Ebook dostępny w abonamencie bez dopłat od 24.09.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Jak to jest być królem, kiedy człowiek nie jest gotowy i wcale tego nie pragnie? Jak to jest zobaczyć własną, potężną niegdyś armię nie tylko w rozsypce, ale jako zbiorowisko okaleczonych ludzi? Jak to jest być rycerzem Zakonu Szpitalników Świętego Jana, człowiekiem pełnym ludzkich namiętności, a jednocześnie związanym żelaznymi regułami? A przy tym poczuć gorzki smak zdrady, upokorzenia, bólu i zawodu? Jak to jest przyjaźnić się ze smokami, które budzą zarówno zachwyt, jak i strach? Jak to jest zabłądzić w zaklętej wieży i ze zjeżonymi włosami próbować się wyrwać z objęć przerażającej magii?
Na te i wiele innych pytań odpowiada zbiór opowiadań Romualda Pawlaka. Czytelnik znajdzie tu mrożące krew w żyłach zjawiska, istoty budzące grozę, okrucieństwo bez miary, ale również wzruszenie, dobro i miłosierdzie.
Bo życie – czy to po znanej nam stronie rzeczywistości, czy w rejonach, o których lepiej nie myśleć – ma niezmiennie bardzo wiele barw.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 392
Rok wydania: 2025
Copyright © 2025 by Romuald Pawlak
All rights reserved
Projekt okładki: Tomasz Maroński
Redakcja: Rafał Dębski
Korekta: Agnieszka Pawlikowska
Skład i łamanie: Karolina Kaiser
Opracowanie wersji elektronicznej:
Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Wydawca:
Drageus Publishing House Sp. z o.o.
ul. Kopernika 5/L6
00-367 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.drageus.com
ISBN EPUB: 978-83-68102-85-7
ISBN MOBI: 978-83-68102-86-4
Cisza w prywatnej komnacie cara Samuela była tak wielka, tak nieznośna, trwała tak długo, że komuś mniej cierpliwemu niż jego doradca Tiabros mogła się wydawać czymś strasznym. Mnich był jednak przyzwyczajony do tych chwil, kiedy władca zapadał w głębokie zamyślenie. Usiadł przy kominku, na którym płonęły sosnowe drwa, i obserwował swego pana ze spokojem.
Samuel wciąż milczał i milczał. Tylko drobne mięśnie grające na twarzy cara świadczyły o wielkim napięciu.
Wreszcie mruknął z niechęcią:
– Odpraw ją. Nie muszę się uciekać do czarów, żeby rządzić państwem.
Mnich wstał. Górował teraz nad władcą – i byłaby to niebywała wprost obraza, karana gardłem – gdyby obaj nie znali się tak długo, niemal od dziecka. Samuel nigdy nie traktował swego doradcy tak jak innych ludzi.
– Ale ona… – zaczął Tiabros.
Władca spojrzał na niego zimnym, spokojnym wzrokiem, lecz gdzieś tam, na dnie tego spojrzenia, wprawne oko mnicha dostrzegło rozpacz.
– I nikt nie może się dowiedzieć o tej propozycji, rozumiesz? – ostrzegł Samuel tonem, jakim raczej należałoby wydawać rozkazy śmierci niż poufne dyspozycje. Choć często to bez różnicy.
Doradca zgiął się w niskim pokłonie. Żałował teraz, że nie odmówił księciu Dymitrowi, kiedy ów nakłaniał go do podsunięcia tej kobiety carowi.
– Tak, panie mój. Czym prędzej się jej pozbędę.
* * *
Wieszczka nie musiała wysłuchiwać Tiabrosa. Chociaż wyglądała bardzo młodo, jakby zaledwie kilka lat temu zamieniła dziecięce szaty na strój młodej kobiety, sama domyśliła się wyniku rozmowy. Siłę swych rad i przepowiedni po równi czerpała ze świata nadnaturalnego, jak też rozumienia gestów oraz odczytywania wyrazu twarzy ludzi, którzy szukali u niej pomocy.
– Popełnił błąd – westchnęła, poprawiając czarną, prostą suknię bez ozdób. Spojrzała mnichowi prosto w oczy, uśmiechnęła się ze smutkiem, wreszcie sięgnęła po futrzany płaszcz, dar od księcia Dymitra. – Błądzi w ciemnych korytarzach, a potrzebuje choć promyka światła, który naprowadzi go na właściwą drogę…
Tiabros podszedł i chwycił ją za ramię. Ścisnął gniewnie, z całej siły, jak opierającą się kozę.
– Nie ty będziesz światłem naszego cara! Ciesz się, że nie kazał cię zabić. Wracaj do swego pana i raduj się pobytem w Ochrydzie, póki możesz.
Kobieta prychnęła cicho. Po raz ostatni rozejrzała się po komnacie. Nigdy nie była tak blisko cara. Nawet stąd czuła jego rozdzierającą samotność, smutek i potrzebę rozwiania krążących nad jego głową mgieł. Także obaw o przyszłość.
– Naprawdę powinien mnie wysłuchać… – podjęła.
Mnich z rozmachem uderzył ją w twarz. Zdziwił się własnej reakcji, może nawet trochę przestraszył, uniósł rękę, jakby chciał coś zrobić, może przeprosić zaskoczoną wieszczkę. Skończyło się na tym, że po chwili wahania wskazał jej drzwi. Pocierając dłonią bolący policzek, podążyła ku wyjściu.
„Wracaj sobie do księcia” – pomyślał Tiabros z nagłą złością.
* * *
Zostawszy sam, car wreszcie mógł przestać udawać.
Był zmęczony, czuł się stary niby biblijny prorok, którego imię nosił. I jak on, spoglądając w przeszłość, mógł rzec: „Moją zasługą jest ich zjednoczenie. Jak Samuel biblijny zjednoczył Izraelitów przeciw Filistynom, tak ja zebrałem plemiona i ziemie przeciw ciemięzcy, dałem swym ludziom własne państwo”.
Teraz jednak to wszystko wymykało mu się z rąk. A winien temu był ów przeklęty władca Konstantynopola, Bazyli II.
Obaj młodo wstąpili na trony. Wojnę toczyli od kilku dekad, niby w imieniu państw, ale było w tym coś osobistego, jakaś gra sił i charakterów, mocowanie się niby w zapasach. Zacięci wrogowie, którzy nigdy nie spojrzeli sobie w twarz…
Pośród osobistych rzeczy w jednej ze skrzyń Samuel trzymał medalion z obliczem Bazylego. Był to portret władcy, który porzucił już hulaszczy i lubieżny tryb życia, z jakiego ongiś słynął. Portret mężczyzny surowego, podejrzliwego i drażliwego. Skupionego na jednym celu: rozszerzeniu granic Cesarstwa tak bardzo, jak to tylko możliwe za życia jednego człowieka.
Czasem Samuel przeklinał go, jak podczas tej greckiej wyprawy, kiedy został ranny w bitwie z bizantyjskim wodzem Niketasem Uranosem na ziemiach Peloponezu. Częściej jednak patrzył w oblicze władcy Bizancjum z triumfem, pytając: „No i co, stary głupcze? Co teraz powiesz?”.
Ich drogi po raz pierwszy skrzyżowały się, kiedy młody basileus poprowadził swą inauguracyjną wyprawę prosto na bułgarskie ziemie przeciw młodemu, ledwie obdarzonemu insygniami władzy carowi. Wtedy najeźdźca dotarł aż do Serdyki, sięgnął serca słowiańskiego państwa. Jednak miasta, mimo oblężenia, nie udało mu się zdobyć. I to Samuel był wtedy górą, bo we Wrotach Trajana zastawił pułapkę na powracającą bizantyjską armię, dokonał istnej rzezi. Do dziś na wspomnienie tamtego triumfu staremu carowi lśniły oczy. Och, ależ ci Grecy uciekali! Wytoczoną z nich krwią można by wykreślić szlak aż do Konstantynopola, ha! nawet dalej, aż ku Doryleum…
Była to zapłata za wcześniejsze upokorzenie, kiedy to władca bułgarskiego państwa, Borys II, spętany więzami niewoli, uświetnił triumf Jana Tzymiskesa w stolicy. Samuel zmazał tę hańbę.
Pragnął jednak osiągnąć więcej. Chciał być niby Symeon, którego z honorami przyjęto w Konstantynopolu i który z rąk tamtejszego patriarchy przyjął koronę basileusa Bułgarii, a wreszcie nieomal został uznany za współcesarza, co drogą sukcesji otworzyłoby mu drogę do tronu Bizancjum.
Nieomal. Dworskie intrygi zniweczyły plany Symeona. Młody Samuel, połykając kolejne ziemie słabego Cesarstwa, zamierzał naprawić ten błąd.
Stary car gorzko śmiał się z tych planów żądnego greckiej krwi młokosa. Być może gdyby trafił na kogoś innego po drugiej stronie, jakiegoś malowanego paniczyka bojącego się doradców, skupionego na czytaniu ksiąg i dworskich zabawach…
Czemu los skrzyżował jego drogi z tym człowiekiem, który tak jak on nie znosił cudzej potęgi u własnego boku? Przyszło mu walczyć z wilkiem, cesarzem-żołnierzem, nie zaś, jak to zwykle tam u nich bywało, cesarzem-erudytą oderwanym od spraw ziemskich, błąkającym się pośród oparów teologicznych czy prawnych dogmatów.
Bazyli na początku z trudem wytrzymywał napór bułgarskich armii. Te docierały nawet pod mury Adrianopola. Lecz z czasem przezwyciężył własne słabości, przebudził się w nim prawdziwy wojownik. Ostatnich dziesięć lat to były triumfy Bizantyjczyka. Cesarz już zdołał oderwać Macedonię i Tesalię, odbierał miasto po mieście, twierdzę za twierdzą, a teraz zamierzał wydać Bułgarom walną bitwę pośrodku ich ziem. Car nie miał złudzeń, że w lecie wszystko się rozstrzygnie.
Tak… wszystko wymykało mu się z rąk. A co gorsza, jego jedyny syn, Gabriel Radomir, nie nadawał się na następcę. Brakowało mu charakteru, umiejętności rozmawiania z ludźmi, a wreszcie najzwyklejszego rozumu, aby mieć w trudnych sprawach własne zdanie. Szkoły, do których Samuel posyłał syna, nauczyły go ogłady, lecz ani męstwa, ani przenikliwości władcy. Car z obawą spoglądał w przyszłość i nie pocieszało go, że Bazyli ma podobne problemy ze schedą.
Obaj byli teraz starzy i schorowani. Jeden pragnął zachować to, co z takim trudem stworzył, drugi pragnął to odebrać, aby ze swej potęgi stworzyć pomnik na wieczność.
I to Samuel wciąż się cofał w tej grze, tracił siły. Bazyli triumfował.
Car podszedł do skrzyni, wygrzebał z niej medalion. Otworzył go i popatrzył z nienawiścią na posępne, podobne do wrony oblicze swego wroga.
– Jak cię pokonać? – mruknął.
Naraz ogarnęła go fala gorąca, atak niepohamowanej wściekłości. Rzucił medalionem o podłogę. Podniósł, rzucił jeszcze raz… i jeszcze… dopiero wtedy się uspokoił. Kopnął go pod sofę. „Tam jest twoje miejsce” – pomyślał mściwie. „W proch i kurz, w niepamięć!”
Brzęk zwabił Tiabrosa. W jego spojrzeniu widać było niepokój.
– Nic się nie dzieje! – uspokoił go Samuel, uśmiechając się gorzko.
Mnich odpowiedział równie kwaśną miną.
– Bardzo głośno myślisz, panie.
Car tylko niecierpliwie machnął ręką.
– Lepiej mi powiedz, co sądzisz w takiej sprawie: twoim zdaniem, ze złej matki może się zrodzić dobry syn?
Doradca dobrze znał swego pana, bez trudu podchwycił tok jego myśli.
– Myślisz, panie, o Teofano, jego matce? Może i zaczynała jako prosta kobieta, może i była morderczynią, jak wieść niesie, ale dla swych dzieci chciała dobrze. I on też może dla Bizancjum jest dobry, choć nam niesie klęskę za klęską.
Samuel skrzywił się. Nic jednak nie rzekł, bo w słowach Tiabrosa kryło się sporo racji, a cenił go za prawdę, nie za głupstwa wypowiadane ze strachu lub umysłowej nędzy.
– Jak do niego dotrzeć? – spytał z rozpaczą. – Próbowałem go szpiegować, otruć, a nawet zawiązać tajny sojusz przeciw niemu z serbskimi góralami. I wszystko na nic. A teraz nęka nas, wiosną znów spróbuje zaleźć za skórę, wymieść z gniazda, w którym siedzimy.
Mnich westchnął.
– Prawdziwy dziedzic Teofano z niego, panie mój. Trzyma władzę i nie puści, gotów posunąć się do wszystkiego. Nie wiem, czy ktokolwiek ma na niego wpływ. Przecież wiesz, że z nikim niemal się nie spotyka, a decyzje podejmuje sam. Może się boi, a może nie ufa. Trzeba go będzie pobić w polu, nie ma innej drogi.
– To wiem i bez ciebie. – Zawiedziony Samuel wzruszył ramionami. – Szukałem łatwiejszego sposobu.
Tiabros zawahał się przez chwilę.
– Panie, mogę ją przy…
Uniesiony w niemym ostrzeżeniu palec cara sprawił, że doradca zamilkł w pół słowa. Bezradnie rozglądał się po komnacie. Była niemal pusta. Wystawniej wyglądały pokoje choćby księcia Dymitra, a nawet – co mnich konstatował z pewnym wstydem – jego własna izba. Samuel nie lubił przepychu. „To też łączy go z tym ascetycznym starcem rezydującym w Konstantynopolu” – pomyślał Tiabros.
– Odejdź – nadspodziewanie łagodnie poprosił jego pan. – Chcę się pomodlić w samotności.
* * *
Rankiem, ledwie wstał, posłaniec od Dymitra przyniósł list. Książę prosił o spotkanie w cztery oczy.
Samuelowi również to odpowiadało. Chciał bez świadków porozmawiać o zbliżającej się kampanii. Wczoraj, w środku ciemnej nocy, przebudził się z krzykiem, a później wstał i wypił kilka łyków wody. Nie mogąc spać, przemyślał sprawę. Bitwa w otwartym polu była ryzykowna, ale można spróbować zwabić starego lisa w pułapkę.
Dymitr wkroczył do komnaty niczym do zbrojowni. Krok miał sprężysty, postawę wojowniczą. Przyklęknął na kolano, chyląc głowę, ale gdy car dał znak, żeby porzucili ceregiele, w spojrzeniu dowódcy bułgarskich wojsk natychmiast pojawił się twardy błysk.
– Odprawiłeś ją, panie? – zaczął.
W pierwszej chwili car nie bardzo wiedział, o co chodzi księciu. Dopiero po chwili domyślił się, kogo Dymitr ma na myśli.
– Odprawiłem – potwierdził. – Przecież wiesz, że nieraz korzystałem z wieszczek i nie uchroniło nas to od klęsk…
Książę spochmurniał.
– Ona jest inna. Sprawdzona.
Samuel zrobił kilka szybkich kroków po komnacie. Roześmiał się ochryple.
– Sprawdzona jak ta, która kazała nam iść na Adrianopol, w drugą stronę świata, podczas kiedy Bazyli oblegał nasz Widyń? Musi to odciągnąć Bazylego, twierdziła zapatrzona w żywą wodę. Cesarz na pewno ruszy ratować swe miasto… A tymczasem osiem miesięcy oblegał naszą twierdzę, aż padła, i cóż nam dało splądrowanie Adrianopola? Od dziesięciu lat próbujemy odzyskać Widyń. Tyle nas kosztowała porada owej kobiety.
Przerwał, by po chwili dodać jeszcze:
– Tak, pamiętam, że nie ty wtedy dowodziłeś wojskami. Ba, nie ty proponowałeś mi tamtą wieszczkę…
– Ona już parę razy przepowiedziała prawdę – mruknął zaczepnie czerwony na twarzy książę. – Można by jednak z tego skorzystać… Co szkodzi?
Car podszedł do okna. Na dziedzińcu wymiecionym ze śniegu, którego w nocy napadało po kolana, jacyś wyrostkowie ćwiczyli się w walce na drewniane miecze. Samuel gestem zaprosił Dymitra, wskazał mu dzieciaki.
– Nam są potrzebne męstwo i rozum. Może szpiedzy. Wszystko rozstrzygnie się latem, jak znam życie, za sprawą miecza i łuku.
Westchnął, podszedł do stolika przy jednej ze ścian. Nalał wina do dwóch srebrnych pucharów, jeden podał księciu, drugi zbliżył do ust i upił łyk trunku.
– Dymitrze, chłopcze, ty naprawdę wierzysz w jej brednie? – spytał wreszcie. – Jesteśmy tu sami, nikt nie słucha, to ci powiem wprost: kiepski byłby z ciebie dowódca, jakby zamiast żołnierzy musiała walczyć za ciebie baba! A przecież cenię cię, boś waleczny i wygrałeś mi niejedną bitwę bez pomocy wróżek czy demonów, samym tylko solidnym żołnierskim rzemiosłem!
Książę jeszcze mocniej poczerwieniał na twarzy, zagryzł wargę tak bardzo, że zdało się – jeszcze chwila i tryśnie krwią. Nic jednak nie odrzekł.
* * *
Tej nocy w komnacie księcia Dymitra świece płonęły długo, a wokół unosił się zapach ziół.
– Musi się strzec Radomira – jęczała wieszczka. – Powiedzcie mu… kiedy na niego spojrzy… jego zimny oddech przyniesie carowi śmierć…
Książę wzruszył ramionami. Nie było w otoczeniu cara nikogo, kto by się tak zwał, poza odesłanym z dworu jego synem. Trzeba będzie o tym pamiętać… w stosownej chwili. Dymitr uśmiechnął się okrutnie, samymi wargami, nie odsłaniając zębów.
Sięgnął po przyszykowany powróz.
Być może powinien obawiać się skutków tego, co zamierzał uczynić. Był jednak jeszcze niestary, miał dopiero trzydzieści dwa lata. I łaknął władzy, którą nie będzie musiał się z nikim dzielić.
* * *
Dwa dni później psy na przedmieściach wygrzebały ze śniegu ciało wieszczki. Obok leżał okuty kij podróżny i tobołek z rzeczami.
Byli tacy, co się zdziwili, dlaczego kobieta opuściła stolicę i samotnie powędrowała zimowym szlakiem.
Znaleźli się jednak i tacy jak Tiabros, których modlitwa tego dnia była gorliwsza niż zwykle, jakby ich winy były większe.
* * *
To było coś znacznie gorszego niż porażka z ręki Niketasa Uranosa na Peloponezie! Tamta była przypadkowa, zadana w czasie łupieżczego rajdu, na obcej ziemi. Tu wpadli w sidła szczwanego lisa, który pozwolił im wleźć na przełęcze Biełasicy, niby to uciekając… i naraz okazało się, że jego wojska są wszędzie, po prostu wszędzie, zaciskają pierścień okrążenia wokół armii Samuela! Jakim cudem basileus przeprawił swe oddziały przez rwący, wezbrany Strymon?! Jakim cudem, zamiast wpaść w pułapkę, sam zdołał ją zastawić?!
Gdyby nie poświęcenie Dymitra, stary car już by nie żył, nie uszedłby z zasadzki. Wykpił się poważną raną uda. Leżał teraz bezsilnie na wozie skaczącym na wertepach niby kozica, jęczał, gdy koło trafiało na większą nierówność, a wóz wyrzucał w powietrze miękkie koce wraz z Samuelem.
Ucieczkę prowadził jeden z tutejszych, znający te góry jak własną kieszeń. Wysforował się naprzód, dając grupce towarzyszącej władcy sposobność zamienienia kilku poufnych słów.
– Książę Dymitr walczy jak nigdy dotąd, jak sam diabeł wcielony! – Tiabros, jadący konno obok wozu, próbował pocieszyć cara. – Jeszcze nie wszystko stracone! Jakoś wycofa się z ludźmi. Bazyli nie zdoła przecież całej armii przerzucić byle jakimi przeprawami, a mosty pozrywane!
Samuel pokręcił głową. Był coraz bledszy. Z rany wciąż sączyła się krew.
– To nie wystarczy – stęknął. – Ocali ćwierć armii, jak Bóg da.
Naraz zakręciło mu się w głowie. Zamknął oczy i zapadł w niespokojną drzemkę.
Spoglądając na rannego cara, doradca zastanawiał się, czy dowiozą go żywego do Prilepu, oddalonego o dwa dni ostrej jazdy.
Zbliżył się do przewodnika i zagadnął go o to.
– Te góry niejednego zmogły. – Mężczyzna chwilę się wahał, nim odpowiedział. – I myśma też się cudem wyrwali. Ale skoro już, damy radę dotrzeć do miasta, moja w tym głowa. Czy cara żywego dowieziem, to inna rzecz, Bóg jeden wie.
Tiabros wzruszył ramionami. Każda góra, u której stóp się przegrywa, jest zła dla pokonanego. I dobra dla zwycięzcy. Mnich miał nadzieję, że nigdy, przenigdy już tu nie wróci.
W dali, ponad masywem, wznosił się wysoki szczyt nakryty śniegową czapą, gdzieniegdzie tylko odsłaniający granitowe żebra sterczące niczym szkielet kościotrupa. Mijali go z lewej, schodząc do długiej doliny, w której leżał Prilep.
Przewodnik uśmiechnął się do własnych myśli. Widząc strach mnicha, nie podzielił się wiedzą, że tutejsi, mimo iż dobrze znali straszliwe lawiny schodzące z owej góry, nadali jej miano Radomir.
W tutejszym dialekcie „pogadać z Radomirem” oznaczało śmierć w górach.
* * *
Samuela obudziło słońce. Ożywczy, przesiany przez materię zasłon blask docierał do łoża cara, rozgrzewając jego słabe ciało.
Dłuższą chwilę stary władca leżał bez ruchu, przypominając sobie, kim jest, gdzie jest i co tu robi. Potem pamięć podsunęła mu pogrom w biełasickim paśmie, ranę, paniczną ucieczkę…
Skrzywił się z niesmakiem i zdecydowanym ruchem odrzucił skórę nakrywającą go po brodę.
Udo obwiązane było grubym opatrunkiem, spod którego wyciekała lecznicza maść. Nie bolało, nie wyczuwał również zapachu gangreny. „Będzie dobrze” – pomyślał. Gdzieś zza ściany dobiegał szmer rozmów, jednak Samuel był jeszcze senny i słaby, nie paliło mu się do towarzystwa.
Po chwili usłyszał skrzypnięcie zawiasów i ktoś przestąpił próg komnaty. Car odwrócił się w tamtą stronę, ale opończa zawieszona nad wejściem skrywała postać wchodzącego.
– Kto? – rzucił półgłosem, odruchowo rozglądając się za jakąkolwiek bronią.
– Ja, panie – uspokoił go Tiabros. Mnich wszedł do środka, starannie zamykając za sobą drzwi. Przysiadł na prostym, drewnianym zydlu przy łożu swego władcy, spoglądając na niego badawczo.
– Jak długo leżę? – spytał Samuel.
– Trzy dni – z wahaniem odparł doradca. – Rana dosyć ciężka, sporo krwi straciłeś, panie…
Car pomilczał chwilę. Trzy dni… a więc jak nic sześć od bitwy.
– A Dymitr? Co z armią?
Tiabros poruszył się niespokojnie. Zydel zatrzeszczał, jakby miał się rozpaść pod jego ciężarem, choć mnich był szczupły, by nie rzec – chudy. „Cóż, meble tu takie, jak i miasto: biedne” – pomyślał Samuel. „Nie to, co w Ochrydzie”. Prilepski zamek, gdzie się teraz znajdowali, w niczym nie przypominał fortecy w stolicy.
– Nie wiem. Wróciły jakieś luźne grupki, reszta pono pod wodzą Dymitra wciąż się bije…
– Nie chcę żadnego „pono”! – przerwał mu zniecierpliwiony władca, podrywając się z łoża. Wysiłek był zbyt wielki, znów opadł na poduszki. – Na co czekasz? Aż tu umrę?! Jak nie wiesz, gońców pchnij, uczyć cię mam?! Do diabła, czemu wcześniej tego nie zrobiłeś?!
Doradca prawie wybiegł z komnaty.
Zaraz potem, jakby przywołany przez Tiabrosa, wkroczył do niej medyk, starszy brodaty mężczyzna o spojrzeniu pijawkarza, który odruchowo szuka u chorego miejsca na ciele, gdzie mógłby ulokować oślizgłe stworzenia. Obejrzał ranę, pokiwał głową, wreszcie orzekł, że za tydzień Samuel będzie mógł wstawać.
Później służba przyniosła posiłek. Car wypił trochę rosołu, poskubał pieczystego, wmusił w siebie jabłko, wreszcie gniewnym ruchem ręki odprawił całą tę hałastrę.
– Precz! Muszę pomyśleć!
Poczuł się na siłach, aby podumać nad kolejnym ruchem. Bazyli wygrał bitwę. Ale czy wygrał wojnę – oto pytanie!
Nie potrafił się jednak skupić. Ciągle wracało do niego to samo pytanie, które niby robak drążyło jego umysł od lat.
„Przecież nie jestem tak okrutny jak Krum, nie pijam z czaszki żadnego bizantyjskiego cesarza” – pomyślał z rozpaczą Samuel, bezsilnie mnąc pościel. „Chcę tylko dobra swego państwa. Chcę, żeby trwało. Boże mój, czy to naprawdę zbyt wiele?”
Gdzieś tam Bazyli zapewne triumfował. A w sercu cara nienawiść mieszała się z goryczą.
„On byłby gotów zmienić swe obyczaje. Skorzystałby z mojego czerepu zamiast ze stołowego srebra, gdyby zaszła taka potrzeba” – ciągnął ponure rozważania władca Bułgarów. „Przecież już zmienił zwyczaje wojenne. Zamiast rozpoczynać kampanię w pełni wiosny i powracać na swe ziemie w końcu lata, jak przystało cesarzowi, ten wściekły wilk gotów zimować tutaj, walczyć, póki nie osiągnie celu!”
I chwytał się każdego sposobu, nawet podłej zdrady. Dracz przecież nie padł po strasznym oblężeniu, mury nie zostały zrujnowane. Bizantyjczyk przekupił ludzi, miasto bez choćby dnia walki przeszło na jego stronę.
„Czy teraz taki los czeka Prilep? Ja tu leżę, czekając na Dymitra, a może już kupczą mną jak kurą na targu? Może gwarancje dla miasta są warte dla Bazylego widoku starego cara prowadzonego na postronku niby rzeźne cielę, jak inny basileus prowadził ongiś Borysa II?”
Wreszcie, nie wymyśliwszy niczego poza kolejną próbą skrytobójczego zgładzenia basileusa, usnął.
* * *
Kiedy znów wyrwał się z otchłani bólu promieniującego z rany i mroków niespokojnego snu, dzień zmierzał ku końcowi. Słońce zniknęło już z okna.
Uderzyła go cisza.
I to właśnie ona naprawdę zaniepokoiła władcę. Życie w zamku nigdy nie cichnie, a teraz było tak, jakby przez Prilep przeszła zaraza i tylko starego cara Bóg oszczędził.
– Tiabros! – krzyknął.
Głucho… Gdy tylko umilkł jego głos, w komnacie zaległo przykre milczenie. Władca nie słyszał ani szczura, ani myszy, jakby wszelka żywina poukrywała się w dziurach.
Dopiero po dłuższej chwili niepewnie skrzypnęły drzwi. Samuel uniósł się ciężko na łokciu, jęknął, bo udo znów ogarnął płomień bólu.
– Leż, panie – poprosił mnich, podchodząc. – Nic… nic się nie dzieje, naprawdę – zapewnił.
Ale jego mina świadczyła o czymś wręcz przeciwnym. Nie umiał kłamać. Może dlatego car zaufał mu kiedyś i nigdy się na nim nie zawiódł.
– Klęska? – stęknął teraz boleśnie, próbując podnieść się z łoża. – Nie kłam mi! Miasto wzięte? Pomór? No mów, przebrzydły klecho, mów, nie oszczędzaj mi prawdy! – Jego ręka mocno zacisnęła się na ramieniu Tiabrosa.
Doradca w milczeniu pomógł Samuelowi stanąć na nogi, widząc, że nie zdoła utrzymać go w łożu. Chwiejąc się lekko, sycząc z bólu od rany na udzie, stary władca zrobił kilka kroków, sięgnął po leżący na niskiej ławie pod ścianą płaszcz z rysich skór.
– Mów, co się dzieje! – podniósł głos. – Natychmiast!
Tiabrosowi słowa z trudem przechodziły przez gardło:
– Nasza armia wraca… pobita…
Na Samuelu nie zrobiło to wielkiego wrażenia. Uciekając z biełasickich przełęczy, wiedział przecież, że bitwa przegrana. Skoro część armii wraca, trzeba czym prędzej organizować obronę, bo za uciekinierami może już ciągnie Bazyli.
– Wyjdźmy… Trzeba im pokazać, że car żyje… natchnąć nową nadzieją… – rzucał rwane przez ból słowa.
Tiabros próbował coś powiedzieć, ale Samuel nie dał mu dojść do słowa. Pierwszy wyszedł z komnaty.
Wszędzie było pusto, jakby wszyscy pouciekali z zamku. Tiabros pamiętał, do której z bram miało dotrzeć wojsko, i tam poprowadził cara.
Zdążył się tu już zebrać spory tłum ciekawskich. Wierzeje były otwarte, krata podniesiona. Do środka wkraczała właśnie pierwsza grupa żołnierzy, a droga prowadząca do warowni była czarna od głów postępujących za nimi towarzyszy.
Szli jeden za drugim, niepewnie wystawiając przed siebie ręce jak ślepcy. Car z początku nie rozumiał dlaczego, ale tylko z początku… Niemal wszyscy naprawdę byli ślepcami. Im więcej wkraczało ich na wielki plac zaraz za bramą, tym straszniej to wyglądało. Tylko gdzieniegdzie któryś z żołnierzy błyskał jedynym ocalałym okiem i prowadził innych dalej w głąb twierdzy, tak jak wcześniej prowadził ich do Prilepu.
W świetle zmierzchu ta karawana ociemniałych oraz ich jednookich przewodników wyglądała gorzej niż senny koszmar. Bo we śnie pojawia się zwykle kilka, kilkanaście mrocznych postaci i groźny opar strachu. A tu… przed oczyma Samuela przechodziła niemająca końca armia ślepców, tłocząc się na dziedzińcu, powoli wsiąkając w prilepskie uliczki i bramy. Stary car nie mógł się przebudzić i otrząsnąć z narastającej grozy, wciąż stał na schodach wiodących od zamku ku dziedzińcowi, podtrzymywany przez Tiabrosa.
Gapie milczeli. Tłum zbrojnych wlewał się wciąż w bramy miasta, powłócząc nogami, z wyciszonym, zrezygnowanym jękiem. Stało się jasne, że Bazyli odesłał wszystkich pochwyconych na przełęczy Biełasicy, wcześniej trwale ich okaleczywszy. Setki, tysiące ślepców.
Samuel do bólu zaciskał zęby. Posłał tę armię na ryzyko wojenne, sam też się przed nim nie uchylił, rwąca rana w udzie świadczyła o tym najdobitniej. Gdyby ci ludzie po prostu zginęli, jak to zwykle ma miejsce – cóż, zniósłby to tak, jak władcy znosili to od początku świata i jak będą znosić zawsze.
Lecz człowiek, którego tak nienawidził, odesłał mu ich niby żywych, a jednak niezdatnych do niczego, w pewnym sensie już martwych. Wróciły do Samuela słowa pomyślane jakiś czas temu: „No i co, stary głupcze? Co teraz powiesz?”. Wróciły ciężkie jak kamień.
„Teraz trzeba będzie zaopiekować się tymi ludźmi” – myślał z rozpaczą, gniewem i bezsilną wściekłością. „Tyloma tysiącami ludzi! Jakie to koszty! Już by lepiej było im zginąć w jakimś wąwozie!”
Co gorsza, przecież gdziekolwiek pójdą, będą tam obniżać morale, podrywać wiarę w sens walki. Także morale obecnych żołnierzy, bo który z nich chciałby zostać tak okrutnie potraktowany, zamiast zginąć z honorem, jeśli już trzeba?
I wtedy w stronę Samuela skręciło dwóch ludzi. Jednym był jednooki przewodnik. Drugim… całkiem ślepy Dymitr.
Wspierający się na Tiabrosie władca zrobił kilka kroków ku księciu. Współorganizatorze wyprawy. A teraz ofierze tej wojny.
Kilka niezwykle ciężkich kroków. Jakby pokonywał wściekły nurt rzeki.
Przewodnik szepnął coś Dymitrowi, a gdy car i jego doradca byli już na wyciągnięcie ręki, zgiął się w kornym pokłonie. Mnich pomyślał, że zaraz oszaleje, zacznie krzyczeć. Zaczął bezgłośnie modlić się do Boga – nie, wcale nie o cud dla tych nieszczęśników, żeby mogli wrócić do zdrowia. Prosił o łaskę szybkiego zapomnienia o tej przerażającej scenie.
Dymitr stał sztywno, jakby w obawie, że kiedy zrobi jakiś ruch, przewróci się i ośmieszy. Krwawymi oczodołami spoglądał na Samuela, który nie potrafił wydobyć z siebie słowa. Czas zdawał się zastygać – przynajmniej dla tych kilku osób.
Wreszcie książę spróbował coś powiedzieć. Poruszył bezgłośnie ustami raz i drugi, jednak zamiast słów wydobył się z nich cichy, prawie niesłyszalny szloch. Opuścił głowę i zrobił dwa niepewne kroki w bok. Jego przewodnik poderwał się z kolan, podtrzymał swego wodza…
Władca także nie był w stanie wyrzec ani słowa. Dyszał tylko ciężko, coraz głośniej. Na czoło wystąpiły mu grube żyły.
Naraz krzyknął niezrozumiale, ochryple, bardziej gniewnie niż z bólu, i bez czucia padł na śnieg.
* * *
Tiabros czuwał przy łożu umierającego dzień i noc. Odchodził tylko na mszę do cerkwi. Raz poszedł też do Dymitra, który, zamknięty w swej komnacie, z nikim nie chciał rozmawiać. Doradcę cara jednak wpuścił. I, może powodowany okrucieństwem i złośliwością – ponurymi towarzyszami rozpaczy – a może chęcią powierzenia komuś swego straszliwego sekretu, wyznał, co kiedyś uczynił i za co do końca swego nędznego życia będzie pokutować. Po tym spotkaniu mnich wyszedł wstrząśnięty. Myślał dotąd, że wieszczkę zabił jakiś rabuś, choćby dla cennego futra, które podarował jej książę.
Modląc się, doradca umierającego cara zwykle płakał. A ludzkie współczucie, spojrzenia pełne podziwu i szepty, jak bardzo kocha swego władcę, sprawiały mu ból tak nieznośny, że chciał krzyczeć pośród tej boskiej ciszy, rozerwać ją na strzępy, zbezcześcić.
Któregoś dnia wieczorem po mszy zaczepiła go jakaś babina zakutana w szmaty, odstręczająca, śmierdząca biedną starością. Chciał ją odpędzić, by szybciej wrócić do władcy, ale ona uczepiła się szaty jak rzep. Przystanął w końcu, pojmując, że prędzej się jej pozbędzie, jeśli wysłucha, co ma do powiedzenia.
Dyszała chwilę, zmęczona zmaganiem z Tiabrosem, wreszcie spod sukni wyjęła zawiniątko. Ze środka błysnęło kolorowe szkło.
– Straciłam na tej przełęczy syna – wychrypiała. – Ale nasz car dobry był, nie ma we mnie gniewu… Niech tu weźmie tę żywą wodę z cudownego źródła, namaści mu skronie. – Wetknęła mnichowi buteleczkę w dłoń, zacisnęła troskliwie jego palce, żeby nie upuścił. – Pomagało na straszne choroby, niech spróbuje, nie zaszkodzi… – Zamilkła, bo cóż prosta baba może więcej zrobić, jak dać to, co chowała najcenniejszego. Trzymała dla syna, ale temu już co innego przecież pisane.
Patrząc na tę starą, pomarszczoną kobietę o oczach ongiś niebieskich, teraz wypłowiałych jak niebo w bezchmurny letni dzień, doradca przypomniał sobie naraz twarz tamtej wieszczki w Ochrydzie. I jej słowa.
Teraz dopiero pojął, że brzmiały jak prośba.
Tymczasem nagle w mieście zaczęły bić dzwony.
Mógł nadciągać Bazyli z wojskami. Albo gdzieś wybuchł pożar, chociaż doradca nigdzie nie dostrzegał warkoczy dymu.
Nie potrafił jednak okłamywać sam siebie. Wiedział dobrze, co naprawdę zwiastuje to bicie dzwonów: to car umarł.
Ukrył twarz w dłoniach. Szklane naczyńko wypadło mu z ręki.
Zabłysło światłem gasnącego dnia, nim utonęło w śniegu.
* * *
W dwa tygodnie po pogrzebie Samuela mnich Tiabros postanowił poszukać sobie jakiejś pieczary w niedostępnych górach, aby pościć, medytować, a wreszcie umrzeć.
Zrazu próbowano go zatrzymać, tłumaczyć, że zły los się odwróci, a wojnę z bizantyjskim cesarstwem wciąż można wygrać. Radomir, nowy car, chciał go nawet więzić, trzymać w zamkniętej komnacie, póki duchowny nie wyjdzie z najgłębszej rozpaczy. Następcą Samuela powodowało nie tyle współczucie, co świadomość, że stary mnich był doradcą ojca, więc ma wiedzę, jakiej Radomir długo nie posiądzie.
Tiabros jednak uparcie wszystkim tłumaczył to samo: że nie chce oglądać upadku państwa. Nie wyjaśniał, że miał w ręku nić lepszego losu wszystkich Bułgarów i pozwolił jej się wymknąć z bezwładnych palców. We własnych oczach ponosił winę. Powinien bardziej nalegać. Zrozumiał to wreszcie, choć zbyt późno.
W końcu uznano, że bezpowrotnie oszalał z rozpaczy, a jego słowa sieją tylko ferment pośród ludzi. Pozwolono mu więc wyjechać. Pobłogosławił mieszkańców Prilepu i ruszył w swą ostatnią drogę.
Kto wie, może sam Bóg miłosierny wysłuchał jego próśb o łaskę szybkiego zapomnienia? Nie dotarł daleko. Niebawem w drodze dopadły go wilki i rozszarpały, pożywiły się, a część kości rozwłóczyły.
Twarz jednak pozostawiły nietkniętą. I ci, co znaleźli mnicha, zdziwili się, bo zamiast grymasu przerażenia na obliczu starego ujrzeli… ulgę.
Dziczyzna, którą podano na stół, była stara i łykowata, słabo przyprawiona i mdła. Wino zaś podłe, niewiele mu brakło do skwaśnienia na ocet.
Towarzyszom Rodriga de Ayali, częściej obcującym ze stadami baranów niż bywającym na porządnych dworach, zdawało się to nie przeszkadzać. Napychali brzuchy, zachłannie popijając trunkiem, jakby pochodził z piwnic samego kastylijskiego dworu. Rodrigo jednak, wodząc ponurym spojrzeniem po wielkiej zadymionej izbie pełnej ludzi, minę miał równie kwaśną jak wino w jego kubku obok drewnianego talerza.
Niczego lepszego nie mógł się jednak spodziewać. Diego de Hebredia, z marsową miną zasiadający na honorowym miejscu przy długim stole w kształcie podkowy, musiał mieć już dosyć darmozjada w swoim majątku.
Gościna, jakiej udzielił Ayali oraz jego giermkowi, w mniemaniu Hebredii miała trwać miesiąc czy dwa. Dosyć, aby zapolować parę razy na dziką zwierzynę pośród wzgórz czy posłuchać bardów, których nie odstraszała bliskość arabskiego miecza, za to przyciągał brzęk złotej monety. Pomiędzy rozrywkami powinni uczciwie zaś zająć się kłopotem, z którym Ayala tu przybył. Tymczasem wyglądało, że gospodarz będzie musiał nieproszonych gości zamorzyć głodem albo wtrącić do ciemnicy, bo dobrowolnie nie opuszczą posiadłości.
Nagle ktoś gwałtownie wkroczył w ponure rozmyślania Rodriga, podbijając mu kubek z winem. Ciecz chlusnęła na kaftan i stół.
– Niezdara! – zaskrzeczał Remolino, łysy i pokraczny, nieforemny karzeł. – Panie, a twierdziłeś, że to ze mnie jest pokraka!
Niziołek od dawna mierził rycerza. Niemal od pierwszego ich spotkania, kiedy to dowiedziawszy się o problemach Ayali, zaoferował siebie i swój miecz, po czym dobył… drewnianej zabawki! Palcat do ćwiczeń szermierki dla młodych paziów byłby przy niej groźną bronią, bo zdolną choć guza nabić. Rodrigo bał się jednak zwrócić uwagę pokurczowi czy zareagować ostrzej, bo Hebredia bardzo lubił swego karła. Choć więc rycerz z rozkoszą darłby pasy z tego nędznego ciała, w przerwach polewając je olejem i obracając na rożnie, skrzywił usta w niechętnym uśmiechu, a ręce zajął strzepywaniem kropel wina z ubrania.
Na twarz Diega nie wypłynął jednak choćby cienki grymas rozbawienia. Niechętnie skubał mięso na swoim talerzu. Widać było, że wciąż głowę zaprzątają mu słowa, jakie wcześniej na ucho usłyszał od zarządcy majątku.
Wkrótce, gdy karzeł poszedł dręczyć innych domowników, jedna z córek barona Hebredii szepnęła Rodrigowi, żeby rankiem, jeszcze przed śniadaniem, stawił się u jej ojca.
– Trzeźwy – zaznaczyła, spojrzeniem wskazując kolejny dzban wina, w którym młody Ayala zamierzał utopić swoje rozgoryczenie.
* * *
Hebredia był wściekły, a nieprzespana noc tylko pogłębiła ten nastrój. Już wiedział, że zbiory będą złe, a cena wełny, jeżeli wierzyć Alavesowi, też spadnie, zamiast iść w górę. Tymczasem diuka de Alcantarę, teraz pilnującego swoich spraw na kastylijskim dworze, nic to nie obchodziło. Będzie wściekły, a jego złość spłynie niżej, dosięgając wszystkich. I wygodne życie w tej dolinie skończy się jak spokojna sjesta przerwana krzykiem: „Gore!”.
– Nie potrafiłeś sprawy załatwić w rok, nie załatwisz nigdy – stwierdził sucho. – Jedź z Maurami walczyć, na nich dorobić się dobytku i ziem. Majątku nie odzyskasz, ale może chociaż szacunek?
Rodrigo z trudem przełknął ślinę. Hebredia poruszył bolesną zadrę tkwiącą w sercu rycerza. Bo przecież wiódł ten parszywy żywot kątem u bogatego znajomego nie z własnej woli. Jego honor został zepchnięty głęboko w cień, ale wciąż gdzieś tam tkwił.
Smutna prawda była taka, że razem ze swym giermkiem byli wygnańcami, odkąd na rodowych włościach Ayalów zasiadł Luis de Coronado. Nikczemnik ów, pod pozorem odebrania kościanego długu, rok temu napadł na dom Rodriga, zabił mu ojca i brata, a młody rycerz musiał uciekać.
Co działo się w rodzinnym majątku pod rządami Coronada, Ayali doniesiono później. Kto rzekł choć słowo przeciw najeźdźcy, ten ginął od miecza. Takich jednak, którzy od smaku hańby woleli poznać smak stali, nie było wielu. Reszta ukorzyła się szybko. A chłopom z trzech wiosek należących do rodziny było wszystko jedno, kto ich gnębi, póki nie cisnął zanadto.
Rodrigo usiłował interweniować u swojego seniora, lecz ten tylko wzruszył ramionami.
– Nie moja sprawa – burknął, odprawiając rycerza. Choć pewnie szło mu o to, że wasale nie palili się do udziału w wyprawach na Maura siedzącego w Grenadzie, zaś Coronado w młodości rzeczywiście parę razy uczestniczył w walkach z niewiernymi. Pewno wciąż można było na niego liczyć…
Takim sposobem Rodrigo znalazł się w matni. Bo golcowi nikt nie chciał pożyczyć pieniędzy na wojenkę, w której może by odbił zamek i spłacił długi, a może poległ, czyniąc pożyczkę bezpowrotnie straconą. I choć wieści o Coronadzie dochodziły takie, że z sąsiadami się wciąż kłóci, to końca wygnania nie było widać.
– Zginę – smutno stwierdził rycerz, spoglądając na barona. – Zginę, a nie dopełnię zemsty.
Hebredia podniósł na niego oczy pełne gniewu. Miał dosyć własnych kłopotów. Nikomu nie opowiadał o finansach, więc tylko on i zarządca wiedzieli, jak jest zadłużony u Alcantary. Siedział u niego w kieszeni jak mały szczur, którego diuk może jednym palcem zgnieść, nie natrudziwszy się mocno.
– Chcesz, to jeszcze dwie niedziele zostań u mnie, ale potem szukaj sobie innej gościny…
Nagle złagodniał. Lubił de Ayalę, choć uważał, że jego ojciec, stary hazardzista, sam prosił się o kłopoty, a syn to kozia dupa, skoro tego nie zauważył w porę.
– Rozumiesz, idzie w te progi bieda. Jesienią może nie będę miał czym ludzi nakarmić albo mnie Alcantara wysiuda, jak zobaczy, że trzeba pieniędzy dołożyć, zamiast ująć na jego wydatki. A jak wpadną Maury albo zbóje, to już na pewno obaj się spotkamy na wygnaniu…
Rodrigo pojednawczo pokiwał głową. Dwa tygodnie to lepiej niż „żegnaj o świtaniu”.
– Coś wymyślę – rzekł na odchodnym.
* * *
W swojej izbie zaprzestał gładkich słów. Miał ochotę kogoś solidnie sprać, choćby Joaquima. Poprzestał jednak na spiorunowaniu wzrokiem giermka, który pochłaniał śniadanie, nie czekając na powrót swego pana.
Po prawdzie Ayala nie był głodny. „Dwie niedziele” – pomyślał w zadumie. „Cóż można zrobić w tym czasie?”
Powiedział Joaquimowi, że tyle im zostało gościny.
– A potem to sam nie wiem – przyznał. – Bo co ja mogę, skoro nikt nie chce pomóc?
– Możesz próbować go zabić, panie – przypomniał trzeźwo giermek. – Nie mamy pieniędzy na skrytobójców, ale przecież można by się zaczaić samemu i…
Patrząc na chłopaka, którego na tej przymusowej tułaczce polubił i zaczął traktować jak młodszego brata, Rodrigo skinął głową. Owszem, szalony najazd przyszedł mu do głowy. Pewnie by zginął, ale…
Wcześniej postanowił jednak wyczerpać wszystkie inne możliwości. O ile takie przyjdą mu do głowy.
* * *
Skóra na karku karła przypominała jeden wielki brązowy liszaj albo arabski tatuaż. Remolino drapał się w nią zaciekle, nic sobie nie robiąc z obecności rycerza przy studni.
– Mogę pomóc – chrypnął nagle.
Rodrigo, przekonany, że piekielny pokurcz znów chce się z niego naigrywać, postanowił odejść bez słowa. Wtedy karzeł dokończył:
– Wiem, jak pozbyć się tego twojego Coronada.
To było dziwne. Jak zrozumiał Ayala, jego poufna rozmowa z panem domu dla Remolina nie stanowiła tajemnicy. Powinien powziąć podejrzenia. Jednak w tej chwili był gotów skorzystać nawet z pomocy diabła.
Spojrzał pytająco na karła. Ten uśmiechnął się z triumfem, później zaś wyjaśnił, co ma na myśli.
– Kobieta? – zdziwił się rycerz.
Trefniś skinął głową. Jego nieforemne wargi rozciągnęły się w okrutnym uśmiechu.
– Wiedźma, panie. Uwierz, to znacznie gorzej niż kobieta.
Remolino zadziwiająco precyzyjnie określił miejsce, gdzie mieszkała wiedźma.
Był to południowy stok jednego z grupy wzgórz odległych o dobrą godzinę jazdy konno.
Eleonora, jak nazwał kobietę karzeł, mieszkała w małym kamiennym domku sprawiającym wrażenie, jakby się miał rozpaść przy lada dotknięciu. Ściany, ongiś zapewne nieskalanie białe, ostro kontrastujące z jodłowym lasem otaczającym domostwo, teraz poszarzały, a budowla wtopiła się w wolne od trawy i zieleni, wysypane drobnymi kamykami podłoże. Stała się częścią wzgórza, bardziej podobną do wystającej skały niż ludzkiego domostwa.
Być może wiedźma usłyszała jeźdźca, bo wyszła przed chatę. W czarnej sukni na tle domu wyglądała niczym kruk na kamiennej podmurówce szubienicy. Gdy podjechał, mógł się jej przyjrzeć bliżej. Nie była już młoda, jej twarz poznaczyły piętna czasu i życiowych doświadczeń, a ze spojrzenia dało się wyczytać przeżycia wielu trudnych lat.
Lecz Remolino, który nazwał ją staruchą, nie miał racji. W postawie wiedźmy wciąż widać było kobiecą gibkość i zdecydowanie, z oczu biła energia. Zdawała się pożerać przybysza spojrzeniem.
Spoglądając na nią, Ayala nagle przestał się bać. Albo też żądza zemsty wzięła górę nad lękiem.
– Zbłądziłeś, wędrowcze? – spytała. Głos miała zadziwiająco miękki.
Rycerz zawahał się, odwrócił za siebie, jakby sprawdzając, czy ktoś nie nadjeżdża.
– Remolino mnie przysyła – odparł wreszcie i zsunął się z siodła. – Potrzebuję pomocy, a ty podobno umiesz doradzić, jak wybrnąć z biedy… – Urwał.
Popatrzyła na niego, a w jej ciemnych oczach mignęły iskry. Zaczekała, aż uwiązał konia do jednego z palików przy domu, i gestem zaprosiła go do wnętrza chaty.
Tu, wprowadziwszy gościa do najokazalszej izby, wskazała mu zydel przy stole. Sama usiadła naprzeciwko. Na rozdzielającym ich blacie leżały pęki ziół oraz cienko wyprawiony pergamin i kałamarz.
To właśnie zdumiało Rodriga najbardziej. Gdy karzeł użył słowa „wiedźma”, rycerz już wiedział, czego się spodziewać. Był gotów na jakieś czary, okadzanie ziołami, zaklęcia wypowiadane nad ogniskiem…
Jednak ludzi umiejących pisać Ayala obawiał się najbardziej. Dobrze pamiętał opowieści diuka Alcantary, który zawitał do nich podczas objazdu swych włości. Mówił o ludziach, którzy składali jakiś bazgroł na pergaminie mającym zapewnić im dodatkowy dochód w zamian za codzienną modlitwę w intencji takiego to a takiego, a potem dowiadywali się, że właśnie przystali na niewolnictwo na galerach… Rycerz pomyślał, że na wszelki wypadek będzie ostrożny, niczego też nie weźmie do ust. Karłowi i jego pomocnikom nie należało ufać.
Kiedy więc wiedźma zaproponowała mu wodę, odmówił zdecydowanym ruchem głowy.
Na jej twarzy pojawił się wyraz zdziwienia, ale nic nie rzekła, wzruszyła tylko ramionami. Położyła dłonie na stole. Palce miała szczupłe, a śniadą skórę na nich wciąż gładką. Ciemnym, pochłaniającym spojrzeniem wodziła po jego twarzy, wreszcie zapytała:
– To co cię tu sprowadziło?
Zacinając się lekko i z niepokojem popatrując w jej oczy, opowiedział Eleonorze o napaści na swój dom, śmierci ojca, o bólu i poniewierce. A wreszcie sam z siebie, dziwiąc się własnej desperacji – o chęci zemsty mocniejszej niż honor. Bo przecież mógłby wyruszyć gdzieś daleko i zapomnieć o wszystkim, ale krew nie woda, o pomstę woła…
– Zatem oczekujesz krwi za krew – podsumowała wiedźma, gdy umilkł. – Ale to najdrożej kosztuje, rycerzu. Masz czym zapłacić?
Rodrigo zdołał ocalić z tamtej napaści nie tylko Joaquima. Miał jeszcze cenny pierścień z rubinem. Wykonana ze złota jaszczurka oplatała łapkami skałę, którą był spory szlachetny kamień. Akurat włożył go do sakiewki, chcąc zawieźć klejnot do złotnika, żeby ten dokleił odłamaną tylną nóżkę, kiedy de Coronado ze swymi ludźmi wpadł do ich posiadłości. Ot, zrządzenie losu, równie dobrze mógł właśnie podbierać kwokom jaja w kurniku.
Ukrywał ten pierścień przed wszystkimi, nawet giermek nic o nim nie wiedział. Teraz wyjął go z zawiniątka.
Wiedźma oglądała klejnot długo, wreszcie z aprobatą skinęła głową.
– Wezmę go i spróbuję ci pomóc – zaczęła. – Postąpisz zgodnie z moimi wskazówkami. Jeżeli po czterech tygodniach od dziś zemsty nie uda się wymierzyć, cacko wróci do ciebie.
Przyglądała się delikatnym łuskom jaszczurki. Nie byle jaki złotnik ją wykonał. Rodrigo podejrzewał, że klejnot był arabskiej proweniencji, choć nie zdążył zapytać o to ojca, nie wiedział też, komu pierścień miał przypaść.
Zagryzł wargę, co nieubłagane oko wiedźmy natychmiast wychwyciło.
– Ja nie muszę tego brać – stwierdziła zimno. – Mam co jeść, rycerzu. A ty pierścieniem nikogo nie zabijesz.
Z niechęcią przyznał jej rację. Ostatecznie i tak by go oddał za chleb albo nocleg, albo gdyby spotkał kilku zbójów na jakimś trakcie.
Postawić klejnot za szansę zemsty i odzyskania domu z pewnością było warto.
* * *
W małym kociołku na ogniu wiedźma sporządziła jakiś tajemniczy napar, co trwało dobre pół dnia, aż z poranka zrobiło się skwarne letnie południe. Wreszcie dała mu wypić gorący płyn w brzozowym kubku.
Na języku poczuł ostry smak, jakby zjadł chleb z opiłkami żelaza. Będąc dziećmi, takie żarty robili sobie z bratem… który od roku leżał martwy, nawet niepochowany porządnie.
Później, nieco oszołomionego, wyprowadziła z izby. Kazała wsiąść na konia. Wreszcie wskazała mu ręką kierunek – łyse wzgórze, jedno z licznych w tej okolicy, z rzadka porośnięte drzewami.
– Pojedziesz za nie, a tam trafisz na rzekę…
Rodrigo podniósł na nią zaskoczony wzrok.
– Tam nie ma rzeki, chyba że ten cienki strumień.
Eleonora uśmiechnęła się nieznacznie.
– Będzie rzeka. Wjedziesz w nią i podążysz wzdłuż nurtu… aż spotkasz tych, których masz spotkać. Im przedstawisz swoją sprawę.
* * *
Wierzchowiec chciwie pił wodę, a Rodrigo ze zdumieniem przyglądał się refleksom południowego słońca na tafli rzeki. Nie była szeroka – po kamieniach sądząc, rozlewała się nie głębiej niż do końskiego brzucha, lecz w tym miejscu w ogóle nie powinno jej być.
Ściągnął wodze i powoli ruszył w górę nurtu.
Rzeka meandrowała niespiesznie pośród skał i rozrzuconych po zboczu zagajników.
Nagle zza jednego z kamiennych usypisk wyjechało troje jeźdźców. Dokładnie tak, jak przepowiedziała wiedźma.
Przystanął, oni zaś niespiesznie podążyli ku niemu.
Mężczyźni wyglądali jak bliźniacy. Wysocy, ciemnowłosi, raczej szczupli, chociaż wcale nie chuderlawi. Odróżniała ich drobna blizna na gładko wygolonej brodzie tego po lewej.
Tuż za nimi podążała niezwykłej urody kobieta. Jej włosy, w tak rzadko spotykanym na tej ziemi jasnym odcieniu, miast pozostawać spięte ciasnym węzłem wokół głowy, rozsypywały się na ramionach w odrobinę wyzywający sposób. Rodrigo utonął w jej oczach, tym błękicie żywym, a jednocześnie tajemniczym jak bezkresna toń głębokiego górskiego jeziora, od którego nawet w lecie tchnie mrocznym spokojem. Spojrzenie przyciągało go, aż musiał się otrząsnąć.
Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, pierwszy z braci przedstawił się jako Arcado, wyciągnął rękę i wskazał zbocze.
– Poszukajmy cienia – rzekł, pocierając bliznę. – W grocie nikt nam nie przeszkodzi w rozmowie.
Ayala dałby sobie głowę uciąć, że gdy wodził wzrokiem po tych zboczach, żadnej jaskini nie widział. Teraz jednak gościnnie zapraszający otwór był jak na wyciągnięcie ręki, nie bardziej odległy niż o dobry rzut kamieniem.
Uwiązali konie, usiedli pod okapem ze skały, na głazach tak ustawionych, że bez wątpienia niejednemu już wcześniej posłużyły do odpoczynku.
Rodrigowi kręciło się w głowie, być może od wiedźmiego trunku, a może z ukrywanego strachu. Lecz gdy poprosili, aby wyjaśnił, dlaczego ich szukał, niemal bez zająknienia powtórzył całej trójce to, co wcześniej rzekł Eleonorze. Opisał Coronada, nie żałując ostrych słów.
– Mogę zesłać na niego chorobę – powiedział Arcado, bawiąc się rzemykiem u szyi.
– Mogę sprawić, że poczuje dotkliwy ból – dodał jego brat, Pablo.
Rycerz z niechęcią pokręcił głową.
– Chcę prawdziwej zemsty. Za to dałem pierścień z rubinem.
Arcado wstał. Zrobił kilka kroków w głąb jaskini, jakby ją chciał zmierzyć albo sprawdzić, czy da się tu zamieszkać. Zagiętym palcem stuknął w skałę, niby badając, czy lity kamień nie ukrywa tajemnej komnaty.
– Choroba i cierpienie są zemstą, Rodrigu – rzekł. – Cierpienie wrogów jest największą rozkoszą…
Nieprzekonany rycerz wzruszył ramionami.
– Chcę jego śmierci – wyznał otwarcie.
I wtedy dziewczyna, dotąd w zamyśleniu przysłuchująca się rozmowie, utkwiła wzrok w młodym Ayali, więżąc jego spojrzenie jak w sieci, i spytała cicho:
– Mogę sprawić, że umrze, ale istotnie tego najbardziej pragniesz? Nie, żeby cierpiał latami?
Nagle zza ich pleców z wnętrza groty wyprysnął mały, spłoszony nietoperz, zapewne zbudzony echem rozmowy. Rycerz gwałtownie wstał, ale pojmując, co go przestraszyło, tylko się zaśmiał nerwowo. Później skinął głową.
– Niech umrze. – Mocno zacisnął usta, aż zagrały mięśnie na podbródku.
– Zatem się stanie – powiedział stojący obok Arcado. – A teraz jedź, przydasz się baronowi, potrzebuje pomocy.
Posłuchał. Choć gdy był już kawałek od jaskini, przyszło mu na myśl, że zapomniał zapytać, czy im też będzie musiał zapłacić. Bo nie miał już czym.
* * *
Nie wiadomo, skąd to wiedzieli, ale gdy dojeżdżał do dworu, zauważył grupkę jakichś dziesięciu łazików zbliżającą się wzgórzem. Nie mieli dobrych zamiarów, bo nikt uczciwy nie skrada się jak złodziej.
Cóż znaczy jeden miecz wobec dziesięciu? Lecz ostrzeżenie przed napaścią warte jest beczki złota.
Spiął konia i starając się, by go nie zauważyli, co sił pognał uprzedzić pana zamku.