Sposób bycia - Carl R. Rogers - ebook

Sposób bycia ebook

Carl R. Rogers

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wizja człowieka przyszłości w duchu podejścia nastawionego na osobę.

Sposób bycia jest najbardziej osobistą i filozoficzną książką Rogersa. Składają się na nią teksty odzwierciedlające jego rozwój zawodowy i osobisty – od pierwszych lat pracy z młodzieżą, poprzez tworzenie systemu psychoterapii niedyrektywnej, aż po koncepcję grup spotkaniowych. Rogers nie ukrywa prywatnych opinii o psychologii akademickiej, którą traktuje jak skostniałą strukturę, otwarcie pisze o kontrowersjach, jakie wzbudzał on sam i jego koncepcje w środowisku psychologów i psychiatrów, ale także spogląda w przyszłość – kreśli wizję człowieka przyszłości w duchu podejścia nastawionego na osobę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 428

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wprowadzenie

Pra­cu­jący na swo­jej pierw­szej nauczy­ciel­skiej posa­dzie Carl Rogers sie­dział wci­śnięty w grupę stu­den­tów psy­cho­lo­gii. Miał wów­czas nie­mal czter­dzie­ści lat. Działo się to krótko po wyna­le­zie­niu taśm magne­tycz­nych i grupa z zapar­tym tchem wysłu­chi­wała nagra­nia wywiadu psy­cho­te­ra­peu­tycz­nego. Rogers co chwila cofał taśmę i ponow­nie odtwa­rzał frag­menty sesji, aby zwró­cić uwagę na miej­sca, w któ­rych wywiad szedł w złym kie­runku, lub aby pod­kre­ślić te, w któ­rych klient robił zna­czący krok naprzód.

Oto jeden z wize­run­ków Carla Rogersa, jakie odnaj­dziemy w Spo­so­bie bycia, lecz jest także wiele innych. Wyobraźmy sobie inną scenę, która roze­grała się, gdy był on o dwa­dzie­ścia lat star­szy.

Na sym­po­zjum aka­de­mic­kim poświę­co­nym Ellen West, sze­roko ana­li­zo­wa­nemu przy­pad­kowi pacjentki, która kil­ka­dzie­siąt lat wcze­śniej popeł­niła samo­bój­stwo, Rogers poru­szył słu­cha­czy głę­bią i siłą swej reak­cji. Mówił o Ellen West tak, jak gdyby dobrze ją znał – jak gdyby otruła się zale­d­wie wczo­raj. Wyra­ził nie tylko swój żal z powodu jej tra­gicz­nie zaprze­pasz­czo­nego życia, ale także gniew na leka­rzy i psy­chia­trów, któ­rzy przez brak ludz­kich odru­chów i opę­ta­nie chę­cią doko­na­nia pre­cy­zyj­nego roz­po­zna­nia uczy­nili z niej przed­miot. Jak oni mogli tak postą­pić? – pytał Rogers. Szkoda, że nie wie­dzieli, że trak­to­wa­nie osoby jak przed­miotu zawsze jest prze­szkodą na dro­dze do suk­cesu tera­pii. Gdyby trak­to­wali ją jak osobę i pod­jęli ryzyko doświad­cze­nia jej rze­czy­wi­sto­ści oraz jej świata, mogliby zara­dzić jej śmier­tel­nej w skut­kach samot­no­ści.

Oto jesz­cze jeden obraz, póź­niej­szy o pięt­na­ście lat. Carl Rogers miał wów­czas ponad sie­dem­dzie­siąt lat i został zapro­szony, by wygło­sić uro­czy­sty odczyt na dorocz­nym zjeź­dzie Ame­ri­can Psy­cho­lo­gi­cal Asso­cia­tion [Ame­ry­kań­skiego Towa­rzy­stwa Psy­cho­lo­gicz­nego]. Uczest­nicy zjazdu roz­sie­dli się wygod­nie w fote­lach, ocze­ku­jąc doj­rza­łej retro­spek­tywy oto­czo­nego sza­cun­kiem sie­dem­dzie­się­cio­latka. Rogers tym­cza­sem zaszo­ko­wał ich, wska­zu­jąc na wiele cze­ka­ją­cych ich wyzwań. Naglił, by psy­cho­lo­go­wie szkolni nie ogra­ni­czali się jedy­nie do zaj­mo­wa­nia się uczniami, któ­rzy doznali uszczerbku z winy prze­sta­rza­łego i nie­od­po­wied­niego sys­temu edu­ka­cji, lecz aby zmie­nili ten sys­tem, aby uczest­ni­czyli w edu­ka­cyj­nym doświad­cze­niu, które wyzwo­li­łoby cie­ka­wość uczniów i wzbu­dziło w nich radość ucze­nia się. Wystą­pił prze­ciw ogra­ni­cze­niom ram pro­fe­sji i stwier­dził, że wysiłki zmie­rza­jące do wyda­wa­nia cer­ty­fi­ka­tów i licen­cji nie są warte swo­ich kosz­tów. Jest rów­nie wielu nie­li­cen­cjo­no­wa­nych, jak i licen­cjo­no­wa­nych szar­la­ta­nów. Zbyt wielu uta­len­to­wa­nym tera­peu­tom unie­moż­li­wia się upra­wia­nie zawodu. Sztywna biu­ro­kra­cja Ame­ri­can Psy­cho­lo­gi­cal Asso­cia­tion zaha­mo­wała roz­wój i kre­atyw­ność na tym polu. Pod­czas wystą­pie­nia Rogersa żaden ze słu­cha­czy nie zasnął.

W tych i w wielu innych przy­wo­ły­wa­nych w Spo­so­bie bycia zda­rze­niach wyraź­nie dostrze­gamy zaan­ga­żo­wa­nie Carla Rogersa w roz­wój ludzi. „Nasta­wie­nie na osobę” – tak Rogers naj­chęt­niej okre­ślał swoje podej­ście. Już od począt­ków kariery zawo­do­wej, kiedy to przez dwa­na­ście lat pra­co­wał w Roche­ster z dziećmi ze śro­do­wisk ubo­gich i prze­stęp­czych, główny akcent w swo­ich pra­cach kładł na uzna­nie i posza­no­wa­nie świata doświad­czeń klienta. Rogers zaczął for­mu­ło­wać pomy­sły doty­czące tera­pii, które opie­rały się na prze­ko­na­niu, że przy okre­śla­niu kie­run­ków postę­po­wa­nia tera­peu­tycz­nego należy pole­gać przede wszyst­kim na klien­cie. To klient wie, co go rani, jakie doświad­cze­nia wyma­gają odsło­nię­cia i które pro­blemy mają dla niego zasad­ni­cze zna­cze­nie. W wieku trzy­dzie­stu kilku lat Rogers napi­sał pod­ręcz­nik z zakresu postę­po­wa­nia z dziećmi spra­wia­ją­cymi pro­blemy. Dzięki tej książce sku­pił na sobie uwagę śro­do­wiska aka­de­mic­kiego, co pozwo­liło mu objąć pro­fe­surę na Ohio State Uni­ver­sity.

W pod­ręcz­niku tym Rogers przed­sta­wił pio­nier­ski kurs doradz­twa psy­cho­lo­gicz­nego (pamię­tajmy, że w latach trzy­dzie­stych naszego stu­le­cia psy­cho­lo­gia kli­niczna w jej obec­nym rozu­mie­niu jesz­cze nie ist­niała). Gdy jego kon­cep­cje doty­czące tera­pii wykry­sta­li­zo­wały się, napi­sał pod­ręcz­nik Coun­se­ling and Psy­cho­te­rapy [„Doradz­two psy­cho­lo­giczne i psy­cho­te­ra­pia”]. Wydawcy opu­bli­ko­wali go nie­chęt­nie. Wole­liby, żeby zapro­po­no­wano im tekst z dzie­dziny, która już ist­niała! W końcu jed­nak wła­śnie tej książce, wraz z The Art of Coun­se­ling [„Sztuka doradz­twa psy­cho­lo­gicz­nego”] Rollo Maya, dane było ode­grać znaczną rolę w naro­dzi­nach psy­cho­lo­gii kli­nicz­nej i kształ­to­wa­niu w tera­pii podej­ścia o orien­ta­cji huma­ni­stycz­nej.

Carl Rogers był nie­ustę­pli­wym wojow­ni­kiem – sto­czył wiele bitew na polach medy­cyny i psy­chia­trii, które usi­ło­wały unie­moż­li­wić psy­cho­lo­gom lecze­nie pacjen­tów: wal­czył z reduk­cjo­ni­stami, takimi jak B.F. Skin­ner, któ­rzy zaprze­czali zasad­ni­czej roli, jaką w życiu czło­wieka odgrywa moż­li­wość doko­ny­wa­nia wyboru, wola i celo­wość; ście­rał się w pro­ce­du­ral­nych bitwach z psy­cho­ana­li­ty­kami, któ­rzy uzna­wali tera­pię nasta­wioną na klienta za uprosz­czoną i anty­in­te­lek­tu­alną.

Dzi­siaj, pół wieku póź­niej, tera­peu­tyczne podej­ście Rogersa wydaje się tak wła­ściwe, tak oczy­wi­ste i tak dalece potwier­dzone przez dzie­się­cio­le­cia badań psy­cho­te­ra­peu­tycz­nych, że trudno pojąć inten­syw­ność tam­tych spo­rów, a nawet zro­zu­mieć, czego wła­ści­wie one doty­czyły. Doświad­czeni tera­peuci obec­nie zga­dzają się, że – jak zauwa­żył Rogers już u progu swo­jej kariery – naj­waż­niej­szym aspek­tem tera­pii jest rela­cja tera­peu­tyczna. Praw­dziwe i szczere przy­wią­za­nie tera­peuty do pacjenta jest impe­ra­ty­wem: im bar­dziej tera­peuta jest rze­czy­wi­stą osobą i unika ochron­nych lub zawo­do­wych masek czy gier, tym chęt­niej pacjent odwdzię­czy się mu tym samym i będzie dzia­łać kon­struk­tyw­nie. Tera­peuta powi­nien akcep­to­wać pacjenta bez­wa­run­kowo, nie osą­dza­jąc go. I oczy­wi­ście musi wkro­czyć w świat swo­jego klienta z empa­tią.

Jed­nak idee Rogersa były wów­czas tak nowa­tor­skie, że musiał on wręcz zmu­sić pro­fe­sjo­na­li­stów, by raczyli je dostrzec. Jego główną bro­nią były obiek­tyw­nie potwier­dzone wyniki. Kre­atyw­ność pozwa­lała mu wyko­rzy­stać rezul­taty badań do obja­śnie­nia tego, na czym polega pro­ces psy­cho­te­ra­pii i jej wynik. Jego bada­nia nad naj­istot­niej­szymi cechami rela­cji tera­peuta–klient – empa­tycz­nym zro­zu­mie­niem, szcze­ro­ścią oraz bez­wa­run­kową, pozy­tywną uwagą poświę­coną przez tera­peutę klien­towi – zostały przy­jęte przez przed­sta­wi­cieli nauk spo­łecz­nych jako model wła­ści­wego podej­ścia.

W trwa­ją­cych przez całe życie wysił­kach na rzecz stwo­rze­nia i pod­trzy­ma­nia huma­ni­stycz­nej postawy w psy­cho­te­ra­pii Rogersa wspie­rał wpły­wowy głos Rollo Maya. Cho­ciaż zga­dzali się oni w kwe­stii podej­ścia do tera­pii i jej celów (i cho­ciaż oby­dwaj uczyli się w Union The­olo­gi­cal Semi­nary), wywo­dzili swoje prze­ko­na­nia z róż­nych źró­deł. Carl Rogers z badań empi­rycz­nych, Rollo May zaś ze stu­diów lite­rac­kich, filo­zo­ficz­nych i poświę­co­nych mito­lo­gii.

