Sekret zegarmistrza - Renata Kosin - ebook + audiobook + książka

Sekret zegarmistrza ebook i audiobook

Renata Kosin

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Lena mieszka w starym dworku odziedziczonym po przodkach. W atmosferze dawnych czasów tworzy piękną biżuterię z części wiekowych czasomierzy - pamiątek po dziadku zegarmistrzu. Każdego dnia nakręca zegarki nigdy nieodebrane z naprawy, przechowywane w blaszanym pudełku po francuskich czekoladkach, a wśród nich jeden wyjątkowy, z monogramem na kopercie.

Stary dom skrywa wiele sekretów, które nagle zaczynają się odsłaniać. W kaflowym piecu odnajduje się dziennik z 1884 roku oraz coś, co może pomóc rozwikłać zagadkę bezimiennej mogiły w lesie za domem, złotego zegarka oraz tego, co ukrywa od lat miejscowa zielarka.
Lena w poszukiwaniu odpowiedzi na owe pytania podąża śladami tajemniczej autorki dziennika – Emilie de Fleury. Wyrusza w podróż do słonecznej Prowansji, gdzie narażając siebie i córkę na niebezpieczeństwo, odkrywa zaskakujące karty historii rodziny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 369

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 36 min

Lektor: Donata Cieślik

Oceny
4,1 (121 ocen)
51
35
28
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pchaula

Nie oderwiesz się od lektury

Nic, tylko wyprowadzić się na Podlasie. Urzekła mnie ta książka, bijące z niej ciepło, zapadający w pamięć bohaterowie #teamHonorata :-) Nie mogłam się od niej oderwać. Jeżeli chcesz zapomnieć o świecie i po prostu przeżyć fascynującą przygodę, to serdecznie polecam tę książkę.
10
IwoKoc

Z braku laku…

czytałam wcześniejsze opowieści o Śmiałowskich liczyłam na powiązanie a to zupełnie inny wątek.
10
monika877

Dobrze spędzony czas

Ciekawa książka. Warto przeczytać
10
ElzbietaNitsche

Dobrze spędzony czas

fajna książka na plażę
00
agunia1981

Dobrze spędzony czas

zaskakująca ale mnie nie urzekła
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mojej prababce Emilii…

 

 

 

 

 

 

1.

 

 

 

 

Podniosła z kolan wyblakłe ze starości blaszane pudełko. Ostrożnie zbliżyła je do ucha. Wydobywający się ze środka szmer przybrał na sile. Objęła chłodny pojemnik i bezwiednie przycisnęła do piersi. Zamknęła oczy. Pogładziła wypukły, i dlatego nadal czytelny, napis na wieku. Pralines au Chocolat.

– Pralines au Chocolat – artykułowała z estymą głoski, delektując się kolejno każdą z nich. Uśmiechnęła się błogo i oblizała usta. Zupełnie, jakby przyjemne dla ucha brzmienie podziałało bardziej na zmysł smaku niż słuchu, a słowa rozpłynęły się na języku i podniebieniu, pozwalając rozkoszować się doskonałością francuskiej czekolady.

W dzieciństwie lubiła sobie wyobrażać smak prawie niemożliwych wówczas do zdobycia, nie tylko tak wykwintnych francuskich, ale jakichkolwiek innych czekoladek. Wtedy ich kuszące kształty i kolory na zniszczonym dziś opakowaniu były jeszcze wyraźne.

Nie śmiała porównywać ich z wedlowską gorzką czekoladą w tabliczkach, którą czasem dostawała przy okazji różnych świąt, ani z wystanymi w długiej kolejce iryskami z makiem. Albo owocowymi dropsami, wyłuskiwanymi z lepiącego się papierka – po jednym dziennie, by starczyło na dłużej. Nawet ulubiony domowy blok czekoladowy nie mógłby się równać z dawną zawartością pudełka.

Uśmiechnęła się na wspomnienie przysmaku z dzieciństwa, a właściwie chwili, gdy tknięta sentymentem usiłowała go odtworzyć. Nie dla siebie. Dla córki, której serca niestety nie podbił, podobnie jak chleb posypany cukrem czy kwaśne łodygi rabarbaru prosto z ogrodu. Nie sprawiła tego również lemoniada z marchewek i pomarańczy ani znaleziona w wiejskim sklepiku oranżada w proszku, której nikt nigdy nie rozpuszczał w wodzie, tylko wyjadał wprost z torebki poślinionym placem, rozkoszując się miłym łaskotaniem na podniebieniu.

Ksenia nie rozumiała tej przyjemności i na entuzjazm matki reagowała źle skrywanym uśmiechem politowania za każdym razem, gdy Lena odtwarzała swoje kulinarne inklinacje z czasów dzieciństwa. Wszystkie anachroniczne przysmaki przegrywały ze współczesnymi łakociami z hipermarketu. Taki los spotkał też czekoladę przyrządzoną z mleka w proszku, masła, cukru i kakao.

– Przepraszam cię, mamo, ale to ma smak posłodzonej gliny. – Ksenia nawet nie próbowała kryć niechęci, z trudem przełykając lepki, brunatny kęs.

– Skąd wiesz, jak smakuje glina?

Lena naburmuszyła się i demonstracyjnie sięgnęła po następną porcję. Co prawda smak domowej czekolady i ją rozczarował, lecz urażona duma nie pozwalała przyznać córce racji. Nie wiadomo dlaczego, bo na pewno nie z obawy przed drwiną. Być może wolała kurczowo trzymać się przyjemnych wspomnień z dawnych lat.

– Dotąd nie miałam pojęcia, dzięki tobie już wiem – odparła Ksenia, zmuszając się do uśmiechu. – Wybacz, ale wolę zwyczajne słodycze. Oczywiście tylko te ekologiczne, bez chemii i białego cukru – dodała szybko, przypomniawszy sobie, że świeżo upieczonej studentce dietetyki nie wypada przyznawać się do niezdrowych nawyków żywieniowych.

Lena skrzywiła się ironicznie, powstrzymała się jednak przed komentarzem. Niespecjalnie wierzyła, by jej córka pod wpływem przyszłego zawodu zrezygnowała z ulubionej czekolady, waflowych rurek ze słodkim nadzieniem czy żelków w kwaśnej posypce, ale ponieważ sama była nie mniejszym łasuchem, spodziewała się odwetu. Obie, choć starały się odżywiać zdrowo, miały słabość do słodyczy.

Jak smakowały praliny z przechowywanego przez tyle lat opakowania? Niestety, dziś już nikt nie pamiętał. Zjedzono je, zanim jeszcze Lena przyszła na świat, i pewnie zanim dorósł jej ojciec. Ona sama dawno temu przestała o to pytać. Jeszcze wtedy, kiedy żyli dziadkowie. Właściwie nie była pewna dlaczego.

Być może stało się to w chwili, gdy poznała nową rolę pudełka. Gdy bardziej od francuskich czekoladek zafascynowała ją obecna zawartość i związane z nią historie. Poza tym nawet babcia i dziadek zdawali się nie pamiętać smaku słodyczy. W tamtych czasach jedli na ogół to, co udało się im wyhodować w ogrodzie. Proste potrawy okraszali czasem darowizną z UNRRA, a z trudem zdobytą, rygorystycznie reglamentowaną w tamtych czasach żywnością starali się gospodarować rozsądnie.

Dlaczego więc zapomnieli o tak wyjątkowym dla nich wtedy smaku? Niepospolitym i unikalnym wobec siermiężności tamtych czasów. Dopiero wiele lat później Lenie przyszło do głowy, że być może wcale nie chcieli go sobie przypomnieć, a nowa rola pudełka miała jedynie odwrócić uwagę wnuczki od niewygodnych pytań. I z tego powodu dziadek obdarowywał ją tak wieloma historiami związanymi z szepczącą, jak lubił mawiać, zawartością starej puszki.

Lena znów pogładziła jej szaroniebieskie ścianki i wsłuchała się w znajomy szmer zagłuszany przez dźwięki rozbrzmiewające w pokoju. Podobne do tych z pudełka, jednak bardziej rytmiczne i różnorodne.

Powoli uchyliła wieczko. Głosy zlały się w jedno brzmienie przypominające grę tysięcy świerszczy. Cykanie, tykot, szelest, szmer i stukot. Szum dziesiątek balansów, kół wychwytowych, inkabloków i kotwiczek. Setek trybików i trybów, wprawianych w ruch przez porządnie naciągnięte sprężyny, zwinięte w kształt ślimaków. Wybijane cyklicznie godziny trzech ściennych zegarów i walczący o atencję krzyk jednej drewnianej kukułki. Wszystkie razem i każde z osobna domagające się odrębnej uwagi. Miła dla ucha kakofonia, która nigdy nie milkła dzięki kluczykom, szyszkom na długich łańcuchach i koronkom w ręcznych mechanizmach czasomierzy. Na ścianach, półkach, w szufladach, gablotkach, w zwykłych kartonach i jednym, starym, blaszanym pojemniku po francuskich czekoladkach.

– Pudełko z zegarkami nigdy nieodebranymi z naprawy – powiedział Ignacy, gdy pokazał je pierwszy raz swojej wnuczce.

Gromadzone przez blisko pół wieku, wszystkie zreperowane, systematycznie nakręcane najpierw przez dziadka, potem Lenę. Utrzymywane w gotowości do odbioru, lecz bardziej jakby z obawy, że bezruch odbierze im prawo istnienia i uczyni martwymi. A ciche i bezużyteczne zostaną zapomniane. Wystarczyło więc dopilnować, by dzień i noc robiły to, do czego zostały stworzone – liczyły sekundy, minuty, godziny.

Dlatego nieustannie odmierzały czas, choć już tylko własny. Damskie – z delikatnymi, złotymi bransoletkami, męskie – na solidnych, skórzanych paskach, a nawet jeden kieszonkowy ze srebrną dewizką i z pięknym, misternym giloszowaniem na kopercie. Owinięte bibułą i oznaczone pożółkłymi karteczkami z wykaligrafowanymi tym samym charakterem pisma nazwiskami ludzi, którzy przynieśli je do naprawy, oraz datą przyjęcia.

Lena po śmierci dziadka usiłowała odnaleźć kilka z tych osób lub ich potomków, niestety bezskutecznie. Na karteczkach dominowały najbardziej popularne na Podlasiu nazwiska, jakich wiele było w Bujanach i w każdej okolicznej miejscowości.

Często zastanawiała się, dlaczego akurat te zegarki, zamiast trafić do właścicieli, skazane zostały na dożywocie w blaszanym pudełku po pralinkach? Co mogło przydarzyć się ludziom, którzy po nie nigdy nie wrócili? Zapomnieli? A może umarli?

Według dziadka najpewniej nie mieli pieniędzy na opłacenie naprawy, bo czasy przecież były ciężkie, zwłaszcza po wojnie. Nie przyszli też usprawiedliwiać się, ponieważ wstydzili się swojego ubóstwa. Lena uważała to tłumaczenie za mało prawdopodobne, ponieważ niektóre zegarki wyglądały na cenne. Zwłaszcza te pozłacane, z kopertami ozdobionymi szlachetnymi kamieniami, czasem nawet z rubinowymi łożyskami mechanizmów. Ponadto daty na wewnętrznych stronach niektórych kopert sugerowały, że czasomierze były już bardzo stare, gdy pozostawiono je w warsztacie bujaneckiego zegarmistrza,Ignacego Kudeli.

Najbardziej wiekowy wydawał się mały złoty zegarek z bransoletką w formie grubego łańcuszka. Lena zawsze nakręcała go na końcu i za każdym razem przytrzymywała w rękach dłużej niż pozostałe.

Był wyjątkowy, nie ze względu na urodę, bo w pudełku znajdowało się przynajmniej kilka znacznie ładniejszych, ale ponieważ nie opisano go jak pozostałe. Zamiast kartki z nazwiskiem miał na odwrocie inicjały. J.B. I nic więcej. Domyślała się, że dziadek znał właścicielkę zegarka i dlatego nie potrzebował dodatkowych oznaczeń. Nie zaprzeczył, gdy go o to zagadnęła. Jednak zapytany, dlaczego wobec tego zegarek nadal znajduje się w pudełku, wyraźnie się zmieszał.

– Lepiej będzie, jeśli nikt nigdy po niego się nie zgłosi – odparł i odwrócił głowę, jakby chciał ukryć wyraz twarzy.

– Dla kogo lepiej? – dociekała, choć od razu wyczuła, że dziadek Ignacy woli to przemilczeć.

– Dla wszystkich – skwitował i z lupą naoczną pochylił się nad odsłoniętym mechanizmem, tym samym kończąc rozmowę.

Lena dała za wygraną. Zegarmistrz w trakcie pracy nie powinien się odzywać nie tylko ze względu na jej precyzję i konieczność skupienia. Jego oddech mógłby zniszczyć delikatne wnętrze urządzenia. Zaplątać włos albo wybić sprężynkę inkabloka chroniącego przed przypadkowymi wstrząsami najwrażliwsze serce zegarka – balans i wychwyt.

Za dobrze znała dziadka, by łudzić się, że cokolwiek jeszcze powie, skoro postanowił inaczej. Nie wróciła nigdy do tej rozmowy, również przez myśl, która z czasem zaświtała jej w głowie. Z jej powodu nie zapytała też o to babki Stefanii, choć mogła coś wiedzieć. Pudełko zostało zapełnione po wojnie, czyli kiedy dziadek i babcia byli już małżeństwem. Zresztą i tak pewnie Lena usłyszałaby to, co zwykle: „czasem lepiej nie wiedzieć”. Być może, jak podpowiadała jej intuicja, była to jedna z tych właśnie rzeczy, o których lepiej nie wiedzieć.

Tajemniczy zegarek z pewnością należał do kobiety. A jeśli dziadek nie chciał o niej mówić, musiało go z nią łączyć coś, do czego nie mógł bądź też nie chciał wracać. Romans? Lena mimowolnie się wzdrygnęła.

Wydało jej się to niedorzeczne. Nie znała bardziej oddanych sobie ludzi niż Ignacy i Stefania. Kochali się przez całe swoje życie miłością piękną i całkiem staroświecką. Taką, co choć przetrwała do czasów tak innych, od tych, w których się narodziła, tkwiła nadal w swojej epoce. Pewnie już niemodna i dlatego tak niepowszechna.

Dziadkowie od zawsze byli nierozłączni. Stanowili jedność, a to, jakie było każde z nich, wynikało z tego, kim było to drugie. Wydawali się nie tyle stworzeni dla siebie, ile wspólnie. Od początku z założeniem, że mogą funkcjonować tylko razem. Jak dwie połówki jabłka, które nie pamiętały, że kiedykolwiek istniały osobno.

Nie umieli bez siebie żyć do tego stopnia, że gdy Stefania umarła, jej mąż odszedł zaraz po niej. Nie widział sensu trwania w pojedynkę. Z dnia na dzień zdawał się kurczyć coraz bardziej i szarzeć, usiłował zniknąć. Pewnego dnia po prostu nie wstał z łóżka. Trzy dni potem zmarł we śnie.

Zmusił śmierć, by przyszła po niego poza kolejnością. Wbrew logice, bo wcześniej cieszył się dobrym zdrowiem. Przywołał ją sam, by podążyć za ukochaną Stefcią. Czy zatem mógł kiedykolwiek zdradzić miłość swojego życia?

Trudno było w to uwierzyć. Ale skoro nie chciał wracać do przeszłości, musiało tam na niego czekać coś strasznego. Lena nie łudziła się, że kiedykolwiek się tego dowie, lecz pytanie wracało za każdym razem, gdy otwierała stare blaszane pudełko.

