem się bogatszy, ważniejszy, i przyspieszyły mój rozwój. Bardzo często zauważałem, że inne osoby reagowały na nie podobnie i również stawały się dzięki nim bogatsze – że ich funkcjonowanie i rozwój postępowały. Zdarzały się jednak sytuacje, w których wzrost czy rozwój każdego z nas były hamowane, zatrzymywane lub nawet cofane. Sądzę, że z moich słów będzie jasno wynikało, iż wolę przeżywać te doświadczenia komunikacyjne, które wspierają rozwój mój i innych ludzi w nie zaangażowanych, wolałbym zaś unikać tych, w których ja i inni czujemy się mniejsi, mniej ważni.
Pierwszym prostym uczuciem, którym pragnę się z wami podzielić, jest zadowolenie z tego, że mogę kogoś naprawdę słuchać. Sądzę, że jest to moja trwała cecha. Pamiętam ją jeszcze z moich pierwszych lat w szkole podstawowej. Dziecko zadawało nauczycielowi pytanie i dostawało doskonałą odpowiedź, lecz na zupełnie inne pytanie. Zawsze było to dla mnie przykre i stresujące. Reagowałem myślą: „Przecież wcale go nie słuchałeś!”. Odczuwałem rodzaj dziecinnej bezsilności w obliczu tak powszechnego wówczas (i obecnie) braku właściwej komunikacji.
Sądzę, że wiem, dlaczego słuchanie kogoś sprawia mi tak dużą satysfakcję. Kiedy mogę kogoś rzeczywiście wysłuchać, wchodzę z nim w kontakt, a to wzbogaca moje życie. To właśnie poprzez słuchanie ludzi nauczyłem się wszystkiego tego, co wiem o jednostkach, osobowości i relacjach międzyludzkich. Z prawdziwego słuchania kogoś można czerpać szczególny rodzaj satysfakcji: to jak wsłuchiwanie się w muzykę sfer niebieskich, ponieważ za każdym bezpośrednim komunikatem danej osoby – niezależnie od tego, jaki on jest – stoi uniwersum. We wszystkich sytuacjach komunikacji międzyludzkiej kryją się pewne prawa psychologiczne, odpowiadające prawom rządzącym całym wszechświatem. Jest zatem zarówno zadowolenie ze słuchania danej osoby, jak i satysfakcja z kontaktu z tym, co jest uniwersalnie prawdziwe.
Kiedy mówię, że się cieszę, słuchając kogoś, mam – rzecz jasna – na myśli głębokie wsłuchiwanie się. Mam na myśli słyszenie słów, myśli, odcieni uczuć, osobistych znaczeń, a nawet znaczenia kryjącego się poza świadomymi intencjami mówcy. Niekiedy w wypowiedzi, która pozornie nie jest zbyt istotna, słyszę ludzki krzyk, nieznany, ukryty gdzieś we wnętrzu tej osoby.
Nauczyłem się zatem zadawać sobie pytanie, czy potrafię słyszeć dźwięki i wyczuwać kształt wewnętrznego świata danej osoby. Czy potrafię reagować na to, co mówi, tak głęboko, żeby wyczuć to, co ta osoba chciałaby wyrazić, a czego boi się wypowiedzieć, jak i to, z czego zdaje sobie ona sprawę?
Przypomina mi się w tym miejscu wywiad, który przeprowadziłem z pewnym dorastającym chłopcem. Podobnie jak wielu jego dzisiejszych rówieśników, już na wstępie powiedział, że nie ma w życiu żadnych celów. Kiedy zacząłem go o to wypytywać, obstawał przy swoim z coraz większym uporem, twierdząc, że nie ma absolutnie żadnego celu. Rzekłem: „Więc nie ma niczego, co chciałbyś zrobić?”. „Nie ma… No, może chciałbym dalej żyć”. Pamiętam dokładnie uczucia, jakie ogarnęły mnie w tamtej chwili. Ta wypowiedź bardzo mnie poruszyła. Może chłopiec próbował po prostu mi powiedzieć, że – tak jak wszyscy ludzie – zwyczajnie chce żyć. Jednak być może – i to wydawało się najbardziej prawdopodobne – próbował mi powiedzieć, że w tej chwili ważne jest dla niego to, czy żyć dalej. Spróbowałem więc dostroić się do niego i zareagować na wszystkich poziomach. Nie miałem pewności, jakie w istocie było jego przesłanie. Chciałem się po prostu otworzyć na wszelkie znaczenia, jakie mogła nieść ta wypowiedź, biorąc pod uwagę to, że mógł on również w pewnej chwili rozważać samobójstwo. Fakt, że byłem chętny i gotów do wysłuchania go na wszystkich poziomach, był zapewne jednym z czynników, który umożliwił mu powiedzenie mi przed zakończeniem wywiadu, że nie tak dawno temu zamierzał popełnić samobójstwo. Oto, co mam na myśli, mówiąc o pragnieniu prawdziwego wysłuchania człowieka na wszystkich poziomach, na których usiłuje on podjąć komunikację.