Roger­sowi w ciągu całej kariery zawo­do­wej zarzu­cano uprosz­czone podej­ście do tera­pii, a wielu prak­ty­ków wręcz kary­ka­tu­ro­wało tera­pię sku­pioną na klien­cie jako metodę, w któ­rej tera­peuta jedy­nie powta­rza ostat­nie słowa wypo­wie­dziane przez klienta. Jed­nak ci, któ­rzy znali Rogersa, któ­rzy śle­dzili spo­sób, w jaki prze­pro­wa­dza wywiady, lub też prze­czy­tali uważ­nie jego prace, wie­dzieli, że zapro­po­no­wane przez niego podej­ście nie jest ani uprosz­czone, ani ogra­ni­czone.

Prawdą jest, że Rogers podą­żał raczej od pod­staw ku górze niż od góry ku pod­stawom. Opie­rał się naj­pierw na bez­po­śred­nich obser­wa­cjach wła­snej pracy tera­peu­tycz­nej i pracy innych. For­mu­ło­wał kon­kretne, moż­liwe do zwe­ry­fi­ko­wa­nia hipo­tezy. (Była to zawsze zasad­ni­cza róż­nica mię­dzy podej­ściem Rogersa a podej­ściem psy­cho­ana­lizy, w któ­rej na pod­stawie daleko idą­cych wnio­sko­wań two­rzono niemoż­liwe do zwe­ry­fi­ko­wa­nia teo­rie, mające następ­nie wska­zy­wać na wybór pro­ce­dury tera­peu­tycz­nej i w pew­nym sen­sie nią ste­ru­jące). Jest jed­nak rów­nież prawdą, że już w począt­kach swo­jej kariery Rogers przy­jął kilka fun­da­men­tal­nych zało­żeń, na któ­rych oparły się jego póź­niej­sze prace.

Był on prze­ko­nany o real­no­ści i zna­cze­niu ludz­kiego wyboru. Wie­rzył, że ucze­nie się poprzez doświad­cza­nie jest znacz­nie bar­dziej war­to­ścio­wym podej­ściem do zro­zu­mie­nia samego sie­bie i zacho­dzą­cej zmiany niż usi­ło­wa­nia oparte na poj­mo­wa­niu inte­lek­tu­al­nym. Rogers wie­rzył, że jed­nostka dąży do urze­czy­wist­nie­nia wła­snych moż­li­wo­ści, że cechuje ją wro­dzona skłon­ność do roz­woju i speł­nie­nia. Rogers czę­sto wspo­mi­nał o swo­jej wie­rze w ist­nie­nie impul­sów two­rzą­cych (rów­no­wa­żą­cych siłę entro­pii) w całym życiu orga­nicz­nym. Gło­sząc prze­ko­na­nie, że czło­wiek dąży do samourze­czy­wist­nie­nia, dołą­czył do takich myśli­cieli, jak Nie­tz­sche, Kier­ke­ga­ard, Adler, Gold­stein, Maslow i Hor­ney, wie­rzą­cych w ist­nie­nie w jed­no­stce wiel­kiego poten­cjału, umoż­li­wia­ją­cego jej samo­zro­zu­mie­nie i oso­bi­stą prze­mianę. Wszak pierw­sza „gra­ni­towa sen­ten­cja” Nie­tz­schego mówiąca o ludz­kiej dosko­na­ło­ści brzmiała „Stań się, kim jesteś”. Karen Hor­ney, nie­kon­wen­cjo­nalna psy­cho­ana­li­tyczka, powiada, że „tak jak żołądź staje się dębem, tak dziecko doro­słym”. Zada­nie tera­pii wyni­ka­jące z takiego podej­ścia nie polega zatem na kon­struk­cji, rekon­struk­cji, mani­pu­la­cji czy kształ­to­wa­niu. Polega ono na wspo­ma­ga­niu wzro­stu lub usu­wa­niu prze­szkód sto­ją­cych na jego dro­dze oraz na pomocy w uwol­nie­niu tego, co od zawsze tkwiło w czło­wieku.

Rogers uwa­żał, że podej­ście nasta­wione na osobę wytwa­rza tak wielką moc oso­bi­stej prze­miany, że nie ma powodu, by ogra­ni­czać jego sto­so­wa­nie do osób z pro­ble­mami psy­chicz­nymi. Kon­se­kwent­nie pró­bo­wał wyko­rzy­stać je w wielu sytu­acjach poza­kli­nicz­nych. Przez dzie­się­cio­le­cia aktyw­nie uczest­ni­czył w pro­gra­mach edu­ka­cyj­nych, pod­kre­śla­jąc, że obok aspek­tów poznaw­czych naucza­nie powinno obej­mo­wać rów­nież aspekty afek­tywne, że nauczy­ciele powinni sku­piać się na całej oso­bie ucznia, że powinno się two­rzyć w szkole śro­do­wi­sko akcep­ta­cji, szcze­ro­ści i empa­tycz­nego zro­zu­mie­nia. Per­so­nel szkoły powi­nien być uczony podej­ścia nasta­wionego na osobę i powinno się pod­jąć wysiłki, aby wytwo­rzyć w uczniach poczu­cie wła­snej war­to­ści i wyzwo­lić ich natu­ralną cie­ka­wość.

„Grupy spo­tka­niowe” nie­kiedy okre­ślało się mia­nem „grup tera­pii dla ludzi nor­mal­nych”. Balan­so­wały one na gra­nicy mię­dzy edu­ka­cją a tera­pią lub – jak ujęto to z mniej­szym powa­ża­niem – mię­dzy „zawę­ża­niem się a posze­rza­niem umy­słu”. W latach sześć­dzie­sią­tych Rogers zro­zu­miał, że inten­sywne doświad­cze­nia gru­powe dają ludziom ogromny poten­cjał na rzecz prze­mian. Zanu­rzył się w ruchu grup spo­tka­nio­wych i wniósł zna­czący wkład w roz­wój tech­nik ich pro­wa­dze­nia. Wystę­pu­jąc prze­ciw sty­lowi wyko­rzy­stu­ją­cemu przy­mus i mani­pu­la­cję, z naci­skiem twier­dził, że to samo nasta­wione na osobę podej­ście tak istotne dla indy­wi­du­al­nego doradz­twa psy­cho­lo­gicz­nego jest rów­nie nie­zbędne w wypadku doświad­czeń gru­po­wych. Lide­rzy powinni być zara­zem uczest­ni­kami grup; wła­snym przy­kła­dem powinni two­rzyć śro­do­wi­sko uła­twia­jące postęp innym człon­kom grupy. Rogers sto­so­wał się do swo­ich wytycz­nych, a zapisy z jego sesji gru­po­wych poka­zują nie­wia­ry­godną uczci­wość psy­cho­loga: podob­nie jak w pracy indy­wi­du­al­nej, ujaw­niał nie tylko tra­piące go pro­blemy oso­bi­ste, lecz rów­nież fan­ta­zje doty­czące innych człon­ków grupy – przy­naj­mniej w takim stop­niu, w jakim jego zda­niem mogły one popro­wa­dzić innych w kie­runku kon­struk­tyw­nego wglądu w sie­bie (intro­spek­cji).

Wszystko to, co spraw­dzało się w wypadku małych grup, oka­zało się odpo­wied­nie rów­nież dla grup dużych. W wieku sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu lat Rogers pro­wa­dził zaję­cia kil­ku­set­oso­bo­wych grup w ramach pro­jektu two­rze­nia wspól­noty. Uwa­żał, że grupy nasta­wione na osobę dają do rąk potężne narzę­dzia roz­wią­zy­wa­nia mię­dzy­ludz­kich kon­flik­tów, zarówno w ramach jed­nego pań­stwa, jak i mię­dzy­na­ro­do­wych. Pra­gnąc mieć wpływ na łago­dze­nie napięć mię­dzy­kul­tu­ro­wych i etnicz­nych, Rogers przez ostat­nie dzie­sięć lat życia wiele podró­żo­wał. Pro­wa­dził grupy komu­ni­ka­cji lud­no­ści czar­nej i bia­łej w Repu­blice Połu­dnio­wej Afryki. Do wiel­kich audy­to­riów w Bra­zy­lii (wów­czas pod pano­wa­niem dyk­ta­tury) kie­ro­wał słowa o wol­no­ści indy­wi­du­al­nej i samo­urze­czy­wist­nie­niu. Wspo­ma­gał czte­ro­dniowe warsz­taty roz­wią­zy­wa­nia kon­flik­tów dla wyso­kich urzęd­ni­ków sie­dem­na­stu naro­do­wo­ści Ame­ryki Środ­ko­wej, a przy­kłady doradz­twa nasta­wionego na klienta przed­sta­wiał pod­czas cie­szą­cych się wielką popu­lar­no­ścią warsz­ta­tów w Związku Radziec­kim. Jego mię­dzy­na­ro­dowe dzia­ła­nia i wysiłki były tak inten­sywne, że został nomi­no­wany do Poko­jo­wej Nagrody Nobla.

Książka Spo­sób bycia zaczyna się od przed­sta­wie­nia poglą­dów Rogersa na komu­ni­ka­cję. Nie­wiele rze­czy było dla niego waż­niej­szych niż pre­cy­zyjne i uczciwe komu­ni­ko­wa­nie wła­snych uczuć i myśli. Kon­se­kwent­nie wystrze­gał się wszel­kich pokus skła­nia­ją­cych do wzbu­dza­nia podziwu, prze­ko­ny­wa­nia lub mani­pu­lo­wa­nia. Spra­wia to, że pisa­nie wstępu do jego pracy staje się w pew­nym sen­sie zbędne. Cho­ciaż nie­wielu zasłu­guje na wstęp bar­dziej niż Rogers, nikomu nie jest on mniej potrzebny. Jak czy­tel­nik sam się prze­kona, Rogers mówi we wła­snym imie­niu, czy­niąc to z nie­zwy­kłą jasno­ścią i wdzię­kiem.

Irvin D. Yalom

1995

Przedmowa

Nie­kiedy zadzi­wiają mnie zmiany zacho­dzące w moim życiu i w pracy. Książka niniej­sza przed­sta­wia te, które doko­nały się w ostat­nim dzie­się­cio­le­ciu, czyli – z grub­sza ujmu­jąc – w latach sie­dem­dzie­sią­tych. Obej­muje ona zróż­ni­co­waną tema­tykę, któ­rej w ostat­nich latach doty­czyły moje prace. Część z przed­sta­wio­nych tutaj myśli już zapre­zen­to­wa­łem w wielu perio­dy­kach nauko­wych, innych zaś jesz­cze ni­gdzie nie przed­sta­wi­łem. Zanim wpro­wa­dzę czy­tel­nika w treść tej książki, chcę spoj­rzeć wstecz na kilka kamieni milo­wych zna­czą­cych zmiany w moim życiu.

W roku 1941 napi­sa­łem książkę o doradz­twie i psy­cho­te­ra­pii, którą opu­bli­ko­wano rok póź­niej. Do pod­ję­cia tego tematu skło­niła mnie świa­do­mość, iż mój spo­sób pracy i myśle­nia o tera­pii zasad­ni­czo różni się od repre­zen­to­wa­nych przez innych dorad­ców psy­cho­lo­gicz­nych. Książka ta sku­piała się cał­ko­wi­cie na komu­ni­ka­cji wer­bal­nej mię­dzy osobą udzie­la­jącą pomocy a osobą, która jej potrze­buje. Nie zawie­rała żad­nych komen­ta­rzy na temat szer­szych kon­se­kwen­cji tego pro­cesu.

Dzie­sięć lat póź­niej, w roku 1951, ów punkt widze­nia został przed­sta­wiony peł­niej i z więk­szym prze­ko­na­niem w tomie trak­tu­ją­cym o tera­pii nasta­wio­nej na klienta. W pracy tej uzna­łem, że zasady takiej tera­pii mają zasto­so­wa­nie rów­nież w innych dzie­dzi­nach. W roz­dzia­łach napi­sa­nych przez innych auto­rów lub też w dużym stop­niu opar­tych na cudzym doświad­cze­niu tera­peu­tycz­nym zawarte są roz­wa­ża­nia nad tera­pią gru­pową, zarzą­dza­niem i prze­wod­ni­cze­niem gru­pie, jak i naucza­niem nasta­wio­nym na ucznia. Pole zasto­so­wań posze­rzało się.

