Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy wywodzący się z ubogiej rodziny Piotrek traci rodziców i trafia pod dach wpływowych Frankowskich, jego życie ulega diametralnej zmianie. W nowym domu nic nie jest proste – surowe zasady, oczekiwania i pozory tworzą przytłaczającą codzienność, a Piotrek musi na nowo zbudować swoje miejsce w świecie. W tym samym czasie Michał, wrażliwy transpłciowy chłopiec, ucieka przed okrutną rzeczywistością szkolnych korytarzy i podwórka. Dzięki wsparciu rodziców, udaje mu się zmienić otoczenie i zaprzyjaźnić z dziećmi Frankowskich, których losy, pozornie beztroskie, kryją głęboko skrywane dramaty. Tomasz, najstarszy z rodzeństwa, musi zapomnieć o własnych marzeniach, gdy dowiaduje się od ojca, że ma w przyszłości przejąć rodzinny biznes i już w wieku nastoletnim przygotowywać się do prowadzenia firmy. Filip zaś jest kompletnym przeciwieństwem starszego, odpowiedzialnego brata. To niespokojny duch, który nie może pogodzić się z restrykcjami i wymaganiami rodziców. Szukając siebie i wolności, wiecznie popada w tarapaty. Paweł, najmłodszy z braci, to oczko w głowie całej rodziny. Jest uroczym i wrażliwym chłopcem, co budzi niepokojące zainteresowanie przyjaciela rodziny. Wszystkich chłopców łączy wyjątkowa więź z piękną i zdumiewająco dojrzałą córką Frankowskich, Sarą, za której uśmiechem kryje się niewypowiedziane cierpienie.
„Siostra” to przejmująca opowieść o dojrzewaniu i poszukiwaniu miłości w świecie pełnym wymagań i niedopowiedzeń. To historia o sekretach, które dzielą i uczuciach, które łączą. Uświadamia, że pozory mogą mylić, a najtrudniejsze rozmowy są często tymi, które najbardziej warto odbyć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 497
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dorota Bartnikowska
Siostra
Warszawa 2025
Tytuł: SiostraCopyright © 2025 by Dorota Bartnikowska
Redakcja: Anna FathiSkład i łamanie: Katarzyna Seredin-KolarczykProjekt okładki: Dorota BartnikowskaKonwersja do epub: Katarzyna Seredin-Kolarczyk
Kopiowanie i udostępnianie całości lub części niniejszego e-booka jest zabronione.
Wydanie IWarszawa 2025
eISBN: 978-83-975492-0-3
Mojej siostrze, Agnieszce
Prolog
Był ciepły sierpniowy wieczór. Powietrze było ciężkie, nasycone zapachem kwitnących pod oknem malw, a ciszę przerywał jedynie koncert grany przez chowające się w trawie świerszcze. Dzień chylił się powoli ku końcowi. Kowalikowa spojrzała na stary drewniany zegar wiszący nad wejściem, który pamiętał jeszcze lata siedemdziesiąte. Dochodziła godzina osiemnasta, czas zamykać sklepik. Klientów było dziś jak na lekarstwo, kilku stałych bywalców wpadło tylko rano po chleb i bułki. Od dwóch dni wszyscy sąsiedzi starali się w miarę możliwości pomagać w poszukiwaniach zaginionej. Kobieta również siedziała cały dzień jak na szpilkach. Przetarła szybko ladę, zamknęła kasę i okna, wreszcie zdjęła poliestrowy fartuch w drobne kwiatki na granatowym tle, wzięła sfatygowaną torebkę i wyszła, zamknąwszy za sobą drzwi. Zdążyła przejść kilka kroków, gdy spotkała Jagnę Aleksandrowicz kierującą się pospiesznie w stronę posiadłości Frankowskich.
– Jagna, dzień dobry! Masz jakieś wieści o dziewczynie Frankowskich? – zagadnęła, podbiegając do sąsiadki.
– Dzień dobry, Ewuniu kochana, podobno ciało wyławiają z jeziorka! – Na twarzy kobiety malował się niepokój.
– Co ty mówisz, znaleźli ją? – Kowalikowej zrobiło się nagle duszno, jakby wypowiedziana na głos obawa wyssała z jej płuc prawie całe powietrze.
– Nie wiadomo jeszcze na pewno, idę się dowiedzieć.
Kowalikową przeszedł dreszcz. „Boże mój, taka młoda dziewczyna! Przecież wszyscy mieli nadzieję, że jednak odnajdzie się cała i zdrowa” – zamyśliła się. Zrównała chód z sąsiadką i dalej szły już razem szybkim tempem w milczeniu.
Po chwili dotarły do okazałej posiadłości umiejscowionej na samym końcu alei. Kowalikowa nigdy nie była w środku, ale z zewnątrz okazały dom Frankowskich zawsze przywodził jej na myśl Pałac Buchholtzów w Supraślu, jej rodzinnym mieście. Teraz, otoczony taśmą policyjną, za którą stał powiększający się ciągle tłumek gapiów, sprawiał wrażenie posępnego. Niedaleko brzegu zaparkowano dwa wozy policyjne, a na jeziorku unosiła się wyładowana specjalistycznym sprzętem łódź ratownicza.
Kowalikowa spojrzała ukradkiem w prawo – na pomoście stali bracia zaginionej. Wysokie, szczupłe sylwetki chłopców ciemniały na tle migoczącej tafli wody. Nie widziała ich twarzy, ale ich postawa zdradzała pełne napięcia wyczekiwanie. Stali, wpatrując się nieruchomo w zawiniątko wyciągane z wody. Gdzieś z tyłu dobiegały szepty:
– Myślałem, że Frankowscy mieli trzech chłopaków. Co tam robi tych dwóch?
– No co ty, Grzesiek, wnuczka starej Grabowskiej nie poznajesz? Wychowywał się z nimi, jak rodzony brat przecież.
– A ten drugi?
– A tego to nie znam, ale często przychodzi do Frankowskich.
Po chwili do rozmowy dołączyły kolejne stłumione głosy.
– Co za tragedia, los ich nie oszczędza.
– Żeby tak utopić się w jeziorku… Od maleńkiego się tam kąpali, a tam nie jest tak głęboko przecież.
– Nie wiadomo, co tam zaszło. Może jakiś skurcz ją złapał albo, Bóg jeden wie, nabrała się jakichś prochów czy czegoś…
– A co ty, Stachu, opowiadasz! Z dobrego domu dzieciaki, ułożone, niczego im nie brakowało. Ojców, co prawda, pochowali dość wcześnie, ale najstarszy dobrze się nimi opiekował, to bardzo odpowiedzialny chłopak jest.
Szepty umilkły gwałtownie z chwilą, gdy łódź dobiła do brzegu. Z pokładu znoszono ostrożnie owinięte w czarny worek zwłoki. Nagle z pomostu dobiegł jakiś huk, a wzrok wszystkich zebranych powędrował w tym kierunku. To najmłodszy Frankowski osunął się bezwładnie na deski. Kowalikowa zmrużyła lekko oczy, żeby lepiej widzieć. Zdawało się, że drobnym ciałem chłopca wstrząsał szloch. Dwóch pozostałych chłopaków wzięło go zaraz pod ręce i, ze spuszczonymi głowami, ruszyli wolnym krokiem do domu, podtrzymując na wpół omdlałe ciało ich najmłodszego brata.
Rok 1990
Piotr
Siostra Bernadetta była dwudziestosiedmioletnią, korpulentną kobietą niskiego wzrostu, o dużej charyzmie. Bez problemu utrzymywała dyscyplinę wśród ponad setki ośmiolatków przygotowujących się do pierwszej komunii świętej. Nigdy nie musiała podnosić głosu, by wyegzekwować swoje polecenia. Dzieci słuchały jej bez ociągania, a w przerwach lgnęły do niej jak pszczoły do miodu. Biła od niej niezachwiana pewność siebie, spokój ducha i ciepło. Dla każdego malucha miała uśmiech i dobre słowo. Dzieci ceniły w niej zwłaszcza to, że zawsze miała dla nich czas, chętnie z nimi rozmawiała i nigdy nie odmawiała, gdy domagały się, żeby zagrała im na gitarze czy zaśpiewała jeszcze jedną piosenkę. Jednak tego dnia wszyscy zachowywali pełną powagę i skupienie. Było piątkowe popołudnie, a dzieci kończyły właśnie próbę generalną przed niedzielną uroczystością.
– Myślę, że na tym dziś zakończymy. – Siostra zwróciła się do grupki dzieci zgromadzonych w głębi bocznej nawy. – Spisaliście się bardzo dobrze. Możecie wyjść przed kościół i poczekać z siostrami Jadwigą, Teresą i Krzysztofą na rodziców. Kto ma zgodę na samodzielny powrót do domu, proszę, żeby do mnie podszedł i przekazał mi karteczkę podpisaną przez rodzica.
Większość dzieci z uśmiechem podążyła za siostrami na plac przed kościołem. Kilkoro podeszło do siostry z podpisanymi zgodami rodziców i wkrótce również wyszło na zewnątrz. Został tylko Piotrek wpatrujący się w marmurową podłogę i nerwowo przestępujący z nogi na nogę. Karteczki nie miał, ale dobrze wiedział, że nikt po niego nie przyjdzie. Sąsiadka, która go zawsze odbierała, zachorowała, a na rodziców oczywiście nie mógł liczyć. Wstydził się jednak powiedzieć o tym siostrze. Bernadetta popatrzyła na niego przez chwilę, po czym powiedziała raźnym głosem:
– Piotrek, ty zostań, pomożesz mi sprzątać po próbie, a później Cię odprowadzę.
Chłopiec podniósł szybko wzrok i spojrzał siostrze w oczy, jak zawsze z obawą, czy nie zobaczy w nich współczucia. Ale nie, kobieta się uśmiechała, a jej uśmiech nie zatrzymywał się na ustach, tylko sięgał również oczu.
– No, co tak stoisz, nie ociągaj się. Pozbieraj modlitewniki, a ja sprzątnę kable i głośniki. Potem zaniesiemy to wszystko do zakrystii. – Bernadetta wskazała mu książeczki rozłożone na ławkach, a sama schyliła się po przedłużacz leżący pod ścianą.
Piotrek uśmiechnął się, skinął potakująco głową i żwawo wziął się do roboty.
Uprzątnęli wszystko w dwadzieścia minut, po czym siostra zwróciła się do chłopca z pytaniem:
– Zgłodniałam trochę, a ty? Mam tu paczkę herbatników. Zjesz ze mną i napijesz się herbaty?
Piotrek zarumienił się po czubki uszu, spuścił głowę i ściszonym głosem odpowiedział:
– Nie, dziękuję, proszę siostry. Jadłem dziś śniadanie.
Siostra Bernadetta szybko przełknęła gulę narastającą w gardle. Dochodziła siedemnasta, a chłopiec najpewniej nic nie jadł od rana. Pożałowała, że nic więcej nie miała przy sobie.
– Nie rób mi przykrości, nie lubię jeść sama. Zjedz trochę i wypij herbatę, będzie mi miło.
Piotrek już nie protestował, tylko usiadł grzecznie na stołku i obserwował krzątającą się kobietę. Siostra Bernadetta wyjęła z szafki talerzyk w stokrotki, wyłożyła na niego ciasteczka i włączyła czajnik na herbatę. Na stoliku postawiła szklanki na spodkach, cukierniczkę i dwie łyżeczki, potem nasypała do szklanek herbaty i zalała wrzątkiem. Po zakrystii rozszedł się aromat herbaty i słodkich herbatników zmieszany z charakterystycznym zapachem kadzidła. Siostra przysunęła sobie taboret do stolika, po czym usiadła wygodnie, wzięła jeden herbatnik i podsunęła resztę chłopcu.
– Zajadaj – powiedziała z uśmiechem.
Na widok tych zwykłych ciastek chłopiec poczuł nagle ssanie w żołądku. Jakby jego ciało dopiero teraz uświadomiło sobie, że jest głodne. Sięgnął po jeden herbatnik. Jakie to było pyszne!
– Cieszysz się na uroczystość niedzielną? – zagadnęła Bernadetta.
– Tak – odparł. – Mama obiecała, że na pewno przyjdzie. Garnitur też już mam wyprasowany, wcale nie widać, że pożyczony! Pani Tomaszewska mówi, że pasuje na mnie jak ulał, bo jej syn był mojego wzrostu, gdy był w moim wieku. Obiecała nawet, że upiecze dla mnie ciasto.
– A ojciec?
Chłopiec spochmurniał nieco.
– Tego nie wiem. Tata jest ostatnio bardzo zdenerwowany i… coraz więcej pracuje, a w niedziele odsypia – odpowiedział ściszonym głosem.
Siostra wpatrywała się w chłopca, uważnie słuchając.
– Może jednak znajdzie czas, żeby przyjść na komunię. – Poklepała go przyjaźnie po ręce. – Słuchaj, Piotrek, nie chciałbyś dołączyć do naszego kółka plastycznego przy kościele? – spytała, zmieniając temat. – Prowadzę je z siostrą Krzysztofą. Spotykamy się dwa razy w tygodniu, po szkole. Myślę, że by ci się podobało. Zauważyłam, że masz talent plastyczny. Ten różaniec, co robiliśmy na lekcjach religii z fasoli i grochu, wyszedł ci bardzo udany.
Chłopcu zabłyszczały oczy z zainteresowania, ale odparł po chwili ze smutkiem:
– Proszę siostry, ja… Rodzice nie mają na to pieniędzy. Nie stać nas na zajęcia dodatkowe.
– O pieniądze się nie martw. Zajęcia są przy kościele, więc są bezpłatne. To co, chciałbyś dołączyć? Byłbyś, co prawda, najmłodszy, ale myślę, że dałbyś sobie radę. Uczymy się rysować, malować, a nawet rzeźbić w drewnie.
– Naprawdę to nic nie kosztuje? – Chłopiec spojrzał na siostrę z rosnącą nadzieją.
– Naprawdę – przytaknęła kobieta.
– To tak, bardzo chętnie!
– Super! A teraz zbieraj się, to cię odprowadzę do domu. Resztę ciastek zapakuję ci na drogę.
Piotrek tak się ucieszył na myśl o zajęciach, że nawet zapomniał zaprotestować, gdy siostra wkładała mu torebkę z ciastkami do plecaka.
Jeziorańscy mieszkali w starej kamienicy, w dwupokojowym mieszkaniu z widną kuchnią. Do niedawna mieszkała też z nimi babcia chłopca, Halina, ale zmarła rok temu po długiej chorobie. Przed jej śmiercią byli dość szczęśliwą rodziną. Piotrkowi nie przeszkadzało, że dzielił z babcią pokój. Babcia go rozumiała, wspierała i zapewniała matczyne ciepło, którego matka nie potrafiła mu dać. Gdy babci zabrakło, nic już nie było takie jak wcześniej.
***
Danuta nie była gotowa na macierzyństwo. Jako młoda kobieta marzyła o tym, żeby wyrwać się z małej mieściny, być kimś. Gdy miała siedemnaście lat, spotkała o dziewięć lat starszego Stefana. Przyjechał do jej rodzinnego miasteczka odwiedzić kolegę z wojska i zatrzymał się na kilka dni. Poznali się na dyskotece. Niewyróżniający się niczym, dość przeciętnej urody mężczyzna od razu zwrócił uwagę na młodziutką szatynkę o szarych oczach i drobnej sylwetce. On imponował jej głównie tym, że był z dużego miasta, pracował, miał własne pieniądze. Wydawał się jej niebywale dojrzały. Od razu zaiskrzyło. Po tygodniu Stefan wyjechał, ale żar nie słabł. Przez miesiąc pisali do siebie listy, aż w końcu Danuta, nie zastanawiając się wiele, spakowała się i w tajemnicy przed rodzicami wyjechała z miasteczka, jak się później okazało – na zawsze.
Zamieszkała ze Stefanem i jego matką. Wkrótce zaszła w ciążę, a po kilku miesiącach znajomości pobrali się, żeby zamknąć plotkującym sąsiadom usta. Ciążę Danuta znosiła bardzo źle, większość tych dziewięciu miesięcy przeleżała w łóżku. Zarówno Stefan, jak i jego matka opiekowali się nią najlepiej, jak potrafili. Dogadzali, spełniali każdą zachciankę, wszystko podtykali pod nos. Poród również nie był łatwy. Dziecko ułożyło się poprzecznie, konieczna była cesarka. Wtedy Danuta zapowiedziała Stefanowi, że to ich pierwsze i ostatnie dziecko. Przystał na jej decyzję, jednak po cichu liczył na to, że Danuta zmieni jeszcze zdanie, gdy dojdzie do siebie. Ona jednak nie miała zamiaru przechodzić tego ponownie. Nie chciała tego dziecka, czuła się zdecydowanie za młoda na bycie matką.
Po porodzie nie poczuła osławionego instynktu macierzyńskiego. Zaczęło ją również denerwować to, że Stefan był usatysfakcjonowany ich sytuacją rodzinną i finansową. Nie miał żadnych ambicji, żeby piąć się wyżej. Lubił swoją pracę i był zadowolony ze stanowiska szeregowego pracownika fabryki. Sugestie żony, że powinni wyprowadzić się na swoje, zbywał, twierdząc, że zwłaszcza teraz, gdy na świecie pojawiło się dziecko, mieszkanie z jego matką miało same zalety. Jeziorańska gotowała, prała i sprzątała, więc Danuta mogła opiekować się synkiem, a gdy była zmęczona, to babcia i wnuczkiem chętnie się zajmowała.
Danuta nie tak wyobrażała sobie swoje nowe życie w dużym mieście. Chciała czegoś więcej niż małe mieszkanie w starej kamienicy i siedzenie w domu z dzieckiem. Teściowa zachęcała ją, żeby skończyła szkołę i znalazła sobie jakieś zajęcie, ale jej nigdy nie ciągnęło do książek. Wolała być wśród ludzi, błyszczeć w towarzystwie. W domu nie mogła już dłużej wytrzymać, więc zaczęła szukać dorywczej pracy. Nigdzie jednak nie mogła zagrzać na dłużej miejsca. Nie nadawała się do prostych prac, była niechlujna i leniwa, a brak wykształcenia nie pozwalał jej znaleźć nic innego. Jednak w swoim mniemaniu miała ponadprzeciętny potencjał, którego żaden pracodawca nie zdołał jak dotąd dostrzec. Sama widziała siebie na stanowisku kierowniczym, ubraną w garsonkę, z misternie ułożonymi włosami i paznokciami elegancko pomalowanymi czerwonym lakierem. Czuła się niedoceniana i rozczarowana. Z dnia na dzień narastało w niej rozgoryczenie, stawała się coraz bardziej zgorzkniała, a swoje frustracje odreagowywała na mężu, który nie mógł się nadziwić, co stało się z tą wesołą, pełną życia dziewczyną, która uważnie słuchała każdego jego słowa i patrzyła w niego jak w obrazek.
Piotrek wszedł ciężko po schodach na drugie piętro i przekręcił klucz w drzwiach ich mieszkania. W kuchni siedziała jego matka, paliła papierosa i malowała paznokcie, uważając, by popiół nie spadł na świeżo naniesiony lakier. Nie podnosząc nawet głowy znad stołu, warknęła:
– W końcu jesteś. Kolacja się sama nie zrobi, bierz się do roboty.
Piotrek odstawił plecak przy biurku w swoim pokoju, umył ręce i zabrał się do przygotowywania posiłku. Od śmierci babci wszystkie prace domowe, które dotychczas wykonywała, spadły na niego, a ponieważ z budżetu domowego odeszła emerytura zmarłej, ojciec do późna pracował w fabryce, żeby utrzymać rodzinę. Matka przez większość czasu była na bezrobociu, a jak już udawało się jej znaleźć jakąś pracę, to utrzymywała posadę tylko przez kilka miesięcy, po czym zazwyczaj sama rezygnowała. Powody rezygnacji były różne; a to szef faworyzował kogoś z współpracowników, a to ktoś awansował po znajomości. W okresach, kiedy nie pracowała, spotykała się z koleżankami, które miały lepiej sytuowanych partnerów, więc pracować nie musiały, chodziła do kosmetyczki i na zakupy. Ani domem, ani dzieckiem się nie zajmowała. Jednak wciąż miała pretensje do męża, że ten za mało zarabia, nie jest przedsiębiorczy, niczego załatwić nie potrafi. Tata Piotrka był poczciwym, uległym mężczyzną. Lubił swoją pracę w fabryce, zawodowe obowiązki wykonywał uczciwie i sumiennie od lat, lubił swoich kolegów i koleżanki z zespołu. Był zadowolony z ich standardu życia i nie potrzebował niczego więcej. Ostatnio zaczął jednak brać coraz więcej zmian, byleby tylko jak najwięcej godzin pozostawać poza domem. Po powrocie był zazwyczaj tak zmęczony, że głównie spał.
Piotrek zrobił jajecznicę ze szczypiorkiem i pokroił chleb. Przez głowę przemknęła mu myśl o herbatnikach. Mógłby je podać do kolacji, ale bał się, że mama znów się zdenerwuje i zacznie krzyczeć, że żebrze po ludziach. Zdecydował, że zachowa ciastka na niedzielę i zje je po komunii.
Zaparzył herbatę w kubkach i usiadł po drugiej stronie stołu. Danuta zgasiła niedopałek, odsunęła popielniczkę i zaczęła apatycznie jeść posiłek, przyglądając się Piotrkowi w milczeniu. Chłopak był niewysoki i chudy, gęste brązowe włosy opadały mu na oczy koloru gorzkiej czekolady, które odziedziczył po ojcu. Zewnętrznie bardzo go przypominał, ale osobowość miał zupełnie inną. Owszem, był, tak jak Stefan, cichy, ale była w nim jakaś nieokreślona hardość. Nigdy nie odpyskiwał matce, gdy go beształa, ale mimo zwieszonej głowy ciało mu się napinało jak struna, a dłonie zaciskały w pięści. Danuta nagle cmoknęła z niesmakiem, zabrała gazetę i kubek z niedopitą herbatą, po czym zamknęła się w pokoju. Chłopcu zrobiło się trochę przykro, że mama nawet nie pamiętała o dzisiejszej próbie generalnej. Pocieszył się jednak myślą, że pewnie bolała ją głowa, co ostatnio zdarzało się coraz częściej, ale do niedzieli na pewno jej przejdzie.
Leżąc już w łóżku, planował sobie jutrzejszy dzień w najdrobniejszych szczegółach. Zamierzał wypucować porządnie całe mieszkanie. Babcia zawsze powtarzała, że jak człowiek posprząta przestrzeń, w której żyje, na duszy też zrobi mu się lżej. Piotrek wiedział oczywiście, że nie jest to do końca prawdą, ale porządek przypominał mu czasy, kiedy mieszkał jeszcze w tym małym pokoiku z babcią, a wtedy cieplej mu się robiło na sercu.
***
W sobotę Piotra obudziły głośne krzyki dochodzące z dużego pokoju. Spojrzał na budzik – była dopiero piąta rano. Chłopiec naciągnął kołdrę na głowę i zacisnął mocno oczy. Rodzice często się kłócili, a raczej mama krzyczała, a czasami rzucała nawet zastawą, a tata siedział ze spuszczoną głową i z rzadka coś odpowiadał, próbując ją uciszyć. Dziś jednak zza ściany słychać było dwa głosy. Po jakimś kwadransie trzasnęły drzwi wejściowe, a głosy ucichły. Piotrek nieco się odprężył, a wkrótce ponownie zapadł w sen.
Obudził się o ósmej spocony i z bólem głowy. Nic dziwnego – cały czas spał z kołdrą na głowie. Spuścił nogi z łóżka i na bosaka poczłapał cichutko do dużego pokoju. Ku jego zdziwieniu drzwi były otwarte, a w środku nikogo nie było. Był zupełnie sam w domu. Nie zaskoczyło go to przesadnie. Ojciec soboty miał pracujące, a matka pewnie wyszła do koleżanek albo na zakupy. Ucieszył się, że może w spokoju zrealizować swój plan.
Szybko się umył, zjadł dwie kromki chleba z masłem i resztką dżemu truskawkowego, wypił kakao i wziął się do sprzątania. Porządnie odkurzył całe mieszkanie, wypucował okna i podłogi, wyszorował całą kuchnię i łazienkę. Poczuł głód dopiero po odłożeniu przyborów do sprzątania do szafki w przedpokoju. Spojrzał na zegarek – było już po szesnastej. Tata pracował w soboty do osiemnastej, więc nadal był w pracy, ale mama jeszcze nie wróciła. Nie czekając na jej powrót, zabrał się do przygotowywania obiadu, a nawet się ucieszył na myśl, że nie zbeszta go po powrocie, że jeszcze nie gotowe. Zrobił ziemniaki z kwaśną śmietaną i zjadł ze smakiem. Po obiedzie zrobił jeszcze pranie i w końcu udał się do swojego pokoiku.
Z szafy wyjął odprasowany garnitur, białą koszulę i krawat. Cały zestaw był pożyczony od sąsiadki, ale zupełnie niezniszczony. W końcu wyjął też z pudełka znoszone pantofle i porządnie je wypastował. Wszystko było gotowe. Gdy skończył, był już wieczór. Piotrek pomyślał, że mama została u koleżanek. Nocowała u nich czasem, gdy się pokłóciła z tatą. Ojciec najwidoczniej znów został za kogoś w zastępstwie na drugą zmianę. Nie potrafił nikomu odmówić, a i każda okazja była dobra, żeby zarobić dodatkowy grosz. Piotrek nie przejął się tym zbytnio, jego myśli pochłaniała jutrzejsza uroczystość i sakrament komunii świętej.
Tej nocy długo nie mógł zasnąć, przewracał się z boku na bok, a jak już udawało mu się zmrużyć oko, to sen miał niespokojny. Kilka razy wstawał, a to otworzyć szerzej okno, a to wypić szklankę wody. Nic to jednak nie pomogło.
W niedzielę obudził się wczesnym rankiem i niemal natychmiast zerwał się z łóżka, pełen ekscytacji. Tuż po otworzeniu drzwi wiodących do przedpokoju w nozdrza uderzyła go ciężka woń trawionego alkoholu. Ojciec Piotrka rzadko pił, a jeszcze rzadziej wracał do domu kompletnie pijany. Tym razem jednak całe mieszkanie spowijał wydostający się z pokoju rodziców odór. Drzwi do dużego pokoju były zamknięte, jeszcze spali. Piotrek szybko przemknął do kuchni i otworzył na oścież okno, po czym zabrał się za przygotowywanie śniadania. Zrobił kanapki dla całej rodziny, swoją część zjadł, a resztę przykrył ściereczką. Następnie udał się do łazienki, ze szczególną sumiennością wykąpał się, umył włosy i zęby, po czym przebrał się w uprzednio przygotowany, odświętny strój. W pełnym rynsztunku podszedł pod drzwi pokoju rodziców. Stał tak przez dłuższą chwilę, wahając się, czy powinien ich obudzić. W końcu wziął głęboki oddech i zapukał. Nikt nie odpowiedział, więc wszedł do środka. Na tapczanie, w przepoconym podkoszulku i portkach spał ojciec. Matki nie było. Piotrek podszedł do śpiącego, nachylił się i powiedział:
– Tato… tato, obudź się. Dziś jest moja komunia, musimy już wychodzić.
Ojciec jednak nie odpowiadał pomimo ponawianych próśb i poszturchiwania, naciągając po omacku na głowę koc. Dochodziła ósma dwadzieścia, a dzieci i rodzice zbierali się przed kościołem o dziewiątej. Piotrkowi napłynęły do oczu nieproszone łzy. Zatrzymały się na gęstych rzęsach, aż w końcu potoczyły się po policzkach. Postał tak jeszcze kilka minut, otarł łzy wierzchem dłoni, przełknął ślinę i napisał na kartce, że wychodzi na mszę. Położył ją na stoliku nocnym, pod szklanką po herbacie, i wyszedł z domu. Zapukał do sąsiadki. Otworzyła mu sześćdziesięcioletnia kobieta w fartuchu i papuciach. Spojrzała tylko na zaczerwienione oczy i zaciśnięte usta chłopca i nie musiała pytać o to, co zaszło. Zaprosiła go do środka, szybko poprawiła przyprószone siwizną włosy, zdjęła fartuszek i kapcie, włożyła pantofle, wzięła torebkę i poklepała chłopca po ramieniu.
– Idziemy – powiedziała raźno. Na miejsce dotarli punkt dziewiąta.
Dzień był słoneczny, po niebie przemykały tylko pojedyncze chmurki. Przed kościołem, na skąpanym w słońcu placu stały grupki przejętych ośmiolatków z rodzinami. Między nimi przemykały siostry zakonne, upewniając się, czy każdy dokładnie pamięta cały przebieg uroczystości. Siostra Bernadetta rozglądała się, przeczesując wzrokiem zebranych, aż dostrzegła w tłumie smutne oczy Piotra z czerwonymi podkówkami. Stał przygarbiony w towarzystwie sąsiadki, pani Tomaszewskiej. Rodzice chłopca się nie pojawili.
***
– Dziś nauczymy się, jak wyczyścić nacięcia, które zrobiliśmy podczas ostatniej lekcji.
Dzieci z uwagą wpatrywały się w wysokiego, barczystego mężczyznę o gęstej i ciemnej brodzie, śledząc każdy jego ruch. Nauczyciel rozdał wszystkim po kawałku papieru ściernego i zademonstrował, jak należy z niego korzystać, a po chwili uczniowie pochylali się już nad deskami i z zapałem próbowali wypolerować swoje dzieła. Pracowali na drewnie lipowym, które było gęste a jednocześnie miękkie, dzięki czemu łatwo było w nie wbić nóż podczas wycinania narysowanych uprzednio wzorów geometrycznych. Miękkość drewna miała jednak jedną wadę – łatwo było się przez nie przebić, tym samym zaprzepaszczając godziny żmudnego nacinania. Piotrek był niesamowicie dumny z tego, że jako jednemu z nielicznych udało mu się wykonać cały wzór już za pierwszym razem. A nie było to wcale takie proste. Wielu kolegów musiało zaczynać po raz drugi, a nawet trzeci czy czwarty!
Początkowo nie był przekonany do udziału w zaproponowanych przez siostrę Bernadettę zajęciach, jednak już od pierwszej lekcji połknął bakcyla, a wkrótce z niecierpliwością wyczekiwał na cotygodniowe lekcje snycerstwa, które odbywały się przy jego parafii. Dużo ćwiczył też sam w domu. Odkąd mama odeszła, było to jedyne zajęcie, przy którym się uspokajał, a w głowie, chociaż na chwilę, ustawała gonitwa myśli, robiąca się nie do wytrzymania.
Z ojcem nigdy o przyczynach odejścia mamy nie rozmawiał. Gdy wrócił po komunii do domu, mężczyzna już na niego czekał. Siedział w dużym pokoju ze spuszczoną głową i zawołał, żeby chłopiec do niego dołączył. Piotrek usiadł więc na skraju łóżka, wciąż ubrany w komunijny garnitur, który niespodziewanie zaczął go wszędzie uwierać. Starał się jednak nie wiercić i nie oddychać zbyt głośno, w napięciu czekając na to, co powie tata. Stefan westchnął ciężko i podniósł w końcu na niego zmęczone spojrzenie.
– Zostaliśmy sami, synu – powiedział po prostu, kładąc mu dłoń na ramieniu.
Piotrek poczuł momentalnie napływające do oczu łzy. Chciał coś powiedzieć, o coś zapytać, ale słowa ugrzęzły mu w gardle. Zaczął drżeć na całym ciele, a trudność sprawiało mu nawet oddychanie. Łapczywie nabierał powietrza, próbując się w ten sposób uspokoić i zebrać na odwagę, żeby w końcu się odezwać, ale każdy wdech wydawał się niewystarczający, nabierane powietrze paliło go w gardle, a po klatce piersiowej rozlewał się ból. Ojciec objął go niespodziewanie ramieniem i przysunął do siebie, chowając twarz chłopca w przepoconym podkoszulku. Piotrek czuł, że się dusi. Kwaśny zapach potu ojca wżerał mu się w nozdrza, dodatkowo utrudniając oddychanie. Nagle mężczyzna ni to poklepał, ni to pogłaskał go niezgrabnie po ramieniu.
– No już, poradzimy sobie.
Piotrek wsłuchał się w bicie jego serca, całą swoją uwagę skupiając na miarowym rytmie, aż w końcu jego oddech zrównał się ze spokojnym oddechem ojca. Napięte od rana mięśnie się rozluźniły, a on przestał zważać na przykry zapach i sztywny strój krępujący ruchy. Zasnął.
Filip
Na dwumetrowym murze pociągniętym białą farbą siedziała szczupła postać i rozglądała się na boki. Po chwili zeskoczyła zwinnie na polną drogę i ruszyła pędem w kierunku lasu. W majowe poranki było jeszcze dość rześko, toteż średniego wzrostu chłopiec miał na sobie ciepłą bluzę z długim rękawem. Wypchany po brzegi plecak obijał mu się boleśnie po plecach, a ramiączka wrzynały w szczupłe ramiona. Zziajany przystanął na brzegu lasu, oparł dłonie na udach i odetchnął głęboko. Dalej ruszył już miarowym krokiem. Po jakichś dwudziestu minutach szybkiego marszu zbliżył się do rozpadającej się chaty pokrytej mchem. Podszedł do drzwi, zapukał i, nie czekając na odpowiedź, wszedł do środka. Przy kominku siedział odziany w łachmany starzec i rozgarniał popiół pogrzebaczem. Chłopiec podszedł do mężczyzny i położył mu dłoń na ramieniu.
– Dzień dobry, Panie Witku! – powiedział głośno.
Mężczyzna odwrócił się gwałtownie, a jego usta rozciągnęły się w bezzębnym uśmiechu.
– A dzień dobry, chłopcze! Co cię dziś do mnie sprowadza?
– Udało mi się przemycić trochę jedzenia – odparł Filip i zaczął rozpakowywać plecak. Położył na stole bochenek chleba, masło, ser żółty, karton mleka, dwa pęta kiełbasy, kilka pomidorów, garść ogórków i trzy jabłka.
Pan Witek wstał powoli ze stołka. Otrzepał spodnie, co na niewiele się zdało, gdyż wyblakłe elementy garderoby starca nadal sprawiały wrażenie, jakby dawno nie widziały wody i proszku do prania.
– Nie trzeba było… – zaprotestował bez przekonania i podszedł do chłopca. Gdy żołądek ściska głód, trudno jest pamiętać o dumie.
– Zjemy razem! – przerwał mu chłopiec i zaczął krajać chleb.
Mężczyzna przysiadł na krześle i obserwował go w milczeniu. Filip przygotował kanapki, postawił je przed panem Witkiem i wlał wodę na herbatę do czajnika z odpryśniętą emalią. Usiadł naprzeciw mężczyzny i zachęcił go uśmiechem do jedzenia. Starzec zaczął powoli przeżuwać skromny posiłek.
– Mama wraca dziś ze szpitala? – zapytał pan Witek.
– Tak, to dzisiaj. Już nie mogę się doczekać nowego braciszka! – Chłopiec nie krył podekscytowania. Potarł jabłko o bluzę i ugryzł porządny kęs.
Starzec uśmiechnął się mimowolnie; nie sposób było nie poczuć się lepiej w towarzystwie tego urwisa. Mężczyzna również miał dzieci. Od dłuższego czasu jednak nie utrzymywały już z nim kontaktu. „Dziś zapewne sami mają dzieci, a ja jestem dziadkiem” – pomyślał ze smutkiem. Niegdyś byli szczęśliwi. Żyli, co prawda, skromnie; nauczycielskie pensje jego i żony nie starczały na zbytki, ale miłości nigdy w ich domu nie brakowało. Potem niespodziewanie przyszedł rak, czwarte stadium, a jego Bogusi nie udało się uratować. Po śmierci żony zaczął topić smutki w alkoholu, zaniedbywać dzieci. W końcu stracił pracę po tym, jak po raz kolejny pojawił się w szkole pijany. Nie mając stałego zatrudnienia, zaczął dorabiać; uczył w domu okoliczne dzieci gry na instrumentach. Jednak coraz bardziej popadał w nałóg i kolejni rodzice rezygnowali z oferowanych przez niego usług. Jego własne, prawie już dorosłe dzieci, nie mogąc dłużej znieść pijaństwa ojca, wyprowadziły się do dziadków, a potem szybko się usamodzielniły. Nie chciały z nim utrzymywać żadnych kontaktów. Od tego czasu zupełnie stracił kontrolę nad piciem.
Życie pana Witolda zaczęło kręcić się wokół alkoholu – jego głównym zajęciem stało się planowanie, kiedy się napije, kupowanie trunków oraz gromadzenie środków na ten cel. Wkrótce mężczyzna nie miał z czego żyć, zaczął zalegać z czynszem i rachunkami, aż w końcu stracił mieszkanie. Trafił na ulicę. Wtedy pił już praktycznie bez przerwy, aż, jak to teraz nazywał, zdarzył się cud. Gmina wprowadziła program skierowany do bezdomnych, w ramach którego zaproponowała mu pomoc, pod warunkiem, że przestanie pić i podda się leczeniu.
Zgodził się. Dotrzymał danego słowa i po zakończeniu terapii otrzymał na własność tę rozpadającą się chatę, w której teraz mieszkał. Budynek był w opłakanym stanie, ale mężczyzna miał przynajmniej dach nad głową i ciepły kąt. Podczas pobytu w ośrodku terapeutycznym okazało się, że choruje na cukrzycę, dostał więc marną rentę i z niej się teraz utrzymywał.
Filip poznał go przy okazji jednej ze swoich eskapad, podczas których po kryjomu wymykał się z domu, żeby połazić po lesie. Pan Witek zbierał wtedy grzyby, zaczęli rozmawiać i tak się jakoś zgadali o muzyce. Mężczyzna musiał niestety sprzedać większość swoich instrumentów, ale została mu jego ukochana gitara. Zaprzyjaźnili się, zaczął uczyć chłopca gry, a Filip przynosił mu w zamian jedzenie lub artykuły pierwszej potrzeby. Starszy pan nigdy go o to nie prosił, ale chłopiec przecież sam widział, w jakich warunkach żyje, więc chętnie mu w miarę możliwości pomagał.
Rozmawiali jeszcze chwilę, po czym Filip wstał od stołu i zarzucił na plecy pusty plecak.
– Dzisiaj nie poćwiczymy? – zapytał pan Witek.
– Dziś nie mogę. Muszę szybko wracać, żeby nikt się nie zorientował. Postaram się do pana wpaść jutro! – Chłopiec uśmiechnął się i ruszył w drogę powrotną.
Willa Frankowskich była największa w okolicy, przez co niekiedy była przez miejscowych określana mianem pałacyku. Mieściła się na obrzeżach miasteczka, na końcu alei Różanej. Dom był okazały, trzypiętrowy, zaprojektowany i urządzony w stylu klasycznym, otoczony dużą połacią ziemi z przepięknym ogrodem i niewielkim jeziorem, a od wschodu do posiadłości przylegał należący do rodziny las sosnowy. Odświętnie ubrane dzieci właścicieli bawiły się w ogrodzie z psem sąsiadów. Frankowski na pupila nie chciał się zgodzić, więc dzieci często brały psa Szczepańskich, Hektora, na spacer. Hektor, mimo że jego państwo dzieci nie mieli, bardzo lubił zabawy z tą trójką. Teraz też wesoło merdał ogonem, poszczekiwał i ganiał za piłeczką rzucaną przez Filipa. Młodsza o dwa lata Sara biegała za Hektorem, tak, jakby chciała mieć pewność, że zwierzę znajdzie piłkę. Na policzki z wysiłku wypłynął jej rumieniec, ale zielone oczy błyszczały z uciechy. Filip zaśmiewał się na ten widok, odrzucając do tyłu głowę, a jego niesforne ciemne loki połyskiwały w słońcu. Nieco z boku stał dziesięcioletni Tomasz i przypatrywał się temu z uśmiechem. Ruszył w stronę Filipa, starając się nie stracić z oczu Hektora.
– Jak tak dalej pójdzie, to przepocisz sukienkę – rzucił w kierunku siostry Tomasz.
– Nie przepocę – odparła, ale posłusznie przestała biegać i podeszła do najstarszego brata zdyszana.
Tomasz poprawił jej szmaragdową kokardę zdobiącą koński ogon, wyjął chusteczkę z kieszeni kamizelki i otarł jej krople potu z czoła. Spojrzał na zegarek – dochodziła godzina dziesiąta.
– Czas wracać, niedługo powinni przyjechać.
Filip przywołał Hektora, pogłaskał go po głowie, dał mu smakołyk i założył smycz, po czym ruszyli spacerem w kierunku pobliskiego domu sąsiadów. Po drodze chłopcy omawiali nowe sztuczki, jakich chcieli nauczyć psa sąsiadów. Dotychczas udało im się nauczyć go aportować, podawać łapę i przybijać piątkę oraz reagować na komendy „siad!” i „daj głos!”, ale wciąż jeszcze opornie szła im nauka turlania się i pełzania. W planach mieli też slalom pomiędzy nogami. Zważywszy na sędziwy wiek psa, tak długi proces nauki zbytnio nie dziwił.
– Saro, nie zostawaj w tyle. – Tomasz zwrócił się do siostry. – Musimy odprowadzić Hektora i zdążyć wrócić przed przyjazdem rodziców.
– Boli mnie noga, bucik mnie uwiera. – Dziewczynka zrobiła marudną minę.
– A mówiłem ci, żebyś nie biegała w tych pantoflach! Pokaż.
Zatrzymali się na poboczu drogi, a Tomasz ukucnął przy Sarze i zdjął jej but. Oczywiście, pięta była otarta, a wnętrze buta poplamione krwią. Odwrócił się do siostry plecami.
– Właź. Przemyjemy wodą utlenioną i zalepimy plastrem. Filip, odprowadź Hektora, a my wrócimy do domu. Tylko nigdzie się nie wałęsaj i zaraz wracaj – dodał dla pewności.
– Nie bój żaby, będę na czas – wyszczerzył się Filip.
Tomasz spojrzał na niego z powątpiewaniem. Nie było jednak rady, musieli się rozdzielić, jeśli chcieli zdążyć. Sara pomachała Filipowi ręką i objęła starszego brata mocno za szyję.
Filip maszerował dziarsko z Hektorem, zabawiając psa patykiem podniesionym z pobocza. Okolica, w której mieszkali, była bardzo spokojna i cicha, zdziwił się więc, gdy zauważył nadjeżdżający z naprzeciwka samochód. W miarę zbliżania się pojazdu rozpoznał stalowego rolls-royce’a. Auto zatrzymało się parę metrów przed chłopcem, zagradzając mu przejście. Z samochodu wysiadł wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna w ciemnoszarym garniturze. Oczy skrywał za ciemnymi okularami, ale Filip dobrze znał to chłodne spojrzenie.
– Dzień dobry, wujku – przywitał się grzecznie.
– Cześć, Filip. Dokąd się wybierasz? Nie powinieneś czekać w domu na powrót rodziców?
– Muszę odprowadzić Hektora.
– W takim razie poczekam na ciebie i razem pojedziemy do domu.
– Nie trzeba, to przecież niedaleko… – odparł z niechęcią.
– Czekam – przerwał mu stanowczo mężczyzna.
Filip wzdrygnął się na samą myśl o spędzeniu z nim kilku minut sam na sam. Nie umiał tego wytłumaczyć, ale jego ojciec chrzestny, Eryk, wywoływał w nim niezrozumiały niepokój. Znał go przecież od dziecka – mężczyzna był przyjacielem i najbliższym współpracownikiem jego ojca. Jednak Filip wyczuwał w nim chłód i jakąś niezrozumiałą wrogość. Czasem miał wrażenie, że jedyną osobą, którą lubił i szanował jego wuj, był właśnie Adam Frankowski, podczas gdy innych ludzi z trudem tolerował.
Chłopiec z żalem pożegnał się w końcu z psem i ruszył miarowym krokiem w stronę auta. Mężczyzna czekał na niego, opierając się o maskę i patrząc w kierunku ich domu. Po chwili zgasił papierosa i wsiadł do samochodu, nie spoglądając nawet na zbliżające się dziecko. Filip usiadł na siedzeniu pasażera i zapiął pas. Ruszyli, nie wymieniając żadnych słów. W ciągu tych kilku minut podróży w grobowej ciszy Filip miał poczucie, jakby czas był z gumy. Każda sekunda rozciągała się w nieskończoność, po plecach strużkami ciekł mu zimny pot, w uszach mu szumiało, a serce biło tak mocno, że bał się, że siedząca obok ponura postać może je usłyszeć. Po dotarciu na miejsce chłopiec wystrzelił z miejsca jak rakieta i popędził do swojego pokoju. Tymczasem mężczyzna uśmiechnął się pod nosem, a po chwili skierował swoje kroki w stronę drzwi frontowych.
Filip szybko zmienił przepoconą koszulę, zawiązał krawat i zbiegł po schodach. W przestronnej i pełnej światła kuchni krzątała się jak zwykle babcia Stasia, która pracowała dla Frankowskich od niepamiętnych czasów. Wraz z nieżyjącym już mężem zostali przed laty przyjęci do pracy – ona w charakterze gosposi, a jej mąż jako kierowca, jeszcze przez świętej pamięci dziadka Filipa. Z upływem czasu ta życzliwa, niezwykle pracowita i lojalna kobieta stała się kimś znacznie bliższym domownikom, a po śmierci męża zamieszkała u Frankowskich na stałe. Wkrótce zaczęła być traktowana jak członek rodziny.
– Mówiłem ci, żebyś się nie wałęsał. Gdzie byłeś? – zbeształ go siedzący przy kuchennym stole Tomasz. Sara popijała obok herbatę.
– Najważniejsze, że zdążyłem, prawda? – zaśmiał się Filip. Nie potrafił nazwać uczuć, jakie wzbudzał w nim przyjaciel ojca, wolał więc nie wspominać o ich spotkaniu. – Jak twoja stopa, Saro? Bardzo boli?
– Nic a nic! – Dziewczynka uśmiechnęła się i na dowód pomachała żwawo nogą.
– Idźcie już do salonu, rodzice podjeżdżają – poradziła babcia.
Cała trójka wyszła z kuchni i udała się do przestronnego pomieszczenia. Grzecznie zasiedli na obitej zielonym aksamitem kanapie; w fotelu naprzeciwko siedział ojciec chrzestny Filipa. Mężczyzna zdjął już okulary przeciwsłoneczne i bez słowa obserwował ich swoimi szarymi oczami. Babcia Stasia podała ciasteczka i herbatę, a po chwili do salonu weszli rodzice. Mama trzymała w ramionach ich nowonarodzonego brata, a ojciec z dumą kroczył za nimi, niosąc torbę szpitalną.
– Poznajcie Pawła – powiedziała kobieta, tuląc zawiniątko.
Dzieci zerwały się z kanapy podziwiać malucha. Noworodek miał gładką, lekko zaróżowioną skórę, jasne włoski i wielkie niebieskie oczy. Był śliczny.
– Mogę go wziąć na ręce? – zapytał podekscytowany Filip.
– Uważaj na główkę – odparła mama, podając mu ostrożnie synka.
Filip przytulił delikatnie malucha, wciągając w nos specyficzny zapach noworodka, a Tomasz pogłaskał braciszka po główce. Sara szczebiotała wesoło, zachwycając się jego malutkimi rączkami i stópkami.
Nagle Filip poczuł zaciskające się na jego ramieniu zimne palce wuja, który niezauważenie zbliżył się do szczęśliwej rodziny jak widmo i wpatrywał się teraz w nowego członka rodziny, ani na chwilę nie odwracając spojrzenia. Filip podniósł na niego wzrok i zauważył w chłodnych oczach mężczyzny niespotykany dotąd błysk. Twarz wuja nagle pojaśniała, a usta rozciągnęły się w czymś na kształt uśmiechu. Chłopca przeszedł dreszcz; po raz pierwszy widział, jak przyjaciel ojca się uśmiecha, a ten widok niespodziewanie wywołał w nim niepojęty wręcz niepokój.
Tomasz
Wrzesień zaczął się deszczowo. Całą sobotę padało, a i w nocy deszcz nie ustawał. Dopiero nad ranem nieco się rozpogodziło. Posiadłość na końcu alei Różanej spowijała mgła, a wszyscy domownicy byli pogrążeni we śnie. Ciszę przerwał dopiero terkot budzika, który zadzwonił punktualnie o piątej. Spod kołdry niemrawo wyłoniła się chłopięca dłoń i wyłączyła alarm. Zaspana postać wzięła trzy głębokie oddechy i zdecydowanym ruchem odrzuciła kołdrę. Była ostatnia niedziela wakacji, jednak Tomek nigdy nie odpuszczał porannego treningu. Jako kapitan drużyny karate nie mógł sobie pozwolić na spadek formy podczas wakacji. Szybko przebrał się w strój sportowy i zbiegł na dół. Po krótkiej serii podskoków, krążenia ramion, wykroków, skłonów i przysiadów ruszył dobrze sobie znaną trasą wzdłuż lasu, rozpoczynając zaplanowany na dziś bieg na dystans pięciu kilometrów.
W powietrzu nadal unosił się ciężki zapach deszczu. Słychać było jedynie delikatny szum pobliskiego jeziora i śpiew budzących się ptaków. Osiadłe na źdźbłach trawy krople deszczu rozpryskiwały się pod naporem adidasów. Umiarkowany wiatr mierzwił chłopcu włosy, a na czoło wystąpiły mu pierwsze krople potu. Od najmłodszych lat wszystkie dzieci Frankowskich miały grafiki wypełnione po brzegi. Rodzice chcieli im zapewnić wszechstronne wykształcenie, więc nie tylko uczyły się w szkołach prywatnych, ale i chodziły na liczne zajęcia pozaszkolne, począwszy od lekcji języków obcych, poprzez lekcje muzyki, na innych zajęciach dodatkowych skończywszy. I choć cała trójka była bardzo aktywna i pełna zapału, a duża liczba zajęć zdawała się tylko dodawać im energii, to Tomek lubił bieganie głównie za to, że pozwalało mu wyciszyć umysł i pomagało się skoncentrować. Był to jedyny czas, kiedy mógł pobyć sam na sam ze swoimi myślami, uporządkować je i po prostu odpocząć.
Po treningu wziął zimny prysznic, przeczesał czarną czuprynę, wyszorował zęby i już ubrany zszedł na śniadanie. W kuchni zastał krzątającą się babcię Stasię i Sarę, która lubiła pomagać w przygotowywaniu rodzinnych posiłków. W domu Frankowskich bez względu na to, czy dzień był roboczy, czy świąteczny, śniadanie podawano punktualnie o godzinie siódmej.
– Jak ci się dziś biegało? – zagadnęła babcia, zapełniając pysznościami kolejne miseczki i półmiski.
– Bardzo dobrze, babciu, o piątej już nie padało.
– To dobrze, Tomeczku, martwiłam się, czy oby nie przemokniesz. – Kobieta popatrzyła na niego ciepło. – Saruniu, nie podjadaj, zaraz siadamy do stołu.
Sara uśmiechnęła się szelmowsko i jak tylko babcia odwróciła wzrok, poskubała jeszcze trochę szynki. Po chwili do zebranych w kuchni domowników dołączył zaspany Filip.
– Filipku, koszulę włóż do spodni – poleciła mu babcia, nawet na niego nie patrząc.
Filip ziewnął szeroko i posłusznie doprowadził się do porządku.
W weekendy służba miała wolne, więc dzieci same nakryły do stołu. Stary, pięknie rzeźbiony zegar z kukułką wybił godzinę siódmą, a do jadalni zeszli rodzice z Pawłem. Cała siódemka, wraz z najmniejszym Pawełkiem śpiącym obok w kołysce, zasiadła do stołu.
Państwo Frankowscy tworzyli piękną parę, jakby żywcem wyjętą z jakiegoś żurnala. Pan domu, Adam, był charyzmatycznym, przystojnym mężczyzną, bardzo wysokim brunetem o ciemnoniebieskich oczach. Natomiast pani domu, Małgorzata, była pogodną, niezwykle atrakcyjną kobietą o klasycznej urodzie, długich blond włosach i intensywnie zielonych oczach. Byli nierozłączni od czasów szkolnych. Razem z ojcem chrzestnym Filipa, Erykiem, poznali się i zaprzyjaźnili już w szkole podstawowej. Poszli do tego samego liceum, a później również na ten sam uniwersytet. Nazywano ich nawet trzema muszkieterami. Na trzecim roku studiów Adam i Małgorzata się pobrali, a Eryk, pomimo szalonego powodzenia i nieustannych prób okolicznych matron zeswatania go ze wszystkimi pannami na wydaniu, pozostawał kawalerem. Z biegiem lat przyjaźń tej trójki tylko się umocniła, a Eryk, który był dla Adama jak rodzony brat, był częstym gościem w ich domu. Poza tym prowadzili też razem prężnie rozwijające się, rodzinne przedsiębiorstwo Frankowskich, którym zarządzał Adam, przejąwszy ster od ojca.
Firmę założył po pierwszej wojnie światowej dziadek Adama, Henryk, czym sprawił wówczas ogromny zawód własnemu ojcu, Antoniemu, który był lekarzem i spodziewał się, że jego najstarszy syn pójdzie jego śladem, a w przyszłości przejmie rodzinną praktykę. Przez pewien czas powodowany żalem Antoni nawet nie odzywał się do syna, jakby liczył na to, że milczeniem skłoni go do zmiany zdania. Henryk był jednak zawzięty i, pożyczywszy po cichu od matki pieniądze, zainwestował w importowaną, nowoczesną na ówczesne czasy aparaturę i otworzył swój pierwszy biznes – fabrykę alkoholu. Wkrótce, dzięki nowatorskim metodom reklamy, głównie polegającym na produkowaniu ozdobnych butelek i etykiet, uczynił ze swojej firmy największego producenta alkoholu w Polsce. Na tym jednak nie poprzestał.
Ukończywszy ekonomię i finanse, wykorzystał swoją wiedzę i zaczął inwestować w przemysł, a potem inne branże, ze szczególnym upodobaniem skupiając się na budowlanej. Szereg dobrych decyzji napędzał ciągły rozwój, a fortuna Frankowskich stale rosła. Gdy kilka lat później wybuchła druga wojna światowa, przedsiębiorczy Henryk stwierdził, że równie dobrze może na niej zarobić, handlując z wojskiem, a tym samym ratując swój dorobek przed rozgrabieniem przez Niemców. W rezultacie Antoni, który był człowiekiem praktycznym, zdał sobie sprawę z tego, że niełatwe decyzje podjęte przez syna de facto uchroniły całą rodzinę nie tylko przed nędzą, ale również przed prawdopodobną zagładą. Przed śmiercią wybaczył mu nie tylko to, że nie kontynuował jego drogi życiowej, ale również to, że Henryk zaczął od produkcji alkoholu, czemu ojciec szczególnie stanowczo się sprzeciwiał. Antoni wierzył, że wszechobecne pijaństwo było największą bolączką Polaków nie tylko rujnującą zdrowie i życie, ale również w dużej mierze stojącą na przeszkodzie rozwojowi ojczyzny. Jednakże, mimo że Henryk nigdy tego nie przyznał, do końca życia dręczyły go wyrzuty sumienia powodowane kolaboracją z okupantem. Był wprawdzie przekonany, że jego obowiązkiem było zapewnienie bezpieczeństwa i dostatniego życia własnej rodzinie, lecz nie mógł wymazać z pamięci obrazów, które często nie pozwalały mu spać w nocy. Być może to właśnie dręczące go wyrzuty sumienia tak bardzo wpłynęły na jego kondycję fizyczną i psychiczną.
Niedługo później podupadły na zdrowiu Henryk przekazał koncern swojemu najstarszemu synowi, obecnie nieżyjącemu już Tadeuszowi. Ten jednak nie oddał pałeczki najstarszemu potomkowi, Damianowi, mając go za utracjusza, a właśnie Adamowi, który teraz zarządzał nadal prężnie się rozwijającym olbrzymim imperium, coraz więcej inwestując nie tylko na giełdzie, ale również w nieruchomości i dzieła sztuki.
Po śniadaniu Tomasz dołączył do ojca, który czekał na niego w swoim gabinecie. Pomieszczenie było przestronne, urządzone, jak cały dom, ze smakiem. Wnętrze zdobiły ręcznie rzeźbione meble z hebanu, obite w skórę fotele i sofa oraz ciężkie zasłony. Ojciec siedział za biurkiem, patrzył przez okno i palił cygaro. Tomasz podążył za jego wzrokiem, który spoczywał na siedzącej w promieniach słońca Małgorzacie. Uśmiechała się ciepło obserwując bawiące się w ogrodzie dzieci. Paweł leżał w wózeczku, a Filip i Sara właśnie odgrywali jakąś scenkę, starając się rozśmieszyć malucha.
– Usiądź. – Ojciec odwrócił wzrok od okna i patrzył teraz na Tomasza, a jego twarz nie zdradzała żadnych emocji.
Tomek posłusznie zajął miejsce w fotelu naprzeciw ojca. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
– Zaprosiłem cię dziś do gabinetu, ponieważ chciałem z tobą porozmawiać na osobności. – Adam pochylił się lekko i oparł łokcie na biurku. – Jak wiesz, nasze przedsiębiorstwo założył mój dziadek jeszcze przed wojną. Po wojnie przekazał je swojemu najstarszemu synowi, twojemu dziadkowi. Wydawałoby się, że gdy nadejdzie odpowiedni czas, mój ojciec również uczyni zadość tradycji i przekaże ster swojemu najstarszemu dziecku, mojemu bratu. Jednak wuj Damian okazał się nieodpowiedzialny, leniwy i rozwiązły, więc z obawy przed tym, że zniweczy dorobek całego życia pradziadka i jego, dziadek przekazał pałeczkę mnie.
Ojciec przerwał na chwilę, spoglądając w dal przez okno.
– Oczywiście twój wuj był bardzo niezadowolony z takiego obrotu spraw – kontynuował. – Jednak styl życia, jaki prowadził, przemawiał na jego niekorzyść. Musiał się pogodzić z decyzją dziadka. Do czasu, o czym za chwilę. Obserwowałem, jak mojego brata zalewa gorycz, która powoli przerodziła się w nienawiść i nic nie mogłem na to poradzić. Nigdy nie mieliśmy dobrych relacji, jednak od momentu, gdy ojciec wskazał mnie jako swojego następcę, wszelkie nadzieje na jakąkolwiek ich poprawę legły w gruzach.
Tomek wpatrywał się w ojca w milczeniu.
– Szybko zdałem sobie sprawę, że ojciec miał rację i przedsiębiorstwo nie może trafić w ręce mojego brata, bo to oznaczałoby utratę całego naszego dziedzictwa, tego, na co tak ciężko mój i twój dziadek pracowali. Dlatego też zdecydowałem się wyznaczyć swojego następcę znacznie wcześniej. Nie mogłem mieć jednak pewności, który z moich synów okaże się tego godzien. Aby zabezpieczyć pewną sukcesję, na twojego ojca chrzestnego wybrałem właśnie mojego brata.
Chłopiec opuścił na chwilę wzrok i skupił spojrzenie na maleńkich pyłkach kurzu pokrywających róg biurka. Adam kontynuował swoją przemowę.
– Liczyłem na to, że wówczas nie będzie próbował cię usunąć ze stołka. Dodatkowym, przemawiającym na korzyść tej decyzji czynnikiem był fakt, że nie miał dzieci, co, jak mniemałem, mogłoby skłonić go do przelania swoich ojcowskich uczuć na ciebie. Natomiast na ojca chrzestnego Filipa wybrałem swojego najlepszego przyjaciela, jedyną osobę, której poza waszą matką ufam. Tym sposobem zapewniłem spokojne przejęcie władzy przez któregokolwiek z was. – Adam przerwał i przez chwilę nie odrywał od syna wzroku. – Okazało się jednak, że wyrosłeś na dokładnie takiego chłopca, jakim pragnąłem, abyś się stał. Jesteś pewny siebie, zdeterminowany, odpowiedzialny i oddany rodzinie, a przy tym masz charyzmę. Co przeważyło na mojej decyzji, to to, że, w przeciwieństwie do brata, jesteś realistą i potrafisz logicznie myśleć. A to czyni cię dobrym liderem. Chcę, żebyś to ty był moim następcą. Jestem pewny, że mnie nie zawiedziesz i tak jak dotychczas spełnisz wszystkie moje oczekiwania.
Tomek przez chwilę nie wiedział, co odpowiedzieć. Czuł się zaskoczony i przytłoczony tym, co usłyszał. Serce mu łomotało i kręciło mu się w głowie. Poczuł, że trzęsą mu się też ręce. Żeby to ukryć, zacisnął je na udach, mając nadzieję, że ojciec tego nie zauważył. Spojrzał w jego nieprzeniknione oczy i już wiedział, że ojciec wcale go nie pyta o zdanie ani tak naprawdę nie daje mu żadnego wyboru. Siedzący naprzeciwko mężczyzna, który tak doskonale zdawał się kontrolować wszelkie emocje, wydał mu się nagle obcy.
– Tak, tato, nie zawiodę cię – odpowiedział swoim spokojnym i zdecydowanym głosem.
Zaciśnięte usta mężczyzny nieco się rozluźniły.
– W październiku kończysz jedenaście lat, chcę jednak, abyś rozpoczął przygotowania do sukcesji już od jutra. Uzgodniłem, co prawda, z twoją matką, że nie będę cię wprowadzał w interesy, zanim nie wkroczysz w wiek nastoletni, myślę jednak, że te kilka tygodni nie zrobi żadnej różnicy, a im szybciej, tym lepiej. Zwłaszcza teraz, kiedy okazało się, że twój wuj jednak może mieć dzieci, po tym, jak jego druga żona zaszła w końcu w ciążę. To, że jest twoim ojcem chrzestnym, nic już nie gwarantuje, a prędzej czy później wyciągnie rękę po mój stołek… – Adam zamilkł na chwilę, a Tomkowi wydawało się, że ojciec zastanawia się, czy powiedzieć coś więcej. Ostatecznie jednak zrezygnował i kontynuował wyjaśnianie, czego oczekiwał od syna:
– Na początku zaczniemy od tego, że codziennie po lekcjach i zajęciach dodatkowych będziesz przychodził do biura i po prostu przyglądał się mojej pracy. Potem będziemy razem wracali do domu. W ten sposób nie zaniedbasz nauki, a jednocześnie nie będziemy tracić czasu. Oczywiście twoja matka może mieć rację i niewykluczone, że jestem nadmiernie podejrzliwy, ale nie możemy mieć pewności co do planów twojego wuja. Muszę cię przygotować na każdą sytuację. Jeślibym jednak nie zdążył… pieczę nad tobą przejmie Eryk. Możesz jemu i tylko jemu – podkreślił – całkowicie ufać.
Wstał z fotela, podszedł do chłopca i poklepał go po ramieniu.
– Jestem z ciebie dumny, synu – dodał, dając tym samym do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca.
Tomasz wrócił do swojego pokoju. Odsunął nieco firankę i wyjrzał przez okno; Filip i Sara nadal bawili się w ogrodzie. Mamy z Pawłem już nie było, pewnie poszła zmienić mu pieluchę. Chłopiec usiadł przy biurku i oparł czoło o dłonie. Oddychał głęboko, starając się uspokoić przyśpieszone bicie serca. W pokoju słychać było jedynie miarowe tykanie zegara i dziecięcy śmiech dobiegający z ogrodu. Nie wiedział, jak dużo czasu upłynęło, gdy usłyszał pukanie do drzwi. Do pokoju weszła Sara.
– Tomek, obiad gotowy!
– Zaraz zejdę – odparł lekko ochrypłym głosem, nie podnosząc głowy.
Dziewczynka podeszła do brata i położyła mu ciepłą rączkę na ramieniu.
– Źle się czujesz? – zapytała zmartwiona, przypatrując mu się szeroko otwartymi oczami.
– Nie. – Spojrzał na nią czule i uśmiechnął się. – Za chwilę przyjdę, tylko jeszcze coś dokończę.
– Dobrze. – Sara odwzajemniła uśmiech i niespodziewanie pogłaskała brata po głowie, przytuliła go do piersi, po czym w podskokach wyszła i zamknęła za sobą cicho drzwi.
Zawsze go zadziwiało, jak bardzo ta sześciolatka zdawała się wszystkich i wszystko rozumieć. Była nad wyraz empatyczna i bardzo dojrzała jak na swój wiek. Zupełnie jakby miała starą duszę. Chłopiec zaśmiał się pod nosem na tę myśl, po czym odsunął szufladę biurka i wyjął z niej gruby brulion. W środku znajdowały się liczne szkice budynków wykonane w rozmaitych stylach, z różnych perspektyw. Marginesy pełne były odręcznych notatek. Pogładził z czułością stronice, po czym zdecydowanym ruchem zamknął szkicownik i wstał od biurka. Z szafy wyjął drewnianą teczkę, którą otrzymał od dziadka na urodziny, włożył do niej szkicownik, zestaw ołówków, grafitów, cienkopisów, gumek i linijek. Popatrzył na stojące na regale modele i makiety architektoniczne. Ułożone w kolejności powstawania zdradzały poczynione przez chłopca postępy. „Nie będą mi już potrzebne” – pomyślał. „Powinienem je po prostu wyrzucić”. Przez dłuższą chwilę stał bez ruchu, z uwagą przyglądając się konstrukcjom i próbując zmobilizować do pozbycia się ich. Finalnie zabrakło mu jednak odwagi. Wyniósł wszystko na strych i schował w starej skrzyni po babci, miejsca, do którego nikt nigdy nie zaglądał. Na obiad zszedł nieznacznie spóźniony i nieco tylko przykurzony.
Michał
Zadanie było proste – zdobyć flagę wroga. Anka obmyślała strategię do północy, kiedy to mama zagoniła ją w końcu do spania. Co prawda dziewczynka położyła się posłusznie do łóżka, ale jeszcze długo leżała z otwartymi oczami błyszczącymi w ciemności. Po raz kolejny powtórzyła w myślach krok po kroku jutrzejszy plan szturmu na bazę przeciwnika.
Od dwóch lat osiedlowe dzieci toczyły bój o władzę, a Anka była przywódcą młodszych kolegów. W grupie jej podopiecznych znajdowały się głównie maluchy, ale również kilkoro jej rówieśników. Drugą paczkę tworzyły dzieci od piątej klasy podstawowej wzwyż, a ich liderem był ósmoklasista Bartek. Przedmiotem sporu był osiedlowy plac zabaw, który starsze dzieci zawłaszczyły sobie siłą. Młodszym pozostawało bawić się przed blokiem albo wkupywać się w łaski Bartka i fantami płacić za przywilej przebywania na placu. System był nad wyraz przejrzysty: za słodycze przysługiwało kilka minut zabawy na karuzeli, zjeżdżalni czy huśtawce, za markowe gadżety można było otrzymać pozwolenie na kilkanaście minut w piaskownicy bądź na drabinkach. Towarem prima sort były gry, które pozwalały już na kilkudziesięciominutowe szaleństwo na wszystkich zestawach. Anka nie mogła się zgodzić na taką niegodziwość, zamierzała położyć jej w końcu kres. Niestety, mimo że młodszych dzieci było więcej, starszaki zdecydowanie przewyższały je siłą. Do przejęcia władzy trzeba było użyć podstępu.
W budynku gospodarczym na placu pełniącym funkcję bazy grupa wiodąca prym przechowywała uszytą przez mamę Bartka flagę. Tak naprawdę było to po prostu stare prześcieradło obszyte lamówką i przywiązane do drewnianej laski po dziadku jednego z chłopców. Mimo to bandera ozdobiona własnoręcznie wykonanym przez Bartka malunkiem lwa była jego chlubą. Gdyby maluchom udało się zdobyć flagę, wykraść ją tuż pod jego nosem, oznaczałoby to symboliczny upadek jego rządów. Nie było to jednak takie proste. Budynek był na noc zamykany przez dozorcę na klucz i oczywiście nie było mowy, żeby rodzice pozwolili Ance na przebywanie na podwórku po zmroku. Pozostawało fortelem przechytrzyć grupę sprawującą władzę. Poniedziałek był ich jedyną szansą. Tym razem uroczyste rozpoczęcie roku szkolnego dla starszych klas wyznaczono na godzinę dziewiątą rano, a dla młodszych klas na godzinę dwunastą. Oznaczało to, że będą mieli dostęp do budynku gospodarczego, a flaga będzie pozostawała bez ochrony. „Taka okazja już się nie powtórzy” – pomyślała po raz kolejny dziewczynka i w końcu odpłynęła w głęboki sen.
***
Po deszczowym weekendzie poniedziałek zapowiadał się słoneczny. Janina wstała skoro świt, żeby zdążyć przed pracą kupić świeże pieczywo w osiedlowej piekarni i przygotować śniadanie dla całej rodziny. Zarówno mąż, jak i córeczka jeszcze spali. Z Henrykiem poznali się dość późno jak na tamte czasy. Janina miała wówczas trzydzieści jeden lat i zaczynała już powoli tracić nadzieję, że na jej drodze pojawi się w końcu ktoś odpowiedni. Jej przyszły mąż był o trzy lata starszy i również z utęsknieniem marzył o poznaniu dobrej i uczciwej kobiety, o założeniu rodziny. Pomimo że oboje byli osobami pragmatycznymi, twardo stąpającymi po ziemi, i nie wierzyli w miłość od pierwszego wejrzenia, to gdy po raz pierwszy raz się spotkali, oboje poczuli, że są sobie przeznaczeni. Kilka miesięcy później wzięli ślub, a Henryk okazał się odpowiedzialnym, zaradnym i opiekuńczym mężczyzną, z którym była bardzo szczęśliwa. O dziecko starali się parę lat, kilkukrotnie przeżywając rozczarowanie, gdy kolejnych ciąż nie udawało się utrzymać, aż w końcu urodziła się im upragniona córeczka, Anusia. Janina dobiegała już wtedy czterdziestki, więc mieli świadomość, że najprawdopodobniej będzie to ich jedyne dziecko.
Córeczkę rozpieszczali do granic możliwości. Wkrótce po ślubie Henryk awansował, dobrze zarabiał, toteż mogli jej zapewnić wszystko, co najlepsze. Janina uwielbiała kupować córeczce śliczne ubranka, marzyła o tym, żeby ubierać ją w słodkie sukieneczki i pleść warkocze. Jednak Ania od najmłodszych lat nie znosiła żadnych dziewczęcych ubranek i płakała tak długo, aż mama zgodziła się założyć jej spodnie i bluzę. Długich włosów również nie chciała mieć. Dopiero na tegoroczną komunię, po wielu prośbach i, co tu ukrywać, kilku łzach uronionych przez matkę, zgodziła się je nieco zapuścić. Janina była przeszczęśliwa, miała cichą nadzieję, że córeczka przekona się do dziewczęcego stylu. Jednak wszelkie marzenia prysły po tym, jak tuż po mszy świętej dziewczynka podarła sukienkę komunijną, bawiąc się z dziećmi w Piotrusia Pana i wspinając na osiedlowe drzewa. Wtedy to Jabłońscy z ciężkim sercem pogodzili się z tym, że ich upragniona córka jest chłopczycą i postanowili nigdy więcej nie nakłaniać jej do zmiany.
Janina zajrzała do pokoju córeczki. Dziewczynka spała w pozycji rozgwiazdy z rozsypanymi na poduszce włosami i zmiętoloną kołdrą. Kobieta uśmiechnęła się czule, pogłaskała córeczkę po włosach, poprawiła jej kołdrę i wyszła cicho z pokoju. W kuchni mąż dopijał już poranną kawę i czytał gazetę. Przykryła talerz z posiłkiem dla dziewczynki ściereczką, a drugie śniadanie wstawiła do lodówki. O siódmej trzydzieści wyszli z mężem do pracy.
Wkrótce potem Ankę obudził budzik. Zerwała się na równe nogi jak oparzona. Nie było czasu do stracenia. Szybko się umyła, wciągnęła portki i bluzę, włosy związała w koński ogon, a śniadanie pochłonęła w pięć minut. Pół godziny później była już razem z resztą dzieci, na swoim posterunku. Bliźniacy, Antek i Franek, kopali piłkę przed klatką Bartka, nerwowo zerkając na drzwi wejściowe, Kamil przestępował z nogi na nogę, patrolując chodnik przed bramą prowadzącą na plac zabaw, a Kuba i Arek siedzieli w krzakach na trasie, którą Bartek codziennie przemierzał w drodze do szkoły.
Po kwadransie z bloku wyszedł dobrze zbudowany, ciemnowłosy chłopiec ubrany w eleganckie spodnie i białą koszulę rozpiętą pod szyją. Grający w piłkę chłopcy przerwali zabawę, żeby przepuścić starszego kolegę. Chłopak zdawał się jednak nie zwracać na nich uwagi i pomaszerował prosto do szkoły, nie odwracając się za siebie. Po kilku minutach, gdy oddalił się na bezpieczną odległość, Antek zagwizdał na znak, że droga wolna. Drepczący w miejscu Kamil odetchnął z ulgą i pomachał do Anki.
Wybiła godzina zero. Dziewczynka zlazła ze starego dębu, na którym mieścił się jej punkt obserwacyjny, i rzuciła się pędem w kierunku placu zabaw. Po terenie przechadzały się jedynie nieliczne młode matki z dziećmi w wózkach. Rozejrzała się ostrożnie, czy na pewno Bartek nie polecił komuś monitorować tego obszaru, ale nikogo nie zauważyła. Kamil został na stanowisku, a Anka odetchnęła głęboko i skierowała kroki w stronę budynku gospodarczego. Starała się sprawiać wrażenie spokojnej i nonszalanckiej, ale oczami cały czas wodziła po placu. Było cicho, „trochę zbyt cicho” – przemknęło jej przez myśl.
Podeszła z łomoczącym sercem do budynku. Drzwi były otwarte na oścież, więc weszła do środka. Wewnątrz znajdowały się piłki do koszykówki i siatkówki, rakietki i piłeczki do badmintona, a także miotła, kilka detergentów i jakieś szmaty. W kącie zaś stała oparta o ścianę flaga. Wzięła ją drżącymi rękami i wyszła na zewnątrz.
Nagle stanęła jak wryta.
– Naprawdę myślałaś, że uda ci się zrealizować ten twój żałosny plan? Od razu cię przejrzałem – prychnął Bartek.
Dwóch wyrostków trzymało Kamila, który stał teraz ze spuszczoną głową. Antek i Franek klęczeli unieruchomieni przez innych chłopców z bandy Bartka, a ich drobne ciała trzęsły się od płaczu. Pozostałych chłopców nie mogła z tego miejsca dostrzec. Miała głęboką nadzieję, że udało im się uciec. Bartek skinął na swoją prawą rękę, dryblasa Marcina, który podszedł do dziewczynki, wyrwał jej flagę, otrzepał ją z obrzydzeniem z niewidocznego pyłu i odniósł do budynku.
– Szkoda, że wciągnęłaś w tę błazenadę te dzieciaki. Nie będą teraz miały lekko.
– Nic im nie rób! – krzyknęła. – Sama to wszystko zaplanowałam.
– W to nie wątpię – mruknął z rozbawieniem Bartek. – Chyba jednak nie myślisz, że uwierzę, że przypadkowo dwóch z nich kręciło się przed moim blokiem, a ten tu – spojrzał na Kamila – świeżego powietrza przy placu zażywał?
Anka myślała gorączkowo, co odpowiedzieć, i nie zauważyła nawet, że chłopak zbliżył się do niej na wyciągnięcie ręki. Spojrzała nagle w górę, a ich oczy się spotkały. Wzdrygnęła się i zrobiła krok w tył, ale potknęła się o kamień, runęła w dół i wylądowała na tyłku. Bartek zaśmiał się złośliwie, splunął tuż obok jej dłoni i odwrócił się do patrzących na nią z przerażeniem chłopców – również jego kolegów z grupy.
– Sami widzicie, jak się kończą próby przeciwstawienia mi się: na obitym tyłku.
Cała banda zarechotała obrzydliwie, a po chwili umilkła gwałtownie na znak uniesionej przez Bartka dłoni.
– Nie przedłużajmy tego cyrku. – Głos Bartka był zimny jak lód. – Jest nowy rok szkolny, nowy początek, będę więc litościwy. Zapomnę o tym, co tu zaszło, jeśli przejdziecie na moją stronę. Jest to wasza jedyna szansa. Zastanówcie się dobrze, czy chcecie mieć silnego przywódcę, czy przestawać z małą, bezsilną dziewczynką. Oczywiście, moja wspaniałomyślność nie jest nieograniczona. Jeśli zdecydujecie się przystąpić do naszej bandy, nie będę mógł tolerować żadnych kontaktów z wrogiem. – Chłopak zaakcentował ostatnie słowo i ruszył spokojnym krokiem przed siebie.
Na jego skinienie pozostali puścili młodszych chłopców i podążyli za nim. Ance zaschło w gardle, nie była w stanie się ruszyć ani wydobyć z siebie głosu. Patrzyła, niemal nie mrugając, na dwóch stale klęczących bliźniaków i stojącego naprzeciw Kamila, który unikał jej wzroku. Po chwili odwrócił się powoli na pięcie i patrząc w ziemię, dołączył do oddalającej się grupy. Bliźniaki spoglądały szeroko otwartymi oczyma to na Kamila, to na Ankę, to wreszcie na siebie nawzajem.
– Idźcie – odezwała się ochrypłym głosem.
Chłopcy patrzyli na nią bez ruchu, nie dowierzając.
– Idźcie – powtórzyła i z wielkim wysiłkiem uśmiechnęła się smutno. – Ze mną nie jesteście już bezpieczni.
Bliźniaki wstały bez słowa, otrzepały spodnie i w końcu pobiegły za grupą. Oglądali się za siebie kilkukrotnie, ale dziewczynka już tego nie widziała. Siedziała tak jeszcze przez chwilę, zaciskając pięści i połykając łzy.
Nie pamiętała, jak i kiedy wróciła do domu. Zdołała powstrzymać łzy do momentu przekroczenia progu mieszkania i pozwoliła im pociec po różanych policzkach dopiero, gdy zamknęła za sobą drzwi. Nie miało znaczenia, jak bardzo czuła się chłopcem, jak bardzo starała się być taka jak inni. Koniec końców i tak wszyscy widzieli w niej tylko słabą dziewczynkę. Czuła się poniżona nie dlatego, że jej plan runął, tylko dlatego, że jako argumentu przeciwko niej użyto czegoś, na co nie miała wpływu. Poczuła, jak zalewa ją fala nienawiści do siebie, do swojej dziewczęcej twarzy i ciała. Weszła do łazienki i stanęła przed lustrem. Po drugiej stronie stała urocza ośmiolatka o gęstych włosach miękkimi falami okalających delikatne rysy twarzy i spoglądała na nią szafirowymi oczami. Na widok tej drobnej postaci wezbrała w niej wściekłość. Z całej siły uderzyła w swoje odbicie pięścią, rozbijając lustro. Drobne kawałki szkła spadły na podłogę. Pobiegła do pokoju rodziców i z toaletki mamy wyjęła nożyczki. „Nigdy więcej nie będę już wyglądała jak dziewczynka” – postanowiła.
***
Janina dotarła do domu wpół do dwunastej. Wyszła dziś z pracy dużo wcześniej, żeby móc odprowadzić Anusię na rozpoczęcie roku szkolnego. Potem, jak co roku, planowały iść razem na lody, co stało się już ich małą tradycją.
– Anusiu, już jestem! – zawołała na powitanie, ale nikt jej nie odpowiedział.
Weszła dalej do mieszkania i zobaczyła światło dobiegające z łazienki. Podeszła kilka kroków bliżej, żeby zajrzeć do środka. To, co zobaczyła, sprawiło, że nogi się pod nią ugięły, a z przerażenia upuściła torebkę. Na podłodze, wśród odłamków szkła i pukli włosów siedziała jej córeczka, opierając głowę o kolana. W ręce wciąż jeszcze trzymała nożyczki. Wyglądała jak oskubany kurczak. Włosy były ścięte nierówno, niemalże do skóry, a gdzieniegdzie nawet widać było drobne ranki. Janinie łzy stanęły w gardle. Przykucnęła przy dziewczynce i pogłaskała ją po rączce, a potem ostrożnie wyjęła jej z dłoni nożyczki i odłożyła je na bok.
– Co się stało, kochanie? – zapytała stłumionym głosem.
Dziewczynka siedziała bez ruchu i nie odpowiadała. Kobieta usiadła więc przy niej i przytuliła ją mocno.
– Już dobrze, kochanie, wszystko będzie dobrze – powtarzała, głaszcząc ją po ramieniu.
Poczuła, jak pod jej dotykiem drobne ciałko córeczki się trzęsie. Dziewczynka płakała, a Janina nie przestawała jej głaskać. Nie wiedziała, co się stało, kto skrzywdził jej dziecko. Tysiące pytań cisnęły się jej na usta, ale musiała poczekać, musiała pozwolić dziewczyncesię uspokoić. Niespodziewanie dla samej siebie poczuła, jak jej również łzy spływają po policzkach. Mijały sekundy i minuty, a może nawet godziny. Straciła poczucie czasu. W końcu łzy wyschły, a ona i Anusia trwały tak nadal bez słowa, przytulone.
Henryk znalazł je po powrocie do domu siedzące bez ruchu w tym samym miejscu. Spojrzał na zaczerwienione oczy żony i wyczytał z nich odpowiedź na jego nieme pytanie. Janina nie wiedziała, nie miała pojęcia, co się stało. Henryk wziął córeczkę delikatnie na ręce. Oplotła go szczupłymi ramionami za szyję i przytuliła główkę do jego piersi. Zaniósł ją do jej pokoju, położył do łóżka i pogłaskał po policzku. Dziewczynka odetchnęła głęboko, zamknęła oczy i zasnęła.
Tej nocy Jabłońscy nie zmrużyli oka ani na chwilę. Leżeli w milczeniu przytuleni, co jakiś czas wstając i zaglądając do pokoju córeczki. Stali tak kilka minut, słuchając jej miarowego oddechu, a potem wracali do swojego pokoju. Następnego dnia już z samego rana siedzieli w napięciu w salonie. Byli pewni, że ich córka powie im, co zaszło. Najwidoczniej jednak potrzebowała czasu, a oni chcieli jej go dać, czekali więc, aż będzie gotowa.
Ania przyszła do salonu o ósmej już umyta i ubrana w rozciągnięty dres. Buzię miała jeszcze trochę opuchniętą od płaczu. Usiadła przy stole naprzeciw rodziców i popatrzyła w ich zmartwione oczy. Była pewna, że ją kochają. Ani mama, ani tata nigdy nie podnieśli na nią głosu, ani tym bardziej ręki. Zawsze mogła na nich liczyć i wszystko im powiedzieć, byli jej najlepszymi przyjaciółmi, ale to, co chciała im teraz wyznać, wydawało się jednak ogromnie trudne.
Zawsze myślała o sobie jak o chłopcu i wydawało jej się, że inni wiedzą, że nim właśnie jest. To, że rodzice nazywali ją Anią, nie miało dla niej większego znaczenia, ponieważ poza tym pozwalali jej być sobą, bawić się z chłopakami i wspinać na drzewa. Nie upominali jej, że coś nie wypada, bo jest dziewczynką, nie pouczali, że powinna być grzeczna i miła. Wręcz przeciwnie, zachęcali ją do tego, by miała własne zdanie, i wspierali jej niezależność. Jednak teraz, gdy siedzieli naprzeciw siebie w pełnej wyczekiwania ciszy, słowa nie chciały jej przejść przez usta. Poczuła, jak jej ciało się napina, a bicie serca przyspiesza. Przymknęła na chwilę oczy, wzięła głęboki wdech i wypuściła powietrze ustami.
– Jestem chłopcem. Zawsze nim byłem i myślałem, że inni też to wiedzą… – Wziął drugi głęboki oddech i kontynuował: – Nie wiem, dlaczego nie wyglądam jak inni chłopcy…
Czuł, że zaczynają mu się trząść ręce, zacisnął więc splecione dłonie, żeby opanować drżenie.
– Chciałbym, żebyście mnie nadal kochali… nawet, jeśli nie jestem córką, jaką chcielibyście mieć. – Spuścił głowę. Miał zaplanowaną dłuższą wypowiedź, chciał im wszystko wyjaśnić, wytłumaczyć. Nagle jednak wszystko uleciało mu z pamięci, nie pamiętał, co dokładnie chciał powiedzieć. Bał się, tak bardzo się bał, że rodzice go nie zrozumieją, odrzucą, nie zaakceptują. Pomyślą, że jest dziwny, obcy i po prostu przestaną go kochać.
W pokoju zapadła cisza. Jabłońscy byli w szoku. Nie wiedzieli, jak się zachować, co powiedzieć, żeby nie zawieść zaufania swojej córki. Oboje czuli, że wiele ją to wyznanie kosztowało. Popatrzyli na siedzące przed nimi dziecko. To wciąż było przecież ich dziecko, ich ukochane, upragnione dziecko, które teraz całe się trzęsło. Po ich pewnej siebie, odważnej i wesołej córeczce nie pozostał już ani ślad. Siedział przed nimi zagubiony, przerażony chłopiec. Janinie pociekły po policzkach łzy. Spojrzała ukradkiem na męża. Ten postawny i tak silny przecież mężczyzna również bezgłośnie płakał. Przysunęła się z krzesłem do siedzącej naprzeciw skulonej postaci i otuliła ją ramionami. Nie wiedziała, co dalej, co powinni teraz zrobić, co ich czeka w przyszłości, ale wiedziała jedno: ich miłość się nie zmieniła.
– Kochamy cię, synku – powiedziała cicho i pogłaskała go po główce.
Henryk podszedł do nich i przytulił żonę i synka. Drobne ciałko dziecka rozluźniło się w ich objęciach, a z jego oczu potoczyły się łzy ulgi.
Pamiętam dzień, gdy rodzice po raz pierwszy wrócili z Pawłem ze szpitala. Siedzieliśmy w napięciu w salonie, stary zegar z kukułką wybijał kolejne minuty, a popołudniowe promienie słońca mocno świeciły w okna tarasowe, nagrzewając całe pomieszczenie i sprawiając, że coraz trudniej było nam usiedzieć w odświętnych, sztywno odprasowanych strojach. Babcia Stasia podała podwieczorek, ale ściśnięte podekscytowaniem żołądki nie pozwalały nam nic przełknąć. W końcu z podjazdu dobiegł nas odgłos opon powoli toczących się po betonowej nawierzchni, trzask frontowych drzwi, a po chwili do salonu weszła mama z zawiniątkiem na rękach, prezentując nam nowego członka rodziny. Pękający z dumy tata trzymał się nieco z tyłu, chcąc nasycić się tym widokiem. Jego oblicze było wyjątkowo pogodne i gładkie; sprawiał wrażenie, jakby przez ostatnich parę dni odmłodniał o kilka lat, a drobne zmarszczki, które nadawały jego twarzy surowy wyraz, ustąpiły pod wpływem rozpierającego go uczucia błogostanu. Nigdy wcześniej nie widziałam go tak szczęśliwym. Zebraliśmy się wokół mamy wciąż trzymającej noworodka na rękach, niecierpliwie przepychając się, żeby zobaczyć braciszka. Gdy w końcu nastała moja kolej, odchyliłam nieco otulający go szczelnie jak mięciutka chmurka becik, a moim oczom ukazał się drobny chłopczyk o różanych policzkach, usteczkach jak malinki i jasnych, kręconych włoskach. Nagle przeciągnął się, ziewnął i otworzył oczy, spoglądając wprost na mnie! Wyciągnął spod okrycia rączkę o paluszkach jak niteczki i mocno chwycił mnie za palec. Miałam nawet wrażenie, że się uśmiecha. Nieoczekiwanie ogarnęła mnie olbrzymia fala uczuć, do oczu napłynęły mi łzy i niespodziewanie dla samej siebie poczułam, że muszę go chronić. Teraz, gdy o tym myślę, zastanawiam się, jak to możliwe, żeby sześciolatka mogła tak głęboko poczuć tak wiele: radość, podekscytowanie, czułość, wzruszenie i ogrom miłości, ale również niezrozumiały, nieznany jej dotychczas strach, niepokój i poczucie odpowiedzialności za to małe stworzenie. Zupełnie jakbym już wtedy przeczuwała, że są to nasze ostatnie szczęśliwe lata…
Spis treści
Mojej siostrze, Agnieszce
Prolog
Rok 1990
Piotr
Filip
Tomasz
Michał