Pozwólcie mi przytoczyć jeszcze jeden krótki przykład. Nie tak dawno zatelefonował do mnie w pewnej sprawie kolega z daleka. Zakończyliśmy rozmowę i odwiesiłem słuchawkę. Wtedy – dopiero wtedy – uderzył mnie ton jego głosu. Stwierdziłem, że za naszą rozmową kryła się nuta spięcia, zniechęcenia czy nawet rozpaczy, która nie miała nic wspólnego ze sprawą, o której rozmawialiśmy. Odczułem to tak silnie, że napisałem do niego list, zawierający mniej więcej te słowa: „Być może całkowicie się mylę co do tego, o czym zamierzam napisać. Jeśli tak, wyrzuć tę kartkę. Po odwieszeniu słuchawki zdałem sobie sprawę, że coś cię dręczyło. Być może byłeś nawet zrozpaczony”. Potem spróbowałem podzielić się z nim moimi odczuciami dotyczącymi jego osoby i sytuacji w sposób, który – miałem nadzieję – mógł okazać się dla niego pomocny. Wysłałem list z uczuciem niepewności, myśląc, że mogę się przecież całkowicie mylić. Szybko jednak otrzymałem odpowiedź. Kolega był niezmiernie wdzięczny, że wreszcie ktoś go usłyszał. Okazało się, że właściwie zrozumiałem ton jego głosu. Poczułem wielkie zadowolenie, że byłem zdolny go usłyszeć. Dzięki temu mogło dojść do rzeczywistej komunikacji. Bardzo często same słowa niosą jedną wiadomość, podczas gdy ton głosu mówi zupełnie co innego.
Zauważyłem, że zarówno w wywiadach terapeutycznych, jak i w intensywnych doświadczeniach grupowych, które tak wiele dla mnie znaczyły, wysłuchanie człowieka ma swoje konsekwencje. Kiedy prawdziwie słucham człowieka i tego, co w danej chwili jest dla niego ważne, nie słucham słów, lecz jego samego. Kiedy zaś dam mu do zrozumienia, że słuchałem tego, co rzeczywiście – w głębi swej osoby – miał na myśli, wiele może się zdarzyć. Pierwszą rzeczą jest wdzięczne spojrzenie. Człowiek ów czuje ulgę. Pragnie mi powiedzieć więcej o swoim świecie. Pojawia się w nim nowe poczucie wolności. Staje się on bardziej otwarty na proces zmiany.
Często zauważałem, że im głębiej wsłuchuję się w to, co dana osoba pragnie wyrazić, tym więcej może się zdarzyć. Kiedy ktoś zda sobie sprawę, że słucha się go w ten głęboki sposób, jego oczy niemal zawsze wilgotnieją. Sądzę, że w pewnym sensie są to łzy radości. To tak, jak gdyby człowiek ów mówił: „Dzięki Bogu, ktoś mnie usłyszał. Ktoś wie, co się ze mną dzieje”. W takich chwilach wyobrażam sobie więźnia w lochach, który dzień po dniu wystukuje alfabetem Morse’a wiadomość: „Czy ktoś mnie słyszy? Czy ktoś tam jest?”. Aż w końcu pewnego dnia dochodzi go słabe stukanie: „Tak”. Dzięki tej jednej prostej odpowiedzi zostaje on uwolniony od samotności i znowu staje się istotą ludzką. Wielu ludzi żyje obecnie w takich własnych lochach. W żaden sposób nie wyrażają oni na zewnątrz tego, co się w nich naprawdę dzieje. Trzeba ich słuchać z wielką uwagą, aby usłyszeć prawdziwą, ukrytą wiadomość.
Jeśli wydaje się to wam nieco zbyt sentymentalne lub przerysowane, chcę się podzielić z wami doświadczeniem, które przeżyłem ostatnio w piętnastoosobowej grupie spotkaniowej ludzi piastujących wysokie stanowiska w różnych firmach. Na początku tygodnia bardzo intensywnych sesji poproszono ich, aby napisali, jakimi uczuciami nie chcieliby się dzielić z grupą. Były to teksty anonimowe. Jedna z osób napisała: „Nie przywiązuję się do ludzi łatwo. Noszę prawie nieprzeniknioną maskę. Nie przepuszcza ona niczego, co mogłoby mnie zranić, lecz nie wypuszcza również niczego na zewnątrz. Wyparłem tak wiele emocji, że jestem bliski emocjonalnej pustki. Taka sytuacja mnie nie uszczęśliwia, ale nie wiem, co z tym zrobić. Być może pomógłby mi wgląd w to, jak reagują na mnie inni”. Była to niewątpliwie „wiadomość z lochów”. Nieco później pewien uczestnik grupy ujawnił się jako autor owego listu i zdał znacznie bardziej szczegółową relację ze swojego poczucia izolacji i emocjonalnego chłodu. W jego odczuciu życie było wobec niego tak brutalne, że został zmuszony wyzbyć się uczuć nie tylko w pracy czy w grupie społecznej, ale – co najsmutniejsze – również w rodzinie. Stopniowe osiąganie coraz większej zdolności wyrażania uczuć w trakcie zajęć grupowych, odczuwania coraz mniejszego lęku przed zranieniem oraz rosnącej chęci dzielenia się sobą z innymi było niezwykle cennym doświadczeniem dla wszystkich uczestników spotkań.
Ucieszył mnie, a zarazem rozbawił list, który otrzymałem od tego człowieka kilka tygodni później. Zastanawiał się w nim nad czymś innym: „Kiedy wróciłem [z terapii grupowej], poczułem się niczym dziewczyna, która została uwiedziona, lecz jest owładnięta uczuciem, że właśnie tego oczekiwała i potrzebowała. Nadal nie jestem pewien, kto jest odpowiedzialny za to uwiedzenie: ty, grupa czy wasza spółka. Podejrzewam, że to ostatnie. W każdym razie chciałbym podziękować za to znaczące i intensywne doświadczenie”. Dzięki temu, że kilkoro uczestników grupy potrafiło go uważnie wysłuchać, został on uwolniony ze swoich lochów i wyszedł – przynajmniej do pewnego stopnia – na bardziej słoneczny świat cieplejszych związków międzyludzkich.