Nie mogę uwie­rzyć, jak wolno wycią­ga­łem wnio­ski z tego, nad czym pra­co­wa­łem sam i nad czym pra­co­wali moi kole­dzy. W roku 1961 napi­sa­łem książkę, któ­rej nada­łem tytuł A The­ra­pist’s View to Psy­cho­the­rapy [„Poglądy tera­peuty na psy­cho­te­ra­pię”], zastrze­ga­jąc, iż wszyst­kie arty­kuły ogni­skują się na pracy indy­wi­du­al­nej, cho­ciaż poszcze­gólne roz­działy doty­czyły także szer­szego pola zasto­so­wań. Na szczę­ście tytuł nie zro­bił dobrego wra­że­nia na wydawcy. Zmie­nił on tytuł jed­nego z roz­dzia­łów i zasu­ge­ro­wał, aby cało­ści pracy dać nazwę On Beco­ming a Per­son [O sta­wa­niu się osobą]. Przy­ją­łem tę suge­stię. Sądzi­łem, że piszę dla psy­cho­te­ra­peu­tów, lecz – ku memu zdzi­wie­niu – odkry­łem, że piszę dla zwy­kłych ludzi: dla pie­lę­gnia­rek, gospo­dyń domo­wych, biz­nes­me­nów, księży, mini­strów, nauczy­cieli i mło­dzieży, dla ludzi wszel­kiego pokroju. Książkę tę w angiel­skim ory­gi­nale oraz w licz­nych prze­kła­dach prze­czy­tały miliony ludzi na całym świe­cie. Wpływ, jaki wywarła, zmu­sił mnie do zre­wi­do­wa­nia ogra­ni­cza­ją­cego prze­ko­na­nia, że piszę tylko dla tera­peu­tów. Reak­cja na nią wzbo­ga­ciła moje życie i myśle­nie. Uwa­żam, że to, co zawar­łem od tego czasu w moich pra­cach na temat rela­cji mię­dzy tera­peutą i klien­tem, jest w rów­nym stop­niu prawdą w odnie­sie­niu do rela­cji w mał­żeń­stwie, rodzi­nie, szkole, admi­ni­stra­cji, rela­cji mię­dzy kul­tu­rami lub pań­stwami.

Pra­gnę teraz powró­cić do niniej­szej książki i do tego, co w niej zawar­łem. Na jej pierw­szą część składa się pięć arty­ku­łów o bar­dzo oso­bi­stym cha­rak­te­rze. Trak­tują one o moich doświad­cze­niach w prze­ży­wa­niu rela­cji mię­dzy­ludz­kich, o moich odczu­ciach zwią­za­nych ze sta­rze­niem się, o źró­dłach mej filo­zo­fii, moim spoj­rze­niu na wła­sną karierę, oso­bi­stym poglą­dzie na „rze­czy­wi­stość”. Zostały napi­sane nie tylko przeze mnie, lecz rów­nież dla mnie. Nie potra­fię prze­wi­dzieć, w jakim stop­niu dotkną one czy­tel­nika i jego prze­żyć.

Zarówno w tej czę­ści, jak i w pozo­sta­łych roz­dzia­łach książki czas powsta­nia poszcze­gól­nych tek­stów można okre­ślić na pod­sta­wie spo­sobu, w jaki trak­tuję pro­blem zaim­ków oso­bo­wych. Dzięki mojej córce i przy­ja­cio­łom o femi­ni­stycz­nych poglą­dach, sta­wa­łem się coraz bar­dziej czuły na „języ­kową” nie­rów­ność płci. Zawsze, jak sądzę, trak­to­wa­łem kobiety na równi z męż­czy­znami, lecz dopiero w ostat­nich latach jasno zda­łem sobie sprawę z poni­ża­ją­cego aspektu uży­wa­nia wyłącz­nie męskich zaim­ków w stwier­dze­niach odno­szą­cych się do obojga płci. Wola­łem jed­nak pozo­sta­wić star­sze tek­sty w for­mie takiej, w jakiej powstały, gdyż próby dosto­so­wa­nia ich do obec­nych stan­dar­dów mojego języka wydały mi się w pewien spo­sób nie­uczciwe. Co napi­sa­łem, to napi­sa­łem. Czas powsta­nia nie­któ­rych tek­stów można rów­nież okre­ślić dzięki zawar­tym w nich odnie­sie­niom do naszej (w mej opi­nii) nie­wia­ry­god­nie głu­piej, nie­ludz­kiej i nisz­czy­ciel­skiej wojny w Wiet­na­mie – wojny rów­nie tra­gicz­nej dla Ame­ry­ka­nów, jak dla Wiet­nam­czy­ków.

Druga część książki trak­tuje o moich prze­my­śle­niach i dzia­ła­niach zawo­do­wych. Na rosnący zakres zasto­so­wań moich idei wska­zują zmiany w ter­mi­no­lo­gii kate­go­ry­zu­ją­cej moje poglądy. Stary ter­min „tera­pia nasta­wiona na klienta” [client-cen­te­red the­rapy] prze­kształ­cił się w „podej­ście nasta­wione na osobę” [per­son-cen­te­red appro­ach]. Innymi słowy, nie mówię już tylko o psy­cho­te­ra­pii, lecz o pew­nym punk­cie widze­nia, o pew­nej filo­zo­fii, podej­ściu do życia, o spo­so­bie bycia, który spraw­dza się w każ­dej sytu­acji i któ­rego celem jest mię­dzy innymi roz­wój jed­nostki, grupy czy spo­łecz­no­ści. Dwa z tych arty­ku­łów powstały sto­sun­kowo nie­dawno, nato­miast pozo­stałe napi­sa­łem nieco wcze­śniej. Połą­czone, przed­sta­wiają jed­nak główne aspekty mojej obec­nej pracy i prze­my­śleń. Oso­bi­ście lubię roz­dział zło­żony z sze­ściu czę­ści – wyda­rzeń, które tak wiele mnie nauczyły.

Trze­cia część doty­czy edu­ka­cji – pola, w któ­rym czuję się do pew­nego stop­nia kom­pe­tentny. Rzu­cam w niej wyzwa­nia insty­tu­cjom edu­ka­cyj­nym i przed­sta­wiam prze­my­śle­nia doty­czące tego, z czym być może przyj­dzie nam się zmie­rzyć w nad­cho­dzą­cych latach. Oba­wiam się, że moje poglądy są raczej nie­orto­dok­syjne i że mogą nie cie­szyć się popu­lar­no­ścią w panu­ją­cym tym­cza­sem w oświa­cie kli­ma­cie kon­ser­wa­ty­zmu, w dobie oszczęd­no­ści budże­to­wych oraz krót­ko­wzrocz­nych pla­nów. Są to więc prze­my­śle­nia doty­czące odle­głej przy­szło­ści naucza­nia.

W ostat­niej czę­ści książki przed­sta­wiam moje poglądy na dra­styczne prze­miany, któ­rym sta­wia czoło nasza kul­tura za sprawą mało zna­nych postę­pów myśli nauko­wej oraz osią­gnięć w wielu innych dzie­dzi­nach. Spe­ku­luję o kie­runku zmian, któ­rym pod­lega nasz świat. Przedsta­wiam rów­nież swoje poglądy na naturę osoby, która potra­fi­łaby żyć w owym odmie­nio­nym świe­cie.

Kilka spo­śród roz­dzia­łów tej książki opu­bli­ko­wa­łem w róż­nych for­mach wcze­śniej. Roz­dział czwarty Sta­rze­nie się czy roz­wój?, roz­dział dzie­wiąty Two­rze­nie spo­łecz­no­ści nasta­wio­nych na osobę: zale­ce­nia na przy­szłość oraz roz­dział pięt­na­sty Świat przy­szło­ści i czło­wiek jutra zostały tutaj opu­bli­ko­wane po raz pierw­szy.

Każdy ze skła­da­ją­cych się na tę pracę tek­stów przed­sta­wia tak czy ina­czej pewien spo­sób bycia, do któ­rego dążę – spo­sób bycia, który może prze­mó­wić do miesz­kań­ców wielu kra­jów, ludzi o róż­nym wykształ­ce­niu i zawo­dach, wio­dą­cych różne życie, i wzbo­ga­cić ich. Jedy­nie sam możesz stwier­dzić, czy zna­czy on coś rów­nież dla cie­bie, a ja tylko zapra­szam cię, abyś spró­bo­wał podróży tą „drogą”.

CZĘŚĆ I

Osobiste doświadczenia i perspektywy

Rozdział 1

Doświadczenia w komunikowaniu się

Jesie­nią 1964 roku zapro­szono mnie jako pre­le­genta, abym wygło­sił wykład na sesji w Cali­for­nia Insti­tute of Tech­no­logy w Pasa­de­nie – jed­nym z naj­lep­szych w świe­cie insty­tu­tów nauko­wych. Więk­szość pozo­sta­łych mów­ców repre­zen­to­wała nauki fizyczne. Przy­byli sta­no­wili wysoce wykształ­cone i wyra­fi­no­wane grono słu­cha­czy. Mów­ców zachę­cano do prze­pro­wa­dza­nia – w miarę moż­li­wo­ści – demon­stra­cji doty­czą­cych ich przed­mio­tów: nie­za­leż­nie od tego, czy była to astro­no­mia, mikro­bio­lo­gia czy też fizyka teo­re­tyczna. Mnie popro­szono, abym mówił o komu­ni­ka­cji.

Kiedy gro­ma­dzi­łem już lek­turę i pomy­sły do tego wykładu, ogar­nęło mnie poczu­cie nie­za­do­wo­le­nia z tego, co robię. W mojej gło­wie poja­wiła się myśl o prze­pro­wa­dze­niu demon­stra­cji, lecz potem ją odrzu­ci­łem.

Tekst, który zamiesz­czam poni­żej, poka­zuje, w jaki spo­sób roz­wią­za­łem pro­blem zastą­pie­nia mówie­nia o komu­ni­ka­cji dąże­niem do niej.

* * *

Posia­dam pewną wie­dzę o komu­ni­ka­cji i mogę posiąść jej wię­cej. Kiedy zgo­dzi­łem się wygło­sić tę pre­lek­cję, zapla­no­wa­łem, że zgro­ma­dzę tę wie­dzę i nadam jej formę wykładu. Im dłu­żej zasta­na­wia­łem się nad tym pla­nem, tym mniej mnie zado­wa­lał. Wie­dza o czymś nie jest rze­czą naj­waż­niej­szą we współ­cze­snych naukach o zacho­wa­niu. Poja­wiła się bowiem silna fala wie­dzy doświad­cze­nio­wej, wie­dzy na pozio­mie intu­icyj­nym, która odnosi się bez­po­śred­nio do czło­wieka. Ope­ru­jąc na tym pozio­mie, znaj­du­jemy się w świe­cie, w któ­rym nie tylko mówimy o doświad­cze­niach poznaw­czych i inte­lek­tu­al­nych, o któ­rych z reguły możemy bez pro­blemu komu­ni­ko­wać wer­bal­nie. Tutaj mówimy o czymś o cha­rak­te­rze bar­dziej doświad­cze­nio­wym, o czymś, co odnosi się do całej osoby, zarówno do reak­cji orga­ni­zmu i uczuć, jak i myśli oraz słów. Co za tym idzie, stwier­dzi­łem, że zamiast mówić o komu­ni­ka­cji, wolał­bym komu­ni­ko­wać się z wami na pozio­mie uczu­cio­wym. Nie jest to łatwe. Myślę, że jest to zazwy­czaj moż­liwe w małych gru­pach, w któ­rych jed­nostka czuje się praw­dzi­wie akcep­to­wana. Myśl o pró­bie uczy­nie­nia tego samego z dużą grupą prze­ra­ziła mnie. Kiedy się dowie­dzia­łem, jak duża fak­tycz­nie ma być ta grupa, zarzu­ci­łem cały pomysł. Jed­nak z cza­sem, dzięki wspar­ciu ze strony mojej żony, powró­ci­łem do niego i posta­no­wi­łem spró­bo­wać.

