Siostra - Dorota Bartnikowska - ebook

Siostra ebook

Dorota Bartnikowska

5,0

Opis

Kiedy wywodzący się z ubogiej rodziny Piotrek traci rodziców i trafia pod dach wpływowych Frankowskich, jego życie ulega diametralnej zmianie. W nowym domu nic nie jest proste – surowe zasady, oczekiwania i pozory tworzą przytłaczającą codzienność, a Piotrek musi na nowo zbudować swoje miejsce w świecie. W tym samym czasie Michał, wrażliwy transpłciowy chłopiec, ucieka przed okrutną rzeczywistością szkolnych korytarzy i podwórka. Dzięki wsparciu rodziców, udaje mu się zmienić otoczenie i zaprzyjaźnić z dziećmi Frankowskich, których losy, pozornie beztroskie, kryją głęboko skrywane dramaty. Tomasz, najstarszy z rodzeństwa, musi zapomnieć o własnych marzeniach, gdy dowiaduje się od ojca, że ma w przyszłości przejąć rodzinny biznes i już w wieku nastoletnim przygotowywać się do prowadzenia firmy. Filip zaś jest kompletnym przeciwieństwem starszego, odpowiedzialnego brata. To niespokojny duch, który nie może pogodzić się z restrykcjami i wymaganiami rodziców. Szukając siebie i wolności, wiecznie popada w tarapaty. Paweł, najmłodszy z braci, to oczko w głowie całej rodziny. Jest uroczym i wrażliwym chłopcem, co budzi niepokojące zainteresowanie przyjaciela rodziny. Wszystkich chłopców łączy wyjątkowa więź z piękną i zdumiewająco dojrzałą córką Frankowskich, Sarą, za której uśmiechem kryje się niewypowiedziane cierpienie.
„Siostra” to przejmująca opowieść o dojrzewaniu i poszukiwaniu miłości w świecie pełnym wymagań i niedopowiedzeń. To historia o sekretach, które dzielą i uczuciach, które łączą. Uświadamia, że pozory mogą mylić, a najtrudniejsze rozmowy są często tymi, które najbardziej warto odbyć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 497

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Poczytajzemna

Nie oderwiesz się od lektury

Chcę się z Wami podzielić książką, która trafiła do mnie trochę przypadkiem. Tytuł wydawał się niepozorny, ale opis obiecywał wiele. Nie spodziewałam się jednak, że aż tak, mnie poruszy! „Siostra” Doroty Bartnikowskiej to jedna z tych książek, które zostają w sercu na długo. Takie historie uwielbiam pełne emocji, trudnych tematów i refleksji. Dlatego z ogromną chęcią polecam ją dalej. Autorka w tej książce podjęła się tematów niezwykle ważnych i często trudnych, różnic społecznych między bogactwem a biedą, samotności, braku akceptacji, oczekiwań narzucanych przez rodzinę, a także transpłciowości i odmienności, homoseksualności, czy wykorzystywanie seksualne. O tych tematach wciąż w naszym kraju mówi się zbyt mało, wielokrotnie są one przemilczane. To właśnie te wątki sprawiają, że lektura wzrusza, otwiera oczy i serca, uczy wyrozumiałości, wrażliwości i akceptacji. Opowieść zaczyna się, kiedy główni bohaterowie są jeszcze dziećmi, którzy zamiast beztroski dzieciństwa muszą zmagać się...
00



Do­ro­ta Bart­ni­kow­ska

Sio­stra

War­sza­wa 2025

Ty­tuł: Sio­straCo­py­ri­ght © 2025 by Do­ro­ta Bart­ni­kow­ska

Re­dak­cja: An­na Fa­thiSkład i ła­ma­nie: Ka­ta­rzy­na Se­re­din-Ko­lar­czykPro­jekt okład­ki: Do­ro­ta Bart­ni­kow­skaKon­wer­sja do epub: Ka­ta­rzy­na Se­re­din-Ko­lar­czyk

Ko­pio­wa­nie i udo­stęp­nia­nie ca­ło­ści lub czę­ści ni­niej­sze­go e-bo­oka jest za­bro­nio­ne.

Wy­da­nie IWar­sza­wa 2025

eISBN: 978-83-975492-0-3

Mo­jej sio­strze, Agniesz­ce

Pro­log

Był cie­pły sierp­nio­wy wie­czór. Po­wie­trze by­ło cięż­kie, na­sy­co­ne za­pa­chem kwit­ną­cych pod oknem malw, a ci­szę prze­ry­wał je­dy­nie kon­cert gra­ny przez cho­wa­ją­ce się w tra­wie świersz­cze. Dzień chy­lił się po­wo­li ku koń­co­wi. Ko­wa­li­ko­wa spoj­rza­ła na sta­ry drew­nia­ny ze­gar wi­szą­cy nad wej­ściem, któ­ry pa­mię­tał jesz­cze la­ta sie­dem­dzie­sią­te. Do­cho­dzi­ła go­dzi­na osiem­na­sta, czas za­my­kać skle­pik. Klien­tów by­ło dziś jak na le­kar­stwo, kil­ku sta­łych by­wal­ców wpa­dło tyl­ko ra­no po chleb i buł­ki. Od dwóch dni wszy­scy są­sie­dzi sta­ra­li się w mia­rę moż­li­wo­ści po­ma­gać w po­szu­ki­wa­niach za­gi­nio­nej. Ko­bie­ta rów­nież sie­dzia­ła ca­ły dzień jak na szpil­kach. Prze­tar­ła szyb­ko la­dę, za­mknę­ła ka­sę i okna, wresz­cie zdję­ła po­lie­stro­wy far­tuch w drob­ne kwiat­ki na gra­na­to­wym tle, wzię­ła sfa­ty­go­wa­ną to­reb­kę i wy­szła, za­mknąw­szy za so­bą drzwi. Zdą­ży­ła przejść kil­ka kro­ków, gdy spo­tka­ła Ja­gnę Alek­san­dro­wicz kie­ru­ją­cą się po­spiesz­nie w stro­nę po­sia­dło­ści Fran­kow­skich.

– Ja­gna, dzień do­bry! Masz ja­kieś wie­ści o dziew­czy­nie Fran­kow­skich? – za­gad­nę­ła, pod­bie­ga­jąc do są­siad­ki.

– Dzień do­bry, Ewu­niu ko­cha­na, po­dob­no cia­ło wy­ła­wia­ją z je­zior­ka! – Na twa­rzy ko­bie­ty ma­lo­wał się nie­po­kój.

– Co ty mó­wisz, zna­leź­li ją? – Ko­wa­li­ko­wej zro­bi­ło się na­gle dusz­no, jak­by wy­po­wie­dzia­na na głos oba­wa wy­ssa­ła z jej płuc pra­wie ca­łe po­wie­trze.

– Nie wia­do­mo jesz­cze na pew­no, idę się do­wie­dzieć.

Ko­wa­li­ko­wą prze­szedł dreszcz. „Bo­że mój, ta­ka mło­da dziew­czy­na! Prze­cież wszy­scy mie­li na­dzie­ję, że jed­nak od­naj­dzie się ca­ła i zdro­wa” – za­my­śli­ła się. Zrów­na­ła chód z są­siad­ką i da­lej szły już ra­zem szyb­kim tem­pem w mil­cze­niu.

Po chwi­li do­tar­ły do oka­za­łej po­sia­dło­ści umiej­sco­wio­nej na sa­mym koń­cu alei. Ko­wa­li­ko­wa ni­g­dy nie by­ła w środ­ku, ale z ze­wnątrz oka­za­ły dom Fran­kow­skich za­wsze przy­wo­dził jej na myśl Pa­łac Bu­ch­holt­zów w Su­pra­ślu, jej ro­dzin­nym mie­ście. Te­raz, oto­czo­ny ta­śmą po­li­cyj­ną, za któ­rą stał po­więk­sza­ją­cy się cią­gle tłu­mek ga­piów, spra­wiał wra­że­nie po­sęp­ne­go. Nie­da­le­ko brze­gu za­par­ko­wa­no dwa wo­zy po­li­cyj­ne, a na je­zior­ku uno­si­ła się wy­ła­do­wa­na spe­cja­li­stycz­nym sprzę­tem łódź ra­tow­ni­cza.

Ko­wa­li­ko­wa spoj­rza­ła ukrad­kiem w pra­wo – na po­mo­ście sta­li bra­cia za­gi­nio­nej. Wy­so­kie, szczu­płe syl­wet­ki chłop­ców ciem­nia­ły na tle mi­go­czą­cej ta­fli wo­dy. Nie wi­dzia­ła ich twa­rzy, ale ich po­sta­wa zdra­dza­ła peł­ne na­pię­cia wy­cze­ki­wa­nie. Sta­li, wpa­tru­jąc się nie­ru­cho­mo w za­wi­niąt­ko wy­cią­ga­ne z wo­dy. Gdzieś z ty­łu do­bie­ga­ły szep­ty:

– My­śla­łem, że Fran­kow­scy mie­li trzech chło­pa­ków. Co tam ro­bi tych dwóch?

– No co ty, Grze­siek, wnucz­ka sta­rej Gra­bow­skiej nie po­zna­jesz? Wy­cho­wy­wał się z ni­mi, jak ro­dzo­ny brat prze­cież.

– A ten dru­gi?

– A te­go to nie znam, ale czę­sto przy­cho­dzi do Fran­kow­skich.

Po chwi­li do roz­mo­wy do­łą­czy­ły ko­lej­ne stłu­mio­ne gło­sy.

– Co za tra­ge­dia, los ich nie oszczę­dza.

– Że­by tak uto­pić się w je­zior­ku… Od ma­leń­kie­go się tam ką­pa­li, a tam nie jest tak głę­bo­ko prze­cież.

– Nie wia­do­mo, co tam za­szło. Mo­że ja­kiś skurcz ją zła­pał al­bo, Bóg je­den wie, na­bra­ła się ja­kichś pro­chów czy cze­goś…

– A co ty, Sta­chu, opo­wia­dasz! Z do­bre­go do­mu dzie­cia­ki, uło­żo­ne, ni­cze­go im nie bra­ko­wa­ło. Oj­ców, co praw­da, po­cho­wa­li dość wcze­śnie, ale naj­star­szy do­brze się ni­mi opie­ko­wał, to bar­dzo od­po­wie­dzial­ny chło­pak jest.

Szep­ty umil­kły gwał­tow­nie z chwi­lą, gdy łódź do­bi­ła do brze­gu. Z po­kła­du zno­szo­no ostroż­nie owi­nię­te w czar­ny wo­rek zwło­ki. Na­gle z po­mo­stu do­biegł ja­kiś huk, a wzrok wszyst­kich ze­bra­nych po­wę­dro­wał w tym kie­run­ku. To naj­młod­szy Fran­kow­ski osu­nął się bez­wład­nie na de­ski. Ko­wa­li­ko­wa zmru­ży­ła lek­ko oczy, że­by le­piej wi­dzieć. Zda­wa­ło się, że drob­nym cia­łem chłop­ca wstrzą­sał szloch. Dwóch po­zo­sta­łych chło­pa­ków wzię­ło go za­raz pod rę­ce i, ze spusz­czo­ny­mi gło­wa­mi, ru­szy­li wol­nym kro­kiem do do­mu, pod­trzy­mu­jąc na wpół omdla­łe cia­ło ich naj­młod­sze­go bra­ta.

Rok 1990

Piotr

Sio­stra Ber­na­det­ta by­ła dwu­dzie­sto­sied­mio­let­nią, kor­pu­lent­ną ko­bie­tą ni­skie­go wzro­stu, o du­żej cha­ry­zmie. Bez pro­ble­mu utrzy­my­wa­ła dys­cy­pli­nę wśród po­nad set­ki ośmio­lat­ków przy­go­to­wu­ją­cych się do pierw­szej ko­mu­nii świę­tej. Ni­g­dy nie mu­sia­ła pod­no­sić gło­su, by wy­eg­ze­kwo­wać swo­je po­le­ce­nia. Dzie­ci słu­cha­ły jej bez ocią­ga­nia, a w prze­rwach lgnę­ły do niej jak psz­czo­ły do mio­du. Bi­ła od niej nie­za­chwia­na pew­ność sie­bie, spo­kój du­cha i cie­pło. Dla każ­de­go ma­lu­cha mia­ła uśmiech i do­bre sło­wo. Dzie­ci ce­ni­ły w niej zwłasz­cza to, że za­wsze mia­ła dla nich czas, chęt­nie z ni­mi roz­ma­wia­ła i ni­g­dy nie od­ma­wia­ła, gdy do­ma­ga­ły się, że­by za­gra­ła im na gi­ta­rze czy za­śpie­wa­ła jesz­cze jed­ną pio­sen­kę. Jed­nak te­go dnia wszy­scy za­cho­wy­wa­li peł­ną po­wa­gę i sku­pie­nie. By­ło piąt­ko­we po­po­łu­dnie, a dzie­ci koń­czy­ły wła­śnie pró­bę ge­ne­ral­ną przed nie­dziel­ną uro­czy­sto­ścią.

– My­ślę, że na tym dziś za­koń­czy­my. – Sio­stra zwró­ci­ła się do grup­ki dzie­ci zgro­ma­dzo­nych w głę­bi bocz­nej na­wy. – Spi­sa­li­ście się bar­dzo do­brze. Mo­że­cie wyjść przed ko­ściół i po­cze­kać z sio­stra­mi Ja­dwi­gą, Te­re­są i Krzysz­to­fą na ro­dzi­ców. Kto ma zgo­dę na sa­mo­dziel­ny po­wrót do do­mu, pro­szę, że­by do mnie pod­szedł i prze­ka­zał mi kar­teczkę pod­pi­sa­ną przez ro­dzi­ca.

Więk­szość dzie­ci z uśmie­chem po­dą­ży­ła za sio­stra­mi na plac przed ko­ścio­łem. Kil­ko­ro po­de­szło do sio­stry z pod­pi­sa­ny­mi zgo­da­mi ro­dzi­ców i wkrót­ce rów­nież wy­szło na ze­wnątrz. Zo­stał tyl­ko Pio­trek wpa­tru­ją­cy się w mar­mu­ro­wą pod­ło­gę i ner­wo­wo prze­stę­pu­ją­cy z no­gi na no­gę. Kar­tecz­ki nie miał, ale do­brze wie­dział, że nikt po nie­go nie przyj­dzie. Są­siad­ka, któ­ra go za­wsze od­bie­ra­ła, za­cho­ro­wa­ła, a na ro­dzi­ców oczy­wi­ście nie mógł li­czyć. Wsty­dził się jed­nak po­wie­dzieć o tym sio­strze. Ber­na­det­ta po­pa­trzy­ła na nie­go przez chwi­lę, po czym po­wie­dzia­ła raź­nym gło­sem:

– Pio­trek, ty zo­stań, po­mo­żesz mi sprzą­tać po pró­bie, a póź­niej Cię od­pro­wa­dzę.

Chło­piec pod­niósł szyb­ko wzrok i spoj­rzał sio­strze w oczy, jak za­wsze z oba­wą, czy nie zo­ba­czy w nich współ­czu­cia. Ale nie, ko­bie­ta się uśmie­cha­ła, a jej uśmiech nie za­trzy­my­wał się na ustach, tyl­ko się­gał rów­nież oczu.

– No, co tak sto­isz, nie ocią­gaj się. Po­zbie­raj mo­dli­tew­ni­ki, a ja sprząt­nę ka­ble i gło­śni­ki. Po­tem za­nie­sie­my to wszyst­ko do za­kry­stii. – Ber­na­det­ta wska­za­ła mu ksią­żecz­ki roz­ło­żo­ne na ław­kach, a sa­ma schy­li­ła się po prze­dłu­żacz le­żą­cy pod ścia­ną.

Pio­trek uśmiech­nął się, ski­nął po­ta­ku­ją­co gło­wą i żwa­wo wziął się do ro­bo­ty.

Uprząt­nę­li wszyst­ko w dwa­dzie­ścia mi­nut, po czym sio­stra zwró­ci­ła się do chłop­ca z py­ta­niem:

– Zgłod­nia­łam tro­chę, a ty? Mam tu pacz­kę her­bat­ni­ków. Zjesz ze mną i na­pi­jesz się her­ba­ty?

Pio­trek za­ru­mie­nił się po czub­ki uszu, spu­ścił gło­wę i ści­szo­nym gło­sem od­po­wie­dział:

– Nie, dzię­ku­ję, pro­szę sio­stry. Ja­dłem dziś śnia­da­nie.

Sio­stra Ber­na­det­ta szyb­ko prze­łknę­ła gu­lę na­ra­sta­ją­cą w gar­dle. Do­cho­dzi­ła sie­dem­na­sta, a chło­piec naj­pew­niej nic nie jadł od ra­na. Po­ża­ło­wa­ła, że nic wię­cej nie mia­ła przy so­bie.

– Nie rób mi przy­kro­ści, nie lu­bię jeść sa­ma. Zjedz tro­chę i wy­pij her­ba­tę, bę­dzie mi mi­ło.