Pozwólcie mi teraz przejść do drugiej rzeczy, którą pragnę się z wami podzielić. Lubię być wysłuchanym. Wiele razy w życiu zmagałem się z nierozwiązywalnymi problemami, w pewnym okresie pogrążałem się zaś w cierpieniu, przytłoczony poczuciem rozpaczy i bezwartościowości. Sądzę, że miałem więcej szczęścia niż wielu innych, znajdowałem bowiem w takich sytuacjach ludzi, którzy potrafili mnie wysłuchać, ratując przed chaosem moich własnych uczuć. Potrafili zrozumieć, o co mi chodzi, nieco lepiej niż ja sam. Ludzie ci wysłuchiwali mnie, nie osądzając, nie diagnozując i nie oceniając. Po prostu słuchali, wyjaśniali i reagowali na moje komunikaty na wszystkich poziomach, na których je wysyłałem. Mogę zaświadczyć, że kiedy jesteś w psychicznej opresji i znajdzie się ktoś, kto wysłuchuje cię, nie osądzając przy tym, nie próbując brać za ciebie odpowiedzialności, nie usiłując cię urabiać, to piekielnie miłe uczucie! W takich sytuacjach zawsze rozładowywało to moje napięcie. Pozwalało mi wyrzucić z siebie przerażające poczucie winy, rozpaczy i zagubienia, których doświadczałem. Kiedy więc słucha się mnie i słyszy, potrafię zacząć na nowo, inaczej postrzegać świat i dalej kroczyć przez życie. To zadziwiające, gdy obserwujemy, jak coś nierozwiązalnego staje się możliwe do rozwikłania dzięki temu, że ktoś nas wysłuchał; poczucie zagmatwania, któremu nie można w żaden sposób zaradzić, ustępuje jasnym strumieniom myśli. Głęboko cenię chwile, w których mogę doświadczyć owego wrażliwego, empatycznego i skupionego słuchania.
Nie lubię, kiedy nie potrafię kogoś wysłuchać – kiedy go nie rozumiem. Jeśli wynika to tylko ze zwykłego braku zrozumienia, z trudności w skupieniu uwagi na tym, o czym mówi, czy też z trudności w rozumieniu jego słów, odczuwam jedynie nieznaczne niezadowolenie z siebie. Lecz naprawdę nie lubię, kiedy nie potrafię wysłuchać kogoś dlatego, że jestem tak przekonany o tym, że wiem, co powie, iż go nie słucham. Dopiero później zdaję sobie sprawę, że słyszałem to, co zdecydowałem się usłyszeć w jego słowach, że nie zdołałem naprawdę go wysłuchać. Jeszcze gorzej się czuję, kiedy się przyłapię na próbach przekręcania przesłania drugiej osoby w ten sposób, by odpowiadało ono moim oczekiwaniom. To bardzo subtelna umiejętność i zadziwia mnie samego, z jaką wprawą potrafię to robić. Trochę przekręcając czyjeś słowa i znaczenie tego, co ten ktoś powiedział, potrafię nie tylko stworzyć wrażenie, że on mówi to, co ja chcę usłyszeć, lecz również to, że jest taką osobą, jaką chciałbym, by był. Dopiero kiedy wskutek jego protestu lub mojego stopniowego uświadomienia zdam sobie sprawę z tego, że subtelnie nim manipuluję, ogarnia mnie oburzenie na siebie. Wiem również z własnego doświadczenia, jaka frustrująca może być rozmowa z osobą, która słyszy nie to, co się do niej mówi. To wzbudza gniew, zakłopotanie i rozczarowanie.
Ostatnie stwierdzenie wprowadza nas w kolejne doświadczenie, którym chcę się z wami podzielić. Jestem potwornie sfrustrowany i zamykam się w sobie, gdy próbuję wyrazić coś, co tkwi głęboko we mnie, co jest częścią mego osobistego, wewnętrznego świata, a osoba, której o tym mówię, nie rozumie mnie. Kiedy podejmuję ryzyko podzielenia się czymś bardzo osobistym z kimś innym i nie zostaję zrozumiany, odbiera mi to pewność siebie i sprawia, że czuję się samotny. Doszedłem do wniosku, że przez tego rodzaju doświadczenia niektórzy ludzie stają się psychotykami. Człowiek traci nadzieję, że ktokolwiek potrafi go zrozumieć. Kiedy zaś ją utraci, jego wewnętrzny, coraz bardziej dziwaczny świat staje się jedynym miejscem, w którym potrafi żyć. Nie umie on już dzielić doświadczeń z innymi ludźmi. Współczuję takim osobom, gdyż wiem, że kiedy próbuję podzielić się z kimś osobistymi, ważnymi dla mnie uczuciami, których sam nie jestem do końca pewien, a spotykam się z oceną, uspokajaniem, zniekształcaniem tego, co chcę wyrazić, moja reakcja jest bardzo silna: „Po co to wszystko?”. W takich wypadkach człowiek dowiaduje się, jak smakuje samotność.
Jak z łatwością wywnioskujecie na podstawie tego, co dotychczas powiedziałem, w stosunkach międzyludzkich niesłychanie ważne jest dla mnie twórcze, aktywne, wrażliwe, uważne, empatyczne i wolne od oceniania słuchanie. Istotne jest, bym sam potrafił tak słuchać. Bywało dla mnie niezmiernie ważne, aby ktoś mógł w ten sposób wysłuchać mnie. Kiedy jestem w stanie tak słuchać, czuję, że się wewnętrznie rozwijam. Gdy ktoś słucha mnie w ten sposób, jestem przekonany, że to mnie rozwija, wyzwala i wzbogaca.
Przejdźmy do innego obszaru moich doświadczeń.