W decy­zji tej umoc­niła mnie wia­do­mość, że tra­dy­cją sesji w Cal­tech [Cali­for­nia Insti­tute of Tech­no­logy] jest pro­wa­dze­nie wykła­dów w for­mie demon­stra­cji. To, co teraz nastąpi, nie będzie wpraw­dzie demon­stra­cją w żad­nym z powszech­nie zna­nych zna­czeń tego słowa, lecz żywię nadzieję, że w pew­nym sen­sie może to sta­no­wić demon­stra­cję dwu­stron­nej komu­ni­ka­cji na pozio­mie uczu­cio­wym i doświad­cze­nio­wym.

Moje zamie­rze­nie jest w isto­cie bar­dzo pro­ste. Chciał­bym się podzie­lić zdo­bytą przeze mnie wie­dzą o komu­ni­ka­cji. To wie­dza oso­bi­sta, wyni­ka­jąca z wła­snego doświad­cze­nia. Nie zamie­rzam w żaden spo­sób suge­ro­wać, że powin­ni­ście uczyć się tych samych rze­czy lub robić to samo co ja, lecz czuję, że jeśli opo­wiem o moich doświad­cze­niach wystar­cza­jąco uczci­wie, będzie­cie mogli je skon­fron­to­wać z wła­snymi i zade­cy­do­wać, jaką ma to dla was war­tość. W mojej dwu­stron­nej komu­ni­ka­cji z innymi ludźmi zda­rzały się doświad­cze­nia, które spra­wiały, że czu­łem zado­wo­le­nie, cie­pło i satys­fak­cję. Były też takie, które w swoim cza­sie (a póź­niej jesz­cze bar­dziej) spra­wiały, że odczu­wa­łem roz­cza­ro­wa­nie, było mi nie­przy­jem­nie, czu­łem się bar­dziej zdy­stan­so­wany wobec sie­bie samego i mniej z sie­bie zado­wo­lony. Część z tych doświad­czeń pra­gnę wam w jakiś spo­sób prze­ka­zać. Innymi słowy, nie­które z nich spra­wiały, że czu­łem się bogat­szy, waż­niej­szy, i przy­spie­szyły mój roz­wój. Bar­dzo czę­sto zauwa­ża­łem, że inne osoby reago­wały na nie podob­nie i rów­nież sta­wały się dzięki nim bogat­sze – że ich funk­cjo­no­wa­nie i roz­wój postę­po­wały. Zda­rzały się jed­nak sytu­acje, w któ­rych wzrost czy roz­wój każ­dego z nas były hamo­wane, zatrzy­my­wane lub nawet cofane. Sądzę, że z moich słów będzie jasno wyni­kało, iż wolę prze­ży­wać te doświad­cze­nia komu­ni­ka­cyjne, które wspie­rają roz­wój mój i innych ludzi w nie zaan­ga­żo­wa­nych, wolał­bym zaś uni­kać tych, w któ­rych ja i inni czu­jemy się mniejsi, mniej ważni.

Pierw­szym pro­stym uczu­ciem, któ­rym pra­gnę się z wami podzie­lić, jest zado­wo­le­nie z tego, że mogę kogoś naprawdę słu­chać. Sądzę, że jest to moja trwała cecha. Pamię­tam ją jesz­cze z moich pierw­szych lat w szkole pod­sta­wo­wej. Dziecko zada­wało nauczy­cie­lowi pyta­nie i dosta­wało dosko­nałą odpo­wiedź, lecz na zupeł­nie inne pyta­nie. Zawsze było to dla mnie przy­kre i stre­su­jące. Reago­wa­łem myślą: „Prze­cież wcale go nie słu­cha­łeś!”. Odczu­wa­łem rodzaj dzie­cin­nej bez­sil­no­ści w obli­czu tak powszech­nego wów­czas (i obec­nie) braku wła­ści­wej komu­ni­ka­cji.

Sądzę, że wiem, dla­czego słu­cha­nie kogoś spra­wia mi tak dużą satys­fak­cję. Kiedy mogę kogoś rze­czy­wi­ście wysłu­chać, wcho­dzę z nim w kon­takt, a to wzbo­gaca moje życie. To wła­śnie poprzez słu­cha­nie ludzi nauczy­łem się wszyst­kiego tego, co wiem o jed­nost­kach, oso­bo­wo­ści i rela­cjach mię­dzy­ludz­kich. Z praw­dzi­wego słu­cha­nia kogoś można czer­pać szcze­gólny rodzaj satys­fak­cji: to jak wsłu­chi­wa­nie się w muzykę sfer nie­bie­skich, ponie­waż za każ­dym bez­po­śred­nim komu­ni­ka­tem danej osoby – nie­za­leż­nie od tego, jaki on jest – stoi uni­wer­sum. We wszyst­kich sytu­acjach komu­ni­ka­cji mię­dzy­ludz­kiej kryją się pewne prawa psy­cho­lo­giczne, odpo­wia­da­jące pra­wom rzą­dzą­cym całym wszech­świa­tem. Jest zatem zarówno zado­wo­le­nie ze słu­cha­nia danej osoby, jak i satys­fak­cja z kon­taktu z tym, co jest uni­wer­sal­nie praw­dziwe.

Kiedy mówię, że się cie­szę, słu­cha­jąc kogoś, mam – rzecz jasna – na myśli głę­bo­kie wsłu­chi­wa­nie się. Mam na myśli sły­sze­nie słów, myśli, odcieni uczuć, oso­bi­stych zna­czeń, a nawet zna­cze­nia kry­ją­cego się poza świa­do­mymi inten­cjami mówcy. Nie­kiedy w wypo­wie­dzi, która pozor­nie nie jest zbyt istotna, sły­szę ludzki krzyk, nie­znany, ukryty gdzieś we wnę­trzu tej osoby.

Nauczy­łem się zatem zada­wać sobie pyta­nie, czy potra­fię sły­szeć dźwięki i wyczu­wać kształt wewnętrz­nego świata danej osoby. Czy potra­fię reago­wać na to, co mówi, tak głę­boko, żeby wyczuć to, co ta osoba chcia­łaby wyra­zić, a czego boi się wypo­wie­dzieć, jak i to, z czego zdaje sobie ona sprawę?

Przy­po­mina mi się w tym miej­scu wywiad, który prze­pro­wa­dzi­łem z pew­nym dora­sta­ją­cym chłop­cem. Podob­nie jak wielu jego dzi­siej­szych rówie­śni­ków, już na wstę­pie powie­dział, że nie ma w życiu żad­nych celów. Kiedy zaczą­łem go o to wypy­ty­wać, obsta­wał przy swoim z coraz więk­szym upo­rem, twier­dząc, że nie ma abso­lut­nie żad­nego celu. Rze­kłem: „Więc nie ma niczego, co chciał­byś zro­bić?”. „Nie ma… No, może chciał­bym dalej żyć”. Pamię­tam dokład­nie uczu­cia, jakie ogar­nęły mnie w tam­tej chwili. Ta wypo­wiedź bar­dzo mnie poru­szyła. Może chło­piec pró­bo­wał po pro­stu mi powie­dzieć, że – tak jak wszy­scy ludzie – zwy­czaj­nie chce żyć. Jed­nak być może – i to wyda­wało się naj­bar­dziej praw­do­po­dobne – pró­bo­wał mi powie­dzieć, że w tej chwili ważne jest dla niego to, czy żyć dalej. Spró­bo­wałem więc dostroić się do niego i zare­ago­wać na wszyst­kich pozio­mach. Nie mia­łem pew­no­ści, jakie w isto­cie było jego prze­sła­nie. Chcia­łem się po pro­stu otwo­rzyć na wszel­kie zna­cze­nia, jakie mogła nieść ta wypo­wiedź, bio­rąc pod uwagę to, że mógł on rów­nież w pew­nej chwili roz­wa­żać samo­bój­stwo. Fakt, że byłem chętny i gotów do wysłu­cha­nia go na wszyst­kich pozio­mach, był zapewne jed­nym z czyn­ni­ków, który umoż­li­wił mu powie­dze­nie mi przed zakoń­cze­niem wywiadu, że nie tak dawno temu zamie­rzał popeł­nić samo­bój­stwo. Oto, co mam na myśli, mówiąc o pra­gnie­niu praw­dzi­wego wysłu­cha­nia czło­wieka na wszyst­kich pozio­mach, na któ­rych usi­łuje on pod­jąć komu­ni­ka­cję.

Pozwól­cie mi przy­to­czyć jesz­cze jeden krótki przy­kład. Nie tak dawno zate­le­fo­no­wał do mnie w pew­nej spra­wie kolega z daleka. Zakoń­czy­li­śmy roz­mowę i odwie­si­łem słu­chawkę. Wtedy – dopiero wtedy – ude­rzył mnie ton jego głosu. Stwier­dzi­łem, że za naszą roz­mową kryła się nuta spię­cia, znie­chę­ce­nia czy nawet roz­pa­czy, która nie miała nic wspól­nego ze sprawą, o któ­rej roz­ma­wia­li­śmy. Odczu­łem to tak sil­nie, że napi­sa­łem do niego list, zawie­ra­jący mniej wię­cej te słowa: „Być może cał­ko­wi­cie się mylę co do tego, o czym zamie­rzam napi­sać. Jeśli tak, wyrzuć tę kartkę. Po odwie­sze­niu słu­chawki zda­łem sobie sprawę, że coś cię drę­czyło. Być może byłeś nawet zroz­pa­czony”. Potem spró­bo­wa­łem podzie­lić się z nim moimi odczu­ciami doty­czą­cymi jego osoby i sytu­acji w spo­sób, który – mia­łem nadzieję – mógł oka­zać się dla niego pomocny. Wysła­łem list z uczu­ciem nie­pew­no­ści, myśląc, że mogę się prze­cież cał­ko­wi­cie mylić. Szybko jed­nak otrzy­ma­łem odpo­wiedź. Kolega był nie­zmier­nie wdzięczny, że wresz­cie ktoś go usły­szał. Oka­zało się, że wła­ści­wie zro­zu­mia­łem ton jego głosu. Poczu­łem wiel­kie zado­wo­le­nie, że byłem zdolny go usły­szeć. Dzięki temu mogło dojść do rze­czy­wi­stej komu­ni­ka­cji. Bar­dzo czę­sto same słowa niosą jedną wia­do­mość, pod­czas gdy ton głosu mówi zupeł­nie co innego.

Zauwa­ży­łem, że zarówno w wywia­dach tera­peu­tycz­nych, jak i w inten­syw­nych doświad­cze­niach gru­po­wych, które tak wiele dla mnie zna­czyły, wysłu­cha­nie czło­wieka ma swoje kon­se­kwen­cje. Kiedy praw­dzi­wie słu­cham czło­wieka i tego, co w danej chwili jest dla niego ważne, nie słu­cham słów, lecz jego samego. Kiedy zaś dam mu do zro­zu­mie­nia, że słu­cha­łem tego, co rze­czy­wi­ście – w głębi swej osoby – miał na myśli, wiele może się zda­rzyć. Pierw­szą rze­czą jest wdzięczne spoj­rze­nie. Czło­wiek ów czuje ulgę. Pra­gnie mi powie­dzieć wię­cej o swoim świe­cie. Poja­wia się w nim nowe poczu­cie wol­no­ści. Staje się on bar­dziej otwarty na pro­ces zmiany.

Czę­sto zauwa­ża­łem, że im głę­biej wsłu­chuję się w to, co dana osoba pra­gnie wyra­zić, tym wię­cej może się zda­rzyć. Kiedy ktoś zda sobie sprawę, że słu­cha się go w ten głę­boki spo­sób, jego oczy nie­mal zawsze wil­got­nieją. Sądzę, że w pew­nym sen­sie są to łzy rado­ści. To tak, jak gdyby czło­wiek ów mówił: „Dzięki Bogu, ktoś mnie usły­szał. Ktoś wie, co się ze mną dzieje”. W takich chwi­lach wyobra­żam sobie więź­nia w lochach, który dzień po dniu wystu­kuje alfa­be­tem Morse’a wia­do­mość: „Czy ktoś mnie sły­szy? Czy ktoś tam jest?”. Aż w końcu pew­nego dnia docho­dzi go słabe stu­ka­nie: „Tak”. Dzięki tej jed­nej pro­stej odpo­wie­dzi zostaje on uwol­niony od samot­no­ści i znowu staje się istotą ludzką. Wielu ludzi żyje obec­nie w takich wła­snych lochach. W żaden spo­sób nie wyra­żają oni na zewnątrz tego, co się w nich naprawdę dzieje. Trzeba ich słu­chać z wielką uwagą, aby usły­szeć praw­dziwą, ukrytą wia­do­mość.

Jeśli wydaje się to wam nieco zbyt sen­ty­men­talne lub prze­ry­so­wane, chcę się podzie­lić z wami doświad­cze­niem, które prze­ży­łem ostat­nio w pięt­na­sto­oso­bo­wej gru­pie spo­tka­nio­wej ludzi pia­stu­ją­cych wyso­kie sta­no­wi­ska w róż­nych fir­mach. Na początku tygo­dnia bar­dzo inten­syw­nych sesji popro­szono ich, aby napi­sali, jakimi uczu­ciami nie chcie­liby się dzie­lić z grupą. Były to tek­sty ano­ni­mowe. Jedna z osób napi­sała: „Nie przy­wią­zuję się do ludzi łatwo. Noszę pra­wie nie­prze­nik­nioną maskę. Nie prze­pusz­cza ona niczego, co mogłoby mnie zra­nić, lecz nie wypusz­cza rów­nież niczego na zewnątrz. Wypar­łem tak wiele emo­cji, że jestem bli­ski emo­cjo­nal­nej pustki. Taka sytu­acja mnie nie uszczę­śli­wia, ale nie wiem, co z tym zro­bić. Być może pomógłby mi wgląd w to, jak reagują na mnie inni”. Była to nie­wąt­pli­wie „wia­do­mość z lochów”. Nieco póź­niej pewien uczest­nik grupy ujaw­nił się jako autor owego listu i zdał znacz­nie bar­dziej szcze­gó­łową rela­cję ze swo­jego poczu­cia izo­la­cji i emo­cjo­nal­nego chłodu. W jego odczu­ciu życie było wobec niego tak bru­talne, że został zmu­szony wyzbyć się uczuć nie tylko w pracy czy w gru­pie spo­łecz­nej, ale – co naj­smut­niej­sze – rów­nież w rodzi­nie. Stop­niowe osią­ga­nie coraz więk­szej zdol­no­ści wyra­ża­nia uczuć w trak­cie zajęć gru­po­wych, odczu­wa­nia coraz mniej­szego lęku przed zra­nie­niem oraz rosną­cej chęci dzie­le­nia się sobą z innymi było nie­zwy­kle cen­nym doświad­cze­niem dla wszyst­kich uczest­ników spo­tkań.

Ucie­szył mnie, a zara­zem roz­ba­wił list, który otrzy­ma­łem od tego czło­wieka kilka tygo­dni póź­niej. Zasta­na­wiał się w nim nad czymś innym: „Kiedy wró­ci­łem [z tera­pii gru­po­wej], poczu­łem się niczym dziew­czyna, która została uwie­dziona, lecz jest owład­nięta uczu­ciem, że wła­śnie tego ocze­ki­wała i potrze­bo­wała. Na­dal nie jestem pewien, kto jest odpo­wie­dzialny za to uwie­dze­nie: ty, grupa czy wasza spółka. Podej­rze­wam, że to ostat­nie. W każ­dym razie chciał­bym podzię­ko­wać za to zna­czące i inten­sywne doświad­cze­nie”. Dzięki temu, że kil­koro uczest­ni­ków grupy potra­fiło go uważ­nie wysłu­chać, został on uwol­niony ze swo­ich lochów i wyszedł – przy­naj­mniej do pew­nego stop­nia – na bar­dziej sło­neczny świat cie­plej­szych związ­ków mię­dzy­ludz­kich.

Pozwól­cie mi teraz przejść do dru­giej rze­czy, którą pra­gnę się z wami podzie­lić. Lubię być wysłu­cha­nym. Wiele razy w życiu zma­ga­łem się z nie­roz­wią­zy­wal­nymi pro­ble­mami, w pew­nym okre­sie pogrą­ża­łem się zaś w cier­pie­niu, przy­tło­czony poczu­ciem roz­pa­czy i bez­war­to­ścio­wo­ści. Sądzę, że mia­łem wię­cej szczę­ścia niż wielu innych, znaj­do­wa­łem bowiem w takich sytu­acjach ludzi, któ­rzy potra­fili mnie wysłu­chać, ratu­jąc przed cha­osem moich wła­snych uczuć. Potra­fili zro­zu­mieć, o co mi cho­dzi, nieco lepiej niż ja sam. Ludzie ci wysłu­chi­wali mnie, nie osą­dza­jąc, nie dia­gno­zu­jąc i nie oce­nia­jąc. Po pro­stu słu­chali, wyja­śniali i reago­wali na moje komu­ni­katy na wszyst­kich pozio­mach, na któ­rych je wysy­ła­łem. Mogę zaświad­czyć, że kiedy jesteś w psy­chicz­nej opre­sji i znaj­dzie się ktoś, kto wysłu­chuje cię, nie osą­dza­jąc przy tym, nie pró­bu­jąc brać za cie­bie odpo­wie­dzial­no­ści, nie usi­łu­jąc cię ura­biać, to pie­kiel­nie miłe uczu­cie! W takich sytu­acjach zawsze roz­ła­do­wy­wało to moje napię­cie. Pozwa­lało mi wyrzu­cić z sie­bie prze­ra­ża­jące poczu­cie winy, roz­pa­czy i zagu­bie­nia, któ­rych doświad­cza­łem. Kiedy więc słu­cha się mnie i sły­szy, potra­fię zacząć na nowo, ina­czej postrze­gać świat i dalej kro­czyć przez życie. To zadzi­wia­jące, gdy obser­wu­jemy, jak coś nie­roz­wią­zal­nego staje się moż­liwe do roz­wi­kła­nia dzięki temu, że ktoś nas wysłu­chał; poczu­cie zagma­twa­nia, któ­remu nie można w żaden spo­sób zara­dzić, ustę­puje jasnym stru­mie­niom myśli. Głę­boko cenię chwile, w któ­rych mogę doświad­czyć owego wraż­li­wego, empa­tycz­nego i sku­pio­nego słu­chania.

Nie lubię, kiedy nie potra­fię kogoś wysłu­chać – kiedy go nie rozu­miem. Jeśli wynika to tylko ze zwy­kłego braku zro­zu­mie­nia, z trud­no­ści w sku­pie­niu uwagi na tym, o czym mówi, czy też z trud­no­ści w rozu­mie­niu jego słów, odczu­wam jedy­nie nie­znaczne nie­za­do­wo­le­nie z sie­bie. Lecz naprawdę nie lubię, kiedy nie potra­fię wysłu­chać kogoś dla­tego, że jestem tak prze­ko­nany o tym, że wiem, co powie, iż go nie słu­cham. Dopiero póź­niej zdaję sobie sprawę, że sły­sza­łem to, co zde­cy­do­wa­łem się usły­szeć w jego sło­wach, że nie zdo­ła­łem naprawdę go wysłu­chać. Jesz­cze gorzej się czuję, kiedy się przy­ła­pię na pró­bach prze­krę­ca­nia prze­sła­nia dru­giej osoby w ten spo­sób, by odpo­wia­dało ono moim ocze­ki­wa­niom. To bar­dzo sub­telna umie­jęt­ność i zadzi­wia mnie samego, z jaką wprawą potra­fię to robić. Tro­chę prze­krę­ca­jąc czy­jeś słowa i zna­cze­nie tego, co ten ktoś powie­dział, potra­fię nie tylko stwo­rzyć wra­że­nie, że on mówi to, co ja chcę usły­szeć, lecz rów­nież to, że jest taką osobą, jaką chciał­bym, by był. Dopiero kiedy wsku­tek jego pro­te­stu lub mojego stop­nio­wego uświa­do­mie­nia zdam sobie sprawę z tego, że sub­tel­nie nim mani­pu­luję, ogar­nia mnie obu­rze­nie na sie­bie. Wiem rów­nież z wła­snego doświad­cze­nia, jaka fru­stru­jąca może być roz­mowa z osobą, która sły­szy nie to, co się do niej mówi. To wzbu­dza gniew, zakło­po­ta­nie i roz­cza­ro­wa­nie.

Ostat­nie stwier­dze­nie wpro­wa­dza nas w kolejne doświad­cze­nie, któ­rym chcę się z wami podzie­lić. Jestem potwor­nie sfru­stro­wany i zamy­kam się w sobie, gdy pró­buję wyra­zić coś, co tkwi głę­boko we mnie, co jest czę­ścią mego oso­bi­stego, wewnętrz­nego świata, a osoba, któ­rej o tym mówię, nie rozu­mie mnie. Kiedy podej­muję ryzyko podzie­le­nia się czymś bar­dzo oso­bi­stym z kimś innym i nie zostaję zro­zu­miany, odbiera mi to pew­ność sie­bie i spra­wia, że czuję się samotny. Dosze­dłem do wnio­sku, że przez tego rodzaju doświad­cze­nia nie­któ­rzy ludzie stają się psy­cho­ty­kami. Czło­wiek traci nadzieję, że kto­kol­wiek potrafi go zrozu­mieć. Kiedy zaś ją utraci, jego wewnętrzny, coraz bar­dziej dzi­waczny świat staje się jedy­nym miej­scem, w któ­rym potrafi żyć. Nie umie on już dzie­lić doświad­czeń z innymi ludźmi. Współ­czuję takim oso­bom, gdyż wiem, że kiedy pró­buję podzie­lić się z kimś oso­bi­stymi, waż­nymi dla mnie uczu­ciami, któ­rych sam nie jestem do końca pewien, a spo­ty­kam się z oceną, uspo­ka­ja­niem, znie­kształ­ca­niem tego, co chcę wyra­zić, moja reak­cja jest bar­dzo silna: „Po co to wszystko?”. W takich wypad­kach czło­wiek dowia­duje się, jak sma­kuje samot­ność.

Jak z łatwo­ścią wywnio­sku­je­cie na pod­sta­wie tego, co dotych­czas powie­dzia­łem, w sto­sun­kach mię­dzy­ludz­kich nie­sły­cha­nie ważne jest dla mnie twór­cze, aktywne, wraż­liwe, uważne, empa­tyczne i wolne od oce­nia­nia słu­cha­nie. Istotne jest, bym sam potra­fił tak słu­chać. Bywało dla mnie nie­zmier­nie ważne, aby ktoś mógł w ten spo­sób wysłu­chać mnie. Kiedy jestem w sta­nie tak słu­chać, czuję, że się wewnętrz­nie roz­wi­jam. Gdy ktoś słu­cha mnie w ten spo­sób, jestem prze­ko­nany, że to mnie roz­wija, wyzwala i wzbo­gaca.

Przejdźmy do innego obszaru moich doświad­czeń.

Odczu­wam wiel­kie zado­wo­le­nie, kiedy mogę być auten­tyczny, kiedy mogę być bli­sko tego wszyst­kiego, co we mnie się roz­grywa, bez względu na to, co to jest. Cie­szę się, kiedy potra­fię słu­chać sie­bie samego. Zro­zu­mie­nie tego, czego w danej chwili doświad­czam, nie jest w żad­nym razie łatwe. Czuję się do pew­nego stop­nia pod­bu­do­wany, gdyż sądzę, że przez lata poczy­ni­łem pod tym wzglę­dem postępy. Jestem jed­nak prze­ko­nany, że to zada­nie na całe życie i że nikt z nas nie potrafi w pełni zbli­żyć się do tego, czego sam doświad­cza.

Zamiast ter­minu „auten­tycz­ność” [oryg. real­ness] uży­wa­łem nie­kiedy słowa „spój­ność” [kon­gru­en­cja; oryg. con­gru­ence]. Mam na myśli fakt, że moje doświad­cza­nie bie­żą­cej chwili jest obecne w mojej świa­do­mo­ści. Kiedy zaś to, co jest obecne w mojej świa­do­mo­ści, prze­ja­wia się rów­nież w komu­ni­ko­wa­niu się, to wszyst­kie te poziomy są spójne. W takich chwi­lach jestem zin­te­gro­wany, jestem cało­ścią. Oczy­wi­ście przez więk­szość czasu, podob­nie jak wszy­scy, prze­ja­wiam pewną nie­spój­ność. Nauczy­łem się, że auten­tycz­ność, szcze­rość czy spój­ność – nie­za­leż­nie od tego, jakiego ter­minu tutaj użyję – jest nie­zbęd­nym fun­da­men­tem dobrej komu­ni­ka­cji.

Co mam na myśli, mówiąc o byciu bli­sko tego, co się dzieje we mnie? Spró­buję to wyja­śnić na przy­kła­dzie cze­goś, co zda­rza się w trak­cie mojej pracy tera­peu­tycz­nej. Cza­sami wzbiera we mnie pewne uczu­cie, które nie ma żad­nego okre­ślo­nego związku z tym, co się dzieje w danej chwili. Nauczy­łem się jed­nak świa­do­mie dostrze­gać takie uczu­cia, ufać im i pró­bo­wać je zako­mu­ni­ko­wać mojemu klien­towi. Zda­rza się na przy­kład, że klient do mnie mówi, a ja nagle widzę go jako małego, pro­szą­cego o coś ze zło­żo­nymi dłońmi chłopca: „Pro­szę, pozwól mi, pro­szę, pozwól”. Nauczy­łem się z wła­snego doświad­cze­nia, że kiedy potra­fię być auten­tyczny w sto­sun­kach z klien­tem i wyra­zić poja­wia­jące się we mnie uczu­cie, to jest bar­dzo praw­do­po­dobne, iż poru­szy ono w nim pewną głę­boką strunę i pchnie naprzód nasze wza­jemne rela­cje.

Oto kolejny przy­kład. Podob­nie jak inni auto­rzy, kiedy zaczy­nam pisać, mie­wam trud­ność ze zbli­że­niem się do wła­snego „ja”. Tak łatwo dać się zwieść moż­li­wo­ści napi­sa­nia rze­czy, które zyskają poklask, spodo­bają się kole­gom po fachu czy tra­fią do sze­ro­kiego grona odbior­ców. W jaki spo­sób wsłu­chać się w to, co rze­czywiście chciał­bym napi­sać lub powie­dzieć? To trudne. Cza­sami nawet muszę sto­so­wać pewne sztuczki, żeby zbli­żyć się do tego, co jest we mnie. Mówię sobie, że nie piszę, żeby publi­ko­wać – że piszę po pro­stu dla wła­snej przy­jem­no­ści. Piszę na skraw­kach sta­rego papieru, aby nie robić sobie wyrzu­tów z powodu jego mar­no­wa­nia. Chwy­tam w lot uczu­cia i idee, które przy­cho­dzą mi na myśl, cha­otycz­nie, nie siląc się nawet na spój­ność czy próbę zor­ga­ni­zo­wa­nia tek­stu. W ten spo­sób zbli­żam się czę­sto o wiele bar­dziej do tego, co rze­czywiście czuję i myślę. Prace, które powstały w ten spo­sób, ni­gdy się dla mnie nie sta­rzeją i czę­sto potra­fią tra­fić głę­boko do czy­tel­nika. Poczu­cie zbli­że­nia się do samego sie­bie, do uczuć i skry­wa­nych aspek­tów wła­snego „ja”, które ist­nieją gdzieś „pod powierzch­nią”, daje wielką satys­fak­cję.

Odczu­wam zado­wo­le­nie, kiedy odważę się zako­mu­ni­ko­wać wła­sną prawdę komuś innemu. Nie jest to wcale łatwe, po czę­ści dla­tego, że moje doświad­cze­nia zmie­niają się z każdą chwilą. Zazwy­czaj doświad­cze­nie cze­goś i zako­mu­ni­ko­wa­nie o tym dzieli kil­ku­dniowa, kil­ku­ty­go­dniowa, a nawet kil­ku­mie­sięczna prze­rwa. Doświad­czam cze­goś, czuję coś, lecz ośmie­lam się zary­zy­ko­wać podzie­le­nie się tym z innymi dopiero póź­niej, kiedy ochłonę. Lecz kiedy mówię o tym wła­śnie wtedy, gdy się to we mnie dzieje, czuję się szczery, spon­ta­niczny, żywy.

To wspa­niałe, kiedy sty­kam się z auten­tycz­no­ścią u dru­giego czło­wieka. Nie­kiedy w zwy­kłych gru­pach spo­tka­nio­wych, które sta­no­wią ważną część moich doświad­czeń w ostat­nich latach, ktoś mówi coś bar­dzo szcze­rze i spój­nie. To takie oczy­wi­ste, gdy czło­wiek nie chowa się za fasadą, lecz mówi z głębi serca. Kiedy się to dzieje, pod­ry­wam się, aby wyjść temu naprze­ciw. Chcę spo­tkać tę auten­tyczną osobę. Nie­kiedy uczu­cia wyra­żone w ten spo­sób są bar­dzo pozy­tywne, innym zaś razem zde­cy­do­wa­nie nega­tywne. Przy­po­mi­nam sobie czło­wieka na bar­dzo odpo­wie­dzial­nym sta­no­wi­sku, naukowca i szefa dużego insty­tutu badaw­czego w wiel­kiej fir­mie elek­tro­nicz­nej. Pew­nego dnia na forum takiej wła­śnie grupy spo­tka­nio­wej zdo­był się on na odwagę, aby opo­wie­dzieć o swo­jej izo­la­cji. Zwie­rzył się nam, że w całym swoim życiu nie miał ani jed­nego przy­ja­ciela. Znał mnó­stwo ludzi, lecz żad­nego z nich nie mógłby okre­ślić mia­nem „przy­ja­ciela”. „Tak naprawdę – dodał – są na świe­cie tylko dwie osoby, z któ­rymi mam sen­sowne, komu­ni­ka­tywne rela­cje. To moje dzieci”. Kiedy skoń­czył, pozwo­lił sobie uro­nić kilka łez żalu nad sobą samym, które – jestem pewien – wstrzy­my­wał od wielu lat. Lecz to uczci­wość i auten­tycz­ność jego wyzna­nia samot­no­ści spra­wiły, że wszy­scy uczest­nicy grupy zbli­żyli się do niego w sen­sie psy­cho­lo­gicz­nym. Zna­czą­cym fak­tem było rów­nież to, że jego odwaga bycia sobą spra­wiła, że i my sta­li­śmy się bar­dziej szcze­rzy we wza­jem­nej komu­ni­ka­cji, wyszli­śmy zza fasad, za któ­rymi zazwy­czaj się kry­jemy.

Czuję roz­cza­ro­wa­nie, gdy zdam sobie sprawę – a nastę­puje to z reguły dopiero po pew­nym cza­sie – że byłem zbyt wystra­szony lub zastra­szony, żeby zbli­żyć się do tego, czego doświad­cza­łem, a w kon­se­kwen­cji nie byłem szczery ani spójny. Natych­miast przy­po­mina mi się sytu­acja, którą wspo­mi­nam z pew­nym bólem. Przed kil­koma laty zosta­łem zapro­szony do Cen­ter for Advan­ced Study in the Beha­vio­ral Scien­ces na Stan­ford Uni­ver­sity, by pra­co­wać tam jako pro­fe­sor kon­trak­towy [oryg. fel­low]. Wizy­tu­jący pro­fe­so­ro­wie to grupa wyróż­nia­ją­cych się i posia­da­ją­cych roz­le­głą wie­dzę naukow­ców. Zakła­dam, że w takiej gru­pie nie­unik­nione jest prze­chwa­la­nie się swoją wie­dzą i osią­gnię­ciami. Każdy z nich zdaje się przy­kła­dać wagę do zro­bie­nia wra­że­nia na pozo­sta­łych, stara się być nieco pew­niej­szy sie­bie i nieco mądrzej­szy, niż jest w rze­czy­wi­sto­ści. Stwier­dzi­łem, że sam zaczą­łem postę­po­wać podob­nie: grać rolę kogoś bar­dziej pew­nego sie­bie i kom­pe­tent­nego, niż w isto­cie byłem. Nie potra­fię wprost wyra­zić, jak byłem zde­gu­sto­wany tym, co robię, kiedy zda­łem sobie z tego sprawę. Nie byłem sobą, lecz gra­łem jakąś rolę.

Żałuję, kiedy tłu­mię moje uczu­cia zbyt długo, a potem wybu­chają one, obja­wia­jąc się w znie­kształ­co­nej for­mie, ata­ku­jąc i raniąc innych ludzi. Mam przy­ja­ciela, któ­rego bar­dzo lubię, lecz nie­zwy­kle drażni mnie pewne jego zacho­wa­nie. Zgod­nie ze zwy­kłą skłon­no­ścią do bycia miłym i uprzej­mym długo tłu­mi­łem w sobie owo roz­draż­nie­nie. Kiedy w końcu wymknęło się spod kon­troli, było to już nie tylko roz­draż­nie­nie, lecz atak na przy­ja­ciela. Zra­ni­łem go tym i naprawa naszych wza­jem­nych sto­sun­ków zajęła sporo czasu.

Czuję wewnętrzne zado­wo­le­nie, gdy znajdę siły, aby pozwo­lić dru­giemu czło­wie­kowi pozo­stać sobą, być kimś innym niż ja. Pod pew­nymi wzglę­dami uznaję to za naj­lep­szą oznakę wła­ści­wego kie­ro­wa­nia pra­cow­ni­kami w gru­pie i dobrego rodzi­ciel­stwa. Czy rze­czy­wi­ście potra­fię się zdo­być na to, by pozwo­lić pra­cow­ni­kowi, mojemu synowi lub córce, aby byli odręb­nymi oso­bami z wła­snymi ide­ami, celami i war­to­ściami, które nie muszą być iden­tyczne z moimi? Myślę teraz o jed­nym z moich pra­cow­ni­ków – przez ostat­nie lata pracy wie­lo­krot­nie wyka­zał się bły­sko­tli­wo­ścią, lecz wyzna­wane przez niego war­to­ści oraz jego zacho­wa­nie były wyraź­nie różne od moich. Pozwa­la­nie mu, by roz­wi­jał się jako jed­nostka, nie­za­leż­nie od moich wła­snych idei i war­to­ści, było dla mnie praw­dziwą walką, w któ­rej tylko cza­sami zwy­cię­ża­łem samego sie­bie. Jed­nak byłem z sie­bie zado­wo­lony na tyle, na ile mi się to uda­wało, ponie­waż uwa­ża­łem, że to przy­zwo­le­nie na bycie odrębną osobą umoż­li­wia innej jed­no­stce auto­no­miczny roz­wój.

Jestem zły na sie­bie, kiedy odkry­wam, że sub­tel­nie kon­tro­luję i kształ­tuję inne osoby według wła­snego wyobra­że­nia. Stało się to bar­dzo bole­sną czę­ścią mojego doświad­cze­nia zawo­do­wego. Nie cier­pię mieć uczniów: ludzi, któ­rzy z dużą dro­bia­zgo­wo­ścią kształ­tują sie­bie samych tak, aby się dopa­so­wać do tego, czego – jak sobie wyobra­żają – ocze­kuję od nich. Czę­ścią odpo­wie­dzial­no­ści za takie sytu­acje obcią­żam ich, lecz nie potra­fię wyklu­czyć nie­przy­jem­nej moż­li­wo­ści, że w pewien nie­znany sobie spo­sób sub­tel­nie kon­tro­lo­wa­łem tych ludzi i uczy­ni­łem z nich kopie wła­snej osoby, nie zaś samo­dziel­nych pro­fe­sjo­na­li­stów, któ­rymi mieli prawo zostać.

Jak sądzę, z moich słów jasno wynika, że kiedy mogę sobie pozwo­lić na wła­sną auten­tycz­ność lub auten­tycz­ność u dru­giej osoby, prze­ży­wam wiel­kie zado­wo­le­nie. Kiedy nie stać mnie na nią lub nie mogę pozwo­lić na nią komuś innemu, jestem bar­dzo przy­gnę­biony. Poprzez bycie spój­nym i szcze­rym czę­sto mogę pomóc innym ludziom. Kiedy drugi czło­wiek jest szczery i spójny, czę­sto mi tym pomaga. W tych rzad­kich chwi­lach, gdy głę­boka rze­czy­wi­stość jed­nej osoby styka się z rze­czy­wi­sto­ścią dru­giej, poja­wia się godna uwagi rela­cja „ja–ty” („I–thou”), jak nazwałby ją Mar­tin Buber. Takie głę­bo­kie, wza­jemne oso­bi­ste spo­tka­nia nie zda­rzają się czę­sto, lecz uwa­żam, że jeśli nie zda­rza­łyby się w ogóle, nie żyli­by­śmy jak istoty ludz­kie.

Chcę teraz przejść do innego obszaru moich doświad­czeń w zakre­sie rela­cji mię­dzy­ludz­kich – doświad­czeń dłu­go­trwa­łych i bole­snych.

Kiedy potra­fię przy­jąć do wia­do­mo­ści czy też pozwa­lam sobie odczuć, że ktoś się o mnie trosz­czy, akcep­tuje mnie, podzi­wia lub nagra­dza, czuję cie­pło i speł­nie­nie. Z racji moich wcze­śniej­szych doświad­czeń, jak przy­pusz­czam, było to dla mnie bar­dzo trudne. Przez długi czas byłem skłonny nie­mal auto­ma­tycz­nie odrzu­cać wszel­kie pozy­tywne, skie­ro­wane ku mnie uczu­cia. Reago­wa­łem: „Kto? Ja? Prze­cież to nie­moż­liwe, żeby ci na mnie zale­żało. Może ci się podo­bać to, co zro­bi­łem, to, co osią­gną­łem, ale nie ja sam”. I jest to jedna z rze­czy, w któ­rych bar­dzo pomo­gła mi moja wła­sna tera­pia. Nawet teraz nie zawsze potra­fię dopu­ścić do sie­bie takie cie­płe, przy­ja­zne uczu­cia ze strony innych ludzi. Wiem, że nie­któ­rzy mówią miłe rze­czy po to, żeby coś ode mnie dostać. Nie­któ­rzy chwalą mnie, bo boją się ujaw­nić swoją wro­gość. Zauwa­ży­łem jed­nak, że są ludzie, któ­rzy szcze­rze mnie doce­niają, lubią, kochają i pra­gną, abym uznał ten fakt i dopu­ścił do sie­bie ich uczu­cia. Myślę, że od kiedy potra­fię zaak­cep­to­wać i wchło­nąć te przy­ja­zne uczu­cia, czuję się mniej osa­mot­niony.

Czuję się bogat­szy, kiedy mogę kogoś praw­dzi­wie doce­nić lub o kogoś się zatrosz­czyć, kiedy potra­fię spra­wić, by dostrzegł on to uczu­cie. Jak wielu ludzi, bałem się, żeby nie wpaść w pułapkę, ujaw­nia­jąc wła­sne uczu­cia. „Jeśli zależy mi na nim, to on będzie mógł mnie kon­tro­lo­wać”. „Jeśli ją kocham, to zna­czy, że pró­buję ją kon­tro­lo­wać”. Sądzę, że prze­sze­dłem pod tym wzglę­dem długą drogę prze­miany. Podob­nie jak moi klienci, powoli uczy­łem się, że ani oka­zy­wa­nie, ani odbie­ra­nie czu­ło­ści i pozy­tyw­nych uczuć nie jest nie­bez­pieczne.

Aby poka­zać, co mam na myśli, ponow­nie posłużę się przy­kła­dem z nie­daw­nego doświad­cze­nia w gru­pie spo­tka­nio­wej. Pewna kobieta, opi­su­jąca sie­bie jako „osobę gło­śną, napa­stliwą i hiper­ak­tywną”, któ­rej mał­żeń­stwo było w sta­nie roz­padu i która uwa­żała, że nie warto żyć, powie­działa: „Fak­tycz­nie, pod grubą war­stwą betonu pogrze­ba­łam wiele uczuć, bo bałam się, że ludzie je wyśmieją lub zdep­czą. To oczy­wi­ście spra­wiło, że moje życie pry­watne i rodzinne stało się pie­kłem. Cze­ka­łam na te warsz­taty z ostat­nimi okru­chami nadziei: była to igła wiary w wiel­kim stogu roz­pa­czy”. Mówiąc o swo­ich nie­któ­rych doświad­cze­niach w gru­pie, dodała: „Praw­dzi­wym punk­tem zwrot­nym był dla mnie twój pro­sty gest poło­że­nia ręki na moim ramie­niu, kiedy narze­ka­łam i wyrzu­ca­łam ci, że nie jesteś praw­dzi­wym człon­kiem naszej grupy i że nikt nie może się wypła­kać na twoim ramie­niu. Poprzed­niej nocy zapi­sa­łam w swoim notat­niku: «Mój Boże, nie ma na tym świe­cie czło­wieka, który by mnie kochał!». Tego dnia, kiedy byłam cał­kiem roz­bita, ty wyda­wa­łeś się tym tak szcze­rze prze­jęty, że zro­biło to na mnie wra­że­nie… Ode­bra­łam ten gest jako jedno z pierw­szych uczuć akcep­ta­cji, jakie kie­dy­kol­wiek dane mi było prze­żyć – akcep­ta­cji mojej osoby, akcep­ta­cji mojego idio­tycz­nego spo­sobu bycia, moich przy­ty­ków i wszyst­kiego innego. Czu­łam się już kie­dyś potrzebna, kocha­jąca, kom­pe­tentna, wście­kła, sza­lona – róż­nie, lecz nie czu­łam się po pro­stu kochana. Możesz sobie wyobra­zić, jak spły­nęły na mnie uczu­cia wdzięcz­no­ści, pokory czy wręcz ulgi. Z praw­dziwą rado­ścią zano­to­wa­łam: «Czuję się rze­czy­wi­ście kochana». Wąt­pię, żebym prędko o tym zapo­mniała”.

Ta kobieta mówiła do mnie, lecz w głę­bo­kim sen­sie mówiła rów­nież w moim imie­niu. Prze­ży­wa­łem bowiem podobne uczu­cia.

Inny przy­kład doty­czy doświad­cza­nia i dawa­nia miło­ści. Przy­po­mi­nam sobie pew­nego pra­cow­nika jed­nej z agend rzą­do­wych uczest­ni­czą­cego razem ze mną w spo­tka­niach grupy. Był to dosko­nale wykształ­cony inży­nier i czło­wiek wysoce odpo­wie­dzialny. Pod­czas pierw­szego spo­tka­nia zro­bił na mnie (i zapewne na innych) wra­że­nie chłod­nego, nie­za­an­ga­żo­wa­nego, nieco zgorzk­nia­łego, zawzię­tego i cynicz­nego. Kiedy mówił o tym, jak pro­wa­dzi biuro, odno­siło się wra­że­nie, że czyni to cał­ko­wi­cie „pod­ręcz­ni­kowo”, bez żad­nych ludz­kich uczuć. Na jed­nym z pierw­szych spo­tkań opo­wia­dał o swo­jej żonie, a któ­ryś z człon­ków grupy zapy­tał: „Czy ty ją kochasz?”. Czło­wiek ów zamilkł na dłuż­szą chwilę, a pyta­jący stwier­dził: „W porządku. To mi wystar­czy”, on powstrzy­mał go jed­nak: „Nie, pocze­kaj. Nie odpo­wia­da­łem, ponie­waż zasta­na­wia­łem się, czy kie­dy­kol­wiek kogoś kocha­łem. Nie, nie sądzę, żebym kie­dy­kol­wiek kogo­kol­wiek kochał”.

Kilka dni póź­niej bar­dzo uważ­nie słu­chał jed­nego z człon­ków grupy, który odkry­wał przed innymi swoje bar­dzo oso­bi­ste uczu­cia izo­la­cji i samot­no­ści. Mówił o tym, w jakim stop­niu w swoim życiu ukry­wał się za maską. Następ­nego dnia ów inży­nier powie­dział: „Poprzed­niego wie­czoru dużo roz­my­śla­łem o tym, co on powie­dział. Nawet pła­ka­łem. Nie pamię­tam, ile czasu minęło od chwili, kiedy ostat­nio pła­ka­łem i coś czu­łem. Przy­pusz­czam, że czu­łem wów­czas miłość”.

Nie było nic dziw­nego w tym, że nim minął tydzień, czło­wiek ów prze­my­ślał spo­sób, w jaki trak­to­wał swo­jego syna, nakła­da­jąc na niego wiele rygo­ry­stycz­nych wyma­gań. Zaczął rów­nież praw­dzi­wie doce­niać miłość, jaką darzyła go żona – miłość, którą będzie teraz mógł w pew­nej mie­rze odwza­jem­nić.

Nie bojąc się dawać i przyj­mo­wać pozy­tyw­nych uczuć, sta­łem się w więk­szym stop­niu zdolny cenić ludzi. Dosze­dłem do wnio­sku, że to dosyć rzadka umie­jęt­ność: na tyle rzadka, że nawet nasze dzieci kochamy po to, aby je kon­tro­lo­wać, nie zaś po to, aby je doce­niać. Jed­nym z uczuć nio­są­cych naj­wię­cej zado­wo­le­nia, a zara­zem jed­nym z tych, które naj­bar­dziej przy­czy­niają się do roz­woju jed­nostki, jest – moim zda­niem – uczu­cie wyni­ka­jące z cie­sze­nia się dru­gim czło­wie­kiem tak, jak cie­szymy się zacho­dem słońca. Ludzie są rów­nie wspa­niali jak zachody słońca, kiedy tylko po pro­stu pozwo­limy im być sobą. Moż­liwe, że zachody słońca tak nas cie­szą wła­śnie dla­tego, że nie możemy ich kon­tro­lo­wać. Kiedy obser­wuję zachód słońca, nie myślę: „Tro­chę zła­go­dzić poma­rańcz w pra­wym rogu i dodać tro­chę wię­cej fio­letu u pod­stawy, a chmu­rom przy­dać nieco różu”. Nie robię tego. Nawet nie pró­buję pano­wać nad zacho­dami słońca. Po pro­stu podzi­wiam je z zapar­tym tchem. Jestem z sie­bie naj­bar­dziej zado­wo­lony, kiedy potra­fię cie­szyć się moim pra­cow­ni­kiem, synem, córką czy wnucz­kami wła­śnie w ten spo­sób. Sądzę, że jest w tym coś z podej­ścia orien­tal­nego; mnie zaś przy­nosi ono naj­wię­cej zado­wo­le­nia.

Chcę tutaj wspo­mnieć o jesz­cze jed­nej rze­czy, któ­rej się nauczy­łem. Nie jestem z niej dumny, lecz to po pro­stu fakt. Kiedy nie jestem nagra­dzany i doce­niany, nie tylko czuję się bar­dzo umniej­szony, ale moje zacho­wa­nie pozo­staje pod sil­nym wpły­wem uczuć. Kiedy nato­miast jestem nagra­dzany, kwitnę i się roz­wi­jam – jestem kimś inte­re­su­ją­cym. We wro­giej gru­pie, nie­sko­rej do doce­nia­nia innych, jestem pra­wie nikim. Ludzie zupeł­nie słusz­nie się wtedy zasta­na­wiają, jak ten czło­wiek zyskał dobrą opi­nię. Chciał­bym umieć zacho­wy­wać się podob­nie w każ­dej gru­pie, lecz rze­czywiście osoba, którą jestem w gru­pie cie­płej i inte­re­su­ją­cej się innymi, różni się od osoby, którą jestem w gru­pie wro­giej czy chłod­nej.

