Ebook dostępny w abonamencie bez dopłat od 04.03.2026
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Na gruzach czterech świeżo podbitych państw okrutny Dion Hergraves próbuje zbudować imperium obejmujące w przyszłości cały kontynent.
Nie kieruje nim wyłącznie żądza władzy. Uwierzył w odkrycie przez pewnego żeglarza drugiego kontynentu, na którym trwają przygotowania do najazdu na ich ziemie. Podobno czasu na przygotowanie obrony jest mało.
Jedyny ocalały król, stary i ślepy Achtenberg z Ekki, próbuje zorganizować zamach na Diona w przekonaniu, że kiedy go zabraknie, podbite już kraje zdołają odzyskać wolność. Inwazję uważa za pretekst do wzniecenia wojny.
Zamachowcom przewodzi Alec de Vries, nieślubny syn Achtenberga. Jest posłuszną ręką ślepego króla, a przy tym próbuje udowodnić ojcu, że zasługuje na pełne uznanie.
Po przeciwnej stronie stoi Brecht, człowiek o niezwykłych umiejętnościach. On również toczy własną wojnę, której powodów Dion się nie domyśla.
Wojna na kontynencie wcale się więc nie kończy, przeszła tylko w nową fazę. Pojawia się też pytanie, czy żeglarz nie skłamał dla sławy, czy też inwazja jest nieunikniona.
Być może, jeszcze nim skończy się wojna domowa, dojdzie do starcia dwóch kontynentów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 655
Rok wydania: 2025
Copyright © 2025 by Romuald Pawlak
All rights reserved
Projekt okładki: Tomasz Maroński
Redakcja: Ksenia Olkusz
Korekta: Agnieszka Pawlikowska
Skład i łamanie: Karolina Kaiser
Opracowanie wersji elektronicznej:
Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Wydawca:
Drageus Publishing House Sp. z o.o.
ul. Kopernika 5/L6
00-367 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.drageus.com
ISBN EPUB: 978-83-68593-18-1
ISBN MOBI: 978-83-68593-19-8
Bardzo trudno jest złu pojmać duszę, która się na to nie zgadza.
Ursula Le Guin, „Czarnoksiężnik z Archipelagu”
Nie ma złych ludzi, to okoliczności bywają paskudne.
(podsłuchane na targowisku próżności)
Świtało. W kłębach mgły gęstych jak bela niebarwionego jedwabiu, w ciszy z rzadka zakłócanej odgłosami wart, Mirca de Lumenau usłyszał nagle cichy plusk. Taki dźwięk mogła wydać niewielka ryba uciekająca przed drapieżnikiem, wyskakująca nad wodę, nim z powrotem wślizgnie się pod powierzchnię po zmyleniu prześladowcy.
Jednak po pięciu latach służby w forcie potrafił bezbłędnie odróżnić bystrzynkę od większego głowacza. Pomyłka ze słodkowodnym delfinem w ogóle nie wchodziła w rachubę. Nie było to żadne z nich. Pod mury twierdzy próbowali dostać się najeźdźcy.
Zaszemrała kusza Mircy, bełt pomknął w stronę, skąd wcześniej napłynął dźwięk owinięty mgłą. Stal uderzyła w stal, rozległ się krótki, zduszony krzyk, jakby bełt przebił pancerz i dotarł do ciała. Strażnik uśmiechnął się z okrutną satysfakcją: właśnie upolował w tej bezlitosnej jesiennej mgle dzikusa z Avarestu albo yoremskiego najemnika na służbie Hergravesa.
Ich dowódca, Iago Deskantes, dotąd przebijający mgłę wzrokiem niby czapla zastygła w bezruchu, wypatrująca ofiary, nagle ożył.
– Jeden strzał! – wydał komendę.
Więcej szkoda marnować na mgłę. Wystarczy zawiadomić napastników, że obrońcy nie dadzą się wybrać jak śpiące w kojcu szczenięta. Cała reszta poleci, kiedy się rozwidni, będą mogli wycelować w nieosłonięte ciała, w słabsze elementy uzbrojenia.
Salwa pomknęła w kierunku wyznaczonym przez bełt Mircy de Lumenau. Przy akompaniamencie krzyków, jęków i przekleństw, jakimi zagotowało się to mleko podnoszące się znad wody, pospiesznie ładowali kusze do kolejnego strzału. Na pozostałych odcinkach muru do życia budziły się strzegące ich oddziały.
Zapłonęły pochodnie, oświetlając pole nadchodzącej bitwy. Forteca Makay nie podda się bez walki, choć bardziej niż o życie walczyć będzie o honor. Inaczej niż ludzie na łodziach, także ci, którzy zaczną szturmować Most od strony obu brzegów, moreńskiego oraz ekkańskiego. Oni mają jakieś perspektywy, będą chcieli dożyć łupów i chwały zwycięzcy.
Ogień – niby goniec z najpilniejszym meldunkiem – pobiegł wzdłuż obu drewnianych ramion, pośrodku których tkwiła twierdza. Wkrótce podwójne krechy płomieni, wykreślone na wodach Cieśniny Styrneńskiej zamykającej dostęp do Morza Wewnętrznego, zalały światłem wielką połać wody. Mogło się wydawać, że to jakiś bóg wojny zstąpił, aby w blasku pochodni przyjrzeć się poczynaniom żołnierzy obu stron.
Makay, jedno z największych osiągnięć moreńskiej nauki, zdawała się wyrastać wprost z fal, wynosić pionowo niby wyskakujący w górę, zbyt mocno upasiony delfin. Osadzona na wielkiej podwodnej skale, dobrych pięćdziesiąt stóp wznosiła się ponad poziom wody. Nawet zimowy sztorm, z rzadka wdzierający się od strony ujścia do oceanu, nie był w stanie spiętrzyć fal na taką wysokość, aby zatopić platformę. Bloki kamienia zostały idealnie dopasowane, szczeliny między nimi cienkie jak włos i pociągnięte wciąż uzupełnianą zaprawą.
Kiedy wzniesiono Makay w najwęższym miejscu cieśniny, niejeden nabrał przekonania, że jeśli cokolwiek będzie w stanie zniszczyć tę fortecę, dosięgnąć szczytu murów i przewalić się przez nie, to prędzej zabłąkany z Wszechoceanu potwór o mackach długich na sto stóp niż ludzie. Ten przynajmniej mógłby przeleźć przez mury, choć wciąż musiałby sprostać liczącej pół tysiąca żołnierzy załodze twierdzy.
Teraz ze wszystkich stron spływali ku Makay wrogowie. Statki wiozły na pokładach długie drabiny oraz brutalną siłę, po kilkudziesięciu żołnierzy na każdym.
Obrońcy twierdzy mogli być pewni, że wszystkie – nieliczne – porty Morza Wewnętrznego wkrótce doślą uzupełnienia. Armia Diona zajęła je już dawno, teraz wysyłają nie tylko towary, także siły mające oczyścić Most z resztek upadłej armii moreńskiej. Dotąd z pojedynczymi okrętami radziły sobie dwie katapulty zamocowane u podstawy wieży. Sile półsetki czy setki łodzi, które w końcu wyłonią się z tej mgły, rady nie dadzą, to oczywiste. Aż dziw, że Dion nie nakazał wcześniej wziąć twierdzy szturmem, odkąd opanował nadmościa po obu stronach. Chyba tylko dlatego, że te dzikusy pewniej czuły się na lądzie niż na łajbie kołysanej przez fale i wiatr.
Niewykluczone też, że do końca wierzył w ocalenie cudu, który był ważnym szlakiem komunikacyjnym między dwiema częściami kontynentu. Makay była twierdzą, ale całą przeprawę nazywano właśnie Mostem, od tego, co umożliwiał za sprawą wykorzystania moreńskiego rozumu.
– Na mój rozkaz! – przerywając niecierpliwe oczekiwanie de Lumenau i reszty, z wysokości ponad nimi rozległ się wrzask kapitana Kokone. Dowódca twierdzy nie zamierzał pozwolić, żeby bitwa toczyła się bez niego. Może był stary, może w walkach na początku wojny stracił lewą rękę, w dowodzeniu to jednak nie przeszkadzało. Niejeden słyszał jego słowa, że myśli się głową, a nie rękami i jak ktoś uważa inaczej, to wypad z Mostu, nim dowódca sprawną ręką zasiecze go na śmierć.
Na twarzy Mircy i stojących przy nim towarzyszy z oddziału wykwitły okrutne uśmiechy. Kokone był zimnym draniem, kiedy jednak stał w granatowym mundurze na platformie wieży dziesięć stóp ponad głowami ludzi schowanych za blankami i gardząc śmiercią, z wysoka przyglądał się polu bitwy, musiał budzić respekt.
De Lumenau nie miał złudzeń: zginą. Jedyne, co im pozostało, to walczyć do końca. Dać podbitym narodom opowieść, poniesioną w przyszłość nadzieję, wzór heroizmu raz kończącego się śmiercią i przegraną, innym razem – być może – zwycięstwem. Sposób, w jaki się ginie, też ma znaczenie.
Z mgły wyskoczyły bełty i grad strzał, zmierzając chmarą w stronę obrońców fortecy. Oświetlenie dawało napastnikom lekką przewagę, która zaraz jednak zostanie zniwelowana. Już majaczyły we mgle rozświetlonej błyskami pochodni pierwsze dzioby okrętów, zaraz będzie je można wziąć na cel.
Deskantes uniósł rękę z kuszą, drugą nerwowo poskrobał się po kitce włosów na wygolonej potylicy. Czekali na sygnał od Kokonego na platformie ponad nimi.
De Lumenau poczuł gryzącą woń dymu, zmieszaną ze smrodem smoły. To łucznicy podpalali nasycone smołą szmaty przy pierzyskach strzał. Może część najeźdźców zdoła się wedrzeć na mur, za to zepchnięci z niego, wrócą na płonące pokłady swoich okrętów.
Niby poruszona trzęsieniem ziemi, nagle zadrgała pod stopami posadzka w czarno-białe kwadraty. Pocisk z katapulty poszedł niskim łukiem i we mgle rozległ się potworny trzask łamanych wręg, zaraz zastąpiony wrzaskami strachu.
Mimo pierwszych strat jazgot avarestańskich żołnierzy, płynący po wodzie w rzednącej mgle, wciąż rósł. Dzicz walczyła jak dzicz, barbarzyńskim zwyczajem wznosząc harmider, w którym ginęły nawet ich własne komendy.
Ciemne plamy avarestańskich jednostek, idących wprost na mury twierdzy, stały się wyraźnie widocznymi dziobami okrętów wycinających dziury we mgle. Z tej strony nadpływało ich co najmniej kilkanaście, choć połowę stanowiły galery i mniejsze łodzie rybackie. Kokone użył gwizdka.
Niepotrzebnie. Gdy kapitan unosił gwizdek do ust, Deskantes już trzymał rękę w górze, tylko rozcapierzone palce kazały czekać. Wprawnie zgrał komendę z pierwszym dźwiękiem sygnału.