Odczuwam wielkie zadowolenie, kiedy mogę być autentyczny, kiedy mogę być blisko tego wszystkiego, co we mnie się rozgrywa, bez względu na to, co to jest. Cieszę się, kiedy potrafię słuchać siebie samego. Zrozumienie tego, czego w danej chwili doświadczam, nie jest w żadnym razie łatwe. Czuję się do pewnego stopnia podbudowany, gdyż sądzę, że przez lata poczyniłem pod tym względem postępy. Jestem jednak przekonany, że to zadanie na całe życie i że nikt z nas nie potrafi w pełni zbliżyć się do tego, czego sam doświadcza.
Zamiast terminu „autentyczność” [oryg. realness] używałem niekiedy słowa „spójność” [kongruencja; oryg. congruence]. Mam na myśli fakt, że moje doświadczanie bieżącej chwili jest obecne w mojej świadomości. Kiedy zaś to, co jest obecne w mojej świadomości, przejawia się również w komunikowaniu się, to wszystkie te poziomy są spójne. W takich chwilach jestem zintegrowany, jestem całością. Oczywiście przez większość czasu, podobnie jak wszyscy, przejawiam pewną niespójność. Nauczyłem się, że autentyczność, szczerość czy spójność – niezależnie od tego, jakiego terminu tutaj użyję – jest niezbędnym fundamentem dobrej komunikacji.
Co mam na myśli, mówiąc o byciu blisko tego, co się dzieje we mnie? Spróbuję to wyjaśnić na przykładzie czegoś, co zdarza się w trakcie mojej pracy terapeutycznej. Czasami wzbiera we mnie pewne uczucie, które nie ma żadnego określonego związku z tym, co się dzieje w danej chwili. Nauczyłem się jednak świadomie dostrzegać takie uczucia, ufać im i próbować je zakomunikować mojemu klientowi. Zdarza się na przykład, że klient do mnie mówi, a ja nagle widzę go jako małego, proszącego o coś ze złożonymi dłońmi chłopca: „Proszę, pozwól mi, proszę, pozwól”. Nauczyłem się z własnego doświadczenia, że kiedy potrafię być autentyczny w stosunkach z klientem i wyrazić pojawiające się we mnie uczucie, to jest bardzo prawdopodobne, iż poruszy ono w nim pewną głęboką strunę i pchnie naprzód nasze wzajemne relacje.
Oto kolejny przykład. Podobnie jak inni autorzy, kiedy zaczynam pisać, miewam trudność ze zbliżeniem się do własnego „ja”. Tak łatwo dać się zwieść możliwości napisania rzeczy, które zyskają poklask, spodobają się kolegom po fachu czy trafią do szerokiego grona odbiorców. W jaki sposób wsłuchać się w to, co rzeczywiście chciałbym napisać lub powiedzieć? To trudne. Czasami nawet muszę stosować pewne sztuczki, żeby zbliżyć się do tego, co jest we mnie. Mówię sobie, że nie piszę, żeby publikować – że piszę po prostu dla własnej przyjemności. Piszę na skrawkach starego papieru, aby nie robić sobie wyrzutów z powodu jego marnowania. Chwytam w lot uczucia i idee, które przychodzą mi na myśl, chaotycznie, nie siląc się nawet na spójność czy próbę zorganizowania tekstu. W ten sposób zbliżam się często o wiele bardziej do tego, co rzeczywiście czuję i myślę. Prace, które powstały w ten sposób, nigdy się dla mnie nie starzeją i często potrafią trafić głęboko do czytelnika. Poczucie zbliżenia się do samego siebie, do uczuć i skrywanych aspektów własnego „ja”, które istnieją gdzieś „pod powierzchnią”, daje wielką satysfakcję.
Odczuwam zadowolenie, kiedy odważę się zakomunikować własną prawdę komuś innemu. Nie jest to wcale łatwe, po części dlatego, że moje doświadczenia zmieniają się z każdą chwilą. Zazwyczaj doświadczenie czegoś i zakomunikowanie o tym dzieli kilkudniowa, kilkutygodniowa, a nawet kilkumiesięczna przerwa. Doświadczam czegoś, czuję coś, lecz ośmielam się zaryzykować podzielenie się tym z innymi dopiero później, kiedy ochłonę. Lecz kiedy mówię o tym właśnie wtedy, gdy się to we mnie dzieje, czuję się szczery, spontaniczny, żywy.
To wspaniałe, kiedy stykam się z autentycznością u drugiego człowieka. Niekiedy w zwykłych grupach spotkaniowych, które stanowią ważną część moich doświadczeń w ostatnich latach, ktoś mówi coś bardzo szczerze i spójnie. To takie oczywiste, gdy człowiek nie chowa się za fasadą, lecz mówi z głębi serca. Kiedy się to dzieje, podrywam się, aby wyjść temu naprzeciw. Chcę spotkać tę autentyczną osobę. Niekiedy uczucia wyrażone w ten sposób są bardzo pozytywne, innym zaś razem zdecydowanie negatywne. Przypominam sobie człowieka na bardzo odpowiedzialnym stanowisku, naukowca i szefa dużego instytutu badawczego w wielkiej firmie elektronicznej. Pewnego dnia na forum takiej właśnie grupy spotkaniowej zdobył się on na odwagę, aby opowiedzieć o swojej izolacji. Zwierzył się nam, że w całym swoim życiu nie miał ani jednego przyjaciela. Znał mnóstwo ludzi, lecz żadnego z nich nie mógłby określić mianem „przyjaciela”. „Tak naprawdę – dodał – są na świecie tylko dwie osoby, z którymi mam sensowne, komunikatywne relacje. To moje dzieci”. Kiedy skończył, pozwolił sobie uronić kilka łez żalu nad sobą samym, które – jestem pewien – wstrzymywał od wielu lat. Lecz to uczciwość i autentyczność jego wyznania samotności sprawiły, że wszyscy uczestnicy grupy zbliżyli się do niego w sensie psychologicznym. Znaczącym faktem było również to, że jego odwaga bycia sobą sprawiła, że i my staliśmy się bardziej szczerzy we wzajemnej komunikacji, wyszliśmy zza fasad, za którymi zazwyczaj się kryjemy.