Doce­nia­nie i kocha­nie lub bycie doce­nia­nym i kocha­nym to zatem doświad­cze­nia wspo­ma­ga­jące nasz roz­wój. Osoba, która jest kochana z podzi­wem, nie zaś z zachłan­no­ścią, kwit­nie i roz­wija wła­sne, nie­po­wta­rzalne „ja”. Osoba, która kocha bez zachłan­no­ści, sama się wzbo­gaca. Takie przy­naj­mniej są moje doświad­cze­nia.

Mógł­bym przy­to­czyć wyniki badań poka­zu­ją­cych, że war­to­ści, o któ­rych tutaj mówi­łem – zdol­ność do empa­tycz­nego słu­cha­nia, spój­ność lub szcze­rość, zdol­ność do akcep­ta­cji i doce­nia­nia innych – sprzy­jają dobrej komu­ni­ka­cji i kon­struk­tyw­nym zmia­nom oso­bo­wo­ści. Coś mi jed­nak mówi, że cyto­wa­nie wyni­ków badań w tego rodzaju wystą­pie­niu nie byłoby na miej­scu.

Zamiast tego pra­gnę pod­su­mo­wać to, o czym mówi­łem, cytu­jąc dwa listy, które powstały w wyniku inten­syw­nych doświad­czeń z gru­po­wych spo­tkań. Rzecz działa się w cza­sie tygo­dnio­wych warsz­ta­tów, a dwa wspo­mniane listy napi­sało parę tygo­dni póź­niej dwóch człon­ków tejże grupy. Popro­si­li­śmy wszyst­kich, aby napi­sali o swo­ich obec­nych uczu­ciach, zwra­ca­jąc się z tym do wszyst­kich człon­ków grupy.

Autor pierw­szego listu mówi o swo­ich dosyć trud­nych prze­ży­ciach z okresu bez­po­śred­nio po warsz­ta­tach, kiedy to – mię­dzy innymi – musiał spę­dzić pewien czas

(…) z teściem, któ­remu nie zale­żało na mnie jako na oso­bie, a inte­re­so­wały go jedy­nie moje kon­kretne osią­gnię­cia. Byłem wstrzą­śnięty. To było jak przej­ście z jed­nej skraj­no­ści w drugą. Znowu zaczą­łem wąt­pić w sens swo­jego życia, a w szcze­gól­no­ści w swoją uży­tecz­ność. Lecz od czasu do czasu wra­ca­łem do tego, co robi­li­śmy w gru­pie – do tego, co wy mówi­li­ście lub robi­li­ście, żebym poczuł, że mam jed­nak coś do zaofe­ro­wa­nia, że nie muszę się wyka­zy­wać kon­kret­nymi osią­gnię­ciami. To rów­no­wa­żyło mój nastrój i wycią­gało mnie z depre­sji. Dosze­dłem do wnio­sku, że to, co z wami prze­ży­łem, głę­boko na mnie wpły­nęło, i jestem za to szcze­rze wdzięczny. Różni się to od tera­pii indy­wi­du­al­nej. Nikt z was nie musiał się o mnie trosz­czyć, szu­kać mnie ani mówić mi o rze­czach, które – jak sądzi­li­ście – mogłyby mi pomóc. Nikt z was nie musiał mi dawać do zro­zu­mie­nia, że jestem wam pomocny. Jed­nak robi­li­ście to, i dla­tego miało to dużo więk­sze zna­cze­nie niż wszystko, czego dotych­czas doświad­czy­łem. Kiedy z jakiej­kol­wiek przy­czyny czuję potrzebę powstrzy­my­wa­nia się i uni­ka­nia w życiu spon­ta­nicz­no­ści, wspo­mi­nam te dwa­na­ście osób, które są teraz tutaj przede mną, które powie­działy mi, żebym był wobec sie­bie uczciwy, żebym był sobą, i o tych wszyst­kich innych nie­wia­ry­god­nych rze­czach, a na doda­tek nawet mnie za to bar­dziej kochały. Dało mi to już wiele razy odwagę, by pozo­stać sobą. Czę­sto wydaje się, że sam fakt, że ja to robię, pozwala innym doświad­czyć podob­nej wol­no­ści.

Łatwiej rów­nież „wpusz­czam” innych do mojego życia, cie­pło ich przyj­muję i pozwa­lam im się o mnie trosz­czyć. Pamię­tam, kiedy doszło do tej zmiany w cza­sie naszych spo­tkań gru­po­wych. Poczu­łem się tak, jak gdy­bym usu­nął sto­jące od lat bariery. Dzięki temu głę­boko prze­ży­łem nowe doświad­cze­nie otwar­cia się na was. Nie musia­łem się niczego oba­wiać. Nie musia­łem wal­czyć ani z lękiem odsu­wać od sie­bie wol­no­ści, jaką dało to moim impul­som. Mogłem po pro­stu być sobą i pozwa­lać wam być ze mną.

Drugi frag­ment pocho­dzi z listu kobiety, która uczest­ni­czyła razem z mężem w warsz­ta­tach poświę­co­nych rela­cjom mię­dzy­ludz­kim. Każde z nich tra­fiło do innej grupy. Pisze ona o ujaw­nie­niu swo­ich uczuć przed grupą i o kon­se­kwen­cjach tego kroku.

Pod­ję­cie tego ryzyka było dla mnie jedną z naj­trud­niej­szych rze­czy w życiu. Kiedy cier­pia­łam, zra­niona lub samotna, ukry­wa­łam to nawet przed naj­bliż­szymi przy­ja­ciółmi. Tylko wtedy, gdy tłu­mi­łam uczu­cia i potra­fi­łam zdo­być się na żarty czy zwy­kłe gada­nie, mogłam jakoś dzie­lić się tymi bole­snymi doświad­cze­niami. Lecz to wcale nie poma­gało mi się z nimi upo­rać. Zbu­rzy­li­ście ściany, za któ­rymi kryło się moje cier­pie­nie, i dobrze było być z wami i cier­pieć, nie wyco­fy­wać się.

Przed­tem tak ciężko zno­si­łam brak zro­zu­mie­nia i kry­tykę, że przez więk­szość życia wola­łam nie dzie­lić się nawet naj­bar­dziej zna­czą­cymi dla mnie wyda­rze­niami – dobrymi ani złymi. Dopiero ostat­nio zde­cy­do­wa­łam się zary­zy­ko­wać i nara­zić na zra­nie­nie. W gru­pie sta­wi­łam czoło tym lękom i z ogromną ulgą odkry­łam, że w odpo­wie­dzi na waszą kry­tykę i nie­zro­zu­mie­nie (na szczę­ście pozba­wione – w moim odczu­ciu – wro­go­ści) nie poczu­łam się zra­niona, lecz raczej zacie­ka­wiona, roz­ża­lona, poiry­to­wana, być może tro­chę smutna. Poczu­łam też głę­boką wdzięcz­ność za pomoc, jakiej dozna­łam w odkry­wa­niu tej czę­ści mnie, któ­rej przed­tem ani nie dostrze­ga­łam, ani nie pró­bo­wa­łam się z nią zmie­rzyć. Jestem pewna, że dzięki waszej tro­sce i powa­ża­niu, które mi oka­zy­wa­li­ście, nawet wtedy, gdy moje zacho­wa­nie mogło was iry­to­wać lub znie­chę­cać, mogłam to wszystko zaak­cep­to­wać i wyko­rzy­stać.

Cza­sami bar­dzo się bałam grupy, cho­ciaż ni­gdy żad­nego z was z osobna. Zda­rzało się, że bar­dzo potrze­bo­wa­łam roz­mowy z jed­nym czło­wie­kiem, lecz w ciągu tego tygo­dnia stop­niowo odkry­łam, że więk­szość z was tym czy innym razem naprawdę mi pomo­gła. Z wielką ulgą stwier­dza­łam, że robi to wielu z was, a nie tylko lider grupy. To doświad­cze­nie pozwo­liło mi zdo­być się na więk­sze zaufa­nie do ludzi, posiąść więk­szą zdol­ność do otwie­ra­nia się na innych.

Jed­nym z przy­jem­niej­szych osią­gnięć jest to, że teraz potra­fię się cał­ko­wi­cie odprę­żyć. Nie zda­wa­łam sobie sprawy, że żyłam w tak wiel­kim, cią­głym napię­ciu, dopóki go z sie­bie nie zrzu­ci­łam. Teraz jestem znacz­nie bar­dziej wyczu­lona na chwile, kiedy emo­cje lub zmę­cze­nie czy­nią ze mnie kiep­skiego słu­cha­cza, ponie­waż odkry­łam, że moje wewnętrzne rany i lęki, nawet te stłu­mione, zakłó­cają moje wsłu­chi­wa­nie się w innych ludzi. Od tej pory potra­fię lepiej słu­chać i w odpo­wie­dzi nieść innym oso­bom więk­szą pomoc. Jestem znacz­nie bar­dziej świa­doma swo­ich uczuć i doświad­cza­nia sie­bie – otwarta na sie­bie w stop­niu, w jakim mi się to do tej pory nie zda­rzyło.

Spój­ność była dla mnie raczej jakimś ide­ałem niż sta­nem moż­li­wym do osią­gnię­cia w rze­czy­wi­sto­ści. Szcze­rze mówiąc, odbie­ra­łam ją jako coś sprzecz­nego z doświad­cze­niem, wyra­że­nie jej zaś uzna­wa­łam za prze­ra­ża­jące. Było to pierw­sze bez­pieczne miej­sce, w któ­rym mogłam się prze­ko­nać, jaka jestem, doświad­czyć i wyra­zić sie­bie. Teraz mój brak spój­no­ści jest dla mnie bole­sny. Ulga i radość, z jaką otwie­ram się na to, co jest we mnie, i to, że potra­fię zacho­wać otwar­tość w naszych kon­tak­tach, są dla mnie czymś nowym i pod­no­szą­cym na duchu. Jestem wam głę­boko wdzięczna za to, że teraz możemy być znacz­nie bar­dziej otwarci wobec sie­bie.

Wie­rzę, że dostrze­że­cie w tych doświad­cze­niach pewne zna­czące dla mnie ele­menty wspo­ma­ga­ją­cej nasz roz­wój komu­ni­ka­cji mię­dzy­ludz­kiej. Zdol­ność do wraż­li­wego słu­cha­nia, głę­bo­kie zado­wo­le­nie z bycia słu­cha­nym, zdol­ność do bycia bar­dziej auten­tycz­nym, która z kolei przy­nosi więk­szą auten­tycz­ność innych, oraz rodząca się w wyniku tego więk­sza wol­ność dawa­nia i przyj­mo­wa­nia miło­ści – oto, zgod­nie z moimi doświad­cze­niami, ele­menty spra­wia­jące, że komu­ni­ka­cja mię­dzy­ludzka wzbo­gaca nas i roz­wija.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: A Way of Being

Copy­ri­ght © 1980 by Hough­ton Mif­flin Har­co­urt Publi­shing Com­pany

Intro­duc­tion copy­ri­ght © 1995 by Irvin D. Yalom

Publi­shed by arran­ge­ment with Har­per­Col­lins Publi­shers.

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2012, 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor mery­to­ryczny: Dorota Gaul

Redak­tor tego wyda­nia: Kata­rzyna Raź­niew­ska

Copy­ri­ght © for the cover illu­stra­tion by

Ewa Nemo­udry

Opra­co­wa­nie gra­ficzne

Krzysz­tof Kwiat­kow­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Spo­sób bycia, wyd. II popra­wione, dodruk, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-930-1

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer