Ebook dostępny w abonamencie bez dopłat od 21.08.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Małżeństwo zbliżającej się do czterdziestki Hanki Tokarskiej prawdopodobnie się wypaliło, a na pewno kobiety dotknął kryzys – czuje się jak uwięziony w złotej klatce kanarek. Od problemów ucieka w przeszłość, próbując poznać trudne i zaskakujące dzieje rodziny, w którą weszła po ślubie.
Genealogiczne śledztwo daje niespodziewany wynik. Sięgając w przeszłość, Hanka odkrywa nieznane dotąd, kresowe korzenie rodu, dramatyczne powojenne losy Damazego, walkę jego żony o ocalenie i wychowanie dwóch synów. Hanka ledwie zdążyła poznać tę kobietę, a już odkrywa, ile musiała włożyć w utrzymanie swojej rodziny w ryzach, uniknięcie katastrof życia w Polsce Ludowej, ile poświęcić i podjąć bolesnych decyzji.
Hanka zastanawia się, co jest kluczem do szczęścia, a kiedy należy mu pomóc za wszelką cenę i wbrew wszelkim trudnościom.
Co będzie dla niej najlepsze w chwili obecnej? Przeszłość kształtuje teraźniejszość i przyszłość, o ile umiemy wyciągać wnioski z doświadczeń. Badając historię rodziny, Hanka staje się prawdziwą Tokarską i dojrzewa do podjęcia właściwej decyzji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 324
Rok wydania: 2025
Copyright © by Romuald Pawlak
Warszawa 2025
Projekt okładki: Tomasz Maroński
Redakcja: Ewa Salwin
Korekta: Dorota Piekarska
Skład i łamanie: Karolina Kaiser
Opracowanie wersji elektronicznej:
Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora.
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Wydawca:
Wydawnictwo Czarna Dama
www.czarnadama.com
ISBN EPUB 978-83-68102-73-4
ISBN MOBI 978-83-68102-74-1
„Decyzje o rozstaniu zwykle są trudne, jednak czasami musisz napisać tę historię, nie przejmując się, co powie rodzina. Nawet jeśli przestałaś do niej należeć, to wciąż tam jesteś, w środku rzeki wydarzeń – przez nazwisko, fakty, krew dzieci. Wysnułaś z kłębka swoją nitkę historii. Oni mają prawo do pamięci, ale nie do twego życia”.
Hanna Tokarska, Kalendarz
Zamknęła za Jaśkiem drzwi i plaskając bosymi stopami o płytki, pobiegła do okna sprawdzić, czy chłopak skręca za domem we właściwą stronę. Zbiegnie ze schodów na chodnik, minie domy Marczaków i Lubartowskich, popędzi aleją kasztanów, wyglądających jak szpaler potężnych milczących strażników – idzie prosto do szkoły, kolorowego budynku znajdującego się dwie ulice dalej. Szybko skoczy w prawo, minie dom Radeckich i ukryje się za sklepem spożywczym w drewnianym pawilonie niedaleko Biedronki – biegnie do Marcina, najlepszego kolegi z klasy, mieszkającego na następnej ulicy. A jeśli do niego, to potem już nie wiadomo, czy razem nie narozrabiają.
Szkoła była dla chłopca katorgą, skrupulatnie odliczał dni do świąt czy wakacji. Kiedyś czupurnie rzucił, że gdyby nie Marcin, to chyba by przestał chodzić do szkoły. Strach pomyśleć, co będzie, kiedy pójdzie do kolejnej szkoły. Liceum, źródła potencjalnych kłopotów obwarowanych paragrafami, Hanka nawet nie potrafiła sobie wyobrazić.
Komórka na krawędzi stołu drżała, prosiła, żeby ją złapać, wybrać numer, przypomnieć chłopcu, że do szkoły w lewo. Z trudem to powstrzymała, czując się jak wyrodna matka, która na kamerach obserwuje, jak jej dziecko dopuszcza się przestępstwa w specjalnie wyreżyserowanej sytuacji.
Jasiek przystanął na schodach, a czując wiosenny chłód, zapiął kurtkę, rozejrzał się nerwowo i wreszcie pobiegł w prawo.
Hanka machinalnie poprawiła krótką zasłonkę. Coraz większe utrapienie z tym chłopakiem.
Nagle przyszło opamiętanie. Wczoraj wspominał, że musi pomóc Marcinowi zanieść do szkoły coś ciężkiego. Nie pamiętała, co dokładnie. Nie miała jak tego sprawdzić, nawet jeśli kłamał, a że wszedł w ten trudny wiek, w którym każde pytanie to o jedno pytanie za dużo, lepiej było odpuścić.
Może zresztą, pomyślała, każde dziecko jest takie, na swój sposób trudne? Nie miała doświadczenia, to jej pierwsze, jedyne… i chyba ostatnie.
A może mówił prawdę?
Darek jeszcze nie zszedł na dół, dosypiał, kradł ostatnie minuty snu. Postanowiła skorzystać z tego i wziąć szybki prysznic. Wczoraj bolała ją głowa, zgrzeszyła więc wobec własnej higieny, ale on nawet tego nie zauważył. Weszła do kabiny prysznicowej, ustawiła strumień i poddała się łagodnemu biczowaniu. Miała chwilę dla siebie.
Zatraciła się, czując dotyk wodnych biczy na skórze, niczym czułych palców z wypielęgnowanymi paznokciami. Nadstawiała ciało, wyginała się, by mogły wszędzie sięgnąć. Dopiero widok otwieranych drzwi, nagła plama ciemności na zaparowanej powierzchni zasuniętych drzwi kabiny, wyrwał Hankę z tego transu. Do łazienki wszedł Darek i po chwili zaczął się golić.
Włożyła palec w wąską szczelinę pomiędzy dwoma skrzydłami drzwi i rozsunęła je z lekkim szumem, jakby rozwierała od wewnątrz wielką muszlę. Woda wciąż masowała jej łopatki i ściekała wzdłuż pleców.
– Dobry. – Uśmiechnęła się do Darka.
– Cześć.
Nie zamierzał przerywać golenia. Miał na tym punkcie lekką obsesję, mówił: „Człowiek musi wyglądać zawsze tak, żeby pacjenci chcieli do niego wrócić. Dentystów też to dotyczy”.
Otworzyła szeroko drzwi kabiny. Woda wciąż ciekła, trochę bardziej gorąca, jakby termostat się zepsuł. Hanka wsparta na rękach, z piersiami wysuniętymi do przodu, mimo trzydziestki i porodu wyglądała świetnie – wiedziała o tym. Kiedyś…
Kiedyś Darek przerwałby golenie, rzucił w kąt maszynkę i podszedł do niej, objął rękoma, a potem… Działoby się. Z takich nieplanowanych momentów pojawił się przecież Jasiek – chociaż nie, poprawiła się szybko w myślach, byli tak młodzi, zakochani, zafascynowani sobą, to im wystarczało.
Kto wie, może gdyby mieli go zaplanować, wciąż byłaby samotną kobietą w pustym domu i zamiast wkurzającego nastolatka musiałaby się pocieszać piskliwym psiakiem z różową obróżką?
– Zachlapiesz podłogę. – W głosie jej męża słychać było dezaprobatę. Wrócił obojętnym spojrzeniem do lustra przed sobą, usiłując dojrzeć cokolwiek w niezaparowanych fragmentach. Ona miała ochotę na parę pieszczot, on już w myślach wiercił, borował, uzupełniał i obmyślał poprowadzenie mostków, a jeśli cokolwiek dostrzegał w lustrze, były to przywołane z pamięci rachunki, faktury, co ciekawsze wyjątki z folderów i ulotek reklamujących sprzęt oraz materiały dentystyczne.
– No to co? – odparła zalotnym tonem. Wyszła z kabiny, czując zimno bijące od płytek, jakby jakaś Królowa Śniegu próbowała odgrodzić Hankę od jej Kaja. Objęła go w pasie, jej ręce zjechały niżej, na biodra. – Wytrę albo samo wyschnie.
Szybko wymknął się z jej objęć.
– Pora się zbierać.
Przetarł dłonią podbródek, cmoknął z niezadowoleniem i wrócił do golenia. Miał twardy, szybko rosnący zarost, a nie lubił, kiedy na policzkach zostawały sinawe plamy. Zwalczał je równie zaciekle jak ślady próchnicy u klientów.
Hanka znów weszła do kabiny. Zaciskała zęby, siedziała pod strumieniem i powtarzała mantrę, że przecież sama tego chciała. Woda ściekała jej po piersiach i udach, nie niosąc ukojenia. Zastanawiała się, czy w końcu Darek zauważy, że ona siedzi tu tak długo – może coś się stało, źle się czuje? Żeby go sprowokować, w zaparowanej kabinie opierała się o szybę, jakby naprawdę potrzebowała ratunku.
To jej przypomniało, jak się kiedyś kochali. Poczuła przyjemne podniecenie, które jednak szybko minęło, kiedy uświadomiła sobie, że od tamtych chwil upłynęło kilka lat i wcale nie mieli wtedy tak bajeranckiej kabiny prysznicowej. Pierwsze mieszkanie wyglądało jak lokatorska porażka, była za to między nimi chemia, coś ich łączyło, nie tylko rutyna. Wystarczyła woda lejąca się ze zwykłego sitka. Chlapali się jak dzieci, a potem kochali jak dorośli…
Wreszcie usłyszała niegłośne trzaśnięcie drzwi: wyszedł z łazienki. Woda wciąż ją rozgrzewała, Hanka czuła, jak zaczyna płynąć w niej wrzątek zamiast krwi. Chlorowany, gryzący wrzątek.
– Mam dość – szepnęła, zaciskając zęby. – Wystarczy tego.
Nasypała neski do filiżanki, postawiła na ogniu czajnik i czekając, aż woda zacznie wrzeć, zastanawiała się, po co jej te wszystkie sprzęty. Połowy nie używała, nawet kawę częściej robiła po staremu, zamiast skorzystać z włoskiego ekspresu stojącego na blacie i wiecznie czekającego na swoją chwilę.
Sytuacja pod prysznicem nie wzięła się znikąd. Właściwie te dwie sceny: wyprawienie Jaśka do szkoły, czułe, pełne troski śledzenie, dokąd pobiegnie – i na przeciwległym biegunie próba choćby chwilowego wzbudzenia zainteresowania Darka – stały się okrutną, męczącą codziennością Hanki.
– Dosyć! – mruknęła po raz kolejny, energicznym ruchem poprawiając miękki brązowy szlafrok z wyhaftowanym na plecach motylem, rozwiązujący się co chwila. Miała go od dawna. Kiedyś zsuwający się z ramion szlafrok czy podwinięta przypadkiem nocna koszula byłyby pretekstem, by Darek podszedł i pomógł im opaść na podłogę. Kiedyś…
Zalała kawę wrzątkiem i zaczęła wodzić spojrzeniem po swoim mieszkaniu. Kuchnia na dole naprawdę robiła wrażenie, miała dobrych dwadzieścia metrów kwadratowych. Zmieścił się tu ładny sosnowy stół, przy którym czasem jadali posiłki, a także cała reszta kuchennych sprzętów, zmywarka, piec, meble cieszące oko nowoczesnym wyglądem.
Jasne, przestronne mieszkanie, w sośnie i ciepłych brązach. Marzenie Hanki. Na dole kuchnia, gabinet Darka i wielki salon, na górze garderoba i dwie sypialnie, ich i Jaśka. Na poziomie chodnika podwójny garaż i piwnica.
Mieszkali tu dopiero od dwóch lat, wcześniej nie było ich stać ani na tę dzielnicę, ani na własny mały domek. Wciąż nie była to posesja ze sporym ogrodem, a jedynie osiedle domków jak spod igły, jednak zapewniały każdej rodzinie odrobinę intymności. Cała ulica tak wyglądała, po obu stronach po cztery domki, przerwa na kilka drzew udających skwer, kolejne domki. W Katowicach nie było wielu tak dobrych miejscówek, z dobrym dojazdem, a jednak z dala od centrum i jego zabójczego tłoku, hałasu, unoszących się w powietrzu spalin i wyziewów.
Darek rozważał nawet kupno lub budowę prawdziwego domu na dużej działce, ale to jeszcze nie teraz, wciąż nie było ich stać. „Następnym razem, jak się będziemy przeprowadzać, to już do własnego domu z prawdziwym ogrodem. Najpierw muszę wyposażyć gabinet” – stwierdził tylko.
A jednak Hanka czuła, że się tu dusi. Nie pasowała do tego anonimowego otoczenia. Jasiek też to czuł, może stąd problemy w nowej szkole. Sąsiedzi, jak i reszta znajomych Darka, nieciekawi; Hanka nie rozumiała ich w ogóle, poza małżeństwem Marczaków, pięćdziesięciolatków prowadzących kilka sklepów z alkoholem. Nie miała z nimi o czym porozmawiać. Jej nie interesowała gonitwa za pieniędzmi, ich jałowe, jak uważali, przyglądanie się światu. Ich dewizą było działanie, pieniądz nie czeka, pieniądz ucieka, trzeba go wciąż gonić. Jedynie matka Marczaka wydawała się sensowna, o ile wzięło się poprawkę na jej wiek i choroby.
Jednak Tokarscy żyli tu, powoli wrastali korzeniami w tę ulicę i dzielnicę, Jasiek przyzwyczajał się do szkoły… Powinni mu wybrać lepszą, dowozić, jednak Darek miał swoją idée fixe, że podstawówka ma socjalizować, dopiero w liceum zaczyna się start w dorosłe życie. Sądził po sobie, nie rozumiał, że świat się zmienia, jednak Hanka nie umiała do niego dotrzeć.
Ona też czuła, że zaczyna obrastać jak kamień mchem: mocniej tam, gdzie niby w miejscu pęknięcia odsłoniła się szczelina, słabiej w obszarach życia, które rezerwowała dla siebie, wpuszczała ludzi z nieufnością. Ostatecznie jednak rozłogi tego mchu-życia tutaj oplatały ją, utrudniając zaczerpnięcie tchu, poczucie swobody, odnalezienie sensu w takiej egzystencji.
Gdzie ona to wszystko zagubiła?
Od kilku lat było właśnie tak, i Hanka coraz częściej myślała, co zmienić, żeby Darek do niej wrócił. Tak na serio, jak kiedyś.
Zaszła w ciążę ze studentem stomatologii, mając osiemnaście lat. Ślub wzięli szybko, a dziecko urodziła zaraz po maturze. Przez pierwszych pięć czy nawet osiem lat ich małżeństwo było udane. Może dlatego, że Darek miał swoją pracę, a ona, nie musząc zarabiać, mogła się zająć dzieckiem, skupić na nim, radość życia czerpać z obserwowania przemian z bezradnego oseska w ciekawego świata chłopca, który coraz pewniej chodzi, coraz więcej mówi, zadaje coraz więcej pytań, na które Hanka nie potrafiła udzielić szybkiej odpowiedzi. Czuła się spełniona, patrząc na niego czujnym matczynym wzrokiem i myśląc „Mój Jasiek, mój kochany synek”.
I dopiero gdy Jasiek poszedł do szkoły, zauważyła, że jej świat robi się coraz bardziej pusty i ciasny. Dotarło do niej, że za kilka lat, kiedy chłopak pójdzie na studia – a może wcześniej, do liceum z internatem albo pojedzie na jakąś wymianę zagraniczną – zostanie tu sama, w domu przypominającym cmentarną kryptę. Będą się mijać z Darkiem jak duchy. Próbowała jakoś z tym dotrzeć do niego, tylko wzruszył ramionami. Dla niego wizja pustki nie istniała, skoro pacjenci wciąż go oblegali niby twierdzę, dzwonili bez przerwy, najbardziej namolni próbowali się umówić na wizytę, trafiając nawet tutaj. Dobrze, że zrezygnował z prowadzenia gabinetu w domu, tylko wynajmował w mieście, inaczej chybaby trzeba było do tych najbardziej zdesperowanych klientów strzelać.
Darek oddychał i karmił się tym sukcesem. Jego ojciec nie był takim karierowiczem, ale podobno geny odzywają się co drugie pokolenie – i to by się zgadzało, mógł mieć wiele cech wziętych od dziadka Antoniego, może poza ucieczką od kłopotów, porzucaniem bliskich. Robił to po prostu inaczej.
Ona zapewne powinna cieszyć się dzieckiem i świadomością, że po śmierci rodziców, wychowywana przez nielubianą ciotkę, która wzięła ją z musu, nie powinna teraz narzekać. Z biedy w dostatek. Z braku miłości w miłość, jak mówił, patrząc na nią. Od krewnej, która potrafiła rzucić Hance w twarz, że wzięła, bo jak by to wyglądało, oddać dziecko do jakiegoś sierocińca, po spokojne i bezpieczne życie z Darkiem.
Tylko że Hanka nie dostrzegała już tej miłości, widziała raczej oddalające się kontynenty. Wygoda życia wcale nie imponowała, nie, kiedy jej kontynent usychał, a coraz większe obszary zajmowała kamienista pustynia.
No i dlatego coraz częściej w głowie Hanki krążyły różne, czasem zaskakujące ją samą, myśli. Jeśli odejdzie teraz, gdy Jasiek ma dwanaście lat, może wciąż na nowo ułożyć sobie życie. Trzydziestka z okładem to jeszcze nie wyrok. Jeśli poczeka, aż chłopak wyjedzie na studia, to będzie miała na karku czterdziestkę, takiej nikt nie weźmie. Nie urodzi dziecka partnerowi… a wielu mężczyzn tego oczekiwało. Nie będzie nawet jak Marta, która po śmierci, nie-śmierci Damazego urodziła Nikodema drugiemu mężowi, Pągowskiemu. Hanka nie planowała więcej dzieci, ciążę wspominała jako ciężkie przeżycie, pośladkowy poród tylko wzmógł jej strach przed powtórką. Gdyby nie rozpierające ją szczęście i radość z tej kruszynki wtulonej w pierś, to chyba w ogóle by odradzała zachodzenie w ciążę. Nie decydowała się na kolejne dzieci, choć nie odrzucała tego kategorycznie.
Przyjaciółek też się pozbyła lekką ręką, dla Darka, a teraz tego żałowała. Za wcześnie zaczęła z nim chodzić na poważnie, dla niego zrezygnowała z innych spraw. Przyjaźnie ze szkoły się rozpłynęły, a nowych nie nawiązała, nie poszła na studia ani do pracy, a jeszcze się przenieśli do innego miasta… Jej jedyna prawdziwa przyjaciółka, jedyna, za którą tęskniła, poleciała wiele lat temu do Stanów. Czasem wymieniały e-maile, ostatnio coraz rzadziej. Lidka nie miała zielonej karty, a wolała, żeby jej nie namierzył tamtejszy urząd imigracyjny. Unikała używania komputera, bała się większych kłopotów, z deportacją włącznie.
A druga przyjaciółka nie żyła od dawna.
Właściwie pozostały jej tylko Marlena i Sabina, bardziej koleżanki niż przyjaciółki, przecież nie potrafiła im się zwierzyć z najbardziej osobistych spraw. No dobra, Marlena jeszcze kwalifikowała się na listę przyjaciółek, ale na tym koniec.
– Dosyć – powtórzyła. Rozejrzała się po pokoju. Nie, nie o to jej chodziło w życiu. Jasiek był cudowny, pomimo problemów, natomiast Darek… Zaciskając zęby, nie kłamała przed sobą: był tragiczny. Szkoda, że nie widziała tego przed ślubem.
Odkrycie, że znała jego dziadka, kochała za kanarki, było niesamowite, ale na nim nie zrobiło wrażenia. Jak przez mgłę pamiętał Gwizdka, oboje nie wykluczali, że Tokarski przyprowadził chłopca kiedyś do rodziców Hanki – jednak dla niego nie miało to najmniejszego znaczenia. Wolał ją widzieć jako dziewczynę, którą spotkał na nowo podczas koncertu w chorzowskim Kocyndrze, i wtedy się zakochał.
Westchnęła i ruszyła schodami na piętro, gdzie znajdowały się dwie sypialnie i garderoba, służąca Hance za mały gabinecik. Stawiając stopy na stopniach, czuła narastające podniecenie. Dreszczyk emocji.
Hanka bowiem trzymała w garderobie coś, co w ostatnich miesiącach pozwalało jej żyć. Umożliwiało wyrwanie się z klatki choć na krótki lot z dala od prętów wygodnego więzienia: wyprawę do Bydgoszczy. Darek tego nie rozumiał, wyśmiewał, retorycznie pytał: „Ale kogo obchodzi historia jakichś tam Tokarskich? Przecież w rodzinie nawet ministra nie mieliśmy, biskupa, ba, nawet generała! Kogo obchodzą mali, nieważni ludzie?”. Przed kilkoma dniami znów, gdy patrzył na dziennikarza relacjonującego w telewizji jakąś katastrofę, dziabnął palcem powietrze i mruknął: – To jest historia. To będzie ważne, w książkach za sto lat będą o tym pisać. A Tokarskich może wcale nie będzie, roztopimy się w masie innych.
Nie zrozumiał, gdy Hanka odparła, że przede wszystkim powinno to obchodzić rodzinę. Jeśli kiedyś miała ochotę udusić męża gołymi rękoma we śnie, to właśnie wtedy, kiedy z szyderczym uśmiechem, trzymając w ręku kieliszek czerwonego wytrawnego wina, zaśmiał się i wycedził:
– Haneczko, przecież ty nawet Tokarska jesteś nie z krwi, tylko z obrączki, a przejmujesz się, jakbyś była Tokarską w czwartym pokoleniu…
Któregoś dnia uświadomiła sobie, dlaczego tak walczy o spisanie tych historii. Udowodni Darkowi, że jest prawdziwą Tokarską. Pomijając urok Waculi, pomijając fakt, że nie miała powrotu do innego życia, nawet wychowująca ją ciotka już odeszła z tego świata – czuła się częścią tej rodziny. Urodziła syna, Tokarskiego z krwi i kości!
„Żyć, żyć, żyć” – zdawało się powtarzać echo kroków. Z rozmysłem stawiała stopy energicznie, chciała usłyszeć ten rytm stąpnięć nabrzmiałych nadzieją.
Podeszła do szafy i wyjęła spod sterty bluzek gruby brulion z wykaligrafowanym odręcznie żartobliwym napisem Kalendarz ogrodniczy. Pośrodku okładki widniało niezbyt udanie narysowane drzewo z rosochatą koroną. Na niektórych gałęziach, niby jabłka, wisiały otoczone kółkiem daty, ułatwiające stworzenie kiedyś kompletnej chronologii.
Poskrobała zeszyt paznokciem. Nie musiała otwierać, żeby wiedzieć, że wciąż jest niemal pusty, jak naczynie z kilkoma kroplami wody, raczej zwiastujące możliwość zaspokojenia, niż dające ukojenie, chociaż sporo stron zapisała drobnym, niezbyt czytelnym charakterem pisma, w którym dominowały zdecydowanie przekreślone „t” oraz „ł”. Ktoś jej powiedział, czy gdzieś przeczytała (nie pamiętała już), że takie pismo cechuje osoby stanowcze. Hanka miała jednak wrażenie, że jest równie stanowcza co pszczoła, która wpadła do szklanki z gęstym słodkim sokiem.
Kalendarz… zrodził się z dyskusji z Marleną, jedyną ze znajomych Darka, która nie sprawiała wrażenia, że albo umarła w wieku lat trzydziestu i trzyma się w całości tylko siłą woli, ale na pewno nie poruszy się gwałtownie – albo takich, którym z nadmiaru czasu i pieniędzy coś się w głowach pomieszało. Normalny człowiek nie stara się w każdym zdaniu podkreślić, że dopiero pobyt w Monte Carlo i na haute couture w Nowym Jorku, pardon, w New York, otworzyły mu oczy na świat. Taka była choćby Magda Bąk, bizneswoman, modystka, dama światowa i… osoba beznadziejnie zdaniem Hanki dwulicowa i pusta, choć uwielbiana przez Darka. Hanka jej nie trawiła, wolała unikać.
Marlena też bywała nawiedzona, choć nie w taki beznadziejnie nuworyszowski sposób. Nie brakowało jej pieniędzy, bawiła się życiem, jednak nie miała w sobie odpychającej wyższości i zarozumiałości jak Magda. Zadzwoniła któregoś dnia, i jeszcze dobrze się nie przywitała, a już wyznała:
– Ty wiesz, że ja jestem księżniczką?
– Żartujesz? – zdziwiła się Hanka.
– Nooo, taką przyszywaną. Waldek grzebał się w naszych korzeniach i wyszło mu, że jesteśmy skoligaceni z jakimiś Tudorami czy Stuartami. – Tu w głosie Marleny pojawiło się wahanie. Nigdy nie była mocna z historii. Jeśli już, to może z historii mody, zwłaszcza tej współczesnej. – No, wiesz, dziesiąta woda po kisielu, ale zawsze.
Hanka milczała, czując, że właśnie odkrywa duchowe pokrewieństwo Marleny z Magdą Bąk. I wtedy jej przyjaciółka nagle zaczęła się śmiać z własnego dowcipu, niemal tracąc oddech. Po czym przyznała, że nie, oczywiście, że nie ma w sobie ani kropli królewskiej krwi, za to naszło ją po programie w telewizji, aby sprawdzić, kogo właściwie ma wśród przodków. Może kogoś znanego? To zawsze fajnie, nawet jeśli nie można do niego zadzwonić. Drzewo się rozgałęzia i nie wiadomo, kto żył wiek czy dwa temu.
Hanka zamyśliła się, spoglądając na zegar. Nigdy nie patrzyła ani na swoją, ani na tę nową rodzinę jak na wielkie drzewo. Raczej dostrzegała wiele strumyczków, meandrująca rzeka byłaby bliższą analogią. Każdy żył po swojemu, kochał, nienawidził, żył i umierał… Rodzina, po prostu.
O ile wiedziała, Darek miał rację, wśród Tokarskich nie było żadnych książąt. Niespełnieni artyści, mechanik, inżynier, parę kobiet próbujących sił w biznesie, jakiś Casanova w mikroskali, prawniczka, kilku urzędników…
Im więcej o tym Hanka myślała, tym mocniej zdawała sobie sprawę, jak niewiele wie o swojej rodzinie, zwłaszcza o tej dalszej, o poprzednich pokoleniach, o znajomych, którzy byli na tyle silnie w niej obecni, że także tworzyli historię rodziny Tokarskich. Co ona wiedziała o tych ludziach, wujku Waculi, Ewelinie, Barskim – a nawet o karpiach i kanarkach. Coś tam słyszała, i tyle.
Kanarki były zresztą ważne. Podobnie jak psy, których w rodzinie Hanki uzbierało się wiele, a z ich historii można by stworzyć odrębną opowieść.
Hanka znała parę anegdot, kilka zdążyła przypomnieć sobie i zapisać w zeszycie. One jednak ledwie naszkicowały te postacie. Marlena uświadomiła jej, że należy poszperać. Poszukać. Znaleźć i zapisać. Może wtedy życie rodziny Hanki, czyli rodziny Tokarskich, stanie przed nią w innym świetle? Nabierze sensu?
Stąd te krótkie loty, w sensie metaforycznym i dosłownym, chociaż najchętniej korzystała z pociągów. Właściwie jedyną osobą, która z chęcią dzieliła się opowieściami – nie tylko o sobie – okazał się wujek Wacula, były kolejarz, amant, a obecnie niemal przykuty do łóżka bajarz, który wręcz prosił, aby przyjeżdżała jak najczęściej. Ciotka Lena, jego żona, również nie miała nic przeciwko, traktowała Hankę jak córkę, której sama z Waculą się z oczywistych powodów nie doczekała.
Nagle ktoś krzyknął za oknem. Hanka odruchowo wstała i odgarnąwszy firankę, zerknęła przez okno.
Jakiś mężczyzna, niechlujnie ubrany, w kamizelkę przypominającą z tej odległości watowaną kurtkę robotnika budowlanego, wygrażał pięścią komuś po drugiej stronie ulicy, gdzie mieszkali Henderlichowie, klan rodzinny znany w mieście z handlu warzywami.
Hanka nie wiedziała, o co poszło, na wszelki wypadek schowała się za firanką, nie przestając śledzić natręta. Cóż, tacy często penetrowali bogatsze ulice w poszukiwaniu, jak mówili, skarbów. Czasem na złość mieszkańcom potrafili spalić dzwonek, wetknąć zapałkę w obudowę albo urwać kwiatek… Jakby nie chcieli się pogodzić, że chociaż im życie dało kopniaka, jednak inni mają prawo do spokoju i lepszego życia.
Po chwili intruz dał sobie spokój i odszedł. Zajrzała do pokoju Jaśka, westchnęła, widząc bałagan, mimo to postanowiła niczego nie sprzątać, za to porozmawiać z Darkiem o paleniu. Niech on spróbuje dotrzeć do Jaśka.
Hanka wróciła do brulionu, jednak nie potrafiła się skupić. Odpowiedni nastrój gdzieś uleciał. Wreszcie po raz chyba czwarty zerknęła na zegarek. Pora odłożyć brulion na miejsce, za oknem czekało nowe życie. Inne od tego, które proponował jej mąż.
Właściwie nie wiedziała, co on myśli, w jakim charakterze widzi ją w tym domu, wciąż nie rozumiała powodów, dla których wciąż byli razem, chyba że chodziło mu o wywarcie na klientach wrażenia, że ma spokojne, dobrze poukładane życie. Któregoś dnia, gdy przygotowywała w kuchni kolację, stwierdził:
– Nie musisz gotować. Sprzątać też nie. Co za problem zatrudnić gosposię czy sprzątaczkę na godziny? Stać nas.
– I ogrodnika – rzuciła wtedy poważnym tonem Hanka znad talerzy.
– I ogrodni… – przytaknął odruchowo. – Nie, ogrodnika nie – zreflektował się, pojmując, że Hanka go wkręca. Mieli przecież tylko wspólny z sąsiadami ogródek pod oknami, którym zajmowała się matka Marczaka. Hanka nie miała talentu do ogrodnictwa, nie lubiła tego, więc łatwiej było uznać, że jest jeden ogródek pod dwoma domami niż zostawić swój pusty, z jakimś symbolicznie posadzonym drzewkiem, o które nie miałaby serca dbać.
– Nie miałabym co robić – mruknęła Hanka, patrząc na niego ze smutną miną. – Duszę się.
– Zajmij się Jaśkiem – podsunął Darek, a w jego oczach znów błysnęło to, co widziała od dawna, a co znaczyło mniej więcej: „O co jej chodzi, do diabła? Wszystko ma, ale te muchy w nosie…”. – A poza tym, może otworzysz jakiś biznes?
Hanka przecząco pokręciła głową.
– Na niczym się nie znam.
– Jak się ma pieniądze, to i ludzie z głową do interesów, tylko bez pieniędzy, się znajdą – kusił.
Wtedy Hanka nie kontynuowała tej rozmowy, nie widząc w niej sensu. Jednak znalazła sobie zajęcie – w tym akurat Darek się nie mylił. Rozwiązaniem było wyjście z domu, z tej słodkiej kiedyś, a dziś męczącej szklanej wieży.
Do matury podchodziła już w zaawansowanej ciąży, właściwie zdała tylko dzięki uprzejmości nauczycieli. Studia odjechały w siną dal, chociaż może i dobrze, nie była zdecydowana co do kierunku. Teraz postanowiła wrócić do tej Hanuli, którą była kiedyś, jako nastolatka. Ciekawej życia, świata… pragnącej wyjechać kiedyś do Afryki na miesiąc lub dwa.
Ale czy powrót do tamtej Hanki był możliwy? Hanka Bielik już nie istniała. Była więc Tokarską na dobre i na złe.
Patrzyła na Kalendarz ogrodniczy, ze smutkiem konstatując, że na razie to zaledwie suchy pień i kilka rachitycznych gałęzi. Rozsypane, poszatkowane opowieści, raczej fragmenty niż jakaś wielka, epicka całość. Czy te rodzinne dramaty i chwile szczęścia w ogóle ułożą się w coś, co będzie mogła nazwać historią rodu Tokarskich?
Zaczęła się zastanawiać, co właściwie oznacza to drzewo. Ludzi? Z tych opowieści wyłaniał się obraz, owszem, drzewa, ale jeśli już, to takiego, w którym na gałęziach siedziały ptaki, gdzieś w jeziorze u podnóża tego drzewa pluskał się karp, a po drugiej stronie o pień opierał się pies. Nie jeden pies, raczej całe stado, Tokarscy lubili te stworzenia.
Nagle usłyszała psa szczekającego za oknem. Uśmiechnęła się szeroko. Tak, pies… zupełnie jakby ktoś usłyszał jej myśli.
Psy w rodzinie Tokarskich to było coś. Ciągle ktoś je wspominał. A najważniejszym spośród nich był chyba Dżyngis ciotki Eweliny.
Jednak na swój sposób najważniejszy był słoń, bowiem to od niego wszystko się zaczęło, cała historia Tokarskich.
Biały, cyrkowy słoń, nazywany Izyrem.
Słoń był biały, jak to słoń. Był też zwyczajny. No, chyba że ktoś powie:
– Skoro słoń zawitał do Kolczewa, to nie może być zwyczajny, zwyczajne słonie nigdy tu nie zaglądają. Ani tygrysy. Ani nawet klauny.
Bo do Kolczewa, niewielkiej mieściny w powiecie stanisławskim, przyjechał cyrk. Taki prawdziwy cyrk ze zwierzętami. I rozbił się na kilka dni.
Młody Damazy Tokarski postanowił pójść na przedstawienie. Zaledwie wczoraj przyjechał do domu na przepustkę z wojska, w mundurze, wygolony na gładko, wypachniony i wybrylantynowany. Teraz razem z dwoma kolegami postanowił się rozerwać, a przy okazji zobaczyć, czy w czasie, gdy on ćwiczył i starał się zrozumieć podstawy wojskowości ogólnej, jakaś koleżanka nie wyładniała nagle na tyle, by można ją było spróbować skusić na mundur i tę odrobinę nabytej w jednostce ogłady.
Bez problemu nabył w budce bilet i zasiadł na widowni. Wkrótce rozpoczęło się przedstawienie. Damazy dzielił spojrzenie na to, co działo się na wysypanej piaskiem arenie – i na widownię, gdzie zasiadł kwiat kolczewskiej urody.
Szybko wypatrzył siedzącą niedaleko niego młodą, piękną damę w sukni wielkomiejskiego kroju.
A obok niej… Damazy nie wiedział, czy patrzeć na słonia, czy na to dziewczę, może szesnastoletnie, piękne, o ciemnych, pofalowanych włosach, twarzy gładkiej i uśmiechniętej, córkę albo krewniaczkę damy. Profil miało tak zachwycający i nietuzinkowy, że Damazy od razu nauczył się go na pamięć.
Klauni w przerwach rozbawiali publikę, rzucali piłkami, połykacz ognia zjadł płomień, a popisy zwierząt były fascynujące, jednak Damazy…
Tak, Damazy znalazł tu to, czego szukał. Dziewczynę tak piękną, że serce przyszłego podchorążego drgnęło i zabiło mocno jak dzwon.
Po przedstawieniu Damazy robił wszystko, aby przy wyjściu znaleźć się niedaleko owych dam. I udało się; zdołał je nawet lekko wyprzedzić, a potem dojść z boku, dzięki czemu szli przez chwilę tak, jakby byli trójką znajomych.
– Świetne widowisko, nieprawdaż? – zagadnął z miną wojaka-obieżyświata, co to niejedno cyrkowe widowisko zaliczył w czasie swych wojaży, chociaż poza Kolczewem widział jeszcze tylko swoją jednostkę pośród morza traw.
Dama uśmiechnęła się i lekko skinęła głową, obrzucając kawalera bystrym spojrzeniem, natomiast dziewczę spąsowiało, oczy spuściło, choć leciutki, nieomal niezauważalny uśmiech na prześlicznie wykrojonych, leciutko wydętych ustach wskazywał, że słowa Damazego przypadły jej do gustu.
– Rzeczywiście, żonglerzy prześliczni, nieprawdaż, Martusiu? – Kobieta zerknęła na dziewczynę. Gdyby nie mundur Damazego, gdyby nie ta aura polskiego żołnierza w świeżo odzyskanym kraju, w ogóle by nie dopuściła do tej rozmowy. Jednak szło nowe. I czasem należało mu leciutko, leciutko uchylić drzwi…
Panna Marta skinęła głową i odważyła się podnieść wzrok… trafiając prosto w oczy Damazego, jak w sidła chłopca wytęsknionego takich widoków.
Od razu wyczuł, że dziewczę nie ma nic przeciwko rozmowie. Był młody, przystojny, wojsko wyprostowało mu kręgosłup i zadbało o to, aby wyrósł z niego zacny młodzian.
– A pannie też się podobało? – odważył się zapytać, czując, że to ryzykowna granica, ale cóż, jeśli chce coś wskórać, powinien zaryzykować. Jak na ostatnich ćwiczeniach, kiedy zaryzykował spienienie wierzchowca, aby na krótkim dystansie doścignąć swój oddział. Podjął ryzyko i wygrał.
– Bardzo… – szepnęła.
– Ja się wybieram jutro ponownie – stwierdził tonem pełnym entuzjazmu, chociaż jeszcze minutę temu ani o tym pomyślał, a jutrzejszy wieczór, ostatni z tej przepustki, planował spędzić w męskim towarzystwie na rzeczach, które pannie Marcie w żadnym, nawet najbardziej nieskromnym śnie, się nie śniły.
– Mamo, a my? – Panna Marta spojrzała na swoją opiekunkę. Ta zmieniła się nieco na twarzy. Popatrzyła na kawalera.
– Kto wie? – Uśmiechnęła się tajemniczo. – Zobaczymy.
W uszach Damazego zabrzmiało to jak „Niech pan nas niecierpliwie wygląda”.
„Tak uczynię” – obiecał w myślach, odprowadzając spojrzeniem pannę Martę i jej mamę.
Damazy był już mocno zniechęcony i rozczarowany. Godzina spektaklu zbliżała się nieubłaganie, jego podręczny zegarek z dewizką wskazywał, że zostało może jakieś pięć minut, a tymczasem panny Marty nigdzie nie dostrzegał. Nie widział też jej matki, co go mocno zmartwiło. Miął w garści trzy bilety i strofował się za rozrzutność godną może kapitana Gajewskiego, ale nie jego, Damazego Tokarskiego, biednego jak mysz w pustym młynie, uboga krewniaczka tych kościelnych, co to skubią z Pańskiego obrusa.
„A co tam” – mruczał do siebie w myślach. – „Nie stracę. Dam bilet jakiejś innej dziewczynie, jak panna Marta się nie pojawi. Dam, a trzeci zmarnuję albo jakiemuś dzieciakowi wcisnę, co tu się ich pełno kręci na błoniach. Ucieszy się”.
Niecierpliwie się rozglądał, próbując przebić wzrokiem gęstniejący tłum i… Nagle dostrzegł pannę Martę z równie młodą dziewczyną, zapewne służącą wysłaną w roli przyzwoitki, czujnie rozglądającą się dokoła, bo raz, że pewno matka panienki jasno jej wyklarowała, czego oczekuje, a dwa – dzięki temu mogła iść do prawdziwego cyrku! Niechby tylko przez zasłonę mogła zerknąć na te cudeńka, przez chwilkę – już będzie o czym w kuchni rozpowiadać!
Na twarz Damazego wypłynął uśmiech szczęścia.
Zauważyły go, panna Marta pokiwała ręką na powitanie, stając w długiej kolejce po bilety.
– Nie trzeba, ja mam bilety! – Zamachał nimi jak wachlarzem. Służąca zamiast matki wcale mu nie przeszkadzała.
– Ale… – zająknęła się panna Marta.
– Mam trzy bilety, panno Marto – mówił rozentuzjazmowany Damazy. – Wystarczy dla wszystkich…
– Antosiu, niech Antosia pójdzie… – zaczęła Marta, lecz Damazy w zupełnym zaćmieniu umysłu wcisnął służącej bilet w garść.
Antosia cofnęła się, zerkając na panienkę, której najwyraźniej kazano jej pilnować jak oczka w głowie, ale o biletach w instrukcji niczego nie było. Panna Marta milczała.
I wtedy Damazy w porywie szaleństwa zrobił coś, za co kapitan Kukla, uczący kadetów manier, wytrzaskałby go po pysku, a potem i pewno osadził w areszcie na dzień, żeby kadet przemyślał swoją impertynencję i nadmierną śmiałość. Kukla był tak starej daty, że pewno brał udział w Powstaniu Listopadowym.
– Musimy się pospieszyć – przynaglił i wyciągnął rękę, usłużnie podając ramię pannie Marcie jak prawdziwej damie.
A kiedy wahała się, cała zaróżowiona z emocji, szepnął:
– Szybciej, bo nam zajmą najlepsze miejsca! Antosia oczywiście idzie z nami, ma przecież bilet. Prędzej!
I poszli.
Przedstawienie było wspaniałe – dla Damazego nawet wspanialsze niż poprzednio, skoro u boku miał pannę Martę, mimo że oswobodziła rękę, gdy zasiedli na trybunach. Żonglerzy, klauni, tresura tygrysa – wszystko to w oczach kolczewiaków spragnionych atrakcji było niczym przywiezienie im kawałka Warszawy, co tam Warszawy, samego Paryża(!), prosto tu, na ich rozległe łąki i pola. Ludzie bili frenetycznie brawo, krzyczeli, dzieci piszczały, a rodzice pozwalali im na to łaskawie przymykając oko, bo co innego piszczeć na zwykłą mysz, która zakradła się do domu, a co innego piszczeć, trzymając mamę za rękę, kiedy treser wkłada głowę wprost w paszczę straszliwego tygrysa-ludojada!
Dłoń panny Marty także wreszcie, niby to mimochodem, znów trafiła na palce Damazego. Ten nie odważył się ująć jej ze względu na służącą, lecz trzymał tak blisko, że palce się stykały. Pierś dziewczyny falowała, Damazy czuł ogień – w duszy i w ciele, które zaczęła pochłaniać tajemna gorączka.
Nagle pokaz z tygrysem się skończył, na scenę wybiegli klauni, zaczęli rzucać w siebie zielonymi piłkami i zarazem łapać je w cyrkowy sposób. A w głębi namiotu zaryczał słoń.
I po chwili jego treser, ubrany w ciasny czarny kostium, wprowadził na arenę owo niezwykłe zwierzę, które zdawało się nie pasować do tego świata, być pod tą kopułą jak gigant ledwie przykryty przyciasnym garnkiem.
Słoń znów zaryczał, aż drżenie pobiegło po trybunach, aż fala emocji spięła wszystkich.
– Izyr, siad! – Bicz tresera trzasnął głośno.
Słoń jednak nie chciał słuchać tresera, chociaż ten walił go biczem po bokach. Izyr drżał, parę razy ryknął, wreszcie na ugiętych nogach, jakby go coś bolało, zrobił parę kroków i skierował się do wyjścia. Wściekły treser ukłonił się publiczności i ruszył za swoim nieposłusznym zwierzęciem, a na scenę wkroczyli kolejni cyrkowcy.
– Nie musiał go bić – szepnęła panna Marta.
– Nie powinien – przytaknął Damazy, z uwagą obserwując przygotowującą się do popisów parę na trapezie. Dziewczyna była drobna, a jej partner przypominał Waligórę, zdawał się być większy od niej ze dwa razy.
Z dali dobiegł kolejny, jakby bolesny ryk słonia.
– Znów go bije – szepnęła panna Marta ze zbolałą miną.
Po skończonym widowisku dziewczyna chciała się pożegnać, jednak Damazy jej nie pozwolił.
– O nie, ja muszę pannę bezpiecznie odprowadzić do domu, mój ojciec by mi głowę urwał, gdyby coś się stało, a kapitan Kukla z jednostki wysłałby do karnej kompanii. Proszę nie oponować! – Nie dał dojść pannie Marcie do słowa.
Tym chytrym sposobem dowiedział się, gdzie dziewczyna mieszka. Okolica była spokojna, domki na Sielnej należały do rodzin niekoniecznie zamożnych, ale i nie biednych. W zasadzie podobnych do tych, w jakim przed pójściem do wojska mieszkał sam Damazy.
W drodze rozmawiali o pokazie i zgodzili się, że chociaż klauni są świetni, tygrys groźny, to jednak najważniejszy jest słoń. Piękny. Majestatyczny. I… niezwykły.
– Zobaczymy się znów jutro na pokazie? – spytał z nadzieją. Podobała mu się panna Marta. – Może nasz Izyr będzie miał więcej ochoty do zabawy? – Specjalnie podkreślił słowo „nasz”.
Panna Marta skinęła głową z aprobatą.
– Jeśli mama puści.
– Puści. Są przecież wakacje – stwierdził Damazy z przekonaniem wyrażającym wiarę w rozum matki panny Marty. – A zatem żegnam pannę i liczę, że jutro…
Nie dokończył, nie chcąc w słowach niczego przesądzać.
Wracając do domu, obiecał sobie w myślach, że jutro posunie się dalej niż zetknięcie palcami. Może odważy się wziąć dłoń panny w rękę, a nawet pogłaskać ją palcami, delikatnie jak mgła o świcie? Może zbierze się na odwagę spojrzeć prosto dziewczęciu w twarz i wyznać, że chciałby częściej jeszcze spoglądać w niebieskie oczy panny Marty, a nawet – ale to już musiałby być szalony, aby się do tego posunąć – a może nawet zdoła wykrztusić, że chciałby mieć po co wracać do Kolczewa, bo ktoś tu na niego czeka?
Chciałby… na Boga, jak bardzo by chciał, żeby to nie był tylko sen snuty na przepustce!
I nagle wszystko się skończyło!
Ranek jeszcze tego nie zapowiadał. Po przebudzeniu, przeciągnął się z lubością, a na wspomnienie panny Marty uśmiechnął.
Rodzice z dumą patrzyli na syna. Będzie z niego oficer jak nic, myślał tata, gdy jego Damazy pałaszował śniadanie, opowiadając z przejęciem, że cyrk świetny i rodzice powinni się zdecydować, warto, a nie wiadomo, jak długo w miasteczku postoi.
Mama chętniej widziałaby syna tu, na miejscu, chociaż Polska potrzebowała dobrych żołnierzy, przecież tyle co odzyskali wolność i ktoś musiał jej bronić.
– Nie wiem, czy dalibyśmy radę – stwierdziła z namysłem. – Jak wracałam z targu, to wydawało mi się, że oni zwijają obóz.
– Ale co też mama! – żachnął się trochę niegrzecznie Damazy. – Nie może być, wczoraj był pokaz i dzisiaj też ma być.
Jednak słowa matki zaszczepiły w nim niepokój, więc popędził od razu do cyrku na błoniach.
Rzeczywiście, cyrkowcy z dużym trudem zwijali wielki namiot. Nie będzie przedstawienia.
A więc nie zobaczy panny Marty! Chyba że pójdzie pod jej dom albo odważy się na szaloną impertynencję i zadzwoni do drzwi. Ale czy Damazy był aż tak odważny? Czy to wypada tak wpadać w cudze życie, tak brutalnie się narzucać? Nawet jeśli dziewczyna się podoba?
Nagle zobaczył tresera, tego od Izyra. Nerwowo z kimś rozmawiał, mrucząc pod nosem (słowa ledwie dobiegały do Damazego):
– Akurat teraz musiał zachorować!
Chłopak wytężył słuch, bystrzej spojrzał na tresera. Czyżby ich słoń miał kłopoty? Zachorował? To by wyjaśniało, dlaczego wczoraj tak się zachowywał!
Śmiało ruszył w ich stronę, a gdy treser został sam, zaczepił go:
– Słoń chory, dlatego wyjeżdżacie?
Treser pokręcił głową.
– Publika już nie chodzi, kto miał pójść, już zdążył się wybrać. Wczoraj nie było kompletu, dziś pewnie połowa miejsc świeciłaby pustką. Szkoda fatygi, trzeba jechać dalej. Ale ze słoniem ciężko jest, nie można tu być, jakby co… – Na koniec powrócił do pytania chłopca.
– Nie rozumiem? – wyjąkał Damazy.
– Naiwnyś, panie żołnierzu. – Treser spojrzał na niego z przyganą. – Jak słonisko zdechnie w tym waszym Kolczewie, będzie zaraz kłopot, policja, może i lekarz się trafi, a to wszystko koszta. A jak wyjedziemy w drogę, przez łąki czy lasy… ziemi jest pod dostatkiem! – Zaśmiał się, chociaż w jego głosie wcale nie było wesołości. Przecież był treserem słoni, a nowy olbrzym to wydatek, którego cyrk może nie udźwignąć.
– Zakopiecie go, jak zdechnie? – Zdumiał się Damazy, czerwieniejąc ze zdenerwowania. – Izyra? To chyba nie wolno tak, to się nie godzi!
– O nie, zjemy go przy ognisku! – zaśmiał się szorstko treser. – Chłopcze, życia nie znasz. Zgłosi się ucieczkę słonia, a kości… ziemia czy woda przyjmą, i szukaj wiatru w polu.
Rozejrzał się dyskretnie.
– Posłuchaj mnie, kolego, z życia ci radzę. Nie, żebyśmy byli potworami bez serca. Ja Izyra kocham. Ale żyć trzeba, zarabiać, ciągle jeździć, rozumiesz? Siedzisz i się leczysz, nie zarabiasz. A właściciel nie da pieniędzy na pogrzeb słonia.
– Może wydobrzeje – powiedział słabym głosem Damazy.
– Może – przytaknął treser. – Chociaż raczej nie spodziewam się cudów. – Odszedł.
Damazy przysiadł na trawie i w milczeniu obserwował cyrkowców. Podziwiał ich zręczność, zwijanie obozu szło im znakomicie – prawie jak w wojsku. Wspólnymi siłami złożyli wielką kopułę, potem tyczki, nagle z małego miasteczka zrobiło się tylko kilka długich cyrkowych wozów i platformy ze zwierzętami.
W jednej z nich, zakrytej płótnem, leżał Izyr. Damazy go rozpoznał, słoń pojękiwał tak, jak wczoraj w czasie przedstawienia: boleśnie, chrapliwie, nisko.
I… coraz ciszej.
Patrząc na klatkę z białym słoniem, doczekał do popołudnia, wcale niegłodny. Mama będzie się trochę martwić, ale co tam. W wojsku nie takie rzeczy nauczył się ignorować.
Wreszcie, za sprawą nie do końca zrozumiałego impulsu, wstał z trawy i poszedł do klatki. Cyrkowcy nie zwracali na niego uwagi. A Damazy podszedł na wyciągnięcie ręki do słonia. Czuł stąd silny zapach zwierzęcia, lekko piżmowy, pomieszany z wonią odchodów. Stąd było słychać jeszcze jedną nutę w oddechu: cichy, rzężący świst.
„Niedobrze” – pomyślał.
Wrócił na trawę i… wkrótce zobaczył, jak na placu pojawia się panna Marta.
„A ona skąd tu?” – Zdziwił się niezmiernie.
Zawołał ją szybko. Podbiegła. Twarz miała pobladłą, ze śladami łez.
– Irka mówiła, że słoń umiera! – rzuciła, szybko oddychając z przejęcia. – Ona się z żonglerem zadaje, i on jej powiedział. Wyjeżdżają, bo…
„A zatem wie”.
Damazy w milczeniu skinął głową.
– Dobrze widzieć pannę, nawet mimo takiej niepomyślnej okoliczności – rzekł serdecznie. – Jednak zrobić nic nie możemy.
– A lekarza? Ja znam…
– Lekarza od słoni? Ech, panno Marto, tu by i lekarz od koni, nasz wojskowy weterynarz nie poradził. Nie ma zresztą czasu. – Damazy wskazał cyrkowców, którzy już zwinęli obóz, zaprzęgali konie do wozów. – Oni już odjeżdżają.
Patrzyli, jak cyrkowcy formują kolumnę i ruszają w stronę odległego Stanisławowa.
Damazy nie wyjawił pannie Marcie tego, co mu powiedział treser Izyra. Nie chciał jej martwić. Niech żyje złudzeniem. Sam jej zresztą podsunął:
– Może wróci do formy, jak zobaczy nasze trawy i łąki, gdzieś na popasie…
– Może – przytaknęła zalana łzami dziewczyna. Przytuliła się do niego, oparła głowę na ramieniu.
– A my zawsze możemy go wspominać, więc zawsze będzie żył z nami. Nasz Izyr.
– Nasz – przytaknęła. Zabrzmiało to jak początek wspólnej modlitwy.
W dali kłęby kurzu zwiastowały, że pojazdy wjeżdżają na drogę. Tam i popasów ze słodką trawą, gdzie słoń może dojść do siebie, i skrytych przed ludzkim okiem kryjówek na jego kości dosyć. Co się stanie, na to cyrkowcy odpowiednio zareagują.
Damazy odważnie objął pannę Martę ramieniem.
– Nasz słoń – powiedział. – Niech pani spojrzy, Marto. – Odważył się powiedzieć jej imię, i tylko imię. – Tu, tu znów może zatańczyć na arenie, trzeba tylko trochę wyobraźni.
I gdy tak się patrzyli w pusty piasek, Izyr znów zaryczał i zadarł swe potężne nogi ponad głową tresera…