Czuję rozczarowanie, gdy zdam sobie sprawę – a następuje to z reguły dopiero po pewnym czasie – że byłem zbyt wystraszony lub zastraszony, żeby zbliżyć się do tego, czego doświadczałem, a w konsekwencji nie byłem szczery ani spójny. Natychmiast przypomina mi się sytuacja, którą wspominam z pewnym bólem. Przed kilkoma laty zostałem zaproszony do Center for Advanced Study in the Behavioral Sciences na Stanford University, by pracować tam jako profesor kontraktowy [oryg. fellow]. Wizytujący profesorowie to grupa wyróżniających się i posiadających rozległą wiedzę naukowców. Zakładam, że w takiej grupie nieuniknione jest przechwalanie się swoją wiedzą i osiągnięciami. Każdy z nich zdaje się przykładać wagę do zrobienia wrażenia na pozostałych, stara się być nieco pewniejszy siebie i nieco mądrzejszy, niż jest w rzeczywistości. Stwierdziłem, że sam zacząłem postępować podobnie: grać rolę kogoś bardziej pewnego siebie i kompetentnego, niż w istocie byłem. Nie potrafię wprost wyrazić, jak byłem zdegustowany tym, co robię, kiedy zdałem sobie z tego sprawę. Nie byłem sobą, lecz grałem jakąś rolę.
Żałuję, kiedy tłumię moje uczucia zbyt długo, a potem wybuchają one, objawiając się w zniekształconej formie, atakując i raniąc innych ludzi. Mam przyjaciela, którego bardzo lubię, lecz niezwykle drażni mnie pewne jego zachowanie. Zgodnie ze zwykłą skłonnością do bycia miłym i uprzejmym długo tłumiłem w sobie owo rozdrażnienie. Kiedy w końcu wymknęło się spod kontroli, było to już nie tylko rozdrażnienie, lecz atak na przyjaciela. Zraniłem go tym i naprawa naszych wzajemnych stosunków zajęła sporo czasu.
Czuję wewnętrzne zadowolenie, gdy znajdę siły, aby pozwolić drugiemu człowiekowi pozostać sobą, być kimś innym niż ja. Pod pewnymi względami uznaję to za najlepszą oznakę właściwego kierowania pracownikami w grupie i dobrego rodzicielstwa. Czy rzeczywiście potrafię się zdobyć na to, by pozwolić pracownikowi, mojemu synowi lub córce, aby byli odrębnymi osobami z własnymi ideami, celami i wartościami, które nie muszą być identyczne z moimi? Myślę teraz o jednym z moich pracowników – przez ostatnie lata pracy wielokrotnie wykazał się błyskotliwością, lecz wyznawane przez niego wartości oraz jego zachowanie były wyraźnie różne od moich. Pozwalanie mu, by rozwijał się jako jednostka, niezależnie od moich własnych idei i wartości, było dla mnie prawdziwą walką, w której tylko czasami zwyciężałem samego siebie. Jednak byłem z siebie zadowolony na tyle, na ile mi się to udawało, ponieważ uważałem, że to przyzwolenie na bycie odrębną osobą umożliwia innej jednostce autonomiczny rozwój.
Jestem zły na siebie, kiedy odkrywam, że subtelnie kontroluję i kształtuję inne osoby według własnego wyobrażenia. Stało się to bardzo bolesną częścią mojego doświadczenia zawodowego. Nie cierpię mieć uczniów: ludzi, którzy z dużą drobiazgowością kształtują siebie samych tak, aby się dopasować do tego, czego – jak sobie wyobrażają – oczekuję od nich. Częścią odpowiedzialności za takie sytuacje obciążam ich, lecz nie potrafię wykluczyć nieprzyjemnej możliwości, że w pewien nieznany sobie sposób subtelnie kontrolowałem tych ludzi i uczyniłem z nich kopie własnej osoby, nie zaś samodzielnych profesjonalistów, którymi mieli prawo zostać.
Jak sądzę, z moich słów jasno wynika, że kiedy mogę sobie pozwolić na własną autentyczność lub autentyczność u drugiej osoby, przeżywam wielkie zadowolenie. Kiedy nie stać mnie na nią lub nie mogę pozwolić na nią komuś innemu, jestem bardzo przygnębiony. Poprzez bycie spójnym i szczerym często mogę pomóc innym ludziom. Kiedy drugi człowiek jest szczery i spójny, często mi tym pomaga. W tych rzadkich chwilach, gdy głęboka rzeczywistość jednej osoby styka się z rzeczywistością drugiej, pojawia się godna uwagi relacja „ja–ty” („I–thou”), jak nazwałby ją Martin Buber. Takie głębokie, wzajemne osobiste spotkania nie zdarzają się często, lecz uważam, że jeśli nie zdarzałyby się w ogóle, nie żylibyśmy jak istoty ludzkie.
Chcę teraz przejść do innego obszaru moich doświadczeń w zakresie relacji międzyludzkich – doświadczeń długotrwałych i bolesnych.
Kiedy potrafię przyjąć do wiadomości czy też pozwalam sobie odczuć, że ktoś się o mnie troszczy, akceptuje mnie, podziwia lub nagradza, czuję ciepło i spełnienie. Z racji moich wcześniejszych doświadczeń, jak przypuszczam, było to dla mnie bardzo trudne. Przez długi czas byłem skłonny niemal automatycznie odrzucać wszelkie pozytywne, skierowane ku mnie uczucia. Reagowałem: „Kto? Ja? Przecież to niemożliwe, żeby ci na mnie zależało. Może ci się podobać to, co zrobiłem, to, co osiągnąłem, ale nie ja sam”. I jest to jedna z rzeczy, w których bardzo pomogła mi moja własna terapia. Nawet teraz nie zawsze potrafię dopuścić do siebie takie ciepłe, przyjazne uczucia ze strony innych ludzi. Wiem, że niektórzy mówią miłe rzeczy po to, żeby coś ode mnie dostać. Niektórzy chwalą mnie, bo boją się ujawnić swoją wrogość. Zauważyłem jednak, że są ludzie, którzy szczerze mnie doceniają, lubią, kochają i pragną, abym uznał ten fakt i dopuścił do siebie ich uczucia. Myślę, że od kiedy potrafię zaakceptować i wchłonąć te przyjazne uczucia, czuję się mniej osamotniony.
Czuję się bogatszy, kiedy mogę kogoś prawdziwie docenić lub o kogoś się zatroszczyć, kiedy potrafię sprawić, by dostrzegł on to uczucie. Jak wielu ludzi, bałem się, żeby nie wpaść w pułapkę, ujawniając własne uczucia. „Jeśli zależy mi na nim, to on będzie mógł mnie kontrolować”. „Jeśli ją kocham, to znaczy, że próbuję ją kontrolować”. Sądzę, że przeszedłem pod tym względem długą drogę przemiany. Podobnie jak moi klienci, powoli uczyłem się, że ani okazywanie, ani odbieranie czułości i pozytywnych uczuć nie jest niebezpieczne.
Aby pokazać, co mam na myśli, ponownie posłużę się przykładem z niedawnego doświadczenia w grupie spotkaniowej. Pewna kobieta, opisująca siebie jako „osobę głośną, napastliwą i hiperaktywną”, której małżeństwo było w stanie rozpadu i która uważała, że nie warto żyć, powiedziała: „Faktycznie, pod grubą warstwą betonu pogrzebałam wiele uczuć, bo bałam się, że ludzie je wyśmieją lub zdepczą. To oczywiście sprawiło, że moje życie prywatne i rodzinne stało się piekłem. Czekałam na te warsztaty z ostatnimi okruchami nadziei: była to igła wiary w wielkim stogu rozpaczy”. Mówiąc o swoich niektórych doświadczeniach w grupie, dodała: „Prawdziwym punktem zwrotnym był dla mnie twój prosty gest położenia ręki na moim ramieniu, kiedy narzekałam i wyrzucałam ci, że nie jesteś prawdziwym członkiem naszej grupy i że nikt nie może się wypłakać na twoim ramieniu. Poprzedniej nocy zapisałam w swoim notatniku: «Mój Boże, nie ma na tym świecie człowieka, który by mnie kochał!». Tego dnia, kiedy byłam całkiem rozbita, ty wydawałeś się tym tak szczerze przejęty, że zrobiło to na mnie wrażenie… Odebrałam ten gest jako jedno z pierwszych uczuć akceptacji, jakie kiedykolwiek dane mi było przeżyć – akceptacji mojej osoby, akceptacji mojego idiotycznego sposobu bycia, moich przytyków i wszystkiego innego. Czułam się już kiedyś potrzebna, kochająca, kompetentna, wściekła, szalona – różnie, lecz nie czułam się po prostu kochana. Możesz sobie wyobrazić, jak spłynęły na mnie uczucia wdzięczności, pokory czy wręcz ulgi. Z prawdziwą radością zanotowałam: «Czuję się rzeczywiście kochana». Wątpię, żebym prędko o tym zapomniała”.
Ta kobieta mówiła do mnie, lecz w głębokim sensie mówiła również w moim imieniu. Przeżywałem bowiem podobne uczucia.
Inny przykład dotyczy doświadczania i dawania miłości. Przypominam sobie pewnego pracownika jednej z agend rządowych uczestniczącego razem ze mną w spotkaniach grupy. Był to doskonale wykształcony inżynier i człowiek wysoce odpowiedzialny. Podczas pierwszego spotkania zrobił na mnie (i zapewne na innych) wrażenie chłodnego, niezaangażowanego, nieco zgorzkniałego, zawziętego i cynicznego. Kiedy mówił o tym, jak prowadzi biuro, odnosiło się wrażenie, że czyni to całkowicie „podręcznikowo”, bez żadnych ludzkich uczuć. Na jednym z pierwszych spotkań opowiadał o swojej żonie, a któryś z członków grupy zapytał: „Czy ty ją kochasz?”. Człowiek ów zamilkł na dłuższą chwilę, a pytający stwierdził: „W porządku. To mi wystarczy”, on powstrzymał go jednak: „Nie, poczekaj. Nie odpowiadałem, ponieważ zastanawiałem się, czy kiedykolwiek kogoś kochałem. Nie, nie sądzę, żebym kiedykolwiek kogokolwiek kochał”.
Kilka dni później bardzo uważnie słuchał jednego z członków grupy, który odkrywał przed innymi swoje bardzo osobiste uczucia izolacji i samotności. Mówił o tym, w jakim stopniu w swoim życiu ukrywał się za maską. Następnego dnia ów inżynier powiedział: „Poprzedniego wieczoru dużo rozmyślałem o tym, co on powiedział. Nawet płakałem. Nie pamiętam, ile czasu minęło od chwili, kiedy ostatnio płakałem i coś czułem. Przypuszczam, że czułem wówczas miłość”.
Nie było nic dziwnego w tym, że nim minął tydzień, człowiek ów przemyślał sposób, w jaki traktował swojego syna, nakładając na niego wiele rygorystycznych wymagań. Zaczął również prawdziwie doceniać miłość, jaką darzyła go żona – miłość, którą będzie teraz mógł w pewnej mierze odwzajemnić.