De Lumenau już wcześniej wybrał jednego z żołnierzy na dziobie okrętu sunącego ku murom bronionym przez oddział Deskantesa. Bełt pomknął ze świstem. Tamten mógł tylko patrzeć, jak ostrze idące ukosem z góry przebija jego zbroję i plami ją krwią niby wiosennym kwiatem w barwie soczystej purpury. Już padając, Avarestańczyk wystrzelił – jego bełt pomknął chaotycznie w górę, ku niebu, niegroźnie dla nikogo poza ptakami, jeśli się jakiś zabłąkał ponad płomieniami bijącymi niby z dna wypełnionej ogniem czeluści. Ptaków ostatnio kręciło się wokół Makay pełno, szczególnie tych, które lubiły mięso.
Towarzysze Avarestańczyka odpowiedzieli. Część strzał i bełtów nie sięgnęła blanek, część znalazła drogę i przerzedziła szeregi na murach.
Posadzka znów zadrgała. To druga katapulta znalazła cel.
W powietrzu krzyżowały się bełty i strzały, okrzyki w kilku językach, wrzaski bólu i satysfakcji, tąpnięcia, gdy któraś z katapult miotała głazem w namierzony cel. Ludzie padali, zastępowali ich inni. Coraz więcej avarestańskich okrętów płonęło.
Na statkach, które zdołały podpłynąć pod ścianę, dzioby uzbrojone były w tarany. Skruszyły parę skalnych płyt, te z chlupotem runęły w toń, jednak dziur w murze nie udało się wybić, zresztą za nimi była lita skała. Napastnicy dźwignęli w górę drabiny, obrońcy z różnym skutkiem próbowali je odrzucić. Obok Mircy wciąż była pustka, jego oddział poradził sobie z napastnikami, jednak blisko północnego narożnika fortecy Avarestańczykom udało się wedrzeć na mur.
– Wsparcie! – ryknął ktoś.
Część oddziału de Lumenau rzuciła się w tamtą stronę, odkładając na bok kusze, sięgnęła po miecze i piki leżące na posadzce.
Pozbawieni elementu zaskoczenia, Avarestańczycy w końcu odpuścili. Tych, którzy wdarli się na mury, wyrżnięto co do jednego, leżeli teraz obok zabitych lub śmiertelnie rannych obrońców. Ci, którym udało się odpłynąć na nieuszkodzonych okrętach albo takich, które przynajmniej nie zatonęły, pewnie modlili się, by dotrzeć do brzegu widocznego na horyzoncie.
De Lumenau wytarł miecz z krwi, powiódł palcem po mechanizmie kuszy, sprawdził, czy nie wymaga naprawy. Jego mięśnie drżały, próbując wrócić do normalnego stanu. W głowie narastał ćmiący ból, jak zawsze po bitwie.
Popatrzył na most. Forteca wciąż stała, tych kilka płyt, które odpadło od budowli, to błahy problem. Trzeba by pewno jeszcze ze stu takich uderzeń, aby wzruszyć fundamenty. Krew można zmyć, jeśli będzie po co to robić. Choć wiedział, że nie warto.
– Przecież wrócą – mruknął do siebie. – Wrócą, żeby to dokończyć.
Po bitwie u zarania świtu wyznaczono szkieletowe warty, reszcie pozwolono spać albo odpoczywać. Nikomu nie przydadzą się zmęczeni. Choć wielkiej różnicy to nie zrobi, nie w sensie rozstrzygnięcia, wciąż myślał Mirca. Różnica w tym, ilu więcej wrogów zdołają pociągnąć za sobą w śmierć. To też miało znaczenie. Krew za krew, ból rodzin tamtych, wściekłość na Diona. Plus, do czego de Lumenau nigdy by się nikomu nie przyznał… legenda.
Obrona twierdzy może zostać drobną wzmianką w dziełach poświęconych tej wojnie albo wydarzeniem, o którym kronikarze będą się rozpisywać przez wieki. To mniej zależało od rozstrzygnięcia, bardziej od tego, jak zostaną zapamiętani, jakie emocje wzbudzi ich nieprzejednana postawa.
Tylko dowódcy oddziałów nie poszli spać, udali się na odprawę do wieży wyrastającej ze środka platformy. Układacze pochodni rozbiegali się w obie strony mostu, przeskakując częściowo spalone fragmenty albo balansując na linach, gdzie pomost został zerwany. Nikt na razie nie będzie niczego naprawiać. A może i nigdy. Nowe pochodnie musiały być jednak gotowe, gdy nadejdzie czas następnej bitwy.
To jasne, że w dzień, kiedy widać nadpływające okręty wroga, Avarestańczykom będzie trudniej ruszyć do ataku. Choć wcale nie jest wykluczone, że się na to odważą, skoro trzymali oba krańce Mostu. Być może zaryzykują wędrówkę po zniszczonych częściach. To także gońcy mieli za zadanie: sprawdzić, czy trapy wytrzymają ciężar pojedynczego człowieka, czy udźwigną uzbrojony oddział, a zatem trzeba tam oddelegować więcej żołnierzy.
Jedno było pewne: żagli ani wioseł galer Avarestańczycy nie ukryją, nie podkradną się pod wodą, warty w porę okrzykną ludzi do bitwy.
Po przebudzeniu de Lumenau zabrał się za ćwiczenia. Nie chciał przejść do legendy jako wielka dynia robiąca za nieruchomy cel. Dźgał powietrze ostrzem miecza, celował z kuszy tak, jakby chciał zabrać za sobą nie kilku, lecz stu napastników. Wreszcie starannie wyczyścił całą broń. Aż w końcu towarzysz z jego oddziału, Amos Warhan, poklepał go po ramieniu i rzucił:
– Ja bym zostawił brudny, jeszcze napluł dla pewności, że jak trafisz, a nie zabijesz od razu któregoś z tych ujeżdżaczy kóz, solidna gangrena dokończy dzieła.
Później w milczeniu razem przyglądali się nędznym ruinom Mostu. Wspaniałość tej niezwykłej konstrukcji zniknęła.
W tym miejscu Morze Wewnętrzne miało niemal dziesięć mil szerokości, z jednego wysokiego brzegu widać było drugi, Moreńczycy mogli spoglądać na Ekkę i odwrotnie. A pośrodku tkwiła grupa skał – wystających z wody jak szpilki albo majaczących pod powierzchnią i ostrych niczym najlepszy nóż do mięsa.
Wyspy były utrapieniem dla statków, które wychodziły z portów na brzegach morza z zamiarem przepłynięcia cieśniny, na której teraz stał Most – i dotarcia do portów na zewnętrznych granicach kontynentu. Spychał je rwący nurt, a gdy podchodziły bliżej, wpadały w wiry i prądy. Trudno było się przemknąć bez szwanku, nie pomagały mapy, przy gorszej pogodzie szlak w ogóle nie nadawał się do żeglugi. To plus regularne mgły podnoszące się z wody czyniły tę drogę trudną do przebycia.
Moreńscy architekci wymyślili sposób przerzucenia bezpiecznej drogi przez cieśninę w miejscu, gdzie brzegi po obu stronach obniżały się mocno, dając obmywać wartkiemu nurtowi z głębi Morza Wewnętrznego. Skrócili w ten sposób drogę lądową między Moreni a Ekką z długich tygodni drogi i setek mil do pokonania do zaledwie kilkunastu i może dnia jazdy! Wyspy wykorzystali, wiążąc między nimi segmenty drewnianego mostu z poręczami, zaś na wielkiej, ledwo wystającej z wody skale nabudowali kamienną konstrukcję o boku długości stu kroków, fundamenty osadzając poniżej powierzchni. Pośrodku platformy ustawili wieżę pełniącą rolę obserwatorium, a w nocy latarni. Konstrukcja była na tyle solidna, że mogły się tędy przeprawiać wozy z towarami, zaś celnicy stanowiący część obsady twierdzy pobierali myto, którym zgodnie dzieliły się oba kraje. Osobne drogi wyznaczyli dla statków w miejscach, gdzie pod kilem zostawało dosyć wody, by żaden szkier nie rozorał poszycia.
Kamienna forteca wciąż stała, choć nie wiadomo jak długo, za to z drewnianych elementów przeprawy pozostało niewiele. Część niemal się spaliła podczas kolejnych nocnych ataków, liny grube jak beczki się poprzerywały. Ze śluz pozwalających statkom przechodzić z jednej strony na drugą nie zostało nic, co by pozwalało wciąż dokonywać odpraw i poboru myta.
– Nie patrz tak – mruknął Warhan, jakby czytał w głowie Mircy. Leniwie się przeciągnął, jakby znużył go już ten cały niepotrzebny odpoczynek. – Co raz udało się zbudować, uda i powtórzyć.
– Nie Avarestańczykom – pokręcił głową de Lumenau. Ze swojego miejsca przez szczerbę w murze obserwował ludzi, którzy ryzykując porwanie przez wartką wodę, próbowali osadzić nowe pochodnie w miejsce wypalonych. – Przecież oni umieją nie budować, tylko niszczyć.
Kiedy Iago wrócił z odprawy, właściwie nie musiał nic mówić, wszelkie najgorsze wieści, jakie potrafili sobie wyobrazić, miał wypisane na twarzy.
– Jest do dupy – zaczął szorstkim głosem, pocierając kciukiem jakąś rankę na brodzie. – To wiecie. Jest tak do dupy, że bardziej już nie będzie.
Zmierzył swoich ludzi ponurym spojrzeniem. Deskantes zawsze był ponury, zawsze twierdził, że z nich są obozowe ciury, a nie porządne kuszniki, co to każdy jeden powinien trafić jabłko ze stu kroków. Nigdy się nie zwierzał z prywatnych spraw, jak inni między sobą. Chodziła jednak plotka, że owszem, prywatne sprawy miał, a jakże! Zostawił je w Moreni, kiedy zaś w czasie jego nieobecności te prywatne sprawy przytulił jakiś łazęga, to go Deskantes poczęstował bełtem z małej kuszy ze stu pięćdziesięciu kroków prosto w serce. Nie poszedł siedzieć, za to dostał dożywocie na Moście. Mogło tak być, nigdy nie poszedł na przepustkę na stronę Moreni czy Ekki. Nie wsiadł też na pokład żadnego statku, choć okazji do ucieczki miałby tysiąc i sto, tylko dokąd, jak od samego siebie nie da się donikąd uciec?
Teraz mierzył ich ponurym spojrzeniem przekrwionych oczu, niebieskie zwykle tęczówki jakby poszarzały.
– Pięciornik padł – oznajmił chrapliwie, głosem pełnym bólu. – Avarestańczycy wyrżnęli wszystkich, którzy przeżyli. Zostaliśmy tylko my, reszta już pod butem barbarzyńcy.
Rozległo się kilka westchnień, ktoś zaklął, inny rzucił pół słowa modlitwy, nim zorientował się, że to bez sensu.
Pięciornik, pompatycznie zwany Wieżą Rozumu, budowany przez kilka dekad, wydawał się czymś najtrwalszym na świecie, symbolem Moreni na równi z Mostem. A może wręcz symbolem samego świata, równie żywym jak prawa moreńskie, kultura moreńska i cały ten cywilizacyjny sznyt, który spajał pięć państw kontynentu. A przy tym o wiele bardziej chwytliwym, skoro żadna inna ludzka budowla nie dźwigała się tak majestatycznie ku niebu, jak centralna wieża kompleksu.
De Lumenau odwiedził kiedyś Pięciornik. Wież było tak naprawdę pięć, jak pięć zmysłów, do których poszczególne budynki nawiązywały zresztą kształtami frontonów. Cztery ze ścianami ułożonymi we wzór z białych i czarnych płyt, jak łapy mocno zakotwiczone w gruncie. Pośrodku, w obrysie kwadratu wytoczonego niższymi siostrami, o połowę wyższa, strzelająca w niebo biała wieża symbolizująca wzrok, którym Rozum sięga daleko.
– Wyrżnęli ludzi do ostatniego, nawet ukrywające się tam kobiety i dzieci – powtórzył szorstkim głosem Iago. – Wyłapali, gdy próbowały uciec, po czym stracili. A sam Pięciornik… – Nabrał powietrza. – Zawalił się. Teraz to tylko kupa gruzów nakrywająca zwłoki obrońców i napastników.
Wyjął jakiś paproch z oka. Raczej trudno uznać, że wzruszył go los obrońców Pięciornika. Wiedzieli, że zamiast łez zaproponuje im pomszczenie zabitych przez krwawą łaźnię, jaką sprawią atakującym. De Lumenau zmarszczył brwi z niedowierzaniem. Jakim cudem udało się zburzyć tak szybko te budynki? Pięciornik można było zdobyć, każda armia jest w stanie oblec jakąś fortecę i wziąć obrońców głodem. Może pójść na wyniszczenie, mając tak wielką przewagę w ludziach, że chociaż straci trzy razy więcej żołnierzy, w końcu obrońców zabraknie, jak atakami na wyczerpanie brali właśnie Makay. Ale zniszczyć, zgruzować jak chałupę ze starej, skruszonej cegły?
– Wiecie, jak jest. Po ostatniej bitwie, kto nie zginie od razu, tego stracą później. Nie będą nikogo trzymać żywcem, bo jeszcze im ucieknie i co? Trupy łatwiej obwozić po kontynencie jako przestrogę. Zatem kto chce, może dziś odejść – niespodziewanie podjął Iago. – Kapitan, za zgodą wyższych szarż, dziś pozwala odejść z honorem, nie dezerterować po cichu. Po szczątkach przeprawy jak najbliżej wybranego brzegu, a później szukać szczęścia na nadmościach albo dalej. Może się komuś uda wspiąć po skałach lub wypatrzyć drogę, którą chodzą kozice, kto wie?
Patrzyli na niego, zaskoczeni, nierozumiejący.
– Nawet kiedy padnie Most, można walczyć – dokończył Iago szorstkim, jakby pełnym znużenia głosem. Może sam nie rozumiał, dlaczego zasada, która wydawała się niepodważalna, nagle uległa zmianie. – Kąsać Diona z ukrycia. Aż zdechnie.
De Lumenau mocniej oparł się o mur, zważył w dłoni miecz. Stal była dobrej jakości, ale cudu nie sprawi. Zabierze jednak kilku Avarestańczyków ze sobą. Odbierze im słońce, ześle w mrok, ciemność, przy odrobinie szczęścia w głębiny, gdzie zjedzą ich ryby, i nawet kości tych kozojadów nie obejrzą więcej światła dnia.
Mury twierdzy były wciąż wilgotne. Jedynie w lecie, kiedy słońce smażyło jak oszalałe, trochę podsychały, choć nie na tyle, żeby wydać z siebie całą zebraną z mgły i fal wodę. Żołnierze i celnicy odchorowywali służbę, mówili, że Most zabiera im życie – a jednak żaden z nich dobrowolnie w czasie pokoju nie zamierzał opuszczać ani największej fortecy, ani bastionów po obu stronach, na brzegu.
Teraz mogli zweryfikować swoje poglądy.
Przed wieczorem odeszło z całej obsady twierdzy trzech ludzi. Jeden miał kaleką żonę i dwójkę dzieciaków. Drugi powiedział, że schodzi z Mostu, ale będzie walczyć partyzancko, nawet kiedy Makay upadnie. Trzeci… Trzecim ku zaskoczeniu wszystkich był Deskantes! Nikomu się ze swojej decyzji nie spowiadał, po prostu oznajmił, że dowodzenie przejmuje Embolach, wprawiając wskazanego w osłupienie.
A potem odszedł, ignorując szemranie, że stchórzył. Kitka z tyłu głowy podrygiwała prześmiewczo jak machanie ręką przez kogoś, kto wybiera życie nad śmierć.
– Jak on mógł?! – krzyczał Oltest, jeden z młodych kuszników. Ten by miał powód uciekać, a przecież został. Teraz zapewne przez jego głowę przelatywały myśli, czy nie jest frajerem, honor stawiając ponad życie, skoro nawet Deskantes nie zamierza bronić straconej sprawy.
De Lumenau nie miał siły, aby cokolwiek powiedzieć. Dowódca był dla niego wzorem, kotwicą w słuszności powziętych decyzji. Żyć albo zginąć, stojąc ramię w ramię przeciw wrogowi. A teraz…
Splunął w wodę. Teraz Deskantes – niech go ciemność dogoni i zeżre, a jego kości niech rozwłóczą zwierzęta, żeby nawet grobu nie miał – uciekał jak przestraszone dziecko!
W nocy służba przypadła de Lumenau znów z Warhanem. Tym razem pochodnie płonęły na rozdartych, zniszczonych trapach Mostu. Oszczędnie, ale wiedzieli, że tak należy. Avarestańczycy nie będą zwlekać z wzięciem ostatniego miejsca na świecie, które się wciąż broniło. Morzenie obrońców głodem nie leżało w ich naturze.
– W takich chwilach jak ta myślę, że nawet maga bym zdzierżył na murach – ponurym głosem wyznał towarzysz de Lumenau, nasłuchując plusku fal i wpatrując się w bezgwiezdną ciemność. – Może i strach, ale jakby taki stanął po naszej stronie, to tamci by musieli mocniej srać w gacie niż my.
De Lumenau wzruszył ramionami. Z drugiej strony platformy, gdzie straż pełnili pozostali dwaj wartownicy, dobiegło go pogwizdywanie i głos. Ktoś zaczął śpiewać dziecięcą piosenkę o powrocie ojca z wojny i obietnicy, że już na zawsze w domu zostanie.
– A kiedyś ty widział maga, hę?
– No nigdy – przyznał z zaciętą miną Amos, trąc zaczerwienione oczy wielkimi palcami. Cały był wielki. Śmiali się z niego, że jeśli wskoczy do wody, to już nie wypłynie, taki ciężki. – Ale nie rozumiem, jak możemy z nich rezygnować, rżnąć i palić, jeżeli jakiegoś spotkamy, zamiast zamienić w broń walczącą po naszej stronie?
Mirca w temacie magów zdanie miał wyrobione. Oparł się o zimny kamień i prychnął lekceważąco.
– Jasssne. Daj takiemu pozycję i możliwości, ani się spostrzeżesz, jak to on cię zarżnie albo spali.
Tym razem to Warhan burknął coś pod nosem tonem pełnym pogardy. Pogarda do wszystkiego towarzyszyła mu od zawsze, odkąd trafił do oddziału. Właściwie nie wiadomo, jakim sposobem znalazł się na Moście, nigdy nie chciał o tym mówić, ignorował pytania.
– A nie? – ciągnął de Lumenau, uśmiechając się lekceważąco. – Dajmy na to, masz maga, który walczy po naszej stronie. Co, jeśli w obliczu porażki przejdzie na stronę wroga? Wyobrażasz sobie paru magów po stronie Avarestu? Makay by oddali Avarestańczykowi za życie i ani okiem nie mrugnęli.
– Bo oddziały zwykłych żołnierzy to nigdy nie przechodziły na stronę wroga. – Ironia w głosie Warhana mogłaby zabić, gdyby de Lumenau nie był na nią uodporniony. Nie pierwszy raz się tak z Amosem przerzucali słowami.
– My nie przejdziemy – ostro się odciął.
– I dlatego pisana nam śmierć – podsumował Warhan, patrząc na puste na razie morze i ledwie trzymające się części przeprawy. – Bo ani nie mamy maga, ani nie ma nas tylu, żeby odpierać te ataki w nieskończoność. A przeklęty Dion podobno ma i dlatego wygrywa.
– Jednym śmierć, inni tchórzem podszyci.
– Stoi ci w gardle Deskantes, co? Mnie też. Co zrobisz, może nie tchórzem podszyty, tylko z jakimś planem poszedł na ląd? Bo to wszystko wiemy?
– A wiemy! Jak zginąć, to razem, jak żyć, też! Zgrywał bohatera, a teraz co mam o nim myśleć, powiedz?
Warhan nie odpowiedział, splunął w wodę. Zaraz jakaś mała rybka zainteresowała się, czy nie jedzenie.
Jeszcze nie, pomyślał gorzko Mirca. Jeszcze musisz poczekać, malutka.
Nadpłynęli ze wszystkich stron, następnego dnia, nie ukrywając się wcale. Słoneczny dzień, który skończy się ciemnością, pomyślał refleksyjnie de Lumenau.
Czego nie dokonała poprzednia bitwa, uczyniono teraz. Śmiałkowie pobiegli po trapach w obie strony, odcinając liny i podpalając drewno. Resztki Mostu nie posłużą najeźdźcy, od razu z nurtem zaczęły spływać w stronę oceanu. Kilka zderzyło się z nadciągającymi pod wiatr i przeciw nurtowi łodziami Avarestańczyków.
Większość łodzi przybyła jednak z nurtem, widoczna z dala. Teraz obierały za cel różne fragmenty muru. Było ich kilka razy więcej niż w czasie pierwszego, nocnego ataku, jakby tamten był ledwie rekonesansem, który mógł się udać, choć porażka nie stanowiła problemu. Teraz szła cała armia.
Zbyt wiele drabin, zbyt wiele łodzi, być może obietnice sławy, być może obietnice kary, jeśli nie zdobędą fortecy. Nikt nie uchylał się od walki, po żadnej ze stron. Okrzyki triumfu mieszały się ze spazmami zwiastującymi ból i śmierć. Zgrzyt żelaza, kamienia szorowanego ostrzem, szurgot drewnianych drabin. Tonęły okręty, spadali z murów obrońcy i napastnicy, wszystkich pochłaniała toń.
Wreszcie, patrząc na Warhana, de Lumenau zrozumiał, że to koniec końców. Jego towarzysz odrzucił kuszę i wyjął miecz. Napastnicy byli już na murach, w swoich niebiesko-białych strojach gdzieniegdzie przeciętych żółcią wyglądali jak robactwo wiosną rojące się w wodzie i oblepiające burty łodzi. Nie milkły ich głosy, okrzykami wciąż zagrzewali się do bitwy, już wyczuwając w powietrzu zapach triumfu. Wielu z nich dziś zginie, lecz robactwo ma zdumiewającą płodność – ziemie Avarestu urodzą oraz wykarmią następne pokolenie wojowników, dla których chwałą będzie żyć z mieczem i umrzeć w bitwie, nie w starości i niedołężności, na gnijącym barłogu.
Obrońcy cofali się w stronę ostatniej reduty, tkwiącej pośrodku kamiennej wieży obserwacyjnej. To tam, w wydrążonej skale, kryły się zbrojownie i kwatery dla oficerów, izby dla niezmordowanych gońców i nadąsanych, chciwych celników. Teraz stanie się ich wspólnym grobem – tych, którzy zdążą tam dotrzeć. Zatrzasną kamienne drzwi. Będą się cofać coraz głębiej, wpychani ostrzami, albo utkną, by umrzeć zamorzeni głodem.
De Lumenau zabił kolejnego Avarestańczyka, cofnął się o krok. Warhan przy jego boku skulił się, chwycił za szyję. Bełt z kuszy trafił go w tętnicę szyjną, krew żywym strumieniem zaczęła ciec przez palce. Niektórzy nie dojdą do wieży, pomyślał ze smutkiem Mirca, puszczając ciało przyjaciela, który nawet w tej chwili na ustach miał pogardę wobec śmierci, nie strach.
Cofnął się o kolejny krok. Szereg od tej strony rzedł.
Nagle rozległ się potężny huk, potem trzaski, z wieży poleciał czarny dym, wysypały się skalne złomy, rozbite fragmenty drewnianych mebli, beczek, sprzętu. Błysnęły metalowe fragmenty. A pośród nich kilka ciał.
De Lumenau miał sokoli wzrok, zawsze z tego słynął. Jedno z ciał, z tych, które wysypały się bliżej niego, należało do potężnie zbudowanego mężczyzny z czaszką wygoloną na łyso, z wyjątkiem cienkiej małej kitki z tyłu. W ręku wciąż trzymał osmoloną pochodnię.
Mirca zamarł, a przez jego głowę przemknęła zaskakująca myśl, że przecież należało się tego spodziewać. Iago by nie stchórzył, jak mogli tak myśleć o swoim ukochanym dowódcy?! Kiedy nadeszła właściwa chwila, zrobił po prostu to, co do niego należało. Wieści, o których się mówiło od dawna, a szczególnie w ostatnich dniach, kiedy jakimś cudem przez warty Avarestańczyków przekradł się kurier z wieścią o upadku Pięciornika, okazały się prawdziwe: Moreni dysponowało ładunkami, które wybuchały z wielką siłą. Być może nawet tamta budowla zawaliła się nie z ręki najeźdźców, tylko obrońcy postanowili zabrać z sobą tak wielu napastników, jak zdołali.
Nagle kolejny, znacznie potężniejszy wstrząs poderwał go w górę. To wyspa ostatecznie rozpadała się pod jego nogami. Forteca rozpękła się na wielkie kawały muru i skały, osuwała w toń głębszą, niż sięgały sieci. Zabierała wszystkich, którzy uznali, że nabudowana nad skałą konstrukcja jest wieczna. Ciała i żywych. De Lumenau wzrokiem odprowadził swego dowódcę, nim ten odpłynął z falą.
Przynajmniej Mostu nie będą mieć. Nie przeprawią się tędy. A nas dobrze zapamiętają, pomyślał, nim pochłonęła go ciemność.
Wściekłość Achtenberga wciąż rosła i rosła. Wkrótce wybuchnie, uleci w niebiosa wraz z dachem pałacu nad siwą głową starca, rozpryśnie się na cały świat i ogarnie władcę niby wrząca lawa z wulkanu w Górach Barierowych. Nigdy nie zaczną tej bezsensownej narady! Czas będzie płynąć lepkim strumieniem jak melasa w korytku, ściekać cienką szczeliną w suficie do pałacowej komnaty. Wreszcie uwięzi Achtenberga jak zbyt wścibską muchę pochwyconą w pułapkę, przyklejoną skrzydełkami do słodkości, która zamiast życia przynosi śmierć.
Jego ministrowie nie spieszyli się z wieściami, tym bardziej z wnioskami ociekającymi mądrością. Jeden z nich, Zerhau, zajmujący się rolnictwem, przystanął przy wielkim arrasie, na którym Garron Kulawy, lewą ręką trzymając wodze rozszalałego wierzchowca, prawą raził tura włócznią w bok. Achtenbergowi ten odległy praprzodek nieustannie przypominał, że kalectwo nie zabiera odwagi, a w niektórych przypadkach może jej nawet dodać. Bohater na tkaninie był jednak przeciwieństwem Zerhaua, nie tyle nawet cherlawego, ile zamiast włócznią prawdy posługującego się obrzydliwym kunktatorstwem i butlami wazeliny nawet wtedy, gdy jeszcze nie było to konieczne. Cóż, jego charakter idealnie pasował do wyznaczonej roli. Inna sprawa, że tury wymarły chyba razem z takimi bohaterami.
W końcu władca nie wytrzymał, słysząc palce sunące po tkaninie, bezczeszczące nie tylko jej treść, ale nawet trwałość.
– Uważaj, bo go strącisz! Ledwie trzyma się ściany! – Zacisnął ręce na blacie długiego stołu i postarał się, żeby w jego głosie zabrzmiało przerażenie, choć wiedział, jak solidne haki trzymają ten obraz męstwa przodka w długim dynastycznym szeregu.
Zerhau o solidnych hakach nie miał pojęcia, nigdy nie dotknął ich dłonią jak Achtenberg, dlatego dosięgła go groza skalania świętych relikwii rodu Achtenbergów. Z przerażeniem odskoczył od ściany, niemal wpadając na stół. Zniszczenia jednego z bezcennych gobelinów nikt by mu nie wybaczył.
Starzec nie mógł tego zobaczyć na własne oczy, uwięziony w tunelu ślepoty jak w mrocznej przestrzeni, gdzie za zmysły mogą posłużyć jedynie słuch i węch. Wiedział jednak, że w komnacie, właśnie z powodu jego kalectwa, nic nie zmieniło się od lat. Wciąż błyszczała od przepychu, złoceń, gobelinów ze scenami najważniejszych wydarzeń w historii Ekki. Dało się jedynie zauważyć, czy raczej wyczuć drobne ślady zużycia. Meble, choć wciąż zadbane, dorobiły się drobnej siateczki pęknięć politury czy odłupków w miejscach, gdzie doszło do kontaktu z czymś twardym.
Nadal miał tę komnatę w pamięci. Gdziekolwiek by spojrzeć, wisiały barwne sztandary, proporce, totemy, plakiety bojowe, a nawet ryngraf hrabiego de Kouse, rozszarpanego końmi trzy wieki temu, po haniebnej zdradzie na rzecz oreńskiego cesarza Haratyki III. Ktoś, kto tu wszedł, miał poczuć ciężar historii i smak triumfów – nie było bowiem na kontynencie równie pysznego zgromadzenia sztandarów zdobytych na wrogach. Oraz katalogu państw i krain, które już dawno przestały istnieć, ustępując miejsca następnym w kolejce.
– Jak długo jeszcze mam czekać? – warknął Achtenberg, mimo że uczestnicy, jak co tydzień, już zajmowali krzesła przy jego stole. Słuch rekompensujący ślepotę wyczulił starca nawet na drobne ruchy ludzi w otoczeniu, był więc niemal pewien, że w komnacie jest ich tylko ośmiu: sam Achtenberg, sześciu ministrów oraz jego osobisty sekretarz Tarpus, który nie odezwie się bez potrzeby. Podobnie zresztą jak Urlik Brenn, odpowiadający za bezpieczeństwo w pałacu, Ekce i wszędzie poza nią, dokąd mogły sięgnąć palce jego szpiegów i agentów. Pająk odzywał się tak rzadko, że Achtenberg niekiedy zapominał melodię jego głosu.
Teraz słyszał astmatyczne poświstywanie Richturga, ministra skarbu. Abel próbował je stłumić, lecz wyczulone ucho ślepca rozpoznawało nutę dramatyczną, jakby choroba dręcząca mężczyznę przeszła z fazy leniwego opanowywania płuc do agresywnego rozwoju i wreszcie nadciągającej pospiesznym krokiem śmierci. Achtenberg nie musiał sprawdzać, żeby wiedzieć, że oczy ministra są wybałuszone bardziej niż zwykle, a usta otwarte tak szeroko, że mogłaby tam wlecieć mucha, gdyby nie założono muślinowych siatek w oknach komnaty.
Byłoby mu Richturga żal, ten jednak korzystał z najlepszej opieki lekarskiej, jaką można załatwić na tym świecie, daleko lepszej od tej, którą zapewniało się wysyłanym w bój żołnierzom. A że i tak przegrywał? Cóż, na to Achtenberg mógł się jedynie zaśmiać, sam stracił najpierw wzrok, później zaś znacznie, znacznie więcej, jeśli nie wszystko. Niech się Richturg odwoła do Rozumu, Słońca albo choćby tych pokracznych bestii, w które wierzą w Ptach, może któraś wpłynie na odwleczenie wyroku.
Dość. Jeszcze nie zaczęli, a on już chciał uciec z tej narady i dusznej komnaty, tęsknił za popołudniem, ogrodem na wyspie oraz chwilami z Drahme, odpływał myślami jak najdalej stąd.
– Jak wygląda sytuacja na froncie?
Zerhau, Richturg i vi Ganda milczeli, podobnie jak minister wydobycia, Klanker, mentalny brat Brenna. On również był skąpcem w kiesie i skąpcem w słowach, to się doskonale uzupełniało.
Milczał także, zgodnie ze swoją rolą, Tarpus, zasiadający po prawej stronie Achtenberga. Choć słowa nie miały oczywistego adresata, odpowiedzi udzielił ten, który był generałem, prawdziwym ministrem wojny w gabinecie Achtenberga.
– Zgodnie z planem zmusiliśmy Avarestańczyków do wielkiej bitwy niedaleko ich matecznika. Obie armie starły się o świcie, tydzień temu, niedaleko przełęczy Orsin na zachodnich krańcach Najwyższej Grzędy – odezwał się Gerloch.
Zapewne dlatego, że z prawdziwej wojny oraz wąchania pyłu wzbitego końskimi kopytami i nogami żołnierzy wyeliminowała go kontuzja biodra, nie potrafił się wyzbyć nieznośnej maniery, gdy mówił o bitwach. Choroba nasiliła się w ostatnim roku: wpadał w taką emfazę, jakby osobiście rozbijał armię uzurpatora w polu i stał nad skrwawionymi zwłokami władcy Avarestu, trzymając w ręku jego sztandar, niebiesko-białą szmatę, na którą ktoś wylał trochę żółtej farby. Potężnej postury, zapewne mógł się wydawać wodzem armii, kiedy odsunięciem krzesła zasygnalizował, że to będzie przemowa wymagająca postawy wyprostowanej, nie zaś pokraczna relacja wygłaszana ze stołka wymoszczonego atłasem.
– Armia wroga potopiona w rzekach spływających z gór albo wybita. Uciekły niedobitki, mniej niż jedna kompania na pięć. – W jego głosie pojawiło się wahanie. – To ostateczny cios, bo w górach jest zbyt zimno nawet dla nich.
Achtenberg z uznaniem pokiwał głową, dając widoczny znak swego zadowolenia. Podobno kiedy umiera jeden z avoi, Oświetlonych, niebo nad Avarestem zmienia barwę na podobną do starego, zabrudzonego lodu, a później rozpętuje się burza trwająca tygodniami, póki nie miną rozpacz i poczucie straty. Cóż, barbarzyńskie mity bywają bezkompromisowe, pomyślał z ponurym rozbawieniem. Szczególnie zabawne wydawało się to jemu, który siedział spowity ciemnością, słuchanie o tych, których musiał opromienić słoneczny blask, żeby byli coś warci w oczach swego ludu.
– A zatem koniec wojny?
Nie słuchał relacji, wiedział, jakie danie zaserwuje Gerloch. Pozwolił myślom krążyć wokół skojarzenia z barbarzyńskim mitem. Jakie by to było piękne, gdyby wyrżnąć wszystkich Oświetlonych, ściągnąć potop na Avarest i wyczyścić tę przeklętą ziemię do litej skały, odrzeć z lodowców i górali. A potem zasadzić tam moreńskie wzorce, może po tysiącu lat nieco zmurszałe, lecz wciąż lepsze od tego, co reprezentował sobą Dion Hergraves i jego horda. Achtenberg nie marzył o niczym innym bardziej niż o pozbyciu się wraz z tymi dzikusami ich nieznośnych języka, obyczaju, wreszcie sposobu walki.
– Z gór zeszli, w góry mogą wrócić – niespodziewanie z ciemności po lewej dobiegł głos Klankera.
Achtenberg pamiętał go z czasów młodości, nim sam stracił wzrok. Wtedy Klanker, syn jednego z arystokratycznych rodów Ekki, był ledwie wyszczekanym gnojkiem, który mimo zdobycia patentu oficerskiego wciąż wolał biegać po polach, niż siedzieć w sztabie i mozolić się nad papierami. Nie to, że pisanie sprawiało mu kłopot. Przeciwnie – kłopoty sprawiały mu próby tak rzetelnego ujęcia tematu, że ginął w szczegółach. Minęła dekada, nim nauczył się z tych szczegółów wyciągać esencję, a druga, nim stało się to jego drugą naturą, wypierając pryncypialnego oficera. Schudł, poszarzał, pod powiekami pojawiły się wory zmęczenia i niewyspania, ale nim jeszcze Achtenberg stracił wzrok, Klanker dotarł na szczyt swej kariery. Minister do spraw kopalin w kraju, w którym czarne szkło, kamienie szlachetne i różnorakie minerały, w tym rudy żelaza, stanowiły źródło bogactwa, musiał być potężną osobistością. W dodatku Achtenberg czuł, że posada, którą obecnie zajmował Klanker, może być dla niego jedynie jakimś przedszczytem, nim dotrze na kolejny wierzchołek.
– Ja bym poszedł za nimi w góry, nie dał im czasu na zebranie armii, uzupełnienie stanów, odpoczęcie ani wybranie nowego władcy. Czyli takiego, którego uzna nie tylko armia, lecz cały Avarest – stwierdził Gerloch.
To był ten moment, kiedy i Brenn poczuł się wywołany do tablicy. Odczekał chwilę, dając królowi szansę na zabranie głosu, wreszcie chrząknął, po czym stwierdził kategorycznym tonem:
– Lepiej pozwolić, żeby zdychali w górach, otoczyć kordonem sanitarnym i nie tracić wojska. Chcieliśmy przywrócić moreński porządek, tym bym się zajął. Ludzie zmęczeni wojną, panie, Dion nie żyje, jego armie rozbite, prowincje odzyskane w całości poza Najwyższą Grzędą, pora zacząć żyć normalnie.
Ewidentnie spoglądał na Achtenberga, choć spoza zasłony mroku ślepiec tylko się tego domyślał. Lekkie przesunięcie łokci podpowiedziało mu jednak, że minister kieruje twarz ku niemu i zastyga w wyczekującej postawie.
Achtenberg chrząknął. Ten odgłos zabrzmiał jak szczęk zwalnianej cięciwy albo pierdnięcie myszy, w każdym razie przeciął ciszę w komnacie. Ślepiec porzucił myśl o potopie rozpętanym nad Avarestem, który wybawiłby go z wielu kłopotów.
Powinien podjąć decyzję. Była łatwa: zgnieść armię Diona samemu czy pozwolić jej zdechnąć z głodu i odkrywać co najwyżej rozsiane po wysokich górach szkielety w strzępach odzieży, z pordzewiałą bronią.
Wiedział jednak, że jeśli postawi na to pierwsze, raporty zaczną wyglądać tak: „Dopadliśmy oddział, zginęło stu, kilkudziesięciu uciekło. Nasze straty to trzej zamarznięci, dwóch spadło w przepaść, jedenastu ma odmrożenia i musi zejść niżej”. Będą mu relacjonować nieustającą walkę z duchami. Pozostawienie zaś armii w roli kordonu sanitarnego także równało się – choć w odmienny sposób – utknięciu tam na lata. W dodatku cóż to musiałaby być za armia, aby odgrodzić całe pasmo tych wysokich gór od reszty świata…
W tym utknięciu – bez względu na decyzję, jaką podejmie – kryła się właściwa pułapka.
– Kilka dni nas nie zbawi, muszę to przemyśleć, nim podejmę ostateczną decyzję.
Usłyszał ciche westchnienie Gerlocha, nie wiadomo co oznaczające: rezygnację czy aprobatę, że król nie uległ namowom Brenna. Ci dwaj wyjątkowo się nie cierpieli.
Pozostali, jeśli nawet poczuli się rozczarowani, nie okazali tego w sposób, który Achtenberg mógłby usłyszeć. Może wymienili znaczące spojrzenia czy gniewne zmarszczenia brwi – wszystko to wpadło w czarny woal otaczającego go mroku.
Pomyślał, że bitwy na słowa są jednak bardziej nużące od bitew toczonych przy użyciu prawdziwej broni. O szczerości nie wspominając.
Przejmująca męka. Jego stare ciało i głowa nie chciały uczestniczyć w tej naradzie, udawać, że losy świata są w jego ręku. Dobrze chociaż, że udało mu się ograniczyć krąg osób, z którymi musi się spotykać. Ekka próbowała być prawie tak nowoczesna jak Moreni, już dawno Achtenberg odrzucił narady z arystokratami, tym bardziej jednowładztwo. Po to miał ministrów, aby zrzucić na nich dolegliwą część obowiązków. Ceną była konieczność wysłuchiwania ich, nawet jeśli uważał, że nie mają pojęcia o sprawach, którymi się zajmują.
– Co u nas? – zwrócił się do Richturga.
Minister skarbu zwlekał z odpowiedzią przez krótką, lecz zauważalną chwilę. Ekka żyła z handlu kamieniami szlachetnymi, szkłem, przyprawami, wreszcie żelazem i rudą. Wszystko to szło albo drogami, albo dookoła kontynentu dzięki statkom obu Lig Morskich. A kiedy uruchomiono Most, towary zmierzające na drugą stronę kontynentu popłynęły strumieniem równie wartkim jak wody Morza Wewnętrznego ku Cieśninie Styrneńskiej. Ogrom pieniędzy przynosiły cła i opłaty przewozowe płacone przez Ekkańczyków, kupców z Ptach, a nawet tych z Avarestańczyków, którzy skalkulowali sobie, że bliżej będą mieli przez Most do moreńskiej stolicy niż przez ich wysokie góry, a potem Yorem i spory kawał Moreni.
Wojna wywróciła ten naturalny porządek do góry nogami, przeorała pazurami, na stole pozostawiła resztki.
– Finanse wracają do normy, szlaki również, panie – zapewnił Richturg, starając się powstrzymać kaszel w piersi.
– A przeprawa przez Cieśninę? – od niechcenia spytał Achtenberg. – Ile teraz przynosi?
– Zyski wracają do czasów sprzed wojny. Prognozy mówią, że w ciągu pół roku wzrosną o dwadzieścia procent i przebiją dawne rekordy.
Achtenberg postarał się, żeby na jego twarz wypłynął wyraz zadowolenia. Nikt nie mógł wiedzieć, jak bardzo uważa ten czas za stracony.
– To pięknie, Richturg, gratuluję dobrej roboty.
Ministrowie opuszczali komnatę Achtenberga, pilnując, by w słowach, gestach, a nawet spojrzeniach zachować radosny powiew sukcesu, którego byli częścią. Ekka pobiła uzurpatora, Dion Hergraves nie żył, stary porządek świata znów miał zapanować na kontynencie. Kolory i światło wracały, nawet jeśli nie dla wszystkich.
Gdyby ktoś się tej scenie przyglądał, musiałby zauważyć grupę strażników w barwach Avarestu, którzy na widok wychodzących z królewskiej komnaty gości Achtenberga oderwali się od ścian i sprawnie uformowali szyk wokół nich. Broń w ich rękach przydawała orszakowi respektu, gdy zaczął kroczyć w stronę zejścia z królewskiego piętra na mniejszy z wewnętrznych dziedzińców królewskiej rezydencji. Stamtąd ministrowie rozjadą się do własnych domów.
Dziesiątki razy ta procesja bez najmniejszych problemów przemierzyła piętra i korytarze, lecz nie tym razem. Po kilkunastu krokach purpurowy na twarzy Richturg wybuchł:
– Jak długo jeszcze mamy brnąć w tę farsę?!
Opadła z niego maska, nagle przeistoczył się w kogoś, kto wyszedł nie z mającej dosyć spokojny przebieg narady, ale z dzikiej kłótni, szybko przesuwającej się w stronę awantury z rękoczynami. Uniesione ręce były znakiem, że zaraz chwyci któregoś ze strażników za szyję i powstrzymują go jedynie szable.
Na twarzach pozostałych ministrów malowała się rezygnacja, jakby całe zaangażowanie, poczucie triumfu i resztę zostawili w sali obrad. Zamiast odpowiedzieć na, jak uznali, retoryczne pytanie kolegi, skupili się na zrobieniu kolejnego kroku, co wymusiło ruch całej grupy, także rozgniewanego Richturga. Mijali portrety władców na ścianach i rozstawionych co jakiś czas innych strażników.
– Jak długo będziemy grać tę farsę? – po chwili już spokojniej powtórzył Richturg, złym spojrzeniem mierząc kroczącego przed nim Zerhaua. – Zastanawiałeś się nad tym? – Stuknął go zagiętym palcem w plecy, jakby chciał sprowokować jego reakcję. Zerhau jednak nie przerywał marszu. A może nawet lekko przyspieszył, dostrzegając schody prowadzące na dół.
Dowodzący ich grupą strażnik odwrócił się tak gwałtownie, że narzucona na jego pancerz ciemnoniebieska tunika zaszumiała jak ptak zrywający się do lotu ze skalnej półki. Zmierzył wściekłym spojrzeniem ministra skarbu i wycedził:
– Tak długo, jak król Hergraves każe wam ją grać, wy psie skurwesyny. Ani dnia krócej!
Jego cichy, przenikliwy głos poniósł się po korytarzu jak powiew lodowej wichury, która zabiera życie. Ustawił ich jak pionki w grze i żaden z Ekkańczyków, nawet wstrząśnięty wybuchem nagłej agresji Richturg, więcej się nie odezwał.
Kiedy został sam, Achtenberg powolnym krokiem, wyliczonym co do najmniejszego ugięcia małego palca w stopie, dotarł do ustawionego pod wschodnią ścianą komnaty narad wysokiego drewnianego stolika z szachownicą wyrzeźbioną w blacie.
Grał w szachy od zawsze. Dla większości dzieci rodzin z ambicjami w Ekce ta gra była jak preludium do zdobywania stanowisk w realnym świecie, więc także za jej pomocą uczono logiki, przewidywania dalekosiężnych skutków, cierpliwego realizowania planów, nawet jeśli trzeba będzie wcześniej złożyć ofiarę w postaci poświęcenia pionka czy figury. To naprawdę nie ma znaczenia, czy w Najwyższej Grzędzie, czy na szachownicy z sześćdziesięcioma czterema polami. Kiedy nie widzisz człowieka, który ma umrzeć, nie ma znaczenia, gdzie odbywa się ofiara.
Któregoś dnia, już w trakcie rządów, uświadomił sobie, że kiedy wszyscy przechodzą ten sam proces, te same etapy formacji, będą podobnie myśleć i wpadać na podobne pomysły. Nie zdziwiło go, kiedy odkrył, że Dion, mimo iż szachy lekceważy, sumiennie nauczył się w nie grać. Nawet górale wiedzieli, że logika i konsekwencja to coś, w co warto inwestować.
Teraz, wodząc palcami po rozstawionych w pozycji wyjściowej dwóch armiach, Achtenberg układał w głowie pewien plan. I chociaż dla obserwatora z boku przesuwanie członków armii białej i czarnej mogło wyglądać jak gra ślepca z samym sobą, dopiero zajrzenie w głąb umysłu władcy mogłoby ujawnić prawdziwy obraz tej partii.
Toczyła się na całym kontynencie. Pod piony i figury Achtenberg podstawił prawdziwe siły, żywych władców i generałów Diona, a po swojej stronie nielicznych informatorów, kurierów i grupę spiskowców z bronią. Żonglowanie nimi w pamięci było trudne, tym bardziej że reguły tej niezwykłej gry pozwalały na ruchy inne niż w skrępowanej sztywnymi zasadami partii szachów.
Uśmiechnął się do swoich myśli. Jeśli ktoś go obserwuje, jacyś szpiedzy, których nie brakło na dworze, zobaczy tylko z pozoru chaotyczną partię, a w jednym przypadku wręcz złamanie reguł. Zapewne uzna, że starość coraz bardziej dokucza ślepcowi.
Bitwa w głowie poprzedzała jednak bitwę w rzeczywistości. I nie będą to szachy, choć przyjdzie poświęcić sporo figur. Krew poleje się prawdziwa.
Wiedział, co o nim mówią – bardzo starannie planował tę mistyfikację, szachy były jej częścią. Będą dyskutować o jego ślepocie, o szaleńczych bitwach na planszy szachowej, skoro nie może już toczyć bitew na ziemiach Ekki czy Moreni. O to właśnie mu chodziło. Niech widzą ślepca. Niech myślą o jego snach, pozostawiając Achtenbergowi prawdziwe bitwy, które znów nadejdą.
Poza brakiem szacunku dla logiki skrępowanej nienaruszalnymi zasadami szachy nauczyły Achtenberga niezwykle ważnej rzeczy, z której zamierzał teraz skorzystać – przekonania, że choć istnieje pewien zestaw początkowy wydarzeń, to każda partia jest nową, niepowtarzalną grą. A każdą niemal już przegraną rozgrywkę można jednak wygrać.
I właśnie dlatego warto grać do końca.
Poruszył kolejny pionek w partii na szachownicy.
* * *
Krótko przed tym, nim rozpoczęła się na dworze Achtenberga ta pełna kłamstw i obłudy narada, tysiąc mil dalej, po drugiej stronie kontynentu, odbywała się niezwykle ważna ceremonia z człowiekiem, który według uczestników tamtego spotkania dawno nie żył, a jego armie były w rozsypce.
On także rozgrywał partię pewnej gry – w głowie, na polu bitwy, w oczach zgromadzonego tłumu, w przeszłości i przyszłości. Gawiedź widziała teraźniejszość, kapłani kultu Słońca przeszłość. Dion Hergraves katował się tą bezsensowną ceremonią, aby z przeszłości utkać przyszłość, nagiąć ją do swoich potrzeb i marzeń.
Król, odziany w śnieżnobiałą szatę, z góry na dół na piersi oraz plecach przeciętą tkanym złotą nicią świetlistym pasem, zaglądał w głębiny przeszłości. Gdzieś w tle słychać było szum głosów, lekkie powiewy wiosennego wiatru rozbijające się o skały. Z trudem to zauważał. Z wysiłkiem próbował utrzymać w głowie wizję, w której przeszłość determinowała przyszłość nie tylko w ten sposób, że wszelkie wydarzenia przyszłe mają korzenie w przeszłości, lecz również w taki, że można świadomie sterować przeszłością i teraźniejszością, aby przyszłość była spójna z przeszłością. Filozofowie uznaliby to za mało odkrywcze, lecz oni zwykle byli teoretykami, głosicielami słowa, podczas gdy Dion chciał być praktykiem, głosicielem czynów.
Świątynie Słońca były kwintesencją Avarestu, jego związkiem z ziemią i niebem, wreszcie z górami, w których światło inaczej się kładło niż na równinach nad oceanem. Gdy inne prowincje, poza Ptach z ich strachem przed dzikimi latającymi bestiami, porzuciły religię na rzecz nauki, Avarest wciąż dumnie trwał przy słonecznej wierze.
I to mimo faktu, że właśnie tu, pośród gór, powstały pierwsze miejskie ośrodki na kontynencie. Przedludzie, barbarzyńcy, najpierw przeszli z wędrownego, koczowniczego trybu życia w miejski. Pola, zasiewy, regularne zbiory – wątłe, bowiem ziemia w Avareście słabo rodziła, a górskie wyżyny stawiały surowe wymagania. Taki tryb życia dawał im jednak większą nadzieję niż liczenie na wieczny łut szczęścia.
To Avarestańczycy, wbrew moreńskim kłamstwom, pierwsi stworzyli cywilizację, której śladami były pola i kamienne świątynie. Obsiali jednymi i drugimi cały kontynent, wszędzie układając szachownicę niewielkich pól i kamienne świątynie na skalnych platformach. Z tego ta kultura zabłysła, nim górale wycofali się do Najwyższej Grzędy, a wtedy Moreni, kiedyś barbarzyńskie w porównaniu z Avarestem, zaczęło wyznaczać kurs, coraz częściej piętnując Avarestańczyków jako barbarzyńców. Pokój moreński, kultura moreńska, nawet uniwersalny dla wszystkich pięciu państw język moreński – wyparły wszystko poza kamiennymi, opuszczonymi świątyniami, które licznie ostały się tylko w Avareście, w innych krainach stając się rzadkie jak wielkie jelenie paskowe. Usuwano je, pozbywając się śladów po niechlubnej przeszłości.
Dzisiejszy Avarest oprócz dziesiątek innych miał dwie świątynie, które darzono największym szacunkiem, obie przy stolicach, starej i nowej. Dion znalazł się teraz w progach tej drugiej, położonej o parę mil od granic Versy, obecnej stolicy Avarestu. A właściwie – stolicy świata.
Historia, zdaniem kronikarza, którego Dion wysoko cenił, lubi się powtarzać, choć zawsze z odstępstwami od pierwowzoru. I teraz mógł Teutangowi jedynie przyznać rację. Po tysiącleciach od chwili, gdy jego lud wyznaczał granice postępu, po kilku stuleciach, od kiedy to Moreni stało się pępkiem świata, narzucając swoją kulturę, politykę, a próbowało nawet język – nagle historia zatoczyła koło i oto w jego rękach, rękach Diona Hergravesa Drugiego (nienawidził tego numeru, chciał być Dionem Jedynym, pamiętanym nie poprzez numer, lecz rangę wydarzeń zaszłych za jego życia!), leżała władza nad barbarzyńskim ludem, który znów przewodził światu. Czyż to nie zabawne?
Potrząsnął głową, wracając do rzeczywistości. Wszyscy, którzy chcieli obejrzeć ceremonię Oświetlenia, przybyli tu przed świtem. Gawiedź zajęła ledwie co porośnięte wiosenną trawą wzgórza, mając widok na leżącą w zagłębieniu świątynię, wielki skalny labirynt koncentrycznych, coraz mniejszych okręgów, zbiegających do środka – właściwej świątyni, przypominającej cebulę z wyraźnie zaznaczonymi warstwami.
Przez wszystkie okręgi, od stóp króla stojącego na granicy pierwszego zewnętrznego koła, biegło proste, grubsze cięcie, zwane Drogą Królewską, docierając do Koła Słońca w samym sercu megalitu. Stamtąd wychodziła przedłużeniem druga droga, zwana Rampą Kapłańską. Dwie drogi, jedna dla króla, druga dla Słońca i jego akolitów.
Nastał świt, pochodnie palące się wzdłuż obu dróg i te trzymane w rękach gawiedzi – będące genialnym biznesem kapłanów, sprzedających ludziom światło obdarzone błogosławieństwem dla kupującego – stały się właściwie niepotrzebne. Za chwilę słońce podniesie się, pokona pionową ścianę oddzielającą je od Rampy Kapłańskiej i rzuci blask na serce świątyni.
– Panie? Już czas.
Ilay Orfik, stojący na skraju Rampy Kapłańskiej, w śnieżnobiałych szatach przeciętych ledwie jednym ukośnym pasem przypominającym promień słońca, z ciężkim wisiorem opadającej na pierś kulki złota, przybrał pozę, jakby nic nie mogło się tu zdarzyć bez jego zgody – nawet słońce wzejść jak co dzień. Teraz wskazał królowi wzgórze ponad świątynią. Tam, jak i na wszystkich pozostałych, górujących nad położoną w kotlinie świątynią, tłum trwał w cichym wyczekiwaniu. Nieczęsto król staje niemal nagi, by udowodnić coś, czego wieśniak czy robotnik nie musi robić, chroni go przed tym jego nędzna pozycja. Jednemu i drugiemu wystarczy czczenie Słońca pozdrowieniem z rana, dotknięcie zawieszonej na szyi żółtej kulki z materiału, na jaki go stać: pomalowanego drewna, bursztynu, złota.
Naczelny kapłan patrzył na władcę wzrokiem, z którego nie dało się wyczytać nic ponad szacunek. Dion wiedział jednak, że w rzeczywistości kasta kapłańska ma się za najlepszą część świata, nawet władzę króla postrzega zaledwie jako wygodne narzędzie do załatwiania swoich spraw. Żyli syto i spokojnie, póki armie Avarestu nie zaczęły odnosić sukcesów. Wtedy okazało się, że można z silnej lokalnie kasty kapłańskiej przeistoczyć się w organizację potężną na całym kontynencie, wymaga to jednak wyrzeczeń. A nie wszyscy kapłani byli na nie przygotowani.
Kiedy nie odbywała się akurat jakaś uroczystość, świątynie były niemal puste, poza krążącymi tu kapłanami. Przemykali zwiewnym krokiem, jakby ich buty z szamerowanej złotem miękkiej skóry niemal nie dotykały powierzchni ścieżek. Niektórzy schodzili tam, by ponapawać się swoją wielkością i poczuć prawie jak królowie, a przy okazji oczyścić schody z okruchów zwietrzałej skały, gołębich piór, guana i piasku, nawiewanego wciąż przez wiatr od strony wzgórz. Większość modliła się w imieniu pospólstwa i avarestańskiej arystokracji, która też nie miała wstępu na teren świątyni. Można było zapłacić kapłanowi, który wybierał krąg w zależności od statusu ofiarodawcy oraz wagi wnoszonej prośby. Często można więc było zobaczyć kapłanów, nawet w nocy, kiedy słońce ustępowało pola księżycowi i gwiazdom. Złośliwi mówili, że to kapłani są największymi heretykami, modlą się w imieniu tych, którzy zapłacą, ale modlić mogą się do kogokolwiek, nawet do drzewa albo wiatru, gdyby ktoś za to zapłacił.
Lecz nie dziś.
– Pora ruszać! – Głos kapłana ponaglał. Dion po raz kolejny pomyślał, że powinien go zabić.
Po nalanym obliczu Orfika przebiegł grymas złości, jakiej nikt by się nie spodziewał. Nigdy się nie lubili z Dionem, może przez banalny konflikt interesów, jednak do tej pory kapłan umiał to ukrywać. Hergraves tę dzisiejszą minę postanowił sobie zapamiętać.
Być może Orfik obawiał się, że władca utknie, sparaliżowany ciężarem sytuacji – ale przecież król świetnie wiedział, co i kiedy należy robić! Czyż robili to po raz pierwszy? Robili to przecież co roku, co trochę ponad sto dziewięćdziesiąt dni.
Ruszył. Ruszył!
– Ruszył! – zaszemrał tłum.
Miał do pokonania sto pięć stopni prowadzących do serca świątyni. Podążając rampą, uważał, żeby się nie potknąć – cóż to byłby za dramat, gdyby upadł, złamał nogę albo rozbił sobie czoło, o śmierci nie wspominając. Czuł… Przed nikim by się nie przyznał, ale czuł nic. Niczego nie czuł i ta myśl wydała mu się nawet zabawna.
Wodził palcami po obu stronach rampy, bardziej jakby płynąc w wycięciu Drogi Królewskiej, niż idąc. Skalne ściany wznosiły się do wysokości jego piersi, dotykał szorstkich powierzchni, czasem trafiał na pustkę poprzecznego korytarza. I choć powinien czuć ożywczy, oczyszczający blask światłości, ku której zmierzał, czuł właśnie tylko to – nic.
Avarestańczycy czekali na potwierdzenie, że władcę otoczy światło, że nic się nie wydarzy, że jest prawdziwym avoi, Oświetlonym. Pamiętali, że kilka razy coś zjadło blask, nie pojawił się w wycięciu między wzgórzami, nie wspiął do granic Rampy Kapłańskiej – i wtedy następował czas klęski. Coroczne odnowienie sojuszu było niezbędne.
Dotarł na ostatni stopień, dziesięć centymetrów powyżej wgłębienia, na wyciągnięcie ręki od złotej kuli wysokości człowieka, rozsyłającej wokół refleksy światła wciąż płonących pochodni. Zdawała się przyciągać Diona, który musiał mrużyć oczy, żeby widzieć cokolwiek.
Za kilka minut słońce znajdzie się we właściwym położeniu. Znalazł dość czasu, aby zdobyć się na ironiczną refleksję, że to jedyna chwila, kiedy tłum jest wyżej niż jego król. To też pewno pociągało gawiedź na wzgórzach.
On myślał o władzy. Fundamentem jego sukcesu, rozciągnięcia rządów na cały kontynent, było skuteczne podważenie starego porządku. Może należało zakwestionować teraz ten jeszcze starszy, pierwotny, aby wprowadzić całkiem nowy ład?
Patrzył na Orfika wciąż stojącego na początku Rampy Kapłańskiej. Tam promienie słońca już dotarły, obramowując kapłana jak posąg czystej wiary, symbol, nie żywego człowieka. Mimo to bystre oko Diona wyłowiło dłonie zaciśnięte na fałdach szaty, jakby kapłan chciał powstrzymać krzyk. Uśmiechnął się krzywo, złośliwie. Nie krzyczy się na władcę, choć można go skundlić w myślach. Któregoś dnia przyjdzie mu usunąć tego przeklętego kapłana ze swej drogi. Nie dziś, nie jutro, ale kiedyś.
Ta myśl sprawiła, że na jego wargi wypłynął delikatny, okrutny uśmiech, z którym zstąpił tam, gdzie było jego miejsce: w samo centrum światła, na Koło Słońca, okrągłą platformę ze złotą kulą. Dotknął jej dłonią, łącząc ziemskie z tym, co niebieskie. Czekał, aż promienie słońca pokonają drogę wzdłuż rampy i oświetlą go.
Bo przecież to on był światłem. On, Dion, z klanu Hergravesów.
Tłum wreszcie, widząc rozświetlającą się przestrzeń w samym sercu świątyni – wątpliwe, by z daleka widzieli coś więcej niż nagłą plamę blasku, gdy promienie słońca zaczęły muskać złocistą kulę – wybuchł wrzaskiem aprobaty. Gaszono niepotrzebne pochodnie (niewypalone do końca może przydadzą się później), rozglądano za lukami w ludzkiej ciżbie, przez które uda się wycofać szybciej niż reszta. Co się miało stać, już się dokonało.
Król mógł teraz coś powiedzieć, krzyknąć, zadowolić tłum albo zirytować kapłanów. Był królem, był Słońcem. Nie zrobił nic. Po prostu stał z uniesionymi rękoma, czerpiąc promienie Słońca, słuchając szmeru wciąż dobiegającego ze wzgórz. Słońce namaszczało go na kolejny rok działania.
Rok, w którym chciał ostatecznie zdławić stare siły, poprowadzić świat ku nowemu. Ku niebezpieczeństwu czekającemu za progiem. A zarazem, dławiąc stare siły, unieść je ku przyszłości. Miał wizję, w której władca rządzi, bo jest silny, kapłani mówią wiernym, jak mają żyć, jednak nie egzekwują kar za niesłuchanie ich słów. Miał heretycką wizję społeczeństwa, w którym wygrywa nauka, a słońce jest jedynie gwiazdą na niebie, nie zaś prawodawcą. Nie mógł się do tego przyznać, ale tak – był heretykiem przesiąkniętym myślą moreńską.
Lecz by dokonać tego, co sobie zamierzył, musiał być silniejszy niż w tej chwili. Najpierw musiał udowodnić, że zagrożenie, o którym mówił, jest prawdziwe, że ten przeklęty żeglarz nie kłamał.
Po ceremonii religijnej nastał czas na coroczny rytuał żołnierski. Dion zasiadł na podwyższeniu ustawionym na błoniach niedaleko świątyni. Przed nim zgromadzili się ranni na ciele i duszy wojacy, czasem w otoczeniu swoich rodzin, czasem kolegów z oddziału albo dowódcy. Zaszczyt ten nie spotykał najemników z Yoremu czy zbieraniny z pozostałych prowincji, która zaciągnęła się pod sztandar Avarestu, jednak prawdziwi górale z Najwyższej Grzędy i reszty Avarestu mogli liczyć na łaskawość króla: zwolnienie ze służby, nadanie ziemi albo stad owiec, jeśli nie, to przydział do jakiegoś lichego urzędu, który jednak pozwalał zarobić na utrzymanie.
Kolejno stawali przed władcą, ten rozsądzał ich sprawy. Wreszcie zrobił się tumult, jeden z żołnierzy szarpał się, nie chcąc ruszyć w stronę Diona. W końcu się poddał, wystąpił przed szereg i wtedy Dion mógł mu się uważniej przyjrzeć.
Zamiast dłoni i nadgarstka weteran miał kikut, owinięty w żołnierskie ciemne płótno. Z niego wystawał żelazny, już zardzewiały hak. Typowa wojenna rana, cięcie mieczem albo zmiażdżenie.
Dion patrzył uważnie na mężczyznę. Nie brakło takich, co umieliby mu podstawić rannego w bitwie albo wręcz w garnizonie, albo nawet tu, w stolicy.
Ba, w ogóle nie musiał być żołnierzem. Czyż brakło żebraków, którym ręka sama odpadła? Złodziei, którym ją odcięto? Wreszcie dzieci, które skrzywdzono w taki sposób, aby skuteczniej wzbudzały litość?
– Który oddział?
– Noem Gizro, ósma kompania Zielonych Strzał, czwartego batalionu w Armii Północ, panie, pod służbą porucznika Kerso. Królu, zmusili mnie, ja sam bym nigdy nie…
Zatem łucznik. Dion uniósł dłoń, powstrzymując słowa. W oczach mężczyzny zapełgał ognik, wciąż bardziej widoczne było zażenowanie niż strach.
Władca westchnął w duchu. Gówniane święto, ale święto. Nagle przyszła mu do głowy dobra myśl, jak uczynić tę ceremonię lepszą.
– Wygrałeś dla nas, choć za cenę ręki. Doceniamy to.
Wskazał mężczyźnie miejsce na stopniu poniżej. Ten, zaskoczony, z wahaniem wstąpił na skraj podestu. Wolną ręką miął skraj koszuli, jakby usiłując opanować zdenerwowanie.
– Takich ludzi chcę mieć przy sobie. – Król objął weterana, przyciągnął do siebie, odwrócił ku tłumowi, uczynił pomnikiem zwycięstwa. – Takich, a nie tchórzy, niedowiarków, kunktatorów. Niech Gizro będzie dla wszystkich przykładem, dla każdego, komu droga jest pomyślność naszego kraju.
Przez chwilę tak trwali – weteran wyglądający niemal jak żebrak w swoim połatanym stroju i król, który zrzucił już ceremonialne szaty, narzucił tunikę w królewskim błękicie. W białe koło na piersi wpisane było dziedzictwo rodu: trzy pionowe kreski symbolizujące męstwo przodka, który stracił palce, lecz nie tylko nie dał się zabić, a zwyciężył w bitwie dającej Hergravesom dostęp do żyznej doliny, dzięki której przeżyli w czasach strasznego głodu.
Odprawiwszy zszokowanego weterana, pochylił się w stronę siedzącego obok sekretarza, Narrina Langisa, młodego mężczyzny o wiecznie zamyślonym spojrzeniu.
– Sprawdź, czy Kerso go pamięta i w ogóle ma w papierach. Chcę mieć pewność, nawet gdyby się to wiązało ze sprowadzeniem któregoś z jego towarzyszy.
Sekretarz w skupieniu notował.
– Jeśli mówi prawdę, zadbasz o dożywotnią rentę dla niego. Nie za wysoką, ale godną.
– A jeśli nie…?
– Jeśli nie, każesz Draiowi po cichu stracić oszusta.
Narrin zawiesił pióro nad papierem, potem opuścił je wolno i coś szybko napisał, jakby chciał mieć notatkę na ten temat.
Dion jednak na tym nie poprzestał. Patrząc na zgromadzony tłum, mruknął:
– I jeśli to oszust, chcę wiedzieć, kto go tu wprowadził. Albo którzy, jeśli było ich więcej. Nie zapiszesz tego na papierze, tylko powiesz do ucha, czy to jasne? – Zimne spojrzenie jego oczu spoczęło na Langisie jak wzrok orła, który patrzy na przyszpiloną szponami ofiarę, nim zatopi dziób w jej ciele.
Sekretarz powoli skinął głową.
– Rozumiem, panie. Nagrodzić prawdę albo kłamstwo, stosownie do rangi.
Po zakończeniu wszelkich oficjalnych uroczystości Dion wydał ucztę dla wybranych. Miała się odbyć niedaleko świątyni, na błoniach za Versą.
W głównym namiocie znalazło się miejsce dla jego generałów, doradców, rodziny, kilku osób z dworu, posłów z Yoremu, a także paru arystokratów, którzy wspierali władcę, gdy los wojny nie był jeszcze przesądzony – także z tych prowincji, które były wtedy jeszcze niezależnymi państwami, a Hergraves dopiero je podbijał. Dlatego nie mogło zabraknąć ludzi takich jak Helg Ajali z Ptach, który po pierwszych porażkach tego państwa i braku pomocy z Ekki zaczął przekonywać ludzi, aby ulegli, nie przelewając krwi w sytuacji, kiedy niczego ponad własną śmierć nie mogą wygrać.
Świetności tak dobranej grupy dopełnili kapłani ze świątyni, z Orfikiem otoczonym grupą duchownych niższej rangi.
Jednym z niewielu, z którymi naprawdę tego dnia Dion chętnie zamieniłby słowo, był stary Olia. Może Olia i Sirka Hergraves, ale ona gardziła nie tyle takimi ceremoniami, ile swoim krewniakiem, toteż prędzej by jej prawa stopa uschła, niż postawiłaby ją w tym namiocie.
Olia był niezdrów, stary grzyb z wymierającego rodu siedział w swojej ruinie i właściwie już nie wychylał stamtąd nosa. Może zrobiłby to, gdyby wojna przyszła do Avarestu, ale nie na cześć jakiegoś tam królika. A poza tym miał awersję do wszelkich ceremoniałów. Dion wiedział, co by stary Verhagen powiedział: „Bo to raz Słońce rzuci na kogoś swe promienie?”. Skrzywiłby usta w uśmieszku, błysnął nielicznymi pozostałymi zębami. „Co ja bym tam robił poza zarażaniem zgnilizną cielesną i moralną?”
Dion skazany był zatem na to podłe, w większości pozbawione szerszych horyzontów towarzystwo, które dostrzegało w nim króla, lecz nie mądrego władcę.
Stoły ustawione były w wielkim kręgu, pośrodku którego tkwił najważniejszy gość tego zgromadzenia – niewielka kula z litego złota, symbolizująca Słońce dające życie i siłę. Przeniesiono ją ze świątyni, a po zakończeniu uczty wróci do świątynnego skarbca, gdzie będą mogli ją adorować wyłącznie kapłani.
Zgodnie ze zwyczajem na rozmowy przyjdzie czas, najpierw posiłek. Nawet w dzisiejszej Versie przestrzegano obyczaju, który mówił, że kto nie zje w porę, ten będzie głodny w trakcie bitwy. A bitwa nieuchronnie nadejdzie, nawet jeśli wróg jeszcze nieznany.
Dion przyjrzał się najpierw Ukele Lalicowi. Był to mądry, ale zbyt wyrywny generał Armii Południe. Zdobył prawie całe Ptach śmiałym uderzeniem, później jednak utknął na przedmieściach Gmar, stolicy, kiedy obrońcy przecięli mu linie zaopatrzenia. O mały włos zostałby oblężony, a gdyby nie rozdźwięki między królem Ptach a Achtenbergiem z Ekki w sprawie wspólnego zebrania sił, kto wie czy teraz obaj nie tańczyliby na gruzach Versy i grobie Hergravesa? Od miesięcy generał nie miał co robić, tył i gnuśniał. Zamiast radować się względnym spokojem, zmarudniał, jakby wojna weszła mu tak w krew, że bez jakiejś choćby drobnej potyczki na horyzoncie czuł się chory. Nie służyła mu posada generała-gubernatora Ekki. Nie dźwigał jeszcze wora z sadłem przed sobą, lecz kiedy siedział, można już było dostrzec fałdy na brzuchu, wyglądające znacznie gorzej niż pulchne policzki regularnego biesiadnika.
Jego przeciwieństwem zdawał się być Akos. Młodszy, chudszy, spokojniejszy. Zimny i wyrachowany, przez Yorem przeszedł niemal bez wystrzału, a Moreńczyków gniótł z taką premedytacją, jakby tępił jednego szczura po drugim. Jako gubernator tej prowincji zachowywał się podobnie. Szpiedzy donieśli królowi, że największą satysfakcję sprawił podobno generałowi meldunek o runięciu Pięciornika, słynnych Wież Rozumu.
Osoba dowodzącego Armią Avarestu generała Ytaya nie wzbudziła żadnej refleksji króla. Był niewartym uwagi karierowiczem bez umiejętności pozwalających posłać go na front. Nie wyglądał na nikogo ważnego – i właśnie dlatego to temu bezbarwnemu człowiekowi, którego nawet trudno by było opisać, Dion powierzył dowodzenie niewielką armią pilnującą porządku w Avareście. Tu nic nie mogło się wydarzyć, żadna rewolta, żaden atak sąsiada.
Siedział tam wreszcie stary Anhe Fokis, generał bez armii. Kiedy stało się jasne, że Moreńczycy będą bronić Mostu i fortecy Makay do ostatniego żołnierza i nie da się jej wziąć ze strony lądu, dostał rozkaz szybkiego zmontowania czegoś, czego Avarest nie miał, a już na pewno nie na Morzu Wewnętrznym – floty wojennej. Użył każdej możliwej łajby, nielicznych porządnych statków, jakie miały tam obie Ligi, szemranych kryp, których kapitanami mianowali się ludzie zdolni prędzej kogoś utopić, niż przewieźć na drugi brzeg, a nawet wiosłowych galer, które w czasie wojny nadawały się jedynie do transportu. Zarekwirował wszystkie, poprowadził na Most… I siedział teraz zgorzkniały, a Dion wiedział dlaczego. Już po wojnie Fokis przyznał mu, że czuje się jak człowiek, któremu na nagrobku napiszą: „Ten, który zburzył Most, zamiast go ocalić”.
Wrócił znużonym spojrzeniem do rodziny i przedstawicieli pozostałych górskich klanów, w ich tradycyjnych strojach odmiennych dla każdego rodu. Nie mogło zabraknąć miejsca przy stole dla tych, których obecności Dion nie oczekiwał podczas samej ceremonii Oświetlenia, ale nie w czasie uczty. Choć najchętniej głowy przedstawicieli rodów Cinga i Langis, dwóch pozostałych klanów górskich dopuszczonych do władzy, uciąłby przy samej dupie. Nie znosił Alberetha z Cingów, koniarz bowiem rozumiał może zwierzęta, ale nie ludzi i ich sprawy. Jego sąsiad przy stole, Geres z Langisów, był sprytny, chciwy, wiarołomny. Ten ludzi po prostu nie chciał rozumieć, niby po co, kiedy wystarczyła siła miecza albo siła pieniądza?
Rozumieć ludzi starał się za to rozpychający się teraz łokciami Francin Knoss, przedstawiciel pozostałych klanów, które nie brały udziału w sprawowaniu władzy. Średni wiek uczynił go ostrożnym: już miał coś do stracenia, a jeszcze czas, by zyskać, jeśli Cinga albo Langis się poślizgną.
Spojrzenie króla pobiegło dalej i trafiło na Sylwana. Młodszy od Diona kuzyn sprawiał, że czasem Dion żałował, że jego ojciec nie poszedł w ślady przodków, wybijając wszystkich ze swego klanu, aby drzewo rosło od pnia czyste i nieskażone zawiścią gałęzi odsuniętych od władzy. Sylwan zajmował dodatkowe miejsce przeznaczone dla rodu Hergravesów. Król w tej układance się nie liczył, zatem kuzyn marnował krzesło, na którym mógł zasiąść ktoś lepszy. A na pewno mądrzejszy. To właśnie jego Sirka wysłała zamiast siebie. I drażnił Diona, bo zachowywał się nieomal jak następny w kolejce do władzy Hergraves. Jakby jeden krok dzielił go od tronu i któregoś dnia miał go wykonać.
Wielu dzisiejszych gości drażniło króla, psuło samopoczucie. Teraz miał ich w jednym namiocie, a gwardia Arca Draia mogła ich powlec na trawę i usunąć problem w kilka chwil. Każdy z nich o tym wiedział – i dlatego żaden góral nie stchórzył, siedzieli tu wszyscy w swoich najlepszych strojach, bez broni, licząc, że po takiej zbrodni Dion byłby skończony. Wyciąć chore gałęzie – to jeszcze się godziło, choć coraz rzadziej górale stosowali ten zabieg pielęgnacyjny. Wyciąć wszystkich – nie, to wykraczało poza etos górali Avarestu. Przynajmniej dziś tak to sobie tłumaczyli.
Ścierpł, więc poprawił się na swoim siedzeniu, odgarnął z szyi kołnierz ze śnieżnego kota. Było mu za ciepło, jednak nie mógł z niego zrezygnować.
Vaskel, jego pałacowy generał, jak go nazywał, człowiek od wszystkich spraw poza bezpieczeństwem, którym zajmował się Arco Drai, również na zwykłą szatę narzucił opończę z ogonów górskich panter. Obcym niewiele by to mówiło, ale żaden z prawdziwych górali, a nie tych nizinnych wynalazków, którzy nie zasługiwali nawet na uznanie za „górali honorowych”, otóż żaden z prawdziwych górali nie przeoczyłby tej oznaki władzy. Vaskel nie mógł się uznać za drugiego człowieka na dworze tylko dlatego, że w Wieży Królewskiej rezydował Dion, król we własnej osobie, potem zaś zjawiali się czasem członkowie jego rodziny i rody krwi. A krew zawsze będzie silniejsza od stanowiska niepowiązanego z pochodzeniem.