Pio­trek już nie pro­te­sto­wał, tyl­ko usiadł grzecz­nie na stoł­ku i ob­ser­wo­wał krzą­ta­ją­cą się ko­bie­tę. Sio­stra Ber­na­det­ta wy­ję­ła z szaf­ki ta­le­rzyk w sto­krot­ki, wy­ło­ży­ła na nie­go cia­stecz­ka i włą­czy­ła czaj­nik na her­ba­tę. Na sto­li­ku po­sta­wi­ła szklan­ki na spodkach, cu­kier­nicz­kę i dwie ły­żecz­ki, po­tem na­sy­pa­ła do szkla­nek her­ba­ty i za­la­ła wrząt­kiem. Po za­kry­stii roz­szedł się aro­mat her­ba­ty i słod­kich her­bat­ni­ków zmie­sza­ny z cha­rak­te­ry­stycz­nym za­pa­chem ka­dzi­dła. Sio­stra przy­su­nę­ła so­bie ta­bo­ret do sto­li­ka, po czym usia­dła wy­god­nie, wzię­ła je­den her­bat­nik i pod­su­nę­ła resz­tę chłop­cu.

– Za­ja­daj – po­wie­dzia­ła z uśmie­chem.

Na wi­dok tych zwy­kłych cia­stek chło­piec po­czuł na­gle ssa­nie w żo­łąd­ku. Jak­by je­go cia­ło do­pie­ro te­raz uświa­do­mi­ło so­bie, że jest głod­ne. Się­gnął po je­den her­bat­nik. Ja­kie to by­ło pysz­ne!

– Cie­szysz się na uro­czy­stość nie­dziel­ną? – za­gad­nę­ła Ber­na­det­ta.

– Tak – od­parł. – Ma­ma obie­ca­ła, że na pew­no przyj­dzie. Gar­ni­tur też już mam wy­pra­so­wa­ny, wca­le nie wi­dać, że po­ży­czo­ny! Pa­ni To­ma­szew­ska mó­wi, że pa­su­je na mnie jak ulał, bo jej syn był mo­je­go wzro­stu, gdy był w mo­im wie­ku. Obie­ca­ła na­wet, że upie­cze dla mnie cia­sto.

– A oj­ciec?

Chło­piec spo­chmur­niał nie­co.

– Te­go nie wiem. Ta­ta jest ostat­nio bar­dzo zde­ner­wo­wa­ny i… co­raz wię­cej pra­cu­je, a w nie­dzie­le od­sy­pia – od­po­wie­dział ści­szo­nym gło­sem.

Sio­stra wpa­try­wa­ła się w chłop­ca, uważ­nie słu­cha­jąc.

– Mo­że jed­nak znaj­dzie czas, że­by przyjść na ko­mu­nię. – Po­kle­pa­ła go przy­jaź­nie po rę­ce. – Słu­chaj, Pio­trek, nie chciał­byś do­łą­czyć do na­sze­go kół­ka pla­stycz­ne­go przy ko­ście­le? – spy­ta­ła, zmie­nia­jąc te­mat. – Pro­wa­dzę je z sio­strą Krzysz­to­fą. Spo­ty­ka­my się dwa ra­zy w ty­go­dniu, po szko­le. My­ślę, że by ci się po­do­ba­ło. Za­uwa­ży­łam, że masz ta­lent pla­stycz­ny. Ten ró­ża­niec, co ro­bi­li­śmy na lek­cjach re­li­gii z fa­so­li i gro­chu, wy­szedł ci bar­dzo uda­ny.

Chłop­cu za­błysz­cza­ły oczy z za­in­te­re­so­wa­nia, ale od­parł po chwi­li ze smut­kiem:

– Pro­szę sio­stry, ja… Ro­dzi­ce nie ma­ją na to pie­nię­dzy. Nie stać nas na za­ję­cia do­dat­ko­we.

– O pie­nią­dze się nie martw. Za­ję­cia są przy ko­ście­le, więc są bez­płat­ne. To co, chciał­byś do­łą­czyć? Był­byś, co praw­da, naj­młod­szy, ale my­ślę, że dał­byś so­bie ra­dę. Uczy­my się ry­so­wać, ma­lo­wać, a na­wet rzeź­bić w drew­nie.

– Na­praw­dę to nic nie kosz­tu­je? – Chło­piec spoj­rzał na sio­strę z ro­sną­cą na­dzie­ją.

– Na­praw­dę – przy­tak­nę­ła ko­bie­ta.

– To tak, bar­dzo chęt­nie!

– Su­per! A te­raz zbie­raj się, to cię od­pro­wa­dzę do do­mu. Resz­tę cia­stek za­pa­ku­ję ci na dro­gę.

Pio­trek tak się ucie­szył na myśl o za­ję­ciach, że na­wet za­po­mniał za­pro­te­sto­wać, gdy sio­stra wkła­da­ła mu to­reb­kę z ciast­ka­mi do ple­ca­ka.

Je­zio­rań­scy miesz­ka­li w sta­rej ka­mie­ni­cy, w dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu z wid­ną kuch­nią. Do nie­daw­na miesz­ka­ła też z ni­mi bab­cia chłop­ca, Ha­li­na, ale zmar­ła rok te­mu po dłu­giej cho­ro­bie. Przed jej śmier­cią by­li dość szczę­śli­wą ro­dzi­ną. Piotr­ko­wi nie prze­szka­dza­ło, że dzie­lił z bab­cią po­kój. Bab­cia go ro­zu­mia­ła, wspie­ra­ła i za­pew­nia­ła mat­czy­ne cie­pło, któ­re­go mat­ka nie po­tra­fi­ła mu dać. Gdy bab­ci za­bra­kło, nic już nie by­ło ta­kie jak wcze­śniej.

***

Da­nu­ta nie by­ła go­to­wa na ma­cie­rzyń­stwo. Ja­ko mło­da ko­bie­ta ma­rzy­ła o tym, że­by wy­rwać się z ma­łej mie­ści­ny, być kimś. Gdy mia­ła sie­dem­na­ście lat, spo­tka­ła o dzie­więć lat star­sze­go Ste­fa­na. Przy­je­chał do jej ro­dzin­ne­go mia­stecz­ka od­wie­dzić ko­le­gę z woj­ska i za­trzy­mał się na kil­ka dni. Po­zna­li się na dys­ko­te­ce. Nie­wy­róż­nia­ją­cy się ni­czym, dość prze­cięt­nej uro­dy męż­czy­zna od ra­zu zwró­cił uwa­gę na mło­dziut­ką sza­tyn­kę o sza­rych oczach i drob­nej syl­wet­ce. On im­po­no­wał jej głów­nie tym, że był z du­że­go mia­sta, pra­co­wał, miał wła­sne pie­nią­dze. Wy­da­wał się jej nie­by­wa­le doj­rza­ły. Od ra­zu za­iskrzy­ło. Po ty­go­dniu Ste­fan wy­je­chał, ale żar nie słabł. Przez mie­siąc pi­sa­li do sie­bie li­sty, aż w koń­cu Da­nu­ta, nie za­sta­na­wia­jąc się wie­le, spa­ko­wa­ła się i w ta­jem­ni­cy przed ro­dzi­ca­mi wy­je­cha­ła z mia­stecz­ka, jak się póź­niej oka­za­ło – na za­wsze.

Za­miesz­ka­ła ze Ste­fa­nem i je­go mat­ką. Wkrót­ce za­szła w cią­żę, a po kil­ku mie­sią­cach zna­jo­mo­ści po­bra­li się, że­by za­mknąć plot­ku­ją­cym są­sia­dom usta. Cią­żę Da­nu­ta zno­si­ła bar­dzo źle, więk­szość tych dzie­wię­ciu mie­się­cy prze­le­ża­ła w łóż­ku. Za­rów­no Ste­fan, jak i je­go mat­ka opie­ko­wa­li się nią naj­le­piej, jak po­tra­fi­li. Do­ga­dza­li, speł­nia­li każ­dą za­chcian­kę, wszyst­ko pod­ty­ka­li pod nos. Po­ród rów­nież nie był ła­twy. Dziec­ko uło­ży­ło się po­przecz­nie, ko­niecz­na by­ła ce­sar­ka. Wte­dy Da­nu­ta za­po­wie­dzia­ła Ste­fa­no­wi, że to ich pierw­sze i ostat­nie dziec­ko. Przy­stał na jej de­cy­zję, jed­nak po ci­chu li­czył na to, że Da­nu­ta zmie­ni jesz­cze zda­nie, gdy doj­dzie do sie­bie. Ona jed­nak nie mia­ła za­mia­ru prze­cho­dzić te­go po­now­nie. Nie chcia­ła te­go dziec­ka, czu­ła się zde­cy­do­wa­nie za mło­da na by­cie mat­ką.

Po po­ro­dzie nie po­czu­ła osła­wio­ne­go in­stynk­tu ma­cie­rzyń­skie­go. Za­czę­ło ją rów­nież de­ner­wo­wać to, że Ste­fan był usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny ich sy­tu­acją ro­dzin­ną i fi­nan­so­wą. Nie miał żad­nych am­bi­cji, że­by piąć się wy­żej. Lu­bił swo­ją pra­cę i był za­do­wo­lo­ny ze sta­no­wi­ska sze­re­go­we­go pra­cow­ni­ka fa­bry­ki. Su­ge­stie żo­ny, że po­win­ni wy­pro­wa­dzić się na swo­je, zby­wał, twier­dząc, że zwłasz­cza te­raz, gdy na świe­cie po­ja­wi­ło się dziec­ko, miesz­ka­nie z je­go mat­ką mia­ło sa­me za­le­ty. Je­zio­rań­ska go­to­wa­ła, pra­ła i sprzą­ta­ła, więc Da­nu­ta mo­gła opie­ko­wać się syn­kiem, a gdy by­ła zmę­czo­na, to bab­cia i wnucz­kiem chęt­nie się zaj­mo­wa­ła.

Da­nu­ta nie tak wy­obra­ża­ła so­bie swo­je no­we ży­cie w du­żym mie­ście. Chcia­ła cze­goś wię­cej niż ma­łe miesz­ka­nie w sta­rej ka­mie­ni­cy i sie­dze­nie w do­mu z dziec­kiem. Te­ścio­wa za­chę­ca­ła ją, że­by skoń­czy­ła szko­łę i zna­la­zła so­bie ja­kieś za­ję­cie, ale jej ni­g­dy nie cią­gnę­ło do ksią­żek. Wo­la­ła być wśród lu­dzi, błysz­czeć w to­wa­rzy­stwie. W do­mu nie mo­gła już dłu­żej wy­trzy­mać, więc za­czę­ła szu­kać do­ryw­czej pra­cy. Ni­g­dzie jed­nak nie mo­gła za­grzać na dłu­żej miej­sca. Nie nada­wa­ła się do pro­stych prac, by­ła nie­chluj­na i le­ni­wa, a brak wy­kształ­ce­nia nie po­zwa­lał jej zna­leźć nic in­ne­go. Jed­nak w swo­im mnie­ma­niu mia­ła po­nad­prze­cięt­ny po­ten­cjał, któ­re­go ża­den pra­co­daw­ca nie zdo­łał jak do­tąd do­strzec. Sa­ma wi­dzia­ła sie­bie na sta­no­wi­sku kie­row­ni­czym, ubra­ną w gar­son­kę, z mi­ster­nie uło­żo­ny­mi wło­sa­mi i pa­znok­cia­mi ele­ganc­ko po­ma­lo­wa­ny­mi czer­wo­nym la­kie­rem. Czu­ła się nie­do­ce­nia­na i roz­cza­ro­wa­na. Z dnia na dzień na­ra­sta­ło w niej roz­go­ry­cze­nie, sta­wa­ła się co­raz bar­dziej zgorzk­nia­ła, a swo­je fru­stra­cje od­re­ago­wy­wa­ła na mę­żu, któ­ry nie mógł się na­dzi­wić, co sta­ło się z tą we­so­łą, peł­ną ży­cia dziew­czy­ną, któ­ra uważ­nie słu­cha­ła każ­de­go je­go sło­wa i pa­trzy­ła w nie­go jak w ob­ra­zek.

Pio­trek wszedł cięż­ko po scho­dach na dru­gie pię­tro i prze­krę­cił klucz w drzwiach ich miesz­ka­nia. W kuch­ni sie­dzia­ła je­go mat­ka, pa­li­ła pa­pie­ro­sa i ma­lo­wa­ła pa­znok­cie, uwa­ża­jąc, by po­piół nie spadł na świe­żo na­nie­sio­ny la­kier. Nie pod­no­sząc na­wet gło­wy znad sto­łu, wark­nę­ła:

– W koń­cu je­steś. Ko­la­cja się sa­ma nie zro­bi, bierz się do ro­bo­ty.

Pio­trek od­sta­wił ple­cak przy biur­ku w swo­im po­ko­ju, umył rę­ce i za­brał się do przy­go­to­wy­wa­nia po­sił­ku. Od śmier­ci bab­ci wszyst­kie pra­ce do­mo­we, któ­re do­tych­czas wy­ko­ny­wa­ła, spa­dły na nie­go, a po­nie­waż z bu­dże­tu do­mo­we­go ode­szła eme­ry­tu­ra zmar­łej, oj­ciec do póź­na pra­co­wał w fa­bry­ce, że­by utrzy­mać ro­dzi­nę. Mat­ka przez więk­szość cza­su by­ła na bez­ro­bo­ciu, a jak już uda­wa­ło się jej zna­leźć ja­kąś pra­cę, to utrzy­my­wa­ła po­sa­dę tyl­ko przez kil­ka mie­się­cy, po czym za­zwy­czaj sa­ma re­zy­gno­wa­ła. Po­wo­dy re­zy­gna­cji by­ły róż­ne; a to szef fa­wo­ry­zo­wał ko­goś z współ­pra­cow­ni­ków, a to ktoś awan­so­wał po zna­jo­mo­ści. W okre­sach, kie­dy nie pra­co­wa­ła, spo­ty­ka­ła się z ko­le­żan­ka­mi, któ­re mia­ły le­piej sy­tu­owa­nych part­ne­rów, więc pra­co­wać nie mu­sia­ły, cho­dzi­ła do ko­sme­tycz­ki i na za­ku­py. Ani do­mem, ani dziec­kiem się nie zaj­mo­wa­ła. Jed­nak wciąż mia­ła pre­ten­sje do mę­ża, że ten za ma­ło za­ra­bia, nie jest przed­się­bior­czy, ni­cze­go za­ła­twić nie po­tra­fi. Ta­ta Piotr­ka był po­czci­wym, ule­głym męż­czy­zną. Lu­bił swo­ją pra­cę w fa­bry­ce, za­wo­do­we obo­wiąz­ki wy­ko­ny­wał uczci­wie i su­mien­nie od lat, lu­bił swo­ich ko­le­gów i ko­le­żan­ki z ze­spo­łu. Był za­do­wo­lo­ny z ich stan­dar­du ży­cia i nie po­trze­bo­wał ni­cze­go wię­cej. Ostat­nio za­czął jed­nak brać co­raz wię­cej zmian, by­le­by tyl­ko jak naj­wię­cej go­dzin po­zo­sta­wać po­za do­mem. Po po­wro­cie był za­zwy­czaj tak zmę­czo­ny, że głów­nie spał.

Pio­trek zro­bił ja­jecz­ni­cę ze szczy­pior­kiem i po­kro­ił chleb. Przez gło­wę prze­mknę­ła mu myśl o her­bat­ni­kach. Mógł­by je po­dać do ko­la­cji, ale bał się, że ma­ma znów się zde­ner­wu­je i za­cznie krzy­czeć, że że­brze po lu­dziach. Zde­cy­do­wał, że za­cho­wa ciast­ka na nie­dzie­lę i zje je po ko­mu­nii.

Za­pa­rzył her­ba­tę w kub­kach i usiadł po dru­giej stro­nie sto­łu. Da­nu­ta zga­si­ła nie­do­pa­łek, od­su­nę­ła po­piel­nicz­kę i za­czę­ła apa­tycz­nie jeść po­si­łek, przy­glą­da­jąc się Piotr­ko­wi w mil­cze­niu. Chło­pak był nie­wy­so­ki i chu­dy, gę­ste brą­zo­we wło­sy opa­da­ły mu na oczy ko­lo­ru gorz­kiej cze­ko­la­dy, któ­re odzie­dzi­czył po oj­cu. Ze­wnętrz­nie bar­dzo go przy­po­mi­nał, ale oso­bo­wość miał zu­peł­nie in­ną. Ow­szem, był, tak jak Ste­fan, ci­chy, ale by­ła w nim ja­kaś nie­okre­ślo­na har­dość. Ni­g­dy nie od­py­ski­wał mat­ce, gdy go besz­ta­ła, ale mi­mo zwie­szo­nej gło­wy cia­ło mu się na­pi­na­ło jak stru­na, a dło­nie za­ci­ska­ły w pię­ści. Da­nu­ta na­gle cmok­nę­ła z nie­sma­kiem, za­bra­ła ga­ze­tę i ku­bek z nie­do­pi­tą her­ba­tą, po czym za­mknę­ła się w po­ko­ju. Chłop­cu zro­bi­ło się tro­chę przy­kro, że ma­ma na­wet nie pa­mię­ta­ła o dzi­siej­szej pró­bie ge­ne­ral­nej. Po­cie­szył się jed­nak my­ślą, że pew­nie bo­la­ła ją gło­wa, co ostat­nio zda­rza­ło się co­raz czę­ściej, ale do nie­dzie­li na pew­no jej przej­dzie.

Le­żąc już w łóż­ku, pla­no­wał so­bie ju­trzej­szy dzień w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach. Za­mie­rzał wy­pu­co­wać po­rząd­nie ca­łe miesz­ka­nie. Bab­cia za­wsze po­wta­rza­ła, że jak czło­wiek po­sprzą­ta prze­strzeń, w któ­rej ży­je, na du­szy też zro­bi mu się lżej. Pio­trek wie­dział oczy­wi­ście, że nie jest to do koń­ca praw­dą, ale po­rzą­dek przy­po­mi­nał mu cza­sy, kie­dy miesz­kał jesz­cze w tym ma­łym po­ko­iku z bab­cią, a wte­dy cie­plej mu się ro­bi­ło na ser­cu.

***

W so­bo­tę Pio­tra obu­dzi­ły gło­śne krzy­ki do­cho­dzą­ce z du­że­go po­ko­ju. Spoj­rzał na bu­dzik – by­ła do­pie­ro pią­ta ra­no. Chło­piec na­cią­gnął koł­drę na gło­wę i za­ci­snął moc­no oczy. Ro­dzi­ce czę­sto się kłó­ci­li, a ra­czej ma­ma krzy­cza­ła, a cza­sa­mi rzu­ca­ła na­wet za­sta­wą, a ta­ta sie­dział ze spusz­czo­ną gło­wą i z rzad­ka coś od­po­wia­dał, pró­bu­jąc ją uci­szyć. Dziś jed­nak zza ścia­ny sły­chać by­ło dwa gło­sy. Po ja­kimś kwa­dran­sie trza­snę­ły drzwi wej­ścio­we, a gło­sy uci­chły. Pio­trek nie­co się od­prę­żył, a wkrót­ce po­now­nie za­padł w sen.

Obu­dził się o ósmej spo­co­ny i z bó­lem gło­wy. Nic dziw­ne­go – ca­ły czas spał z koł­drą na gło­wie. Spu­ścił no­gi z łóż­ka i na bo­sa­ka po­czła­pał ci­chut­ko do du­że­go po­ko­ju. Ku je­go zdzi­wie­niu drzwi by­ły otwar­te, a w środ­ku ni­ko­go nie by­ło. Był zu­peł­nie sam w do­mu. Nie za­sko­czy­ło go to prze­sad­nie. Oj­ciec so­bo­ty miał pra­cu­ją­ce, a mat­ka pew­nie wy­szła do ko­le­ża­nek al­bo na za­ku­py. Ucie­szył się, że mo­że w spo­ko­ju zre­ali­zo­wać swój plan.

Szyb­ko się umył, zjadł dwie krom­ki chle­ba z ma­słem i reszt­ką dże­mu tru­skaw­ko­we­go, wy­pił ka­kao i wziął się do sprzą­ta­nia. Po­rząd­nie od­ku­rzył ca­łe miesz­ka­nie, wy­pu­co­wał okna i pod­ło­gi, wy­szo­ro­wał ca­łą kuch­nię i ła­zien­kę. Po­czuł głód do­pie­ro po odło­że­niu przy­bo­rów do sprzą­ta­nia do szaf­ki w przed­po­ko­ju. Spoj­rzał na ze­ga­rek – by­ło już po szes­na­stej. Ta­ta pra­co­wał w so­bo­ty do osiem­na­stej, więc na­dal był w pra­cy, ale ma­ma jesz­cze nie wró­ci­ła. Nie cze­ka­jąc na jej po­wrót, za­brał się do przy­go­to­wy­wa­nia obia­du, a na­wet się ucie­szył na myśl, że nie zbesz­ta go po po­wro­cie, że jesz­cze nie go­to­we. Zro­bił ziem­nia­ki z kwa­śną śmie­ta­ną i zjadł ze sma­kiem. Po obie­dzie zro­bił jesz­cze pra­nie i w koń­cu udał się do swo­je­go po­ko­iku.

Z sza­fy wy­jął od­pra­so­wa­ny gar­ni­tur, bia­łą ko­szu­lę i kra­wat. Ca­ły ze­staw był po­ży­czo­ny od są­siad­ki, ale zu­peł­nie nie­znisz­czo­ny. W koń­cu wy­jął też z pu­deł­ka zno­szo­ne pan­to­fle i po­rząd­nie je wy­pa­sto­wał. Wszyst­ko by­ło go­to­we. Gdy skoń­czył, był już wie­czór. Pio­trek po­my­ślał, że ma­ma zo­sta­ła u ko­le­ża­nek. No­co­wa­ła u nich cza­sem, gdy się po­kłó­ci­ła z ta­tą. Oj­ciec naj­wi­docz­niej znów zo­stał za ko­goś w za­stęp­stwie na dru­gą zmia­nę. Nie po­tra­fił ni­ko­mu od­mó­wić, a i każ­da oka­zja by­ła do­bra, że­by za­ro­bić do­dat­ko­wy grosz. Pio­trek nie prze­jął się tym zbyt­nio, je­go my­śli po­chła­nia­ła ju­trzej­sza uro­czy­stość i sa­kra­ment ko­mu­nii świę­tej.

Tej no­cy dłu­go nie mógł za­snąć, prze­wra­cał się z bo­ku na bok, a jak już uda­wa­ło mu się zmru­żyć oko, to sen miał nie­spo­koj­ny. Kil­ka ra­zy wsta­wał, a to otwo­rzyć sze­rzej okno, a to wy­pić szklan­kę wo­dy. Nic to jed­nak nie po­mo­gło.

W nie­dzie­lę obu­dził się wcze­snym ran­kiem i nie­mal na­tych­miast ze­rwał się z łóż­ka, pe­łen eks­cy­ta­cji. Tuż po otwo­rze­niu drzwi wio­dą­cych do przed­po­ko­ju w noz­drza ude­rzy­ła go cięż­ka woń tra­wio­ne­go al­ko­ho­lu. Oj­ciec Piotr­ka rzad­ko pił, a jesz­cze rza­dziej wra­cał do do­mu kom­plet­nie pi­ja­ny. Tym ra­zem jed­nak ca­łe miesz­ka­nie spo­wi­jał wy­do­sta­ją­cy się z po­ko­ju ro­dzi­ców odór. Drzwi do du­że­go po­ko­ju by­ły za­mknię­te, jesz­cze spa­li. Pio­trek szyb­ko prze­mknął do kuch­ni i otwo­rzył na oścież okno, po czym za­brał się za przy­go­to­wy­wa­nie śnia­da­nia. Zro­bił ka­nap­ki dla ca­łej ro­dzi­ny, swo­ją część zjadł, a resz­tę przy­krył ście­recz­ką. Na­stęp­nie udał się do ła­zien­ki, ze szcze­gól­ną su­mien­no­ścią wy­ką­pał się, umył wło­sy i zę­by, po czym prze­brał się w uprzed­nio przy­go­to­wa­ny, od­święt­ny strój. W peł­nym rynsz­tun­ku pod­szedł pod drzwi po­ko­ju ro­dzi­ców. Stał tak przez dłuż­szą chwi­lę, wa­ha­jąc się, czy po­wi­nien ich obu­dzić. W koń­cu wziął głę­bo­ki od­dech i za­pu­kał. Nikt nie od­po­wie­dział, więc wszedł do środ­ka. Na tap­cza­nie, w prze­po­co­nym pod­ko­szul­ku i por­t­kach spał oj­ciec. Mat­ki nie by­ło. Pio­trek pod­szedł do śpią­ce­go, na­chy­lił się i po­wie­dział:

– Ta­to… ta­to, obudź się. Dziś jest mo­ja ko­mu­nia, mu­si­my już wy­cho­dzić.

Oj­ciec jed­nak nie od­po­wia­dał po­mi­mo po­na­wia­nych próśb i po­sztur­chi­wa­nia, na­cią­ga­jąc po omac­ku na gło­wę koc. Do­cho­dzi­ła ósma dwa­dzie­ścia, a dzie­ci i ro­dzi­ce zbie­ra­li się przed ko­ścio­łem o dzie­wią­tej. Piotr­ko­wi na­pły­nę­ły do oczu nie­pro­szo­ne łzy. Za­trzy­ma­ły się na gę­stych rzę­sach, aż w koń­cu po­to­czy­ły się po po­licz­kach. Po­stał tak jesz­cze kil­ka mi­nut, otarł łzy wierz­chem dło­ni, prze­łknął śli­nę i na­pi­sał na kart­ce, że wy­cho­dzi na mszę. Po­ło­żył ją na sto­li­ku noc­nym, pod szklan­ką po her­ba­cie, i wy­szedł z do­mu. Za­pu­kał do są­siad­ki. Otwo­rzy­ła mu sześć­dzie­się­cio­let­nia ko­bie­ta w far­tu­chu i pa­pu­ciach. Spoj­rza­ła tyl­ko na za­czer­wie­nio­ne oczy i za­ci­śnię­te usta chłop­ca i nie mu­sia­ła py­tać o to, co za­szło. Za­pro­si­ła go do środ­ka, szyb­ko po­pra­wi­ła przy­pró­szo­ne si­wi­zną wło­sy, zdję­ła far­tu­szek i kap­cie, wło­ży­ła pan­to­fle, wzię­ła to­reb­kę i po­kle­pa­ła chłop­ca po ra­mie­niu.

– Idzie­my – po­wie­dzia­ła raź­no. Na miej­sce do­tar­li punkt dzie­wią­ta.

Dzień był sło­necz­ny, po nie­bie prze­my­ka­ły tyl­ko po­je­dyn­cze chmur­ki. Przed ko­ścio­łem, na ską­pa­nym w słoń­cu pla­cu sta­ły grup­ki prze­ję­tych ośmio­lat­ków z ro­dzi­na­mi. Mię­dzy ni­mi prze­my­ka­ły sio­stry za­kon­ne, upew­nia­jąc się, czy każ­dy do­kład­nie pa­mię­ta ca­ły prze­bieg uro­czy­sto­ści. Sio­stra Ber­na­det­ta roz­glą­da­ła się, prze­cze­su­jąc wzro­kiem ze­bra­nych, aż do­strze­gła w tłu­mie smut­ne oczy Pio­tra z czer­wo­ny­mi pod­ków­ka­mi. Stał przy­gar­bio­ny w to­wa­rzy­stwie są­siad­ki, pa­ni To­ma­szew­skiej. Ro­dzi­ce chłop­ca się nie po­ja­wi­li.

***

– Dziś na­uczy­my się, jak wy­czy­ścić na­cię­cia, któ­re zro­bi­li­śmy pod­czas ostat­niej lek­cji.

Dzie­ci z uwa­gą wpa­try­wa­ły się w wy­so­kie­go, bar­czy­ste­go męż­czy­znę o gę­stej i ciem­nej bro­dzie, śle­dząc każ­dy je­go ruch. Na­uczy­ciel roz­dał wszyst­kim po ka­wał­ku pa­pie­ru ścier­ne­go i za­de­mon­stro­wał, jak na­le­ży z nie­go ko­rzy­stać, a po chwi­li ucznio­wie po­chy­la­li się już nad de­ska­mi i z za­pa­łem pró­bo­wa­li wy­po­le­ro­wać swo­je dzie­ła. Pra­co­wa­li na drew­nie li­po­wym, któ­re by­ło gę­ste a jed­no­cze­śnie mięk­kie, dzię­ki cze­mu ła­two by­ło w nie wbić nóż pod­czas wy­ci­na­nia na­ry­so­wa­nych uprzed­nio wzo­rów geo­me­trycz­nych. Mięk­kość drew­na mia­ła jed­nak jed­ną wa­dę – ła­two by­ło się przez nie prze­bić, tym sa­mym za­prze­pasz­cza­jąc go­dzi­ny żmud­ne­go na­ci­na­nia. Pio­trek był nie­sa­mo­wi­cie dum­ny z te­go, że ja­ko jed­ne­mu z nie­licz­nych uda­ło mu się wy­ko­nać ca­ły wzór już za pierw­szym ra­zem. A nie by­ło to wca­le ta­kie pro­ste. Wie­lu ko­le­gów mu­sia­ło za­czy­nać po raz dru­gi, a na­wet trze­ci czy czwar­ty!

Po­cząt­ko­wo nie był prze­ko­na­ny do udzia­łu w za­pro­po­no­wa­nych przez sio­strę Ber­na­det­tę za­ję­ciach, jed­nak już od pierw­szej lek­cji po­łknął bak­cy­la, a wkrót­ce z nie­cier­pli­wo­ścią wy­cze­ki­wał na co­ty­go­dnio­we lek­cje sny­cer­stwa, któ­re od­by­wa­ły się przy je­go pa­ra­fii. Du­żo ćwi­czył też sam w do­mu. Od­kąd ma­ma ode­szła, by­ło to je­dy­ne za­ję­cie, przy któ­rym się uspo­ka­jał, a w gło­wie, cho­ciaż na chwi­lę, usta­wa­ła go­ni­twa my­śli, ro­bią­ca się nie do wy­trzy­ma­nia.

Z oj­cem ni­g­dy o przy­czy­nach odej­ścia ma­my nie roz­ma­wiał. Gdy wró­cił po ko­mu­nii do do­mu, męż­czy­zna już na nie­go cze­kał. Sie­dział w du­żym po­ko­ju ze spusz­czo­ną gło­wą i za­wo­łał, że­by chło­piec do nie­go do­łą­czył. Pio­trek usiadł więc na skra­ju łóż­ka, wciąż ubra­ny w ko­mu­nij­ny gar­ni­tur, któ­ry nie­spo­dzie­wa­nie za­czął go wszę­dzie uwie­rać. Sta­rał się jed­nak nie wier­cić i nie od­dy­chać zbyt gło­śno, w na­pię­ciu cze­ka­jąc na to, co po­wie ta­ta. Ste­fan wes­tchnął cięż­ko i pod­niósł w koń­cu na nie­go zmę­czo­ne spoj­rze­nie.

– Zo­sta­li­śmy sa­mi, sy­nu – po­wie­dział po pro­stu, kła­dąc mu dłoń na ra­mie­niu.

Pio­trek po­czuł mo­men­tal­nie na­pły­wa­ją­ce do oczu łzy. Chciał coś po­wie­dzieć, o coś za­py­tać, ale sło­wa ugrzę­zły mu w gar­dle. Za­czął drżeć na ca­łym cie­le, a trud­ność spra­wia­ło mu na­wet od­dy­cha­nie. Łap­czy­wie na­bie­rał po­wie­trza, pró­bu­jąc się w ten spo­sób uspo­ko­ić i ze­brać na od­wa­gę, że­by w koń­cu się ode­zwać, ale każ­dy wdech wy­da­wał się nie­wy­star­cza­ją­cy, na­bie­ra­ne po­wie­trze pa­li­ło go w gar­dle, a po klat­ce pier­sio­wej roz­le­wał się ból. Oj­ciec ob­jął go nie­spo­dzie­wa­nie ra­mie­niem i przy­su­nął do sie­bie, cho­wa­jąc twarz chłop­ca w prze­po­co­nym pod­ko­szul­ku. Pio­trek czuł, że się du­si. Kwa­śny za­pach po­tu oj­ca wże­rał mu się w noz­drza, do­dat­ko­wo utrud­nia­jąc od­dy­cha­nie. Na­gle męż­czy­zna ni to po­kle­pał, ni to po­gła­skał go nie­zgrab­nie po ra­mie­niu.

– No już, po­ra­dzi­my so­bie.

Pio­trek wsłu­chał się w bi­cie je­go ser­ca, ca­łą swo­ją uwa­gę sku­pia­jąc na mia­ro­wym ryt­mie, aż w koń­cu je­go od­dech zrów­nał się ze spo­koj­nym od­de­chem oj­ca. Na­pię­te od ra­na mię­śnie się roz­luź­ni­ły, a on prze­stał zwa­żać na przy­kry za­pach i sztyw­ny strój krę­pu­ją­cy ru­chy. Za­snął.

Fi­lip

Na dwu­me­tro­wym mu­rze po­cią­gnię­tym bia­łą far­bą sie­dzia­ła szczu­pła po­stać i roz­glą­da­ła się na bo­ki. Po chwi­li ze­sko­czy­ła zwin­nie na po­lną dro­gę i ru­szy­ła pę­dem w kie­run­ku la­su. W ma­jo­we po­ran­ki by­ło jesz­cze dość rześ­ko, to­też śred­nie­go wzro­stu chło­piec miał na so­bie cie­płą blu­zę z dłu­gim rę­ka­wem. Wy­pcha­ny po brze­gi ple­cak obi­jał mu się bo­le­śnie po ple­cach, a ra­miącz­ka wrzy­na­ły w szczu­płe ra­mio­na. Zzia­ja­ny przy­sta­nął na brze­gu la­su, oparł dło­nie na udach i ode­tchnął głę­bo­ko. Da­lej ru­szył już mia­ro­wym kro­kiem. Po ja­kichś dwu­dzie­stu mi­nu­tach szyb­kie­go mar­szu zbli­żył się do roz­pa­da­ją­cej się cha­ty po­kry­tej mchem. Pod­szedł do drzwi, za­pu­kał i, nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, wszedł do środ­ka. Przy ko­min­ku sie­dział odzia­ny w łach­ma­ny sta­rzec i roz­gar­niał po­piół po­grze­ba­czem. Chło­piec pod­szedł do męż­czy­zny i po­ło­żył mu dłoń na ra­mie­niu.

– Dzień do­bry, Pa­nie Wit­ku! – po­wie­dział gło­śno.

Męż­czy­zna od­wró­cił się gwał­tow­nie, a je­go usta roz­cią­gnę­ły się w bez­zęb­nym uśmie­chu.

– A dzień do­bry, chłop­cze! Co cię dziś do mnie spro­wa­dza?

– Uda­ło mi się prze­my­cić tro­chę je­dze­nia – od­parł Fi­lip i za­czął roz­pa­ko­wy­wać ple­cak. Po­ło­żył na sto­le bo­che­nek chle­ba, ma­sło, ser żół­ty, kar­ton mle­ka, dwa pę­ta kieł­ba­sy, kil­ka po­mi­do­rów, garść ogór­ków i trzy jabł­ka.

Pan Wi­tek wstał po­wo­li ze stoł­ka. Otrze­pał spodnie, co na nie­wie­le się zda­ło, gdyż wy­bla­kłe ele­men­ty gar­de­ro­by star­ca na­dal spra­wia­ły wra­że­nie, jak­by daw­no nie wi­dzia­ły wo­dy i prosz­ku do pra­nia.

– Nie trze­ba by­ło… – za­pro­te­sto­wał bez prze­ko­na­nia i pod­szedł do chłop­ca. Gdy żo­łą­dek ści­ska głód, trud­no jest pa­mię­tać o du­mie.

– Zje­my ra­zem! – prze­rwał mu chło­piec i za­czął kra­jać chleb.

Męż­czy­zna przy­siadł na krze­śle i ob­ser­wo­wał go w mil­cze­niu. Fi­lip przy­go­to­wał ka­nap­ki, po­sta­wił je przed pa­nem Wit­kiem i wlał wo­dę na her­ba­tę do czaj­ni­ka z od­pry­śnię­tą ema­lią. Usiadł na­prze­ciw męż­czy­zny i za­chę­cił go uśmie­chem do je­dze­nia. Sta­rzec za­czął po­wo­li prze­żu­wać skrom­ny po­si­łek.

– Ma­ma wra­ca dziś ze szpi­ta­la? – za­py­tał pan Wi­tek.

– Tak, to dzi­siaj. Już nie mo­gę się do­cze­kać no­we­go bra­cisz­ka! – Chło­piec nie krył pod­eks­cy­to­wa­nia. Po­tarł jabł­ko o blu­zę i ugryzł po­rząd­ny kęs.

Sta­rzec uśmiech­nął się mi­mo­wol­nie; nie spo­sób by­ło nie po­czuć się le­piej w to­wa­rzy­stwie te­go urwi­sa. Męż­czy­zna rów­nież miał dzie­ci. Od dłuż­sze­go cza­su jed­nak nie utrzy­my­wa­ły już z nim kon­tak­tu. „Dziś za­pew­ne sa­mi ma­ją dzie­ci, a ja je­stem dziad­kiem” – po­my­ślał ze smut­kiem. Nie­gdyś by­li szczę­śli­wi. Ży­li, co praw­da, skrom­nie; na­uczy­ciel­skie pen­sje je­go i żo­ny nie star­cza­ły na zbyt­ki, ale mi­ło­ści ni­g­dy w ich do­mu nie bra­ko­wa­ło. Po­tem nie­spo­dzie­wa­nie przy­szedł rak, czwar­te sta­dium, a je­go Bo­gu­si nie uda­ło się ura­to­wać. Po śmier­ci żo­ny za­czął to­pić smut­ki w al­ko­ho­lu, za­nie­dby­wać dzie­ci. W koń­cu stra­cił pra­cę po tym, jak po raz ko­lej­ny po­ja­wił się w szko­le pi­ja­ny. Nie ma­jąc sta­łe­go za­trud­nie­nia, za­czął do­ra­biać; uczył w do­mu oko­licz­ne dzie­ci gry na in­stru­men­tach. Jed­nak co­raz bar­dziej po­pa­dał w na­łóg i ko­lej­ni ro­dzi­ce re­zy­gno­wa­li z ofe­ro­wa­nych przez nie­go usług. Je­go wła­sne, pra­wie już do­ro­słe dzie­ci, nie mo­gąc dłu­żej znieść pi­jań­stwa oj­ca, wy­pro­wa­dzi­ły się do dziad­ków, a po­tem szyb­ko się usa­mo­dziel­ni­ły. Nie chcia­ły z nim utrzy­my­wać żad­nych kon­tak­tów. Od te­go cza­su zu­peł­nie stra­cił kon­tro­lę nad pi­ciem.

Ży­cie pa­na Wi­tol­da za­czę­ło krę­cić się wo­kół al­ko­ho­lu – je­go głów­nym za­ję­ciem sta­ło się pla­no­wa­nie, kie­dy się na­pi­je, ku­po­wa­nie trun­ków oraz gro­ma­dze­nie środ­ków na ten cel. Wkrót­ce męż­czy­zna nie miał z cze­go żyć, za­czął za­le­gać z czyn­szem i ra­chun­ka­mi, aż w koń­cu stra­cił miesz­ka­nie. Tra­fił na uli­cę. Wte­dy pił już prak­tycz­nie bez prze­rwy, aż, jak to te­raz na­zy­wał, zda­rzył się cud. Gmi­na wpro­wa­dzi­ła pro­gram skie­ro­wa­ny do bez­dom­nych, w ra­mach któ­re­go za­pro­po­no­wa­ła mu po­moc, pod wa­run­kiem, że prze­sta­nie pić i pod­da się le­cze­niu.

Zgo­dził się. Do­trzy­mał da­ne­go sło­wa i po za­koń­cze­niu te­ra­pii otrzy­mał na wła­sność tę roz­pa­da­ją­cą się cha­tę, w któ­rej te­raz miesz­kał. Bu­dy­nek był w opła­ka­nym sta­nie, ale męż­czy­zna miał przy­naj­mniej dach nad gło­wą i cie­pły kąt. Pod­czas po­by­tu w ośrod­ku te­ra­peu­tycz­nym oka­za­ło się, że cho­ru­je na cu­krzy­cę, do­stał więc mar­ną ren­tę i z niej się te­raz utrzy­my­wał.

Fi­lip po­znał go przy oka­zji jed­nej ze swo­ich eska­pad, pod­czas któ­rych po kry­jo­mu wy­my­kał się z do­mu, że­by po­ła­zić po le­sie. Pan Wi­tek zbie­rał wte­dy grzy­by, za­czę­li roz­ma­wiać i tak się ja­koś zga­da­li o mu­zy­ce. Męż­czy­zna mu­siał nie­ste­ty sprze­dać więk­szość swo­ich in­stru­men­tów, ale zo­sta­ła mu je­go uko­cha­na gi­ta­ra. Za­przy­jaź­ni­li się, za­czął uczyć chłop­ca gry, a Fi­lip przy­no­sił mu w za­mian je­dze­nie lub ar­ty­ku­ły pierw­szej po­trze­by. Star­szy pan ni­g­dy go o to nie pro­sił, ale chło­piec prze­cież sam wi­dział, w ja­kich wa­run­kach ży­je, więc chęt­nie mu w mia­rę moż­li­wo­ści po­ma­gał.

Roz­ma­wia­li jesz­cze chwi­lę, po czym Fi­lip wstał od sto­łu i za­rzu­cił na ple­cy pu­sty ple­cak.

– Dzi­siaj nie po­ćwi­czy­my? – za­py­tał pan Wi­tek.

– Dziś nie mo­gę. Mu­szę szyb­ko wra­cać, że­by nikt się nie zo­rien­to­wał. Po­sta­ram się do pa­na wpaść ju­tro! – Chło­piec uśmiech­nął się i ru­szył w dro­gę po­wrot­ną.

Wil­la Fran­kow­skich by­ła naj­więk­sza w oko­li­cy, przez co nie­kie­dy by­ła przez miej­sco­wych okre­śla­na mia­nem pa­ła­cy­ku. Mie­ści­ła się na obrze­żach mia­stecz­ka, na koń­cu alei Ró­ża­nej. Dom był oka­za­ły, trzy­pię­tro­wy, za­pro­jek­to­wa­ny i urzą­dzo­ny w sty­lu kla­sycz­nym, oto­czo­ny du­żą po­ła­cią zie­mi z prze­pięk­nym ogro­dem i nie­wiel­kim je­zio­rem, a od wscho­du do po­sia­dło­ści przy­le­gał na­le­żą­cy do ro­dzi­ny las so­sno­wy. Od­święt­nie ubra­ne dzie­ci wła­ści­cie­li ba­wi­ły się w ogro­dzie z psem są­sia­dów. Fran­kow­ski na pu­pi­la nie chciał się zgo­dzić, więc dzie­ci czę­sto bra­ły psa Szcze­pań­skich, Hek­to­ra, na spa­cer. Hek­tor, mi­mo że je­go pań­stwo dzie­ci nie mie­li, bar­dzo lu­bił za­ba­wy z tą trój­ką. Te­raz też we­so­ło mer­dał ogo­nem, po­szcze­ki­wał i ga­niał za pi­łecz­ką rzu­ca­ną przez Fi­li­pa. Młod­sza o dwa la­ta Sa­ra bie­ga­ła za Hek­to­rem, tak, jak­by chcia­ła mieć pew­ność, że zwie­rzę znaj­dzie pił­kę. Na po­licz­ki z wy­sił­ku wy­pły­nął jej ru­mie­niec, ale zie­lo­ne oczy błysz­cza­ły z ucie­chy. Fi­lip za­śmie­wał się na ten wi­dok, od­rzu­ca­jąc do ty­łu gło­wę, a je­go nie­sfor­ne ciem­ne lo­ki po­ły­ski­wa­ły w słoń­cu. Nie­co z bo­ku stał dzie­się­cio­let­ni To­masz i przy­pa­try­wał się te­mu z uśmie­chem. Ru­szył w stro­nę Fi­li­pa, sta­ra­jąc się nie stra­cić z oczu Hek­to­ra.

– Jak tak da­lej pój­dzie, to prze­po­cisz su­kien­kę – rzu­cił w kie­run­ku sio­stry To­masz.

– Nie prze­po­cę – od­par­ła, ale po­słusz­nie prze­sta­ła bie­gać i po­de­szła do naj­star­sze­go bra­ta zdy­sza­na.

To­masz po­pra­wił jej szma­rag­do­wą ko­kar­dę zdo­bią­cą koń­ski ogon, wy­jął chu­s­tecz­kę z kie­sze­ni ka­mi­zel­ki i otarł jej kro­ple po­tu z czo­ła. Spoj­rzał na ze­ga­rek – do­cho­dzi­ła go­dzi­na dzie­sią­ta.

– Czas wra­cać, nie­dłu­go po­win­ni przy­je­chać.

Fi­lip przy­wo­łał Hek­to­ra, po­gła­skał go po gło­wie, dał mu sma­ko­łyk i za­ło­żył smycz, po czym ru­szy­li spa­ce­rem w kie­run­ku po­bli­skie­go do­mu są­sia­dów. Po dro­dze chłop­cy oma­wia­li no­we sztucz­ki, ja­kich chcie­li na­uczyć psa są­sia­dów. Do­tych­czas uda­ło im się na­uczyć go apor­to­wać, po­da­wać ła­pę i przy­bi­jać piąt­kę oraz re­ago­wać na ko­men­dy „siad!” i „daj głos!”, ale wciąż jesz­cze opor­nie szła im na­uka tur­la­nia się i peł­za­nia. W pla­nach mie­li też sla­lom po­mię­dzy no­ga­mi. Zwa­żyw­szy na sę­dzi­wy wiek psa, tak dłu­gi pro­ces na­uki zbyt­nio nie dzi­wił.

– Sa­ro, nie zo­sta­waj w ty­le. – To­masz zwró­cił się do sio­stry. – Mu­si­my od­pro­wa­dzić Hek­to­ra i zdą­żyć wró­cić przed przy­jaz­dem ro­dzi­ców.

– Bo­li mnie no­ga, bu­cik mnie uwie­ra. – Dziew­czyn­ka zro­bi­ła ma­rud­ną mi­nę.

– A mó­wi­łem ci, że­byś nie bie­ga­ła w tych pan­to­flach! Po­każ.

Za­trzy­ma­li się na po­bo­czu dro­gi, a To­masz ukuc­nął przy Sa­rze i zdjął jej but. Oczy­wi­ście, pię­ta by­ła otar­ta, a wnę­trze bu­ta po­pla­mio­ne krwią. Od­wró­cił się do sio­stry ple­ca­mi.

– Właź. Prze­my­je­my wo­dą utle­nio­ną i za­le­pi­my pla­strem. Fi­lip, od­pro­wadź Hek­to­ra, a my wró­ci­my do do­mu. Tyl­ko ni­g­dzie się nie wa­łę­saj i za­raz wra­caj – do­dał dla pew­no­ści.

– Nie bój ża­by, bę­dę na czas – wy­szcze­rzył się Fi­lip.

To­masz spoj­rzał na nie­go z po­wąt­pie­wa­niem. Nie by­ło jed­nak ra­dy, mu­sie­li się roz­dzie­lić, je­śli chcie­li zdą­żyć. Sa­ra po­ma­cha­ła Fi­li­po­wi rę­ką i ob­ję­ła star­sze­go bra­ta moc­no za szy­ję.

Fi­lip ma­sze­ro­wał dziar­sko z Hek­to­rem, za­ba­wia­jąc psa pa­ty­kiem pod­nie­sio­nym z po­bo­cza. Oko­li­ca, w któ­rej miesz­ka­li, by­ła bar­dzo spo­koj­na i ci­cha, zdzi­wił się więc, gdy za­uwa­żył nad­jeż­dża­ją­cy z na­prze­ciw­ka sa­mo­chód. W mia­rę zbli­ża­nia się po­jaz­du roz­po­znał sta­lo­we­go rolls-roy­ce’a. Au­to za­trzy­ma­ło się pa­rę me­trów przed chłop­cem, za­gra­dza­jąc mu przej­ście. Z sa­mo­cho­du wy­siadł wy­so­ki, do­brze zbu­do­wa­ny męż­czy­zna w ciem­no­sza­rym gar­ni­tu­rze. Oczy skry­wał za ciem­ny­mi oku­la­ra­mi, ale Fi­lip do­brze znał to chłod­ne spoj­rze­nie.

– Dzień do­bry, wuj­ku – przy­wi­tał się grzecz­nie.

– Cześć, Fi­lip. Do­kąd się wy­bie­rasz? Nie po­wi­nie­neś cze­kać w do­mu na po­wrót ro­dzi­ców?

– Mu­szę od­pro­wa­dzić Hek­to­ra.

– W ta­kim ra­zie po­cze­kam na cie­bie i ra­zem po­je­dzie­my do do­mu.

– Nie trze­ba, to prze­cież nie­da­le­ko… – od­parł z nie­chę­cią.

– Cze­kam – prze­rwał mu sta­now­czo męż­czy­zna.

Fi­lip wzdry­gnął się na sa­mą myśl o spę­dze­niu z nim kil­ku mi­nut sam na sam. Nie umiał te­go wy­tłu­ma­czyć, ale je­go oj­ciec chrzest­ny, Eryk, wy­wo­ły­wał w nim nie­zro­zu­mia­ły nie­po­kój. Znał go prze­cież od dziec­ka – męż­czy­zna był przy­ja­cie­lem i naj­bliż­szym współ­pra­cow­ni­kiem je­go oj­ca. Jed­nak Fi­lip wy­czu­wał w nim chłód i ja­kąś nie­zro­zu­mia­łą wro­gość. Cza­sem miał wra­że­nie, że je­dy­ną oso­bą, któ­rą lu­bił i sza­no­wał je­go wuj, był wła­śnie Adam Fran­kow­ski, pod­czas gdy in­nych lu­dzi z tru­dem to­le­ro­wał.

Chło­piec z ża­lem po­że­gnał się w koń­cu z psem i ru­szył mia­ro­wym kro­kiem w stro­nę au­ta. Męż­czy­zna cze­kał na nie­go, opie­ra­jąc się o ma­skę i pa­trząc w kie­run­ku ich do­mu. Po chwi­li zga­sił pa­pie­ro­sa i wsiadł do sa­mo­cho­du, nie spo­glą­da­jąc na­wet na zbli­ża­ją­ce się dziec­ko. Fi­lip usiadł na sie­dze­niu pa­sa­że­ra i za­piął pas. Ru­szy­li, nie wy­mie­nia­jąc żad­nych słów. W cią­gu tych kil­ku mi­nut po­dró­ży w gro­bo­wej ci­szy Fi­lip miał po­czu­cie, jak­by czas był z gu­my. Każ­da se­kun­da roz­cią­ga­ła się w nie­skoń­czo­ność, po ple­cach struż­ka­mi ciekł mu zim­ny pot, w uszach mu szu­mia­ło, a ser­ce bi­ło tak moc­no, że bał się, że sie­dzą­ca obok po­nu­ra po­stać mo­że je usły­szeć. Po do­tar­ciu na miej­sce chło­piec wy­strze­lił z miej­sca jak ra­kie­ta i po­pę­dził do swo­je­go po­ko­ju. Tym­cza­sem męż­czy­zna uśmiech­nął się pod no­sem, a po chwi­li skie­ro­wał swo­je kro­ki w stro­nę drzwi fron­to­wych.

Fi­lip szyb­ko zmie­nił prze­po­co­ną ko­szu­lę, za­wią­zał kra­wat i zbiegł po scho­dach. W prze­stron­nej i peł­nej świa­tła kuch­ni krzą­ta­ła się jak zwy­kle bab­cia Sta­sia, któ­ra pra­co­wa­ła dla Fran­kow­skich od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Wraz z nie­ży­ją­cym już mę­żem zo­sta­li przed la­ty przy­ję­ci do pra­cy – ona w cha­rak­te­rze go­spo­si, a jej mąż ja­ko kie­row­ca, jesz­cze przez świę­tej pa­mię­ci dziad­ka Fi­li­pa. Z upły­wem cza­su ta życz­li­wa, nie­zwy­kle pra­co­wi­ta i lo­jal­na ko­bie­ta sta­ła się kimś znacz­nie bliż­szym do­mow­ni­kom, a po śmier­ci mę­ża za­miesz­ka­ła u Fran­kow­skich na sta­łe. Wkrót­ce za­czę­ła być trak­to­wa­na jak czło­nek ro­dzi­ny.

– Mó­wi­łem ci, że­byś się nie wa­łę­sał. Gdzie by­łeś? – zbesz­tał go sie­dzą­cy przy ku­chen­nym sto­le To­masz. Sa­ra po­pi­ja­ła obok her­ba­tę.

– Naj­waż­niej­sze, że zdą­ży­łem, praw­da? – za­śmiał się Fi­lip. Nie po­tra­fił na­zwać uczuć, ja­kie wzbu­dzał w nim przy­ja­ciel oj­ca, wo­lał więc nie wspo­mi­nać o ich spo­tka­niu. – Jak two­ja sto­pa, Sa­ro? Bar­dzo bo­li?

– Nic a nic! – Dziew­czyn­ka uśmiech­nę­ła się i na do­wód po­ma­cha­ła żwa­wo no­gą.

– Idź­cie już do sa­lo­nu, ro­dzi­ce pod­jeż­dża­ją – po­ra­dzi­ła bab­cia.

Ca­ła trój­ka wy­szła z kuch­ni i uda­ła się do prze­stron­ne­go po­miesz­cze­nia. Grzecz­nie za­sie­dli na obi­tej zie­lo­nym ak­sa­mi­tem ka­na­pie; w fo­te­lu na­prze­ciw­ko sie­dział oj­ciec chrzest­ny Fi­li­pa. Męż­czy­zna zdjął już oku­la­ry prze­ciw­sło­necz­ne i bez sło­wa ob­ser­wo­wał ich swo­imi sza­ry­mi ocza­mi. Bab­cia Sta­sia po­da­ła cia­stecz­ka i her­ba­tę, a po chwi­li do sa­lo­nu we­szli ro­dzi­ce. Ma­ma trzy­ma­ła w ra­mio­nach ich no­wo­na­ro­dzo­ne­go bra­ta, a oj­ciec z du­mą kro­czył za ni­mi, nio­sąc tor­bę szpi­tal­ną.

– Po­znaj­cie Paw­ła – po­wie­dzia­ła ko­bie­ta, tu­ląc za­wi­niąt­ko.

Dzie­ci ze­rwa­ły się z ka­na­py po­dzi­wiać ma­lu­cha. No­wo­ro­dek miał gład­ką, lek­ko za­ró­żo­wio­ną skó­rę, ja­sne wło­ski i wiel­kie nie­bie­skie oczy. Był ślicz­ny.

– Mo­gę go wziąć na rę­ce? – za­py­tał pod­eks­cy­to­wa­ny Fi­lip.

– Uwa­żaj na głów­kę – od­par­ła ma­ma, po­da­jąc mu ostroż­nie syn­ka.

Fi­lip przy­tu­lił de­li­kat­nie ma­lu­cha, wcią­ga­jąc w nos spe­cy­ficz­ny za­pach no­wo­rod­ka, a To­masz po­gła­skał bra­cisz­ka po głów­ce. Sa­ra szcze­bio­ta­ła we­so­ło, za­chwy­ca­jąc się je­go ma­lut­ki­mi rącz­ka­mi i stóp­ka­mi.

Na­gle Fi­lip po­czuł za­ci­ska­ją­ce się na je­go ra­mie­niu zim­ne pal­ce wu­ja, któ­ry nie­zau­wa­że­nie zbli­żył się do szczę­śli­wej ro­dzi­ny jak wid­mo i wpa­try­wał się te­raz w no­we­go człon­ka ro­dzi­ny, ani na chwi­lę nie od­wra­ca­jąc spoj­rze­nia. Fi­lip pod­niósł na nie­go wzrok i za­uwa­żył w chłod­nych oczach męż­czy­zny nie­spo­ty­ka­ny do­tąd błysk. Twarz wu­ja na­gle po­ja­śnia­ła, a usta roz­cią­gnę­ły się w czymś na kształt uśmie­chu. Chłop­ca prze­szedł dreszcz; po raz pierw­szy wi­dział, jak przy­ja­ciel oj­ca się uśmie­cha, a ten wi­dok nie­spo­dzie­wa­nie wy­wo­łał w nim nie­po­ję­ty wręcz nie­po­kój.

To­masz

Wrze­sień za­czął się desz­czo­wo. Ca­łą so­bo­tę pa­da­ło, a i w no­cy deszcz nie usta­wał. Do­pie­ro nad ra­nem nie­co się roz­po­go­dzi­ło. Po­sia­dłość na koń­cu alei Ró­ża­nej spo­wi­ja­ła mgła, a wszy­scy do­mow­ni­cy by­li po­grą­że­ni we śnie. Ci­szę prze­rwał do­pie­ro ter­kot bu­dzi­ka, któ­ry za­dzwo­nił punk­tu­al­nie o pią­tej. Spod koł­dry nie­mra­wo wy­ło­ni­ła się chło­pię­ca dłoń i wy­łą­czy­ła alarm. Za­spa­na po­stać wzię­ła trzy głę­bo­kie od­de­chy i zde­cy­do­wa­nym ru­chem od­rzu­ci­ła koł­drę. By­ła ostat­nia nie­dzie­la wa­ka­cji, jed­nak To­mek ni­g­dy nie od­pusz­czał po­ran­ne­go tre­nin­gu. Ja­ko ka­pi­tan dru­ży­ny ka­ra­te nie mógł so­bie po­zwo­lić na spa­dek for­my pod­czas wa­ka­cji. Szyb­ko prze­brał się w strój spor­to­wy i zbiegł na dół. Po krót­kiej se­rii pod­sko­ków, krą­że­nia ra­mion, wy­kro­ków, skło­nów i przy­sia­dów ru­szył do­brze so­bie zna­ną tra­są wzdłuż la­su, roz­po­czy­na­jąc za­pla­no­wa­ny na dziś bieg na dy­stans pię­ciu ki­lo­me­trów.

W po­wie­trzu na­dal uno­sił się cięż­ki za­pach desz­czu. Sły­chać by­ło je­dy­nie de­li­kat­ny szum po­bli­skie­go je­zio­ra i śpiew bu­dzą­cych się pta­ków. Osia­dłe na źdźbłach tra­wy kro­ple desz­czu roz­pry­ski­wa­ły się pod na­po­rem adi­da­sów. Umiar­ko­wa­ny wiatr mierz­wił chłop­cu wło­sy, a na czo­ło wy­stą­pi­ły mu pierw­sze kro­ple po­tu. Od naj­młod­szych lat wszyst­kie dzie­ci Fran­kow­skich mia­ły gra­fi­ki wy­peł­nio­ne po brze­gi. Ro­dzi­ce chcie­li im za­pew­nić wszech­stron­ne wy­kształ­ce­nie, więc nie tyl­ko uczy­ły się w szko­łach pry­wat­nych, ale i cho­dzi­ły na licz­ne za­ję­cia po­zasz­kol­ne, po­cząw­szy od lek­cji ję­zy­ków ob­cych, po­przez lek­cje mu­zy­ki, na in­nych za­ję­ciach do­dat­ko­wych skoń­czyw­szy. I choć ca­ła trój­ka by­ła bar­dzo ak­tyw­na i peł­na za­pa­łu, a du­ża licz­ba za­jęć zda­wa­ła się tyl­ko do­da­wać im ener­gii, to To­mek lu­bił bie­ga­nie głów­nie za to, że po­zwa­la­ło mu wy­ci­szyć umysł i po­ma­ga­ło się skon­cen­tro­wać. Był to je­dy­ny czas, kie­dy mógł po­być sam na sam ze swo­imi my­śla­mi, upo­rząd­ko­wać je i po pro­stu od­po­cząć.

Po tre­nin­gu wziął zim­ny prysz­nic, prze­cze­sał czar­ną czu­pry­nę, wy­szo­ro­wał zę­by i już ubra­ny zszedł na śnia­da­nie. W kuch­ni za­stał krzą­ta­ją­cą się bab­cię Sta­się i Sa­rę, któ­ra lu­bi­ła po­ma­gać w przy­go­to­wy­wa­niu ro­dzin­nych po­sił­ków. W do­mu Fran­kow­skich bez wzglę­du na to, czy dzień był ro­bo­czy, czy świą­tecz­ny, śnia­da­nie po­da­wa­no punk­tu­al­nie o go­dzi­nie siód­mej.

– Jak ci się dziś bie­ga­ło? – za­gad­nę­ła bab­cia, za­peł­nia­jąc pysz­no­ścia­mi ko­lej­ne mi­secz­ki i pół­mi­ski.

– Bar­dzo do­brze, bab­ciu, o pią­tej już nie pa­da­ło.

– To do­brze, To­mecz­ku, mar­twi­łam się, czy oby nie prze­mok­niesz. – Ko­bie­ta po­pa­trzy­ła na nie­go cie­pło. – Sa­ru­niu, nie pod­ja­daj, za­raz sia­da­my do sto­łu.

Sa­ra uśmiech­nę­ła się szel­mow­sko i jak tyl­ko bab­cia od­wró­ci­ła wzrok, po­sku­ba­ła jesz­cze tro­chę szyn­ki. Po chwi­li do ze­bra­nych w kuch­ni do­mow­ni­ków do­łą­czył za­spa­ny Fi­lip.

– Fi­lip­ku, ko­szu­lę włóż do spodni – po­le­ci­ła mu bab­cia, na­wet na nie­go nie pa­trząc.

Fi­lip ziew­nął sze­ro­ko i po­słusz­nie do­pro­wa­dził się do po­rząd­ku.

W week­en­dy służ­ba mia­ła wol­ne, więc dzie­ci sa­me na­kry­ły do sto­łu. Sta­ry, pięk­nie rzeź­bio­ny ze­gar z ku­kuł­ką wy­bił go­dzi­nę siód­mą, a do ja­dal­ni ze­szli ro­dzi­ce z Paw­łem. Ca­ła sió­dem­ka, wraz z naj­mniej­szym Pa­weł­kiem śpią­cym obok w ko­ły­sce, za­sia­dła do sto­łu.

Pań­stwo Fran­kow­scy two­rzy­li pięk­ną pa­rę, jak­by żyw­cem wy­ję­tą z ja­kie­goś żur­na­la. Pan do­mu, Adam, był cha­ry­zma­tycz­nym, przy­stoj­nym męż­czy­zną, bar­dzo wy­so­kim bru­ne­tem o ciem­no­nie­bie­skich oczach. Na­to­miast pa­ni do­mu, Mał­go­rza­ta, by­ła po­god­ną, nie­zwy­kle atrak­cyj­ną ko­bie­tą o kla­sycz­nej uro­dzie, dłu­gich blond wło­sach i in­ten­syw­nie zie­lo­nych oczach. By­li nie­roz­łącz­ni od cza­sów szkol­nych. Ra­zem z oj­cem chrzest­nym Fi­li­pa, Ery­kiem, po­zna­li się i za­przy­jaź­ni­li już w szko­le pod­sta­wo­wej. Po­szli do te­go sa­me­go li­ceum, a póź­niej rów­nież na ten sam uni­wer­sy­tet. Na­zy­wa­no ich na­wet trze­ma musz­kie­te­ra­mi. Na trze­cim ro­ku stu­diów Adam i Mał­go­rza­ta się po­bra­li, a Eryk, po­mi­mo sza­lo­ne­go po­wo­dze­nia i nie­ustan­nych prób oko­licz­nych ma­tron ze­swa­ta­nia go ze wszyst­ki­mi pan­na­mi na wy­da­niu, po­zo­sta­wał ka­wa­le­rem. Z bie­giem lat przy­jaźń tej trój­ki tyl­ko się umoc­ni­ła, a Eryk, któ­ry był dla Ada­ma jak ro­dzo­ny brat, był czę­stym go­ściem w ich do­mu. Po­za tym pro­wa­dzi­li też ra­zem pręż­nie roz­wi­ja­ją­ce się, ro­dzin­ne przed­się­bior­stwo Fran­kow­skich, któ­rym za­rzą­dzał Adam, prze­jąw­szy ster od oj­ca.

Fir­mę za­ło­żył po pierw­szej woj­nie świa­to­wej dzia­dek Ada­ma, Hen­ryk, czym spra­wił wów­czas ogrom­ny za­wód wła­sne­mu oj­cu, An­to­nie­mu, któ­ry był le­ka­rzem i spo­dzie­wał się, że je­go naj­star­szy syn pój­dzie je­go śla­dem, a w przy­szło­ści przej­mie ro­dzin­ną prak­ty­kę. Przez pe­wien czas po­wo­do­wa­ny ża­lem An­to­ni na­wet nie od­zy­wał się do sy­na, jak­by li­czył na to, że mil­cze­niem skło­ni go do zmia­ny zda­nia. Hen­ryk był jed­nak za­wzię­ty i, po­ży­czyw­szy po ci­chu od mat­ki pie­nią­dze, za­in­we­sto­wał w im­por­to­wa­ną, no­wo­cze­sną na ów­cze­sne cza­sy apa­ra­tu­rę i otwo­rzył swój pierw­szy biz­nes – fa­bry­kę al­ko­ho­lu. Wkrót­ce, dzię­ki no­wa­tor­skim me­to­dom re­kla­my, głów­nie po­le­ga­ją­cym na pro­du­ko­wa­niu ozdob­nych bu­te­lek i ety­kiet, uczy­nił ze swo­jej fir­my naj­więk­sze­go pro­du­cen­ta al­ko­ho­lu w Pol­sce. Na tym jed­nak nie po­prze­stał.

Ukoń­czyw­szy eko­no­mię i fi­nan­se, wy­ko­rzy­stał swo­ją wie­dzę i za­czął in­we­sto­wać w prze­mysł, a po­tem in­ne bran­że, ze szcze­gól­nym upodo­ba­niem sku­pia­jąc się na bu­dow­la­nej. Sze­reg do­brych de­cy­zji na­pę­dzał cią­gły roz­wój, a for­tu­na Fran­kow­skich sta­le ro­sła. Gdy kil­ka lat póź­niej wy­bu­chła dru­ga woj­na świa­to­wa, przed­się­bior­czy Hen­ryk stwier­dził, że rów­nie do­brze mo­że na niej za­ro­bić, han­dlu­jąc z woj­skiem, a tym sa­mym ra­tu­jąc swój do­ro­bek przed roz­gra­bie­niem przez Niem­ców. W re­zul­ta­cie An­to­ni, któ­ry był czło­wie­kiem prak­tycz­nym, zdał so­bie spra­wę z te­go, że nie­ła­twe de­cy­zje pod­ję­te przez sy­na de fac­to uchro­ni­ły ca­łą ro­dzi­nę nie tyl­ko przed nę­dzą, ale rów­nież przed praw­do­po­dob­ną za­gła­dą. Przed śmier­cią wy­ba­czył mu nie tyl­ko to, że nie kon­ty­nu­ował je­go dro­gi ży­cio­wej, ale rów­nież to, że Hen­ryk za­czął od pro­duk­cji al­ko­ho­lu, cze­mu oj­ciec szcze­gól­nie sta­now­czo się sprze­ci­wiał. An­to­ni wie­rzył, że wszech­obec­ne pi­jań­stwo by­ło naj­więk­szą bo­lącz­ką Po­la­ków nie tyl­ko ruj­nu­ją­cą zdro­wie i ży­cie, ale rów­nież w du­żej mie­rze sto­ją­cą na prze­szko­dzie roz­wo­jo­wi oj­czy­zny. Jed­nak­że, mi­mo że Hen­ryk ni­g­dy te­go nie przy­znał, do koń­ca ży­cia drę­czy­ły go wy­rzu­ty su­mie­nia po­wo­do­wa­ne ko­la­bo­ra­cją z oku­pan­tem. Był wpraw­dzie prze­ko­na­ny, że je­go obo­wiąz­kiem by­ło za­pew­nie­nie bez­pie­czeń­stwa i do­stat­nie­go ży­cia wła­snej ro­dzi­nie, lecz nie mógł wy­ma­zać z pa­mię­ci ob­ra­zów, któ­re czę­sto nie po­zwa­la­ły mu spać w no­cy. Być mo­że to wła­śnie drę­czą­ce go wy­rzu­ty su­mie­nia tak bar­dzo wpły­nę­ły na je­go kon­dy­cję fi­zycz­ną i psy­chicz­ną.

Nie­dłu­go póź­niej pod­upa­dły na zdro­wiu Hen­ryk prze­ka­zał kon­cern swo­je­mu naj­star­sze­mu sy­no­wi, obec­nie nie­ży­ją­ce­mu już Ta­de­uszo­wi. Ten jed­nak nie od­dał pa­łecz­ki naj­star­sze­mu po­tom­ko­wi, Da­mia­no­wi, ma­jąc go za utra­cju­sza, a wła­śnie Ada­mo­wi, któ­ry te­raz za­rzą­dzał na­dal pręż­nie się roz­wi­ja­ją­cym ol­brzy­mim im­pe­rium, co­raz wię­cej in­we­stu­jąc nie tyl­ko na gieł­dzie, ale rów­nież w nie­ru­cho­mo­ści i dzie­ła sztu­ki.

Po śnia­da­niu To­masz do­łą­czył do oj­ca, któ­ry cze­kał na nie­go w swo­im ga­bi­ne­cie. Po­miesz­cze­nie by­ło prze­stron­ne, urzą­dzo­ne, jak ca­ły dom, ze sma­kiem. Wnę­trze zdo­bi­ły ręcz­nie rzeź­bio­ne me­ble z he­ba­nu, obi­te w skó­rę fo­te­le i so­fa oraz cięż­kie za­sło­ny. Oj­ciec sie­dział za biur­kiem, pa­trzył przez okno i pa­lił cy­ga­ro. To­masz po­dą­żył za je­go wzro­kiem, któ­ry spo­czy­wał na sie­dzą­cej w pro­mie­niach słoń­ca Mał­go­rza­cie. Uśmie­cha­ła się cie­pło ob­ser­wu­jąc ba­wią­ce się w ogro­dzie dzie­ci. Pa­weł le­żał w wó­zecz­ku, a Fi­lip i Sa­ra wła­śnie od­gry­wa­li ja­kąś scen­kę, sta­ra­jąc się roz­śmie­szyć ma­lu­cha.

– Usiądź. – Oj­ciec od­wró­cił wzrok od okna i pa­trzył te­raz na To­ma­sza, a je­go twarz nie zdra­dza­ła żad­nych emo­cji.

To­mek po­słusz­nie za­jął miej­sce w fo­te­lu na­prze­ciw oj­ca. Przez chwi­lę pa­trzy­li na sie­bie w mil­cze­niu.

– Za­pro­si­łem cię dziś do ga­bi­ne­tu, po­nie­waż chcia­łem z to­bą po­roz­ma­wiać na osob­no­ści. – Adam po­chy­lił się lek­ko i oparł łok­cie na biur­ku. – Jak wiesz, na­sze przed­się­bior­stwo za­ło­żył mój dzia­dek jesz­cze przed woj­ną. Po woj­nie prze­ka­zał je swo­je­mu naj­star­sze­mu sy­no­wi, two­je­mu dziad­ko­wi. Wy­da­wa­ło­by się, że gdy na­dej­dzie od­po­wied­ni czas, mój oj­ciec rów­nież uczy­ni za­dość tra­dy­cji i prze­ka­że ster swo­je­mu naj­star­sze­mu dziec­ku, mo­je­mu bra­tu. Jed­nak wuj Da­mian oka­zał się nie­od­po­wie­dzial­ny, le­ni­wy i roz­wią­zły, więc z oba­wy przed tym, że zni­we­czy do­ro­bek ca­łe­go ży­cia pra­dziad­ka i je­go, dzia­dek prze­ka­zał pa­łecz­kę mnie.

Oj­ciec prze­rwał na chwi­lę, spo­glą­da­jąc w dal przez okno.

– Oczy­wi­ście twój wuj był bar­dzo nie­za­do­wo­lo­ny z ta­kie­go ob­ro­tu spraw – kon­ty­nu­ował. – Jed­nak styl ży­cia, ja­ki pro­wa­dził, prze­ma­wiał na je­go nie­ko­rzyść. Mu­siał się po­go­dzić z de­cy­zją dziad­ka. Do cza­su, o czym za chwi­lę. Ob­ser­wo­wa­łem, jak mo­je­go bra­ta za­le­wa go­rycz, któ­ra po­wo­li prze­ro­dzi­ła się w nie­na­wiść i nic nie mo­głem na to po­ra­dzić. Ni­g­dy nie mie­li­śmy do­brych re­la­cji, jed­nak od mo­men­tu, gdy oj­ciec wska­zał mnie ja­ko swo­je­go na­stęp­cę, wszel­kie na­dzie­je na ja­ką­kol­wiek ich po­pra­wę le­gły w gru­zach.

To­mek wpa­try­wał się w oj­ca w mil­cze­niu.

– Szyb­ko zda­łem so­bie spra­wę, że oj­ciec miał ra­cję i przed­się­bior­stwo nie mo­że tra­fić w rę­ce mo­je­go bra­ta, bo to ozna­cza­ło­by utra­tę ca­łe­go na­sze­go dzie­dzic­twa, te­go, na co tak cięż­ko mój i twój dzia­dek pra­co­wa­li. Dla­te­go też zde­cy­do­wa­łem się wy­zna­czyć swo­je­go na­stęp­cę znacz­nie wcze­śniej. Nie mo­głem mieć jed­nak pew­no­ści, któ­ry z mo­ich sy­nów oka­że się te­go go­dzien. Aby za­bez­pie­czyć pew­ną suk­ce­sję, na two­je­go oj­ca chrzest­ne­go wy­bra­łem wła­śnie mo­je­go bra­ta.

Chło­piec opu­ścił na chwi­lę wzrok i sku­pił spoj­rze­nie na ma­leń­kich pył­kach ku­rzu po­kry­wa­ją­cych róg biur­ka. Adam kon­ty­nu­ował swo­ją prze­mo­wę.

– Li­czy­łem na to, że wów­czas nie bę­dzie pró­bo­wał cię usu­nąć ze stoł­ka. Do­dat­ko­wym, prze­ma­wia­ją­cym na ko­rzyść tej de­cy­zji czyn­ni­kiem był fakt, że nie miał dzie­ci, co, jak mnie­ma­łem, mo­gło­by skło­nić go do prze­la­nia swo­ich oj­cow­skich uczuć na cie­bie. Na­to­miast na oj­ca chrzest­ne­go Fi­li­pa wy­bra­łem swo­je­go naj­lep­sze­go przy­ja­cie­la, je­dy­ną oso­bę, któ­rej po­za wa­szą mat­ką ufam. Tym spo­so­bem za­pew­ni­łem spo­koj­ne prze­ję­cie wła­dzy przez któ­re­go­kol­wiek z was. – Adam prze­rwał i przez chwi­lę nie od­ry­wał od sy­na wzro­ku. – Oka­za­ło się jed­nak, że wy­ro­słeś na do­kład­nie ta­kie­go chłop­ca, ja­kim pra­gną­łem, abyś się stał. Je­steś pew­ny sie­bie, zde­ter­mi­no­wa­ny, od­po­wie­dzial­ny i od­da­ny ro­dzi­nie, a przy tym masz cha­ry­zmę. Co prze­wa­ży­ło na mo­jej de­cy­zji, to to, że, w prze­ci­wień­stwie do bra­ta, je­steś re­ali­stą i po­tra­fisz lo­gicz­nie my­śleć. A to czy­ni cię do­brym li­de­rem. Chcę, że­byś to ty był mo­im na­stęp­cą. Je­stem pew­ny, że mnie nie za­wie­dziesz i tak jak do­tych­czas speł­nisz wszyst­kie mo­je ocze­ki­wa­nia.

To­mek przez chwi­lę nie wie­dział, co od­po­wie­dzieć. Czuł się za­sko­czo­ny i przy­tło­czo­ny tym, co usły­szał. Ser­ce mu ło­mo­ta­ło i krę­ci­ło mu się w gło­wie. Po­czuł, że trzę­są mu się też rę­ce. Że­by to ukryć, za­ci­snął je na udach, ma­jąc na­dzie­ję, że oj­ciec te­go nie za­uwa­żył. Spoj­rzał w je­go nie­prze­nik­nio­ne oczy i już wie­dział, że oj­ciec wca­le go nie py­ta o zda­nie ani tak na­praw­dę nie da­je mu żad­ne­go wy­bo­ru. Sie­dzą­cy na­prze­ciw­ko męż­czy­zna, któ­ry tak do­sko­na­le zda­wał się kon­tro­lo­wać wszel­kie emo­cje, wy­dał mu się na­gle ob­cy.

– Tak, ta­to, nie za­wio­dę cię – od­po­wie­dział swo­im spo­koj­nym i zde­cy­do­wa­nym gło­sem.

Za­ci­śnię­te usta męż­czy­zny nie­co się roz­luź­ni­ły.

– W paź­dzier­ni­ku koń­czysz je­de­na­ście lat, chcę jed­nak, abyś roz­po­czął przy­go­to­wa­nia do suk­ce­sji już od ju­tra. Uzgod­ni­łem, co praw­da, z two­ją mat­ką, że nie bę­dę cię wpro­wa­dzał w in­te­re­sy, za­nim nie wkro­czysz w wiek na­sto­let­ni, my­ślę jed­nak, że te kil­ka ty­go­dni nie zro­bi żad­nej róż­ni­cy, a im szyb­ciej, tym le­piej. Zwłasz­cza te­raz, kie­dy oka­za­ło się, że twój wuj jed­nak mo­że mieć dzie­ci, po tym, jak je­go dru­ga żo­na za­szła w koń­cu w cią­żę. To, że jest two­im oj­cem chrzest­nym, nic już nie gwa­ran­tu­je, a prę­dzej czy póź­niej wy­cią­gnie rę­kę po mój sto­łek… – Adam za­milkł na chwi­lę, a Tom­ko­wi wy­da­wa­ło się, że oj­ciec za­sta­na­wia się, czy po­wie­dzieć coś wię­cej. Osta­tecz­nie jed­nak zre­zy­gno­wał i kon­ty­nu­ował wy­ja­śnia­nie, cze­go ocze­ki­wał od sy­na:

– Na po­cząt­ku za­cznie­my od te­go, że co­dzien­nie po lek­cjach i za­ję­ciach do­dat­ko­wych bę­dziesz przy­cho­dził do biu­ra i po pro­stu przy­glą­dał się mo­jej pra­cy. Po­tem bę­dzie­my ra­zem wra­ca­li do do­mu. W ten spo­sób nie za­nie­dbasz na­uki, a jed­no­cze­śnie nie bę­dzie­my tra­cić cza­su. Oczy­wi­ście two­ja mat­ka mo­że mieć ra­cję i nie­wy­klu­czo­ne, że je­stem nad­mier­nie po­dejrz­li­wy, ale nie mo­że­my mieć pew­no­ści co do pla­nów two­je­go wu­ja. Mu­szę cię przy­go­to­wać na każ­dą sy­tu­ację. Je­śli­bym jed­nak nie zdą­żył… pie­czę nad to­bą przej­mie Eryk. Mo­żesz je­mu i tyl­ko je­mu – pod­kre­ślił – cał­ko­wi­cie ufać.

Wstał z fo­te­la, pod­szedł do chłop­ca i po­kle­pał go po ra­mie­niu.

– Je­stem z cie­bie dum­ny, sy­nu – do­dał, da­jąc tym sa­mym do zro­zu­mie­nia, że roz­mo­wa do­bie­gła koń­ca.

To­masz wró­cił do swo­je­go po­ko­ju. Od­su­nął nie­co fi­ran­kę i wyj­rzał przez okno; Fi­lip i Sa­ra na­dal ba­wi­li się w ogro­dzie. Ma­my z Paw­łem już nie by­ło, pew­nie po­szła zmie­nić mu pie­lu­chę. Chło­piec usiadł przy biur­ku i oparł czo­ło o dło­nie. Od­dy­chał głę­bo­ko, sta­ra­jąc się uspo­ko­ić przy­śpie­szo­ne bi­cie ser­ca. W po­ko­ju sły­chać by­ło je­dy­nie mia­ro­we ty­ka­nie ze­ga­ra i dzie­cię­cy śmiech do­bie­ga­ją­cy z ogro­du. Nie wie­dział, jak du­żo cza­su upły­nę­ło, gdy usły­szał pu­ka­nie do drzwi. Do po­ko­ju we­szła Sa­ra.

– To­mek, obiad go­to­wy!

– Za­raz zej­dę – od­parł lek­ko ochry­płym gło­sem, nie pod­no­sząc gło­wy.

Dziew­czyn­ka po­de­szła do bra­ta i po­ło­ży­ła mu cie­płą rącz­kę na ra­mie­niu.

– Źle się czu­jesz? – za­py­ta­ła zmar­twio­na, przy­pa­tru­jąc mu się sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi.

– Nie. – Spoj­rzał na nią czu­le i uśmiech­nął się. – Za chwi­lę przyj­dę, tyl­ko jesz­cze coś do­koń­czę.

– Do­brze. – Sa­ra od­wza­jem­ni­ła uśmiech i nie­spo­dzie­wa­nie po­gła­ska­ła bra­ta po gło­wie, przy­tu­li­ła go do pier­si, po czym w pod­sko­kach wy­szła i za­mknę­ła za so­bą ci­cho drzwi.

Za­wsze go za­dzi­wia­ło, jak bar­dzo ta sze­ścio­lat­ka zda­wa­ła się wszyst­kich i wszyst­ko ro­zu­mieć. By­ła nad wy­raz em­pa­tycz­na i bar­dzo doj­rza­ła jak na swój wiek. Zu­peł­nie jak­by mia­ła sta­rą du­szę. Chło­piec za­śmiał się pod no­sem na tę myśl, po czym od­su­nął szu­fla­dę biur­ka i wy­jął z niej gru­by bru­lion. W środ­ku znaj­do­wa­ły się licz­ne szki­ce bu­dyn­ków wy­ko­na­ne w roz­ma­itych sty­lach, z róż­nych per­spek­tyw. Mar­gi­ne­sy peł­ne by­ły od­ręcz­nych no­ta­tek. Po­gła­dził z czu­ło­ścią stro­ni­ce, po czym zde­cy­do­wa­nym ru­chem za­mknął szki­cow­nik i wstał od biur­ka. Z sza­fy wy­jął drew­nia­ną tecz­kę, któ­rą otrzy­mał od dziad­ka na uro­dzi­ny, wło­żył do niej szki­cow­nik, ze­staw ołów­ków, gra­fi­tów, cien­ko­pi­sów, gu­mek i li­ni­jek. Po­pa­trzył na sto­ją­ce na re­ga­le mo­de­le i ma­kie­ty ar­chi­tek­to­nicz­ne. Uło­żo­ne w ko­lej­no­ści po­wsta­wa­nia zdra­dza­ły po­czy­nio­ne przez chłop­ca po­stę­py. „Nie bę­dą mi już po­trzeb­ne” – po­my­ślał. „Po­wi­nie­nem je po pro­stu wy­rzu­cić”. Przez dłuż­szą chwi­lę stał bez ru­chu, z uwa­gą przy­glą­da­jąc się kon­struk­cjom i pró­bu­jąc zmo­bi­li­zo­wać do po­zby­cia się ich. Fi­nal­nie za­bra­kło mu jed­nak od­wa­gi. Wy­niósł wszyst­ko na strych i scho­wał w sta­rej skrzy­ni po bab­ci, miej­sca, do któ­re­go nikt ni­g­dy nie za­glą­dał. Na obiad zszedł nie­znacz­nie spóź­nio­ny i nie­co tyl­ko przy­ku­rzo­ny.

Mi­chał

Za­da­nie by­ło pro­ste – zdo­być fla­gę wro­ga. An­ka ob­my­śla­ła stra­te­gię do pół­no­cy, kie­dy to ma­ma za­go­ni­ła ją w koń­cu do spa­nia. Co praw­da dziew­czyn­ka po­ło­ży­ła się po­słusz­nie do łóż­ka, ale jesz­cze dłu­go le­ża­ła z otwar­ty­mi ocza­mi błysz­czą­cy­mi w ciem­no­ści. Po raz ko­lej­ny po­wtó­rzy­ła w my­ślach krok po kro­ku ju­trzej­szy plan sztur­mu na ba­zę prze­ciw­ni­ka.

Od dwóch lat osie­dlo­we dzie­ci to­czy­ły bój o wła­dzę, a An­ka by­ła przy­wód­cą młod­szych ko­le­gów. W gru­pie jej pod­opiecz­nych znaj­do­wa­ły się głów­nie ma­lu­chy, ale rów­nież kil­ko­ro jej ró­wie­śni­ków. Dru­gą pacz­kę two­rzy­ły dzie­ci od pią­tej kla­sy pod­sta­wo­wej wzwyż, a ich li­de­rem był ósmo­kla­si­sta Bar­tek. Przed­mio­tem spo­ru był osie­dlo­wy plac za­baw, któ­ry star­sze dzie­ci za­własz­czy­ły so­bie si­łą. Młod­szym po­zo­sta­wa­ło ba­wić się przed blo­kiem al­bo wku­py­wać się w ła­ski Bart­ka i fan­ta­mi pła­cić za przy­wi­lej prze­by­wa­nia na pla­cu. Sys­tem był nad wy­raz przej­rzy­sty: za sło­dy­cze przy­słu­gi­wa­ło kil­ka mi­nut za­ba­wy na ka­ru­ze­li, zjeż­dżal­ni czy huś­taw­ce, za mar­ko­we ga­dże­ty moż­na by­ło otrzy­mać po­zwo­le­nie na kil­ka­na­ście mi­nut w pia­skow­ni­cy bądź na dra­bin­kach. To­wa­rem pri­ma sort by­ły gry, któ­re po­zwa­la­ły już na kil­ku­dzie­się­cio­mi­nu­to­we sza­leń­stwo na wszyst­kich ze­sta­wach. An­ka nie mo­gła się zgo­dzić na ta­ką nie­go­dzi­wość, za­mie­rza­ła po­ło­żyć jej w koń­cu kres. Nie­ste­ty, mi­mo że młod­szych dzie­ci by­ło wię­cej, star­sza­ki zde­cy­do­wa­nie prze­wyż­sza­ły je si­łą. Do prze­ję­cia wła­dzy trze­ba by­ło użyć pod­stę­pu.

W bu­dyn­ku go­spo­dar­czym na pla­cu peł­nią­cym funk­cję ba­zy gru­pa wio­dą­ca prym prze­cho­wy­wa­ła uszy­tą przez ma­mę Bart­ka fla­gę. Tak na­praw­dę by­ło to po pro­stu sta­re prze­ście­ra­dło ob­szy­te la­mów­ką i przy­wią­za­ne do drew­nia­nej la­ski po dziad­ku jed­ne­go z chłop­ców. Mi­mo to ban­de­ra ozdo­bio­na wła­sno­ręcz­nie wy­ko­na­nym przez Bart­ka ma­lun­kiem lwa by­ła je­go chlu­bą. Gdy­by ma­lu­chom uda­ło się zdo­być fla­gę, wy­kraść ją tuż pod je­go no­sem, ozna­cza­ło­by to sym­bo­licz­ny upa­dek je­go rzą­dów. Nie by­ło to jed­nak ta­kie pro­ste. Bu­dy­nek był na noc za­my­ka­ny przez do­zor­cę na klucz i oczy­wi­ście nie by­ło mo­wy, że­by ro­dzi­ce po­zwo­li­li An­ce na prze­by­wa­nie na po­dwór­ku po zmro­ku. Po­zo­sta­wa­ło for­te­lem prze­chy­trzyć gru­pę spra­wu­ją­cą wła­dzę. Po­nie­dzia­łek był ich je­dy­ną szan­są. Tym ra­zem uro­czy­ste roz­po­czę­cie ro­ku szkol­ne­go dla star­szych klas wy­zna­czo­no na go­dzi­nę dzie­wią­tą ra­no, a dla młod­szych klas na go­dzi­nę dwu­na­stą. Ozna­cza­ło to, że bę­dą mie­li do­stęp do bu­dyn­ku go­spo­dar­cze­go, a fla­ga bę­dzie po­zo­sta­wa­ła bez ochro­ny. „Ta­ka oka­zja już się nie po­wtó­rzy” – po­my­śla­ła po raz ko­lej­ny dziew­czyn­ka i w koń­cu od­pły­nę­ła w głę­bo­ki sen.

***

Po desz­czo­wym week­en­dzie po­nie­dzia­łek za­po­wia­dał się sło­necz­ny. Ja­ni­na wsta­ła sko­ro świt, że­by zdą­żyć przed pra­cą ku­pić świe­że pie­czy­wo w osie­dlo­wej pie­kar­ni i przy­go­to­wać śnia­da­nie dla ca­łej ro­dzi­ny. Za­rów­no mąż, jak i có­recz­ka jesz­cze spa­li. Z Hen­ry­kiem po­zna­li się dość póź­no jak na tam­te cza­sy. Ja­ni­na mia­ła wów­czas trzy­dzie­ści je­den lat i za­czy­na­ła już po­wo­li tra­cić na­dzie­ję, że na jej dro­dze po­ja­wi się w koń­cu ktoś od­po­wied­ni. Jej przy­szły mąż był o trzy la­ta star­szy i rów­nież z utę­sk­nie­niem ma­rzył o po­zna­niu do­brej i uczci­wej ko­bie­ty, o za­ło­że­niu ro­dzi­ny. Po­mi­mo że obo­je by­li oso­ba­mi prag­ma­tycz­ny­mi, twar­do stą­pa­ją­cy­mi po zie­mi, i nie wie­rzy­li w mi­łość od pierw­sze­go wej­rze­nia, to gdy po raz pierw­szy raz się spo­tka­li, obo­je po­czu­li, że są so­bie prze­zna­cze­ni. Kil­ka mie­się­cy póź­niej wzię­li ślub, a Hen­ryk oka­zał się od­po­wie­dzial­nym, za­rad­nym i opie­kuń­czym męż­czy­zną, z któ­rym by­ła bar­dzo szczę­śli­wa. O dziec­ko sta­ra­li się pa­rę lat, kil­ku­krot­nie prze­ży­wa­jąc roz­cza­ro­wa­nie, gdy ko­lej­nych ciąż nie uda­wa­ło się utrzy­mać, aż w koń­cu uro­dzi­ła się im upra­gnio­na có­recz­ka, Anu­sia. Ja­ni­na do­bie­ga­ła już wte­dy czter­dziest­ki, więc mie­li świa­do­mość, że naj­praw­do­po­dob­niej bę­dzie to ich je­dy­ne dziec­ko.

Có­recz­kę roz­piesz­cza­li do gra­nic moż­li­wo­ści. Wkrót­ce po ślu­bie Hen­ryk awan­so­wał, do­brze za­ra­biał, to­też mo­gli jej za­pew­nić wszyst­ko, co naj­lep­sze. Ja­ni­na uwiel­bia­ła ku­po­wać có­recz­ce ślicz­ne ubran­ka, ma­rzy­ła o tym, że­by ubie­rać ją w słod­kie su­kie­necz­ki i pleść war­ko­cze. Jed­nak Ania od naj­młod­szych lat nie zno­si­ła żad­nych dziew­czę­cych ubra­nek i pła­ka­ła tak dłu­go, aż ma­ma zgo­dzi­ła się za­ło­żyć jej spodnie i blu­zę. Dłu­gich wło­sów rów­nież nie chcia­ła mieć. Do­pie­ro na te­go­rocz­ną ko­mu­nię, po wie­lu proś­bach i, co tu ukry­wać, kil­ku łzach uro­nio­nych przez mat­kę, zgo­dzi­ła się je nie­co za­pu­ścić. Ja­ni­na by­ła prze­szczę­śli­wa, mia­ła ci­chą na­dzie­ję, że có­recz­ka prze­ko­na się do dziew­czę­ce­go sty­lu. Jed­nak wszel­kie ma­rze­nia pry­sły po tym, jak tuż po mszy świę­tej dziew­czyn­ka po­dar­ła su­kien­kę ko­mu­nij­ną, ba­wiąc się z dzieć­mi w Pio­tru­sia Pa­na i wspi­na­jąc na osie­dlo­we drze­wa. Wte­dy to Ja­błoń­scy z cięż­kim ser­cem po­go­dzi­li się z tym, że ich upra­gnio­na cór­ka jest chłop­czy­cą i po­sta­no­wi­li ni­g­dy wię­cej nie na­kła­niać jej do zmia­ny.

Ja­ni­na zaj­rza­ła do po­ko­ju có­recz­ki. Dziew­czyn­ka spa­ła w po­zy­cji roz­gwiaz­dy z roz­sy­pa­ny­mi na po­dusz­ce wło­sa­mi i zmię­to­lo­ną koł­drą. Ko­bie­ta uśmiech­nę­ła się czu­le, po­gła­ska­ła có­recz­kę po wło­sach, po­pra­wi­ła jej koł­drę i wy­szła ci­cho z po­ko­ju. W kuch­ni mąż do­pi­jał już po­ran­ną ka­wę i czy­tał ga­ze­tę. Przy­kry­ła ta­lerz z po­sił­kiem dla dziew­czyn­ki ście­recz­ką, a dru­gie śnia­da­nie wsta­wi­ła do lo­dów­ki. O siód­mej trzy­dzie­ści wy­szli z mę­żem do pra­cy.

Wkrót­ce po­tem An­kę obu­dził bu­dzik. Ze­rwa­ła się na rów­ne no­gi jak opa­rzo­na. Nie by­ło cza­su do stra­ce­nia. Szyb­ko się umy­ła, wcią­gnę­ła por­t­ki i blu­zę, wło­sy zwią­za­ła w koń­ski ogon, a śnia­da­nie po­chło­nę­ła w pięć mi­nut. Pół go­dzi­ny póź­niej by­ła już ra­zem z resztą dzie­ci, na swo­im po­ste­run­ku. Bliź­nia­cy, An­tek i Fra­nek, ko­pa­li pił­kę przed klat­ką Bart­ka, ner­wo­wo zer­ka­jąc na drzwi wej­ścio­we, Ka­mil prze­stę­po­wał z no­gi na no­gę, pa­tro­lu­jąc chod­nik przed bra­mą pro­wa­dzą­cą na plac za­baw, a Ku­ba i Arek sie­dzie­li w krza­kach na tra­sie, któ­rą Bar­tek co­dzien­nie prze­mie­rzał w dro­dze do szko­ły.

Po kwa­dran­sie z blo­ku wy­szedł do­brze zbu­do­wa­ny, ciem­no­wło­sy chło­piec ubra­ny w ele­ganc­kie spodnie i bia­łą ko­szu­lę roz­pię­tą pod szy­ją. Gra­ją­cy w pił­kę chłop­cy prze­rwa­li za­ba­wę, że­by prze­pu­ścić star­sze­go ko­le­gę. Chło­pak zda­wał się jed­nak nie zwra­cać na nich uwa­gi i po­ma­sze­ro­wał pro­sto do szko­ły, nie od­wra­ca­jąc się za sie­bie. Po kil­ku mi­nu­tach, gdy od­da­lił się na bez­piecz­ną od­le­głość, An­tek za­gwiz­dał na znak, że dro­ga wol­na. Drep­czą­cy w miej­scu Ka­mil ode­tchnął z ulgą i po­ma­chał do An­ki.

Wy­bi­ła go­dzi­na ze­ro. Dziew­czyn­ka zla­zła ze sta­re­go dę­bu, na któ­rym mie­ścił się jej punkt ob­ser­wa­cyj­ny, i rzu­ci­ła się pę­dem w kie­run­ku pla­cu za­baw. Po te­re­nie prze­cha­dza­ły się je­dy­nie nie­licz­ne mło­de mat­ki z dzieć­mi w wóz­kach. Ro­zej­rza­ła się ostroż­nie, czy na pew­no Bar­tek nie po­le­cił ko­muś mo­ni­to­ro­wać te­go ob­sza­ru, ale ni­ko­go nie za­uwa­ży­ła. Ka­mil zo­stał na sta­no­wi­sku, a An­ka ode­tchnę­ła głę­bo­ko i skie­ro­wa­ła kro­ki w stro­nę bu­dyn­ku go­spo­dar­cze­go. Sta­ra­ła się spra­wiać wra­że­nie spo­koj­nej i non­sza­lanc­kiej, ale ocza­mi ca­ły czas wo­dzi­ła po pla­cu. By­ło ci­cho, „tro­chę zbyt ci­cho” – prze­mknę­ło jej przez myśl.

Po­de­szła z ło­mo­czą­cym ser­cem do bu­dyn­ku. Drzwi by­ły otwar­te na oścież, więc we­szła do środ­ka. We­wnątrz znaj­do­wa­ły się pił­ki do ko­szy­ków­ki i siat­ków­ki, ra­kiet­ki i pi­łecz­ki do bad­min­to­na, a tak­że mio­tła, kil­ka de­ter­gen­tów i ja­kieś szma­ty. W ką­cie zaś sta­ła opar­ta o ścia­nę fla­ga. Wzię­ła ją drżą­cy­mi rę­ka­mi i wy­szła na ze­wnątrz.

Na­gle sta­nę­ła jak wry­ta.

– Na­praw­dę my­śla­łaś, że uda ci się zre­ali­zo­wać ten twój ża­ło­sny plan? Od ra­zu cię przej­rza­łem – prych­nął Bar­tek.

Dwóch wy­rost­ków trzy­ma­ło Ka­mi­la, któ­ry stał te­raz ze spusz­czo­ną gło­wą. An­tek i Fra­nek klę­cze­li unie­ru­cho­mie­ni przez in­nych chłop­ców z ban­dy Bart­ka, a ich drob­ne cia­ła trzę­sły się od pła­czu. Po­zo­sta­łych chłop­ców nie mo­gła z te­go miej­sca do­strzec. Mia­ła głę­bo­ką na­dzie­ję, że uda­ło im się uciec. Bar­tek ski­nął na swo­ją pra­wą rę­kę, dry­bla­sa Mar­ci­na, któ­ry pod­szedł do dziew­czyn­ki, wy­rwał jej fla­gę, otrze­pał ją z obrzy­dze­niem z nie­wi­docz­ne­go py­łu i od­niósł do bu­dyn­ku.

– Szko­da, że wcią­gnę­łaś w tę bła­ze­na­dę te dzie­cia­ki. Nie bę­dą te­raz mia­ły lek­ko.

– Nic im nie rób! – krzyk­nę­ła. – Sa­ma to wszyst­ko za­pla­no­wa­łam.

– W to nie wąt­pię – mruk­nął z roz­ba­wie­niem Bar­tek. – Chy­ba jed­nak nie my­ślisz, że uwie­rzę, że przy­pad­ko­wo dwóch z nich krę­ci­ło się przed mo­im blo­kiem, a ten tu – spoj­rzał na Ka­mi­la – świe­że­go po­wie­trza przy pla­cu za­ży­wał?

An­ka my­śla­ła go­rącz­ko­wo, co od­po­wie­dzieć, i nie za­uwa­ży­ła na­wet, że chło­pak zbli­żył się do niej na wy­cią­gnię­cie rę­ki. Spoj­rza­ła na­gle w gó­rę, a ich oczy się spo­tka­ły. Wzdry­gnę­ła się i zro­bi­ła krok w tył, ale po­tknę­ła się o ka­mień, ru­nę­ła w dół i wy­lą­do­wa­ła na tył­ku. Bar­tek za­śmiał się zło­śli­wie, splu­nął tuż obok jej dło­ni i od­wró­cił się do pa­trzą­cych na nią z prze­ra­że­niem chłop­ców – rów­nież je­go ko­le­gów z gru­py.

– Sa­mi wi­dzi­cie, jak się koń­czą pró­by prze­ciw­sta­wie­nia mi się: na obi­tym tył­ku.

Ca­ła ban­da za­re­cho­ta­ła obrzy­dli­wie, a po chwi­li umil­kła gwał­tow­nie na znak unie­sio­nej przez Bart­ka dło­ni.

– Nie prze­dłu­żaj­my te­go cyr­ku. – Głos Bart­ka był zim­ny jak lód. – Jest no­wy rok szkol­ny, no­wy po­czą­tek, bę­dę więc li­to­ści­wy. Za­po­mnę o tym, co tu za­szło, je­śli przej­dzie­cie na mo­ją stro­nę. Jest to wa­sza je­dy­na szan­sa. Za­sta­nów­cie się do­brze, czy chce­cie mieć sil­ne­go przy­wód­cę, czy prze­sta­wać z ma­łą, bez­sil­ną dziew­czyn­ką. Oczy­wi­ście, mo­ja wspa­nia­ło­myśl­ność nie jest nie­ogra­ni­czo­na. Je­śli zde­cy­du­je­cie się przy­stą­pić do na­szej ban­dy, nie bę­dę mógł to­le­ro­wać żad­nych kon­tak­tów z wro­giem. – Chło­pak za­ak­cen­to­wał ostat­nie sło­wo i ru­szył spo­koj­nym kro­kiem przed sie­bie.

Na je­go ski­nie­nie po­zo­sta­li pu­ści­li młod­szych chłop­ców i po­dą­ży­li za nim. An­ce za­schło w gar­dle, nie by­ła w sta­nie się ru­szyć ani wy­do­być z sie­bie gło­su. Pa­trzy­ła, nie­mal nie mru­ga­jąc, na dwóch sta­le klę­czą­cych bliź­nia­ków i sto­ją­ce­go na­prze­ciw Ka­mi­la, któ­ry uni­kał jej wzro­ku. Po chwi­li od­wró­cił się po­wo­li na pię­cie i pa­trząc w zie­mię, do­łą­czył do od­da­la­ją­cej się gru­py. Bliź­nia­ki spo­glą­da­ły sze­ro­ko otwar­ty­mi oczy­ma to na Ka­mi­la, to na An­kę, to wresz­cie na sie­bie na­wza­jem.

– Idź­cie – ode­zwa­ła się ochry­płym gło­sem.

Chłop­cy pa­trzy­li na nią bez ru­chu, nie do­wie­rza­jąc.

– Idź­cie – po­wtó­rzy­ła i z wiel­kim wy­sił­kiem uśmiech­nę­ła się smut­no. – Ze mną nie je­ste­ście już bez­piecz­ni.

Bliź­nia­ki wsta­ły bez sło­wa, otrze­pa­ły spodnie i w koń­cu po­bie­gły za gru­pą. Oglą­da­li się za sie­bie kil­ku­krot­nie, ale dziew­czyn­ka już te­go nie wi­dzia­ła. Sie­dzia­ła tak jesz­cze przez chwi­lę, za­ci­ska­jąc pię­ści i po­ły­ka­jąc łzy.

Nie pa­mię­ta­ła, jak i kie­dy wró­ci­ła do do­mu. Zdo­ła­ła po­wstrzy­mać łzy do mo­men­tu prze­kro­cze­nia pro­gu miesz­ka­nia i po­zwo­li­ła im po­ciec po ró­ża­nych po­licz­kach do­pie­ro, gdy za­mknę­ła za so­bą drzwi. Nie mia­ło zna­cze­nia, jak bar­dzo czu­ła się chłop­cem, jak bar­dzo sta­ra­ła się być ta­ka jak in­ni. Ko­niec koń­ców i tak wszy­scy wi­dzie­li w niej tyl­ko sła­bą dziew­czyn­kę. Czu­ła się po­ni­żo­na nie dla­te­go, że jej plan ru­nął, tyl­ko dla­te­go, że ja­ko ar­gu­men­tu prze­ciw­ko niej uży­to cze­goś, na co nie mia­ła wpły­wu. Po­czu­ła, jak za­le­wa ją fa­la nie­na­wi­ści do sie­bie, do swo­jej dziew­czę­cej twa­rzy i cia­ła. We­szła do ła­zien­ki i sta­nę­ła przed lu­strem. Po dru­giej stro­nie sta­ła uro­cza ośmio­lat­ka o gę­stych wło­sach mięk­ki­mi fa­la­mi oka­la­ją­cych de­li­kat­ne ry­sy twa­rzy i spo­glą­da­ła na nią sza­fi­ro­wy­mi ocza­mi. Na wi­dok tej drob­nej po­sta­ci wez­bra­ła w niej wście­kłość. Z ca­łej si­ły ude­rzy­ła w swo­je od­bi­cie pię­ścią, roz­bi­ja­jąc lu­stro. Drob­ne ka­wał­ki szkła spa­dły na pod­ło­gę. Po­bie­gła do po­ko­ju ro­dzi­ców i z to­a­let­ki ma­my wy­ję­ła no­życz­ki. „Ni­g­dy wię­cej nie bę­dę już wy­glą­da­ła jak dziew­czyn­ka” – po­sta­no­wi­ła.

***

Ja­ni­na do­tar­ła do do­mu wpół do dwu­na­stej. Wy­szła dziś z pra­cy du­żo wcze­śniej, że­by móc od­pro­wa­dzić Anu­się na roz­po­czę­cie ro­ku szkol­ne­go. Po­tem, jak co ro­ku, pla­no­wa­ły iść ra­zem na lo­dy, co sta­ło się już ich ma­łą tra­dy­cją.

– Anu­siu, już je­stem! – za­wo­ła­ła na po­wi­ta­nie, ale nikt jej nie od­po­wie­dział.

We­szła da­lej do miesz­ka­nia i zo­ba­czy­ła świa­tło do­bie­ga­ją­ce z ła­zien­ki. Po­de­szła kil­ka kro­ków bli­żej, że­by zaj­rzeć do środ­ka. To, co zo­ba­czy­ła, spra­wi­ło, że no­gi się pod nią ugię­ły, a z prze­ra­że­nia upu­ści­ła to­reb­kę. Na pod­ło­dze, wśród odłam­ków szkła i pu­kli wło­sów sie­dzia­ła jej có­recz­ka, opie­ra­jąc gło­wę o ko­la­na. W rę­ce wciąż jesz­cze trzy­ma­ła no­życz­ki. Wy­glą­da­ła jak osku­ba­ny kur­czak. Wło­sy by­ły ścię­te nie­rów­no, nie­mal­że do skó­ry, a gdzie­nie­gdzie na­wet wi­dać by­ło drob­ne ran­ki. Ja­ni­nie łzy sta­nę­ły w gar­dle. Przy­kuc­nę­ła przy dziew­czyn­ce i po­gła­ska­ła ją po rącz­ce, a po­tem ostroż­nie wy­ję­ła jej z dło­ni no­życz­ki i odło­ży­ła je na bok.

– Co się sta­ło, ko­cha­nie? – za­py­ta­ła stłu­mio­nym gło­sem.

Dziew­czyn­ka sie­dzia­ła bez ru­chu i nie od­po­wia­da­ła. Ko­bie­ta usia­dła więc przy niej i przy­tu­li­ła ją moc­no.

– Już do­brze, ko­cha­nie, wszyst­ko bę­dzie do­brze – po­wta­rza­ła, głasz­cząc ją po ra­mie­niu.

Po­czu­ła, jak pod jej do­ty­kiem drob­ne ciał­ko có­recz­ki się trzę­sie. Dziew­czyn­ka pła­ka­ła, a Ja­ni­na nie prze­sta­wa­ła jej gła­skać. Nie wie­dzia­ła, co się sta­ło, kto skrzyw­dził jej dziec­ko. Ty­sią­ce py­tań ci­snę­ły się jej na usta, ale mu­sia­ła po­cze­kać, mu­sia­ła po­zwo­lić dziew­czyn­cesię uspo­ko­ić. Nie­spo­dzie­wa­nie dla sa­mej sie­bie po­czu­ła, jak jej rów­nież łzy spły­wa­ją po po­licz­kach. Mi­ja­ły se­kun­dy i mi­nu­ty, a mo­że na­wet go­dzi­ny. Stra­ci­ła po­czu­cie cza­su. W koń­cu łzy wy­schły, a ona i Anu­sia trwa­ły tak na­dal bez sło­wa, przy­tu­lo­ne.

Hen­ryk zna­lazł je po po­wro­cie do do­mu sie­dzą­ce bez ru­chu w tym sa­mym miej­scu. Spoj­rzał na za­czer­wie­nio­ne oczy żo­ny i wy­czy­tał z nich od­po­wiedź na je­go nie­me py­ta­nie. Ja­ni­na nie wie­dzia­ła, nie mia­ła po­ję­cia, co się sta­ło. Hen­ryk wziął có­recz­kę de­li­kat­nie na rę­ce. Oplo­tła go szczu­pły­mi ra­mio­na­mi za szy­ję i przy­tu­li­ła głów­kę do je­go pier­si. Za­niósł ją do jej po­ko­ju, po­ło­żył do łóż­ka i po­gła­skał po po­licz­ku. Dziew­czyn­ka ode­tchnę­ła głę­bo­ko, za­mknę­ła oczy i za­snę­ła.

Tej no­cy Ja­błoń­scy nie zmru­ży­li oka ani na chwi­lę. Le­że­li w mil­cze­niu przy­tu­le­ni, co ja­kiś czas wsta­jąc i za­glą­da­jąc do po­ko­ju có­recz­ki. Sta­li tak kil­ka mi­nut, słu­cha­jąc jej mia­ro­we­go od­de­chu, a po­tem wra­ca­li do swo­je­go po­ko­ju. Na­stęp­ne­go dnia już z sa­me­go ra­na sie­dzie­li w na­pię­ciu w sa­lo­nie. By­li pew­ni, że ich cór­ka po­wie im, co za­szło. Naj­wi­docz­niej jed­nak po­trze­bo­wa­ła cza­su, a oni chcie­li jej go dać, cze­ka­li więc, aż bę­dzie go­to­wa.

Ania przy­szła do sa­lo­nu o ósmej już umy­ta i ubra­na w roz­cią­gnię­ty dres. Bu­zię mia­ła jesz­cze tro­chę opuch­nię­tą od pła­czu. Usia­dła przy sto­le na­prze­ciw ro­dzi­ców i po­pa­trzy­ła w ich zmar­twio­ne oczy. By­ła pew­na, że ją ko­cha­ją. Ani ma­ma, ani ta­ta ni­g­dy nie pod­nie­śli na nią gło­su, ani tym bar­dziej rę­ki. Za­wsze mo­gła na nich li­czyć i wszyst­ko im po­wie­dzieć, by­li jej naj­lep­szy­mi przy­ja­ciół­mi, ale to, co chcia­ła im te­raz wy­znać, wy­da­wa­ło się jed­nak ogrom­nie trud­ne.

Za­wsze my­śla­ła o so­bie jak o chłop­cu i wy­da­wa­ło jej się, że in­ni wie­dzą, że nim wła­śnie jest. To, że ro­dzi­ce na­zy­wa­li ją Anią, nie mia­ło dla niej więk­sze­go zna­cze­nia, po­nie­waż po­za tym po­zwa­la­li jej być so­bą, ba­wić się z chło­pa­ka­mi i wspi­nać na drze­wa. Nie upo­mi­na­li jej, że coś nie wy­pa­da, bo jest dziew­czyn­ką, nie po­ucza­li, że po­win­na być grzecz­na i mi­ła. Wręcz prze­ciw­nie, za­chę­ca­li ją do te­go, by mia­ła wła­sne zda­nie, i wspie­ra­li jej nie­za­leż­ność. Jed­nak te­raz, gdy sie­dzie­li na­prze­ciw sie­bie w peł­nej wy­cze­ki­wa­nia ci­szy, sło­wa nie chcia­ły jej przejść przez usta. Po­czu­ła, jak jej cia­ło się na­pi­na, a bi­cie ser­ca przy­spie­sza. Przy­mknę­ła na chwi­lę oczy, wzię­ła głę­bo­ki wdech i wy­pu­ści­ła po­wie­trze usta­mi.

– Je­stem chłop­cem. Za­wsze nim by­łem i my­śla­łem, że in­ni też to wie­dzą… – Wziął dru­gi głę­bo­ki od­dech i kon­ty­nu­ował: – Nie wiem, dla­cze­go nie wy­glą­dam jak in­ni chłop­cy…

Czuł, że za­czy­na­ją mu się trząść rę­ce, za­ci­snął więc sple­cio­ne dło­nie, że­by opa­no­wać drże­nie.

– Chciał­bym, że­by­ście mnie na­dal ko­cha­li… na­wet, je­śli nie je­stem cór­ką, ja­ką chcie­li­by­ście mieć. – Spu­ścił gło­wę. Miał za­pla­no­wa­ną dłuż­szą wy­po­wiedź, chciał im wszyst­ko wy­ja­śnić, wy­tłu­ma­czyć. Na­gle jed­nak wszyst­ko ule­cia­ło mu z pa­mię­ci, nie pa­mię­tał, co do­kład­nie chciał po­wie­dzieć. Bał się, tak bar­dzo się bał, że ro­dzi­ce go nie zro­zu­mie­ją, od­rzu­cą, nie za­ak­cep­tu­ją. Po­my­ślą, że jest dziw­ny, ob­cy i po pro­stu prze­sta­ną go ko­chać.

W po­ko­ju za­pa­dła ci­sza. Ja­błoń­scy by­li w szo­ku. Nie wie­dzie­li, jak się za­cho­wać, co po­wie­dzieć, że­by nie za­wieść za­ufa­nia swo­jej cór­ki. Obo­je czu­li, że wie­le ją to wy­zna­nie kosz­to­wa­ło. Po­pa­trzy­li na sie­dzą­ce przed ni­mi dziec­ko. To wciąż by­ło prze­cież ich dziec­ko, ich uko­cha­ne, upra­gnio­ne dziec­ko, któ­re te­raz ca­łe się trzę­sło. Po ich pew­nej sie­bie, od­waż­nej i we­so­łej có­recz­ce nie po­zo­stał już ani ślad. Sie­dział przed ni­mi za­gu­bio­ny, prze­ra­żo­ny chło­piec. Ja­ni­nie po­cie­kły po po­licz­kach łzy. Spoj­rza­ła ukrad­kiem na mę­ża. Ten po­staw­ny i tak sil­ny prze­cież męż­czy­zna rów­nież bez­gło­śnie pła­kał. Przy­su­nę­ła się z krze­słem do sie­dzą­cej na­prze­ciw sku­lo­nej po­sta­ci i otu­li­ła ją ra­mio­na­mi. Nie wie­dzia­ła, co da­lej, co po­win­ni te­raz zro­bić, co ich cze­ka w przy­szło­ści, ale wie­dzia­ła jed­no: ich mi­łość się nie zmie­ni­ła.

– Ko­cha­my cię, syn­ku – po­wie­dzia­ła ci­cho i po­gła­ska­ła go po głów­ce.

Hen­ryk pod­szedł do nich i przy­tu­lił żo­nę i syn­ka. Drob­ne ciał­ko dziec­ka roz­luź­ni­ło się w ich ob­ję­ciach, a z je­go oczu po­to­czy­ły się łzy ulgi.

Pa­mię­tam dzień, gdy ro­dzi­ce po raz pierw­szy wró­ci­li z Paw­łem ze szpi­ta­la. Sie­dzie­li­śmy w na­pię­ciu w sa­lo­nie, sta­ry ze­gar z ku­kuł­ką wy­bi­jał ko­lej­ne mi­nu­ty, a po­po­łu­dnio­we pro­mie­nie słoń­ca moc­no świe­ci­ły w okna ta­ra­so­we, na­grze­wa­jąc ca­łe po­miesz­cze­nie i spra­wia­jąc, że co­raz trud­niej by­ło nam usie­dzieć w od­święt­nych, sztyw­no od­pra­so­wa­nych stro­jach. Bab­cia Sta­sia po­da­ła pod­wie­czo­rek, ale ści­śnię­te pod­eks­cy­to­wa­niem żo­łąd­ki nie po­zwa­la­ły nam nic prze­łknąć. W koń­cu z pod­jaz­du do­biegł nas od­głos opon po­wo­li to­czą­cych się po be­to­no­wej na­wierzch­ni, trzask fron­to­wych drzwi, a po chwi­li do sa­lo­nu we­szła ma­ma z za­wi­niąt­kiem na rę­kach, pre­zen­tu­jąc nam no­we­go człon­ka ro­dzi­ny. Pę­ka­ją­cy z du­my ta­ta trzy­mał się nie­co z ty­łu, chcąc na­sy­cić się tym wi­do­kiem. Je­go ob­li­cze by­ło wy­jąt­ko­wo po­god­ne i gład­kie; spra­wiał wra­że­nie, jak­by przez ostat­nich pa­rę dni od­młod­niał o kil­ka lat, a drob­ne zmarszcz­ki, któ­re nada­wa­ły je­go twa­rzy su­ro­wy wy­raz, ustą­pi­ły pod wpły­wem roz­pie­ra­ją­ce­go go uczu­cia bło­go­sta­nu. Ni­g­dy wcze­śniej nie wi­dzia­łam go tak szczę­śli­wym. Ze­bra­li­śmy się wo­kół ma­my wciąż trzy­ma­ją­cej no­wo­rod­ka na rę­kach, nie­cier­pli­wie prze­py­cha­jąc się, że­by zo­ba­czyć bra­cisz­ka. Gdy w koń­cu na­sta­ła mo­ja ko­lej, od­chy­li­łam nie­co otu­la­ją­cy go szczel­nie jak mię­ciut­ka chmur­ka be­cik, a mo­im oczom uka­zał się drob­ny chłop­czyk o ró­ża­nych po­licz­kach, ustecz­kach jak ma­lin­ki i ja­snych, krę­co­nych wło­skach. Na­gle prze­cią­gnął się, ziew­nął i otwo­rzył oczy, spo­glą­da­jąc wprost na mnie! Wy­cią­gnął spod okry­cia rącz­kę o pa­lusz­kach jak ni­tecz­ki i moc­no chwy­cił mnie za pa­lec. Mia­łam na­wet wra­że­nie, że się uśmie­cha. Nie­ocze­ki­wa­nie ogar­nę­ła mnie ol­brzy­mia fa­la uczuć, do oczu na­pły­nę­ły mi łzy i nie­spo­dzie­wa­nie dla sa­mej sie­bie po­czu­łam, że mu­szę go chro­nić. Te­raz, gdy o tym my­ślę, za­sta­na­wiam się, jak to moż­li­we, że­by sze­ścio­lat­ka mo­gła tak głę­bo­ko po­czuć tak wie­le: ra­dość, pod­eks­cy­to­wa­nie, czu­łość, wzru­sze­nie i ogrom mi­ło­ści, ale rów­nież nie­zro­zu­mia­ły, nie­zna­ny jej do­tych­czas strach, nie­po­kój i po­czu­cie od­po­wie­dzial­no­ści za to ma­łe stwo­rze­nie. Zu­peł­nie jak­bym już wte­dy prze­czu­wa­ła, że są to na­sze ostat­nie szczę­śli­we la­ta…

Spis tre­ści

Mo­jej sio­strze, Agniesz­ce

Pro­log

Rok 1990

Piotr

Fi­lip

To­masz

Mi­chał