Nie bojąc się dawać i przyjmować pozytywnych uczuć, stałem się w większym stopniu zdolny cenić ludzi. Doszedłem do wniosku, że to dosyć rzadka umiejętność: na tyle rzadka, że nawet nasze dzieci kochamy po to, aby je kontrolować, nie zaś po to, aby je doceniać. Jednym z uczuć niosących najwięcej zadowolenia, a zarazem jednym z tych, które najbardziej przyczyniają się do rozwoju jednostki, jest – moim zdaniem – uczucie wynikające z cieszenia się drugim człowiekiem tak, jak cieszymy się zachodem słońca. Ludzie są równie wspaniali jak zachody słońca, kiedy tylko po prostu pozwolimy im być sobą. Możliwe, że zachody słońca tak nas cieszą właśnie dlatego, że nie możemy ich kontrolować. Kiedy obserwuję zachód słońca, nie myślę: „Trochę złagodzić pomarańcz w prawym rogu i dodać trochę więcej fioletu u podstawy, a chmurom przydać nieco różu”. Nie robię tego. Nawet nie próbuję panować nad zachodami słońca. Po prostu podziwiam je z zapartym tchem. Jestem z siebie najbardziej zadowolony, kiedy potrafię cieszyć się moim pracownikiem, synem, córką czy wnuczkami właśnie w ten sposób. Sądzę, że jest w tym coś z podejścia orientalnego; mnie zaś przynosi ono najwięcej zadowolenia.
Chcę tutaj wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy, której się nauczyłem. Nie jestem z niej dumny, lecz to po prostu fakt. Kiedy nie jestem nagradzany i doceniany, nie tylko czuję się bardzo umniejszony, ale moje zachowanie pozostaje pod silnym wpływem uczuć. Kiedy natomiast jestem nagradzany, kwitnę i się rozwijam – jestem kimś interesującym. We wrogiej grupie, nieskorej do doceniania innych, jestem prawie nikim. Ludzie zupełnie słusznie się wtedy zastanawiają, jak ten człowiek zyskał dobrą opinię. Chciałbym umieć zachowywać się podobnie w każdej grupie, lecz rzeczywiście osoba, którą jestem w grupie ciepłej i interesującej się innymi, różni się od osoby, którą jestem w grupie wrogiej czy chłodnej.
Docenianie i kochanie lub bycie docenianym i kochanym to zatem doświadczenia wspomagające nasz rozwój. Osoba, która jest kochana z podziwem, nie zaś z zachłannością, kwitnie i rozwija własne, niepowtarzalne „ja”. Osoba, która kocha bez zachłanności, sama się wzbogaca. Takie przynajmniej są moje doświadczenia.
Mógłbym przytoczyć wyniki badań pokazujących, że wartości, o których tutaj mówiłem – zdolność do empatycznego słuchania, spójność lub szczerość, zdolność do akceptacji i doceniania innych – sprzyjają dobrej komunikacji i konstruktywnym zmianom osobowości. Coś mi jednak mówi, że cytowanie wyników badań w tego rodzaju wystąpieniu nie byłoby na miejscu.
Zamiast tego pragnę podsumować to, o czym mówiłem, cytując dwa listy, które powstały w wyniku intensywnych doświadczeń z grupowych spotkań. Rzecz działa się w czasie tygodniowych warsztatów, a dwa wspomniane listy napisało parę tygodni później dwóch członków tejże grupy. Poprosiliśmy wszystkich, aby napisali o swoich obecnych uczuciach, zwracając się z tym do wszystkich członków grupy.
Autor pierwszego listu mówi o swoich dosyć trudnych przeżyciach z okresu bezpośrednio po warsztatach, kiedy to – między innymi – musiał spędzić pewien czas
(…) z teściem, któremu nie zależało na mnie jako na osobie, a interesowały go jedynie moje konkretne osiągnięcia. Byłem wstrząśnięty. To było jak przejście z jednej skrajności w drugą. Znowu zacząłem wątpić w sens swojego życia, a w szczególności w swoją użyteczność. Lecz od czasu do czasu wracałem do tego, co robiliśmy w grupie – do tego, co wy mówiliście lub robiliście, żebym poczuł, że mam jednak coś do zaoferowania, że nie muszę się wykazywać konkretnymi osiągnięciami. To równoważyło mój nastrój i wyciągało mnie z depresji. Doszedłem do wniosku, że to, co z wami przeżyłem, głęboko na mnie wpłynęło, i jestem za to szczerze wdzięczny. Różni się to od terapii indywidualnej. Nikt z was nie musiał się o mnie troszczyć, szukać mnie ani mówić mi o rzeczach, które – jak sądziliście – mogłyby mi pomóc. Nikt z was nie musiał mi dawać do zrozumienia, że jestem wam pomocny. Jednak robiliście to, i dlatego miało to dużo większe znaczenie niż wszystko, czego dotychczas doświadczyłem. Kiedy z jakiejkolwiek przyczyny czuję potrzebę powstrzymywania się i unikania w życiu spontaniczności, wspominam te dwanaście osób, które są teraz tutaj przede mną, które powiedziały mi, żebym był wobec siebie uczciwy, żebym był sobą, i o tych wszystkich innych niewiarygodnych rzeczach, a na dodatek nawet mnie za to bardziej kochały. Dało mi to już wiele razy odwagę, by pozostać sobą. Często wydaje się, że sam fakt, że ja to robię, pozwala innym doświadczyć podobnej wolności.
Łatwiej również „wpuszczam” innych do mojego życia, ciepło ich przyjmuję i pozwalam im się o mnie troszczyć. Pamiętam, kiedy doszło do tej zmiany w czasie naszych spotkań grupowych. Poczułem się tak, jak gdybym usunął stojące od lat bariery. Dzięki temu głęboko przeżyłem nowe doświadczenie otwarcia się na was. Nie musiałem się niczego obawiać. Nie musiałem walczyć ani z lękiem odsuwać od siebie wolności, jaką dało to moim impulsom. Mogłem po prostu być sobą i pozwalać wam być ze mną.
Drugi fragment pochodzi z listu kobiety, która uczestniczyła razem z mężem w warsztatach poświęconych relacjom międzyludzkim. Każde z nich trafiło do innej grupy. Pisze ona o ujawnieniu swoich uczuć przed grupą i o konsekwencjach tego kroku.
Podjęcie tego ryzyka było dla mnie jedną z najtrudniejszych rzeczy w życiu. Kiedy cierpiałam, zraniona lub samotna, ukrywałam to nawet przed najbliższymi przyjaciółmi. Tylko wtedy, gdy tłumiłam uczucia i potrafiłam zdobyć się na żarty czy zwykłe gadanie, mogłam jakoś dzielić się tymi bolesnymi doświadczeniami. Lecz to wcale nie pomagało mi się z nimi uporać. Zburzyliście ściany, za którymi kryło się moje cierpienie, i dobrze było być z wami i cierpieć, nie wycofywać się.
Przedtem tak ciężko znosiłam brak zrozumienia i krytykę, że przez większość życia wolałam nie dzielić się nawet najbardziej znaczącymi dla mnie wydarzeniami – dobrymi ani złymi. Dopiero ostatnio zdecydowałam się zaryzykować i narazić na zranienie. W grupie stawiłam czoło tym lękom i z ogromną ulgą odkryłam, że w odpowiedzi na waszą krytykę i niezrozumienie (na szczęście pozbawione – w moim odczuciu – wrogości) nie poczułam się zraniona, lecz raczej zaciekawiona, rozżalona, poirytowana, być może trochę smutna. Poczułam też głęboką wdzięczność za pomoc, jakiej doznałam w odkrywaniu tej części mnie, której przedtem ani nie dostrzegałam, ani nie próbowałam się z nią zmierzyć. Jestem pewna, że dzięki waszej trosce i poważaniu, które mi okazywaliście, nawet wtedy, gdy moje zachowanie mogło was irytować lub zniechęcać, mogłam to wszystko zaakceptować i wykorzystać.
Czasami bardzo się bałam grupy, chociaż nigdy żadnego z was z osobna. Zdarzało się, że bardzo potrzebowałam rozmowy z jednym człowiekiem, lecz w ciągu tego tygodnia stopniowo odkryłam, że większość z was tym czy innym razem naprawdę mi pomogła. Z wielką ulgą stwierdzałam, że robi to wielu z was, a nie tylko lider grupy. To doświadczenie pozwoliło mi zdobyć się na większe zaufanie do ludzi, posiąść większą zdolność do otwierania się na innych.
Jednym z przyjemniejszych osiągnięć jest to, że teraz potrafię się całkowicie odprężyć. Nie zdawałam sobie sprawy, że żyłam w tak wielkim, ciągłym napięciu, dopóki go z siebie nie zrzuciłam. Teraz jestem znacznie bardziej wyczulona na chwile, kiedy emocje lub zmęczenie czynią ze mnie kiepskiego słuchacza, ponieważ odkryłam, że moje wewnętrzne rany i lęki, nawet te stłumione, zakłócają moje wsłuchiwanie się w innych ludzi. Od tej pory potrafię lepiej słuchać i w odpowiedzi nieść innym osobom większą pomoc. Jestem znacznie bardziej świadoma swoich uczuć i doświadczania siebie – otwarta na siebie w stopniu, w jakim mi się to do tej pory nie zdarzyło.
Spójność była dla mnie raczej jakimś ideałem niż stanem możliwym do osiągnięcia w rzeczywistości. Szczerze mówiąc, odbierałam ją jako coś sprzecznego z doświadczeniem, wyrażenie jej zaś uznawałam za przerażające. Było to pierwsze bezpieczne miejsce, w którym mogłam się przekonać, jaka jestem, doświadczyć i wyrazić siebie. Teraz mój brak spójności jest dla mnie bolesny. Ulga i radość, z jaką otwieram się na to, co jest we mnie, i to, że potrafię zachować otwartość w naszych kontaktach, są dla mnie czymś nowym i podnoszącym na duchu. Jestem wam głęboko wdzięczna za to, że teraz możemy być znacznie bardziej otwarci wobec siebie.
Wierzę, że dostrzeżecie w tych doświadczeniach pewne znaczące dla mnie elementy wspomagającej nasz rozwój komunikacji międzyludzkiej. Zdolność do wrażliwego słuchania, głębokie zadowolenie z bycia słuchanym, zdolność do bycia bardziej autentycznym, która z kolei przynosi większą autentyczność innych, oraz rodząca się w wyniku tego większa wolność dawania i przyjmowania miłości – oto, zgodnie z moimi doświadczeniami, elementy sprawiające, że komunikacja międzyludzka wzbogaca nas i rozwija.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: A Way of Being
Copyright © 1980 by Houghton Mifflin Harcourt Publishing Company
Introduction copyright © 1995 by Irvin D. Yalom
Published by arrangement with HarperCollins Publishers.
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2012, 2022
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor merytoryczny: Dorota Gaul
Redaktor tego wydania: Katarzyna Raźniewska
Copyright © for the cover illustration by
Ewa Nemoudry
Opracowanie graficzne
Krzysztof Kwiatkowski
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Sposób bycia, wyd. II poprawione, dodruk, Poznań 2025)
ISBN 978-83-8338-930-1
WYDAWCA
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań, Polska
tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer