Ebook dostępny w abonamencie bez dopłat od 29.10.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Piętnastoletnia Hanka po nieudanej próbie samobójczej siedzi w szpitalnej izbie przyjęć, pod opieką policjantki, i opowiada jej, co doprowadziło do takiej sytuacji.
Poważnych przykrości życia doświadczała od wczesnego dzieciństwa. Chuligani z kamienicy, w której mieszka, trują przygarniętego przez nią psa, Skarania. Później nie jest lepiej. W szkole dziewczynka czuje się wyobcowana. Prym wiodą tutaj bogatsi, z rodzicami na stanowiskach, a kiedy Hanka objawia zdolności plastyczne, szybko zostaje „przycięta” i żąda się od niej tak zwanych normalnych rysunków, które przecież nie mogą wygrać w konkursach. Nic dziwnego, że zamyka się w sobie.
Co gorsza, w kolejnych klasach poróżni się z jedyną przyjaciółką, Amelką. Jej podwórkiem rządzi Rudek, atrakcyjny, ale ewidentnie toksyczny, podobnie jak całe jego towarzystwo. Hanka nie umie się w tym odnaleźć, rówieśnicy jej dokuczają i właściwie nie widzi wyjścia...
Na szczęście właściciel miejskiego klubu sportowego zauważa talent Hanki do biegania. To coś, co dziewczynie pozwoli się dowartościować. Tak się wydaje, póki znów nie odezwie się prześladujący Hankę pech. W pierwszych zawodach zajmuje dobre miejsce, później jednak doznaje kontuzji. Wzmacniany przez toksyczne otoczenie strach, że nie podoła, paraliżuje Hankę po powrocie do zdrowia i treningów. Rezygnuje.
Tak toczy się jej życie i za nic nie chce być lepiej. Rozwód rodziców, utrata kontaktu z ojcem, konflikt z matką, nieudane próby zawarcia wartościowych znajomości, konflikt z prawem, wreszcie kolejowe tory.
Hanka opowiada swoje nacechowane cierpieniem życie policjantce. Czy ta jej wysłucha? Czy można cokolwiek zmienić w tej sytuacji, podać pomocną dłoń?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 377
Rok wydania: 2025
Copyright © by Romuald Pawlak
All rights reserved.
Projekt okładki: Tomasz Maroński
Redakcja: Ksenia Olkusz
Korekta: Dorota Piekarska
Skład i łamanie: Karolina Kaiser
Opracowanie wersji elektronicznej:
Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora.
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Wydawca:
Wydawnictwo Czarna Dama
www.czarnadama.com
ISBN EPUB 978-83-68102-91-8
ISBN MOBI 978-83-68102-92-5
Inspiracją do powstania tej powieści był artykuł[1] o pewnej rosyjskiej nastolatce, jeszcze prawie dziecku, która postanowiła popełnić samobójstwo, wychodząc na tory i spokojnie czekając na pojawienie się ekspresu. Na szczęście maszynista w porę ją dostrzegł i zdołał zatrzymać pociąg.
Towarzyszący artykułowi film wywarł na mnie ogromne wrażenie. Jak bardzo trzeba być zdesperowanym, żeby wybrać taką śmierć? Zadałem sobie pytanie, co w polskich realiach mogłoby popchnąć nastolatkę do wyjścia na tory. I tak nie słuchasz jest próbą odpowiedzi.
Mimo że bohaterka ma zaledwie piętnaście lat, nie jest to jednak powieść dla młodzieży, lecz dla dorosłych. To my zbyt często lekceważymy i bagatelizujemy problemy dzieci. Jeszcze dziesięć lat temu kwestia przemocy dorosłych wobec dzieci i dzieci wobec swoich rówieśników była tematem jeśli nie tabu, to jednak wstydliwie spychanym na margines. Dziś co prawda media chętnie pokazują przypadki przemocy i dramatów kończących się śmiercią małoletnich – zarazem jednak obserwujemy przerażające zjawisko ubywania etatów szkolnych psychologów czy likwidowania oddziałów psychiatrycznych dla dzieci. Tak wygląda praktyka odarta z pięknych słów tych, którzy w deklaracjach chcieliby nieba przychylić naszym pociechom.
Powieść jest literacką fikcją, oparłem ją jednak na doświadczeniach autentycznych osób. Hanka w imieniu wielu dotkniętych problemami prawdziwych dzieci i nastolatków mówi: oskarżam.
To my, dorośli, siedzimy na ławie oskarżonych. I to od nas zależy, czy sytuacja zmieni się na lepsze.
*
I tak nie słuchasz.
Nie patrz na mnie w ten sposób, przecież wiem, że tylko udajesz zainteresowanie. Myślami jesteś przy mężu, dzieciach albo ukochanym psie, który wczoraj zarzygał ci dywan w salonie i trzeba iść z nim do weta.
Może przeklinasz chwilę, w której znalazłaś się niedaleko torowiska. Lepiej było mieć wtedy interwencję pod halą targową na Kwiatowej czy zbierać z ulicy po drugiej stronie miasta awanturującego się menela. Przynajmniej nie musiałabyś teraz kwitnąć ze mną na SOR-ze. Siedziałabyś w domu z mężem i dzieckiem, odrabiała za nie matematykę, narzekając na panią, która dyktuje notatki do zeszytu zamiast porządnie wytłumaczyć. Albo tkwiła w poczekalni u weta, myślała, że może wystarczą tabletki, że to nic poważnego?
Z drugiej strony, mogłabyś mieć większego pecha niż trafić na mnie. Pojechałabyś do awantury, i może z jakiejś śmierdzącej sikami bramy wyskoczyłby wariat ze spluwą, dostałabyś kulkę i teraz leżała pod aparaturą, umierając po kawałku jak stary Adamczyk z poddasza.
Nieważne, żartuję. Po prostu miałaś pecha, że trafiłaś na tamto torowisko pod kładką. Ja je widzę jako gęste od rozjazdów jak ścieżki ludzkiego życia, spośród których trzeba wybrać takie, które cię doprowadzą na stację, a nie na bocznicę, Ty już przecież wybrałaś swoją drogę, mundur mówi wszystko.
No, ale na tych torach mogłaś zdecydować inaczej, nie wsiadać ze mną do karetki. Przecież widziałam, że pchał się ten wysoki blondyn, woźnica waszej bryki, nie?
Przestań, nie rób takiej miny – nie zachowuj się jak Rębasowa, psycholożka z naszej szkoły, która z przylepionym do twarzy profesjonalnym uśmiechem cierpliwie wysłuchiwała delikwenta z problemami, wygłaszała jakieś niezwykle mądre sentencje, wciskała ulotkę w rękę (miała ich całe pudła, na każdy temat), i wreszcie podsumowywała: „Musimy popracować nad tym, żeby było lepiej”.
Nie notuj! Nie ma żadnej Rębas, nie rozumiesz? To wymyślone nazwisko, przecież nie podam ci prawdziwego, jeszcze by tego brakowało!
Eeee, a pan tu po co? Kolejna próbka krwi? Jezusie, przecież mówiłam, że nie brałam żadnych narkotyków! Weź pan tak nie ściskaj, to boli!
No dobrze, skoro sobie poszedł, a ty masz moje słowo, że nie ćpałam, to może zastanowimy się, dlaczego obie wylądowałyśmy w tym pokoju śmierdzącym medykamentami, wyglądającym jak magazyn sprzętu i leków?
No weź, nie krzyw się tak! Wiem, o co ci naprawdę chodzi: interesuje cię moje nazwisko i gdzie są rodzice, chcesz oddać zgubę i zapomnieć o sprawie. No, ale miałaś pecha, przecież mówiłam. Trafiła ci się pyskata dziewucha, która odmawia zdradzenia swojej tożsamości, co więcej, ani myśli zamknąć buzię.
Widzisz, za długo milczałam. Nie no, jasne, od małego paplałam, a potem mówiłam, ale za długo milczałam w tych najważniejszych dla mnie sprawach. Dusiłam w sobie, bo Rudek, bo Agnieszka, bo mama, bo tata, bo wiecznie coś tam… nawet bo Leśniewski, stary pierdziel, co mu będę robić kłopoty. I tylko coraz częściej rysowałam swoje ponuraki. Czasem wrzeszczałam, wtedy nikt mnie nie rozumiał, więc przestałam i odtąd do ludzi po prostu milczałam.
Milczałam i efekt jest taki, że teraz siedzimy w tym szpitalu. Całe szczęście, że dali nam osobny pokój.
Nie narzekaj, wysłuchasz i zapomnisz, a co mają powiedzieć ci kolejarze? Jak mnie zobaczyli i zaczęli hamować, maszynista pewno był bliski zawału. Patrząc, jak wrzeszczał, kiedy wyskoczył z lokomotywy, lepiej żebym go nigdy więcej nie spotkała. Kierownik pociągu nie lepszy, bić mnie chciał, ale nie mam pretensji. Dotąd interesowały go punktualność, sprzedawanie biletów i takie tam duperele, aż tu nagle jego pociąg prawie rozsmarował jakąś smarkatą. Nieźle by się musiał tłumaczyć przed prokuratorem, a w nocy koszmary pewne. Dobrze, że zaraz karetka przyjechała, no i radiowóz z tobą, bo nie wiem, czym by się to skończyło. Nie zabił mnie ekspres, a dobiliby ludzie?
Nie, nie nabijam się, naprawdę mam poczucie winy, wiem, co im zafundowałam. Próbuję ci przez to powiedzieć, że powinnaś tę opowieść potraktować poważnie. Staram się wyjaśnić, że jak zwierzę zagonione przez myśliwych w przepaść, nie miałam wyjścia.
Mówisz, że nigdy nie ma tak, żeby nie było innej możliwości? To racja, przecież wciąż żyję i muszę się oswoić z myślą, że wciąż będę ofiarą losu, której nic w życiu się nie udaje. Wybrałam tor, po którym lecą ekspresy, żeby mieć pewność, że to koniec, a tu masz: awaria czy inny diabeł, i Pendolino jechało za wolno, zdążyło wyhamować. Ofiara losu, mówię ci, naznaczona pechem.
Jak na policjantkę, masz zbyt wyrazistą twarz, powiedział ci to ktoś? Powinnaś mieć kamienną twarz, beznamiętnie wysłuchiwać tej opowieści, może dyskretnie sporządzać notatki, bo ja wiem, co się tam u was robi? Nie obraź się, widać, że masz swoje lata, ze czterdziestkę na karku. Zmarszczki w kącikach oczu mówią wszystko, więc żadna bezczelna smarkula nie powinna cię bulwersować.
A może masz córkę w moim wieku, co, i dlatego zawsze będzie cię to ruszać? Dobrze zgaduję? No to zastanówmy się, dlaczego ja weszłam na te tory, a twoja córka, jeśli się o nią nie zatroszczysz, też może to zrobić. Nie wierzysz, że może? Ja też nie wierzyłam, że tak skończę.
Nie patrz tak, nie mów, że jestem bezczelna. Chcesz usłyszeć prawdę, czy będziemy się bawić w jakieś durne kłamstwa? Że dzieci nie wychodzą na tory, czekając, aż je rozjedzie pociąg? No nie wychodzą, póki życie ich nie zmusi.
Po prostu posłuchaj…
*
Właściwie to nie wiem, jak ci opowiedzieć moją historię. Puentę znasz: pociąg odjechał, a ja tu siedzę, gapię się na ciebie i coś gadam, żeby cisza nas nie zabiła. Pozostaje skupić się na tym, dlaczego stanęłam na tych przeklętych torach. A to jest trudniejsze. To nie film akcji, raczej jakiś… jak się to mówi… obyczajowy? Psychologiczny? Tylko jedno jest pewne: to dramat.
Musisz uważnie słuchać, jeśli chcesz cokolwiek zrozumieć. Będziesz?
Powinnam zacząć od pieluch, jak w opowieści o Herkulesie. Kołyska, „łeb hydry dziecięciem będąc ukręcił”, a dopiero potem 12 prac, z których jest znany. I które Augustyńska, nasza historyczka w ostatnich klasach podstawówki, kazała wykuć na blachę, bo podobno niektóre motywy wiecznie powracają, jak sprzątanie stajni Augiasza.
Lepiej jednak zacznę od Rudka, Rudka Greli, bo bez jego udziału ta opowieść nie istnieje. Zaczęłabym od Skarania, ale nie warto, futrzak wciąż nie daje o sobie zapomnieć i sam wylezie przynajmniej kilka razy.
Więc Rudek. Wbrew temu, co można pomyśleć, wcale nie jest rudy ani mikry. O nie, z Rudka zrobił się elegancik, włosy ma czarne i gęste, na twarzy wyraźny zarost, trzeba zadzierać głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. Urodzie towarzyszy nonszalancki magnetyzm. Normalnie ciacho, tylko imię beznadziejne, Rudolf, po dziadku, stąd przez jakiś czas, na początku, nazywany był Rudeczkiem albo Rudolfem Młodszym.
Kiedyś wydawało mi się to nawet zabawne, że jest coś, na co Rudek nie ma wpływu i musi znosić z godnością. Zakład, że kiedy dorośnie i będzie mógł oficjalnie zmienić imię w dowodzie, nie będzie z tym długo czekać?
W każdym razie musiała zadziałać jakaś podświadoma magia imion. Jak się zastanowić, Rudek bardzo przypomina dziadka. Tego ostatniego najpierw wszyscy w rodzinie kochali, potem znienawidzili, kiedy się okazało, że długów przed śmiercią narobił tyle, że spłacać będą trzy pokolenia Grelów. Z Rudkiem będzie tak samo, wspomnisz moje słowa: zaczynał jako mały amancik, skończy jako rasowy bandzior, być może działający w białych rękawiczkach.
Oczywiście nie znałam tego dziadka w czasach jego dzieciństwa, jednak śmiało mogę go sobie wyobrazić jako takiego samego słodkiego diabła, jakim z początku był Rudek. Pewno obu Rudolfom wszystkie dziewczyny chciały się podobać, a chłopaki z nimi bawić.
Nieee, nic z tych rzeczy, nie musisz zlecać pielęgniarce testu, zostaw, i tak mają tu urwanie głowy, w końcu to SOR, nie wczasy pod gruszą. Nie jestem w ciąży, nie spałam z nim, do niczego nie doszło ani dobrowolnie, ani pod przymusem. Gorzej: sama się prosiłam o kłopoty, a Rudek pewnie wciąż nie rozumie, o co mi właściwie chodzi. Jak się dowie, że tu jestem, a wcześniej chciałam się rzucić pod Pendolino, wycedzi tym swoim głębokim tonem, przeciągając sylaby: – Ale że Hanula? A niby dlaczego?
Rudek wszystkim na podwórku imponował, bo w nic nie wierzył, ani w diabła, ani w anioła, tylko w to, czego sam dotknął albo na własne oczy zobaczył. Próbami dyktowania swoich warunków doprowadzał do rozpaczy najpierw panie w przedszkolu, potem nauczycieli w naszej szkole. W pojedynkę sprawił, że katecheta wolał pojechać na misję do Afryki niż uczyć III B, co oznajmił wszystkim w trakcie pożegnania. Na pytania Rudka nie było mocnych. A jego prośby miewały siłę rozkazów.
Nie patrz tak, przecież nie mówię, że to on posłał mnie na tory!
Czekaj, wciąż nie wiesz, co piętnastoletni (poszedł do szkoły jako siedmiolatek, ja o rok szybciej) Rudek robi w tej opowieści? To samo, co Agnieszka. Są postaciami stojącymi w mroku i stamtąd długimi palcami wskazują, co mam zrobić, czego mi nie wolno, wyznaczają kierunek i przestrzeń do życia. Jak w jakimś strasznym filmie. Kojarzysz Saurona? Wyobraź sobie, że posłał dwa Nazgule, żeby miały na mnie oko.
W parze z Rudkiem występuje więc Agnieszka Stachyra. Wyobraź sobie kręcone rude włosy, w najmodniejszym odcieniu, nie tym marchewkowym, lecz nazywanym „kasztanowym” – wszystkie dzieciaki jej zazdrościły, bo akurat nastała moda na rude włosy, a ona nie musiała farbować, miała własne (zresztą dzieciakom nikt by nie pozwolił). Do tego twarz okrągła, cera mleczna, oczy zielone – istny słodziak, choć tylko z wyglądu.
Jej rodzice nie byli żadnymi bogaczami, mieszkali z matką taty Agnieszki w małym domku parę ulic dalej, gdzie nasza dzielnica, Kamulec, zamieniała się w plantację takich bieda-willi, jak się tu mówi. Ciągle trzeba się było nim zajmować, od kotłowni po dach, ogródek w lecie skosić kilka razy, w zimie śnieg odgarniać, wiadomo, jednak dzieciakom z kamienicy, od dawna wołającej o remont, własny dom wydawał się niemal zamkiem jakiegoś księcia – pana na Kamulcu.
I Agnieszka tak właśnie nas traktowała: jak księżniczka rozdająca łaski i klapsy. A że uwielbiała wplatać we włosy mały plastikowy diadem, wystarczyło na nią spojrzeć i już wiedziałaś, że nie jesteście z jednej gliny.
Dzieciaki z kamienic takich jak moja z jednej strony obnoszą się ze starannie wypielęgnowaną nonszalancją w stylu „nigdzie nie znajdziesz takiego podwórka jak nasze”, ale pokaż im cukierka, pokusę – 99% z nich kupisz natychmiast. Honor, solidarność czy przyzwoitość to dla nich często puste słowa, podobnie jak niepisany kodeks nieczynienia krzywdy swoim. Próby zamienienia jaskini na zamek też to dotyczyło, temu ulegli nawet moi rodzice. I wszystkim kompleksom z tym związanym.
Jasne, że przesadzam, opowiadając o korzeniach swojej sprawy. Kiedy dojdziemy do końca mojej opowieści, sama ocenisz, na ile mam prawo do tej goryczy, o której teraz wspominasz. Możemy się tak umówić?
Kiedy Agnieszka proponowała zabawę w ogródku, nie było takiego, który by uniósł się honorem albo wykręcał – nawet Rudek się łamał, chociaż on akurat był najbardziej odporny na pokusy. Już w przedszkolu zaczął się zachowywać jak kociak, który wygina grzbiet i skrada się na ostrożnych łapach. Przynęta go kusi, lecz strach wciąż nie pozwala o sobie zapomnieć. Długo odmawiał, dopiero w zerówce dmuchany basen postawiony w ogrodzie złamał jego silną wolę. Tamtego dnia pierwszy pobiegł do domu Agnieszki.
Małej okrutnej księżniczki, jak mówiłam. Lubiła postawić na swoim. Myślisz, że jej rodzice byli szczęśliwi, że sprowadza takich rówieśników? Ludzie tacy jak oni, mieszkający we własnych domach, uważali się za lepszych, chociaż ich dzieci chodziły do tego samego przedszkola, a później do szkoły, co my – dzieciaki z kamienic czy bloków w tej samej peryferyjnej dzielnicy miasta. Tak samo gotowali ziemniaki czy kapustę, a nie smażyli na medium steka z wagyu.
Nie rób takich oczu, potem ci wyjaśnię, skąd mam całkiem niepotrzebną wiedzę, przydatną tylko wtedy, kiedy człowiek chce się przed kimś popisać.
Kiedy już znasz tych dwoje, pora narysować mapę. O reszcie miasta nie warto wspominać, ale o mojej dzielnicy, Kamulcu, po prostu trzeba. Miasto zostało podziurawione szybami, w wielu miejscach pod ziemią leżał węgiel. A u nas, na Kamulcu, ziemia była jałowa, tylko kamień, piaskowiec, woda. Dlatego te tereny przejęła kolej i jedynie w nazwie zachował się ślad rozczarowania. Fajne, nie? Cała dzielnica to jedno wielkie rozczarowanie, nie dość, że peryferia miasta, to jeszcze bez wartości.
Pełno tu torów, magazynów kolejowych, jest i bocznica, wieża ciśnień wyglądająca jak wafel od lodów, ale nie stożkowaty, tylko taki z grubym pierścieniem na górze, żeby się więcej przysmaku zmieściło. Kamulec się zmienia, jednak powoli, jak to dzielnice odległe od centrum niezbyt ważnego miasta – kiedy w innych punktach wyrastają wieżowce, u nas szczytem marzeń pozostaje osiedle nowych bloków. Miałam nadzieję, że zmiany dojdą kiedyś do nas i pojawią się prawdziwe wieżowce, dachów których nie dojrzysz, choćbyś mocno zadzierała głowę.
Podobno wcześniej, za PRL-u, okolica tętniła życiem, praca na kolei to było coś. Ja widziałam już coś innego: piętno powolnego rozpadu, osuwanie się w szarość, stagnację. Kiedy środek miasta stawał się coraz bardziej kolorowy, Kamulec wlókł się w ogonie zmian. Szczególnie nasz zakątek: kamienice, stojący za nimi zwyczajny blok, długi czteropiętrowy jamnik, kilka pojedynczych domków, magazyn kolejowy, hurtownia spożywcza, do której zjeżdżały ciężarówki, a wreszcie pas kolejowych nieużytków, teren odgrodzony płotem. Wszystko to niszczało, tchnęło starością, było odrapane jak nasz dom. Spółdzielni z remontem się nie spieszyło, póki budynek stał. Czasem tylko coś odmalowali, najczęściej fronty. Starsi lokatorzy mówili, że to z powodu konfliktu miasta z PKP, budynki były miasta, ale tereny wciąż należały do kolei – więc mało kto chciał inwestować nie na swoim.
Nie lepiej prezentowała się nasza ulica, czyli Młynarska, chociaż po piekarni czy młynie zbożowym od dawna nie pozostał nawet ślad. To w ogóle był jakiś dziwaczny tor przeszkód: niby przedmieścia, skąpo pociągnięty i pełen dziur pas asfaltu, jednak ulica wiła się jak zdrowo narąbany pijak. Akurat obok naszej kamienicy, pierwszej w szeregu, zaczynał się zakręt. A po drugiej stronie stały te garaże, o których ci wspominałam, i trawnik. Co jest o tyle ważne, że na ten zagon niestrzyżonego zielska często wypadały ciężarówki, które próbowały sobie skrócić drogę, zamiast utykać w korkach w centrum miasta. Chyba nie było miesiąca, żeby nie zdarzył się jakiś wypadek, potrącenie – dlatego rodzice woleli, żebyśmy spędzali czas na wewnętrznym podwórku, gdzie łatwiej było nas upilnować.
No i wreszcie czas przedstawić naszą kamienicę. Wielka, masywna, wysoka na trzy piętra, z poddaszem i piwnicami, z wewnętrznym podwórkiem i dwiema klatkami schodowymi: jedną w bramie od ulicy, drugą w podwórku, prowadzącą jednak nie do oficyny, lecz do drugiego ciągu mieszkań. W ten sposób nie trzeba krążyć jak po pałacowych korytarzach, chcąc dojść do swojego mieszkania.
O podwórko od zawsze toczyły się prawdziwe wojny, nie tylko dzieci, również dorosłych. Po drugiej stronie ulicy, na szerokim pasie ziemi należącej do kolei, niczym pożółkłe zęby w dolnej szczęce ciągną się długie szeregi garaży. Jednak chyba każdy wolałby zaparkować auto na podwórku, jak panisko wsiąść do niego po przejściu trzech kroków, a nie poruszać się po polu minowym, nim dotrze do garaży.
No więc dorośli rzucali przekleństwami, obrażali, dochodziło nawet do przepychanek „parkingowców” z „antyparkingowcami”. Gdyby można było coś wskórać w spółdzielni, ta pusta przestrzeń po kilku dniach by się zamieniła w parking, może nawet płatny albo dla wybrańców. Na szczęście nikomu nie tylko nie udało się przekonać niechętnych wprowadzeniu aut na podwórko, lecz przede wszystkim nie udało sforsować bezwładu spółdzielni, która nie bez powodu nazywała się „Kresowa”. Podwórko pozostawało wolne od aut, chyba że wjechał wóz dostawczy z meblami albo nową lodówką.
Rzadko jednak było puste: dzieci okupowały część wokół metalowego trzepaka, dorośli mieli swój plastikowy stolik z kilkoma krzesłami, wyglądający, jakby ktoś podprowadził go z piwnego ogródka.
Wiesz, że przez kilka miesięcy uważałam, że żyjemy w jakimś strasznym miejscu, prawie jak z tych animowanych seriali, które oglądałam popołudniami? Właśnie przez to podwórko, a może tylko przez trzepak. To na takim samym któregoś dnia, miałam wtedy trochę mniej niż pięć lat, w kamienicy obok prawie na śmierć powiesił się jakiś szesnastolatek. Zaczął chodzić do szkoły górniczej, a tam, wiadomo, lekko nie było… Potem tłumaczył, że to tylko zabawa, zakład z kolegami, ale rodzice, którzy go odcinali ze sznura, miny musieli mieć niezłe, co? A dziś wątpię, czy to była tylko zabawa.
Dobra, skoro masz już obraz tego miejsca, pora wrócić do opowieści. Czyli do szkraba, który na podwórku wysoko zadzierał głowę. Chciał ponad szarymi ścianami, porysowanymi pęknięciami wyglądającymi jak blizny, poszukać słońca albo chmury w kształcie głowy kota. Albo przelatującego samolotu (zwykle za późno patrzyłam, zdążył zniknąć z kadru, a ja z dźwięków musiałam sobie lepić jego wyobrażenie).
Podobno, kiedy byłam mała, ciągle się tak zachowywałam, wszystkiego byłam ciekawa, wszystko mnie cieszyło, odkrywałam świat jak mały Kolumb czy inny Magellan. To dziwne, biorąc pod uwagę, w kogo się zamieniłam.
Rodzice twierdzili, że właściwie tylko z jednym był problem – i to też wyłącznie w przedszkolu. Od małego byłam niejadkiem. A pani Alicja nie uznawała niejadków. Nigdy nie posunęła się do przymusu, siedziała z miną pełną troski, póki sobie nie „poradziliśmy” z tym, co na talerzu, ale to było gorsze od wpychania siłą, trwało o wiele dłużej.
Poza tą jedną kwestią podobno zawsze byłam na „tak”, nie na „nie”. W domu stawałam się prawdziwym żywiołem. Ani sekundy na tyłku, ciągle coś musiałam robić. Życie lalek trwało krótko, za to miewały po wiele wcieleń. Co chwila trzeba było przykleić rękę, nogę albo urwaną głowę, ściętą jak na szafocie – a cóż to była za tragedia, kiedy się gdzieś zawieruszyła?! Czasem głowa z odzysku trafiała na inną lalkę, której twarz uległa wcześniej nieodwołalnemu zniszczeniu. Naprawami zajmował się tata – w ogóle z pierwszych lat bardziej pamiętam obecność taty niż mamy, jego szorstkie, pełne czułości ręce.
Mama kochała mnie – zawsze o tym wiedziałam, nawet jeśli wątpiłam, nawet jeśli później bywałam wściekła i zazdrosna o komandoski – jednak praca w szpitalu zabierała czas przeznaczony dla rodziny. Umiała dorobić, co oznaczało, że kiedy nadarzała się okazja, pędziła na Macedońskiego, a to kogoś zastąpić na zmianie, a to wziąć prywatny dyżur przy pacjencie.
Pewno by zresztą nie musiała, gdyby tata umiał znaleźć sobie porządną pracę. Wiesz, taką, z której nie wylatuje się po pół roku albo miesiącu. Skończył technikum budowlane, ale jakimś cudem nie zaczepił się w żadnej z większych firm, a właściwie w żadnej firmie na lepszym stanowisku, tylko pracował jako fizyczny. Raz, już po wszystkim, zapytałam mamę, w czym tkwił problem. Wiesz, co mi odpowiedziała? Że za uczciwy był. On, mój tata, rozumiesz? Czekaj, nie możesz wiedzieć, dlaczego się śmieję, ale kiedy dotrę do końca, przyznasz rację, że to zabawne. Choć może raczej tragiczne?
W każdym razie pracował jako budowlaniec, a to zajęcie sezonowe. Jak się najmujesz na kampanię, robotę masz od wiosny do końca ciepłej jesieni. Jak na kontrakt, to do jego końca. Parę razy tata załapał się do firmy, która umiała znaleźć zajęcie pracownikom przy wykańczaniu wnętrz także zimą. Jednak pensje wtedy spadały. Dlatego mama musiała dorabiać. Tym bardziej że rodzice mieli marzenie, w swojej zapyziałej banalności bardzo prawdziwe: wyrwać się z kamienicy. Postawić brzydką kostkę, tanio i byle jak, ale mieszkać u siebie, jak rodzice Agnieszki. Więc mama się zaharowywała, tata – chyba – wtedy jeszcze także. Rzadko mieli czas na chwilę oddechu przy stoliku albo żeby przejść na drugą stronę ulicy, gdzie też czasem dorośli robili piknik.
Kiedy byłam słodkim, kilkuletnim szkrabem, nie wiedziałam, że tak naprawdę wychowują nas nie rodzice, tylko właśnie podwórko – ta wewnętrzna przestrzeń. Przedszkole zapewniało czas do południa, ale nigdy go nie polubiłam, może przez tę bierną agresję (popatrz, jaka jestem mądra!) pani Alicji, może dlatego, że chodziła tam Agnieszka, o której już ci wspominałam. I która mnie denerwowała, bo nie mogłam być taką księżniczką jak ona.
Ani wiecznie zajęta mama, ani tym bardziej tata, który albo szukał pracy, albo właśnie próbował ją utrzymać, nie mieli czasu na zajmowanie się tylko mną. Przyjęło się, że dzieciaki, które umieją utrzymać się na własnych nogach, przechodzą pod opiekę tych dorosłych, którzy akurat spędzają czas na podwórku lub na trawniku po drugiej stronie ulicy.
No nie patrz tak na mnie! Nigdy nie bawiłaś się na podwórku, gdzie harcuje banda dzieciaków, a dorośli we własnym gronie odpoczywają po pracy, chyba że pogoda brzydka?
Aaaa, mój błąd! Ty próbujesz znaleźć w pamięci, gdzie w tym mieście jest taka kamienica, bo z pewnością nie ma ich wiele, no i gdzie leży Kamulec. Prawda, że trafiłam? Nie męcz się, kto powiedział, że mówię o tym mieście? Nie przyszło ci do głowy, że mogłam przyjechać z daleka: Warszawy, Szczecina albo Przemyśla? Szpitale i kolejarze są wszędzie, to tkanka naszej cywilizacji, jak kiedyś filozoficznie stwierdził Magiera, nasz pan od techniki. Nawet tych górników mogłam sobie wymyślić, co za problem? Zamiast prowadzić w myślach śledztwo, spróbuj przez chwilę nie być policjantką. Po prostu słuchaj.
Granica, której nie mogły przekraczać małe dzieciaki, takie niechodzące jeszcze do szkoły, biegła przez bramę kamienicy. Żelazne wrota, często otwarte, pozwalały wyjść w świat, na ulicę, może niebezpieczną, za to na pewno mniej duszną i ciekawszą od podwórkowego zaścianka i ciasnoty, utrudniających zabawę. Dzieci wiedziały, że im nie wolno wychodzić poza te żelazne skrzydła – mówiłam ci, czasem jakaś ciężarówka w szaleńczym pędzie przemknęła ulicą, różnie mogło się zdarzyć.
Na szczęście po podwórku często kręcił się ktoś z dorosłych: jak nie któraś z matek, to Hrycała, Adamczyk albo Leśniewski, kolejarze, którzy po pracy lubili sobie wypić piwo na podwórku albo zwyczajnie pogadać, ponarzekać na rząd, dyrektorów, albo po prostu spuścić parę po ciężkiej dniówce. Jeśli z rzadka zdarzało się, że komuś z nas udało się wychylić nos i wejrzeć w zakazaną strefę, kończyło się karą, czasem klapsem albo zakazem schodzenia na podwórko. Wyjątkiem były zabawy w „wieloryba”, ale wtedy zawsze któreś ze starszych dzieci brało w tym udział. A i tak wychodziło się ledwie na pierwszy metr chodnika.
Któregoś dnia, miałam wtedy pięć lat, w tę wewnętrzną przestrzeń wpadł pies, szczeniak właściwie. Przypominał rasowego beagle’a, był biały, z łatami jak po rozlanym kakao, tylko trochę mniejszy niż taki rodowodowy pies, więc pewno kundel. Na szyi nosił wystrzępiony kawałek czerwonej obróżki, dowód, że zgubił właściciela i długo się błąkał. Chudzina była z niego, podkulał prawą przednią łapkę po niewyleczonym urazie – zresztą w jaki sposób miał go wyleczyć, żyjąc na dworze i szperając po śmietnikach?
Na podwórku trwała właśnie impreza, Leśniewski świętował urodziny, imieniny albo czort wie co, w każdym razie miejsce na stoliku zajmowały najtańsza kiełbasa pocięta na plasterki i butelka wódki, a wokół stolika tłoczyło się grono przyjaciół solenizanta z kilku okolicznych chałup i pracy. Pięćdziesiątka to nie byle co, od tygodnia kolejarz z uśmiechem mówił, że nie wierzył, że tyle pożyje, a tu baba, dzieci, i w dodatku nigdy nie wyrzucili go z roboty. – Teraz już z górki – dopowiadał niby ze smutkiem, ale przecież także z zadziorną pewnością, że tej drugiej pięćdziesiątce też da radę.
Po przeciwnej stronie podwórka, pod trzepakiem, bawiło się kilkoro dzieci, w tym ja. Mama na chwilę wyszła z mieszkania, żeby złożyć życzenia, odetchnąć świeżym powietrzem – i rzucić okiem, czy nie mam obtartych kolan.
Na podwórku zazwyczaj urzędowali głównie starsi, jak Leśniewski czy Hrycała, pamiętający stare czasy i jeszcze starsze tradycje. Młodsi, jak moja mama czy rodzice Amelki, zajmowali się własnymi sprawami, jeśli mieli czas, woleli gdzieś pojechać albo obejrzeć serial na Netfliksie. No, ale mama nieraz powtarzała, że starszym w kamienicy należy się szacunek, a poza tym nie warto hodować sobie wrogów.
I właśnie wtedy Skarań… czekaj, wtedy nosił jeszcze przedimię „Kulawiec”, wpadł do środka, na wewnętrzne podwórko. Wyczuł kiełbasę, od razu obrał kurs na stolik z mężczyznami.
– A co tu robi ten kulawiec? – zdziwił się Leśniewski, opróżnionym kieliszkiem wskazując psa. Ten przestraszył się i odskoczył od stolika, prawie wpadł w naszą grupkę, wywołując piski i gwałtowne uniki. Matka próbowała odpędzić go nieskoordynowanym ruchem ręki, jakim ogarniasz się od napastliwego komara.
– Głodny – mruknął Rudek z dziwną miną. Do tej pory śledził mężczyzn przy stoliku, pies go nie interesował, ale kiedy skoczył ku nam, nagle w Rudku zagrała jakaś nuta zrozumienia, a może nawet współczucia.
Wyciągnęłam do kundla ręce. A potem po mojej twarzy poleciały pierwsze łzy. Zawsze chciałam mieć coś swojego, żywego, jeśli nie mogłam mieć siostrzyczki, to chociaż własne zwierzę. Skarań, czy wtedy jeszcze Kulawiec, zignorował mnie, już wracał pod stolik, zataczając coraz ciaśniejsze półokręgi. Dzieci go nie interesowały, jego brązowe oczy skupione były na celu – kiełbasie.
– Skaranie boskie z tobą i z nim – westchnęła matka, ściskając mnie za bark, żeby mi nie przyszło do głowy polecieć za kundlem. Jeszcze ugryzie i co będzie? – Poczekaj, coś mu przyniosę, ale potem niech idzie precz z podwórka. Może ktoś inny go przygarnie.
Nikt z naszej kamienicy nie chciał wziąć szczeniaka do domu, a pies nie zamierzał odchodzić, zapierał się łapami, trochę warczał, przepchnięty o kilka kroków wyrywał się i uciekał znów pod jedną z szarych ścian.
Wieczorem, kiedy pobiegłam pod bramę, popatrzył na mnie smętnie. Już wtedy znał życie na tyle, żeby wiedzieć, że nie ma o co walczyć. I na tyle, żeby przycupnąć w jakimś zakamarku i rano, kiedy razem z mamą szłam do przedszkola, wyskoczyć z radosnym piskiem, pokuśtykać do mnie jak zguba, która właśnie się znalazła. Choć dziś myślę, że po prostu zapamiętał mamę dającą mu kiełbasę, i wcale nie skakał do mnie. Cwaniak, nie?
Po południu zaniosłam go do mieszkania, żeby nakarmić. Matka mnie wywaliła, psa znów nikt nie chciał. Wchodzących do klatki schodowej odprowadzał tęsknym spojrzeniem.
Kiedy po raz drugi wzięłam go do domu, matka skomentowała: – Skaranie boskie z wami, a mój krzyż Pański. I tak Skarań został. Przez kilka miesięcy był moim ukochanym psem, którego zazdrościły mi wszystkie dzieciaki w kamienicy.
Wszystkie poza Amelką Królikowską, starszą ode mnie o rok. Mieszkałyśmy na tym samym piętrze, byłyśmy papużkami-nierozłączkami, kiedy to było możliwe, odwiedzałyśmy się w domach, razem układałyśmy Lego albo oglądałyśmy seriale, ba(!), miałyśmy nawet wspólne lalki, którym urządzałyśmy śluby i pogrzeby, kiedy nie udało się zniszczonej lalki wskrzesić. Na trawniku po drugiej stronie ulicy, w kącie obok pierwszego garażu, miałyśmy tajemny cmentarz dla lalek i martwych ptaków, które czasem się rozbijały o ściany budynku. Krótko przed moją zerówką wylądowała w szpitalu na pół roku – i tak ją dogoniłam, razem miałyśmy iść do szkoły.
Była więc moją przyjaciółką. A jednak, kiedy Skarań został psem podwórkowo-domowym (niby był nasz, chociaż i tak pół dnia przesiadywał na podwórku), Amelka stwierdziła ze złością, że ona nie lubi psów. Psy są głupie i gryzą.
Może i Skarań nie był najmądrzejszy, ale co z tego?
Jeszcze rozumiałam, że nie podoba się jej, kiedy niby to ja ją odwiedzałam, a pierwszy przez ledwie uchylone drzwi do środka wpadał Skarań i zaczynał robić dym. Jej mama próbowała kundla wypędzić, Amelka piszczała, wskakiwała na krzesło albo stolik, co znalazło się najbliżej. Widok trzęsącej się, rozdygotanej przyjaciółki sprawiał, że sama zaczynałam mieć ciarki na plecach i jakiś lęk w sercu.
Dopiero dużo później zrozumiałam, że Amelka już taka właśnie jest, to jej naturalny stan, tylko w porę tego nie zauważyłam. Wtedy byłam na nią ciężko obrażona.
Skarań szybko stał się utrapieniem całej kamienicy. Wystarczyło, że ktoś uchylił drzwi albo niósł torbę z zakupami, Skarań już wsadzał łeb. Foliowe woreczki wcale mu nie przeszkadzały, rozgryzał je w dwie sekundy, dostając się do zawartości. Nauczył się czyhać na ofiary ukryty za drzwiami albo bramą.
Dzieci, poza Amelką, traktowały go jak jeszcze jedną zabawkę, żywą i lepszą niż chomik w klatce lub kanarek. Dorosłych wkurzał. Tak po prostu wkurzał, od mojej mamy, która uznała, że Skaranie Boskie to właściwa nazwa dla tego szczeniaka, po mężczyzn przy stoliku, którym usiłował coś podkraść albo przynajmniej wyżebrać głaski.
Zresztą ta sama kiełbasa, zapach której przyciągnął go na podwórko, zawiodła go na Tęczowy Most. Wszyscy mieszkańcy kamienicy wiedzieli, że Hrycałę, Leśniewskiego i resztę, kiedy grają w karty albo piją alkohol, lepiej omijać. To był męski zakon, z rzadka ktoś został dopuszczony, raczej z łaski niż rzeczywistej potrzeby powiększania towarzystwa.
Skarań tego nie pojął, wpraszał się, czasem dostawał w nos, piszczał, jednak nigdy nie rezygnował.
Aż wreszcie, kiedy kończyłam zerówkę, doszło do katastrofy – dziś myślę, że nieuchronnej. Znów na stole pojawiła się kiełbasa, znów psi nos ją zwęszył, a łapy zaniosły pod stolik. Tylko że trafił nie na bardziej wyrozumiałego Leśniewskiego, lecz na Hrycałę, też kolejarza, patrzącego z góry na kobiety, dzieci, psy i całą resztę świata, jakby prawdziwy świat to była kolej i życie mężczyzn, reszta stanowiła tylko zbędny dodatek, a czasem wręcz garb. Biorąc plasterek kiełbasy z papierowego talerzyka, Hrycała upuścił go – prosto na ziemię. A tam czekał Skarań. Pysk psa i ręka człowieka równocześnie sięgnęły po pachnącą wędlinę. Kolejarz był szybszy, zęby psa zacisnęły się nie na kiełbasie, lecz na palcach mężczyzny. Niezbyt mocno, Skarań w ostatniej chwili zrozumiał, że się spóźnił. Wystarczająco jednak, aby Hrycała wrzasnął, zerwał się i próbował kopnąć psa. Ten odskoczył z piskiem.
– Skarań! – krzyknęłam, puszczając rurkę trzepaka, przy którym jak zwykle grupa dzieciaków znalazła sobie zajęcie. – Wracaj!
Mężczyzna kiwał się na nogach, zamglonym wzrokiem wodząc po podwórku. Wreszcie dziabnął palcem powietrze.
– Pilnuj go! – Jego słowa, nasycone alkoholem, nie brzmiały groźnie.
Przestraszony Skarań dobiegł do mnie, schował za nogami. Wybąkałam w powietrze:
– Przepraszam – i pociągnęłam psa za obrożę do wnętrza kamienicy.
Nie przewidziałam, że złość kolejarza nie wyparuje wraz z alkoholem. A powinnam była się domyślić, choćby widząc krzywy uśmiech Rudka.
Trzy dni później rankiem pierwsza wybiegłam z domu, żeby na podwórku zaczekać na tatę, który miał mnie odprowadzić do przedszkola. Chciałam się przywitać ze Skaraniem, którego, idąc na dyżur, mama wypuściła, żeby się wysikał…
Pies leżał w połowie drogi między kolorowymi kontenerami na śmieci a bramą wychodzącą na ulicę, jakby chciał uciec z kamienicy. Z jego pyska wyciekała strużka zielonej piany.
– Skarań! – krzyknęłam. – Skarań, co ty…!
Oczyma pełnymi łez zobaczyłam, że drgnął, jakby chciał spojrzeć na mnie. Spojrzeć i wstać, żebym mogła go zanieść do weterynarza.
Uklękłam, podniosłam jego łeb, spojrzałam w nieruchome oczy. Pociągnęłam go w stronę domu, ale to na nic, przecież wiedziałam, że tę próbę dźwignięcia się na łapy tylko sobie wyobraziłam. Usiadłam obok na ziemi i zaczęłam ryczeć wniebogłosy.
Tak zastał mnie przerażony tata, który wyskoczył z klatki schodowej w przekonaniu, że coś sobie zrobiłam, złamałam rękę, nabiłam guza albo rozcięłam skórę. Przystanął zdumiony, po chwili podszedł do Skarania i trącił zwłoki butem.
– Nie żyje – stwierdził zachrypniętym głosem. – Musiał się czymś struć.
Znów zaczęłam płakać, patrząc na pysk Skarania, z którego wciąż przy poruszeniu wypływała zielona piana. Tata ze współczuciem pogłaskał mnie po głowie.
– No już cicho, mała, takie życie, znajdziemy innego…
Wiedziałam, że to nie życie jest takie, tylko ten przeklęty pijak coś zrobił mojemu Skaraniowi. Chciałam mu odpłacić, tylko co może niespełna sześcioletnia dziewczynka?
Tata schylił się po zwłoki, żeby wrzucić je do kontenera, ale tak ryczałam, że w końcu zgodził się wyprawić Skaraniowi „pogrzeb”. Krzywiąc się, wrzucił go do kartonowego pudełka po bananach, i spytał, gdzie chcę go pochować.
Miałyśmy z Amelką cmentarz dla lalek i dla Skarania znalazłoby się tam miejsce. Ale czy moja przyjaciółka, która tak nie lubiła psa, nie namówiłaby kogoś do wykopania pudełka?
Poprowadziłam tatę parę ulic dalej, gdzie zaczynały się opuszczone działkowe ogródki, oddzielające nas od przebiegającego tamtędy wielkiego torowiska z bocznicą. Od naszej strony płot częściowo się przewrócił, pozwalając wejść każdemu. Między zdziczałymi drzewami i krzewami porzeczek rosła trawa i chwasty. Znałam to miejsce, czasem mijaliśmy je w drodze do przedszkola.
– Na pewno chcesz tutaj? – upewnił się tata. Potem się rozejrzał, wbił łopatę obok rosochatej, rozłożystej jabłoni nieco bliżej płotu. Niedojrzałe owoce wisiały jeszcze na drzewach, choć wkrótce zasypią ziemię pod koroną. To dobrze, pomyślałam. Jedną z ulubionych zabaw Skarania było bieganie za jabłkiem, które sprawdzało się lepiej od piłki. Te nie wytrzymywały starcia z jego zębami, kawałkował je tak szybko, że w końcu rodzice nie chcieli już kupować następnych. Nie przyszło mi to do głowy wcześniej, teraz pomyślałam, że wreszcie Skaraniowi nie zabraknie jabłek, nie będę musiała kraść albo oddawać mu rozdawanych nam w przedszkolu.
Tata tymczasem wykopał odpowiedni dołek i włożył tam karton, a potem od razu zaczął zasypywać.
– No, nie rycz! – nakazał, przyklepując ziemię. Potem wstał, rozejrzał się, czy nikt się nam nie przygląda i pociągnął mnie do przedszkola, chociaż nie pożegnałam się jeszcze ze swoim psem.
Tak, Skarań też miał w życiu pecha. Tylko te jabłka ratowały sytuację.
To chyba rozumiesz, dlaczego Skarania mogę wspominać, ale oczy mam zawsze mokre? Daj chusteczkę, przecież nie będę wycierać w rękaw…
*
[1] Online: https://wiadomosci.wp.pl/nastolatka-chciala-rzucic-sie-pod-pociag-wyhamowal-w-ostatniej-chwili-wstrzasajace-nagranie-6267178218792577a [dostęp: 1 kwietnia 2025 ].