Wciąż zamyślona odłożyła zegarek na miejsce i zatrzasnęła wieczko szemrzącej puszki. Chwilę potem omal nie wypuściła jej z rąk, gdy z głębi domu usłyszała przeraźliwy krzyk.

 

 

 

 

 

 

2.

 

 

 

 

– A niech to jasna… Pieprzona… Lena! Niech to szlag trafi! Lenaaaa!

Różnie się do niej dotąd zwracano, jednak jasną, pieprzoną Leną została po raz pierwszy. Już miała podzielić się tą refleksją z autorem epitetów, ale to, co zobaczyła w łazience, na chwilę odebrało jej mowę.

Adam stał pochylony nad wanną i desperacko walczył z potężnym strumieniem wody, owijając ręcznikiem kran, a właściwie coś, co z niego zostało. Próbował przy tym rozpaczliwie ocalić przed zmoczeniem elegancki garnitur. Całkiem niepotrzebnie, jak stwierdziła już na pierwszy rzut oka. Woda kapała mu nawet z nogawek, krawat przykleił się do koszuli, a ta z kolei do ciała. O dziwo, w takim wydaniu był całkiem pociągający.

– Zawór w piwnicy! – ryknął na widok żony, w ułamku sekundy pozbawiając ją przyjemnych skojarzeń. – Zakręć zawór!

Wybiegła natychmiast. Zdołała się nawet powstrzymać przed komentarzem i o nic nie pytała, co z pewnością pogorszyłoby sytuację. Dopiero gdy zbiegała ze schodów, uświadomiła sobie, że przecież nie ma pojęcia, o który zawór chodzi, lecz nie miała odwagi dopytywać.

Na szczęście był tylko jeden. Kiedy obróciła czerwoną wajchę, krzyki na górze ustały. Już miała wracać, ale zatrzymała się na pierwszym stopniu schodów. Olśniło ją – dławienie w gardle i nagły paraliż mięśni twarzy wcale nie były wynikiem nerwów spowodowanych awarią. Przywołała w myślach widok ociekającego wodą męża z purpurową z wściekłości twarzą i nagle znów wbrew logice wydał jej się szalenie zabawny. I o wiele mniej seksowny.

Zasłoniła usta bluzką i parsknęła śmiechem, a po chwili zgięta w pół chichotała na całego. Musiała to zrobić teraz, by na górze zachować powagę. W końcu wzięła kilka głębokich wdechów i spróbowała przywołać się do porządku. Nie powinna tak się zachowywać. No nie powinna! Mimo to wciąż nie mogła się uspokoić.

Udało jej się, dopiero gdy uświadomiła sobie, że sama będzie musiała posprzątać cały bałagan, bo Adam za chwilę wychodził do pracy. W dodatku od kilku dni mówił o jakimś ważnym przetargu, szansie, dużym zamówieniu. I że wszystko to na jego głowie, ponieważ wspólnik akurat się rozchorował. Zdenerwowany chciał nawet jechać do Białegostoku dzień wcześniej, żeby nie spóźnić się na spotkanie. Został jednak skuszony perspektywą czułego, wieczornego relaksu. Teraz pewnie żałował, chociaż Lena dotrzymała słowa i spędzili ze sobą miłe chwile.

– O matko, to przecież dziś! – Spojrzała w popłochu na zegarek. – Przetarg! Jeśli zaraz nie wyjedzie, naprawdę się spóźni.

Czuła się winna. Zresztą nie pierwszy raz. Kiedy kilkanaście lat temu przyjechała do Bujan zaopiekować się chorą babcią, Adam sam zajął się innym sprawami, nie tylko rozkręcającą się dopiero firmą, lecz także ich niespełna pięcioletnią wówczas córką. Później nie protestował, gdy Lena po śmierci dziadków postanowiła na stałe przeprowadzić się do odziedziczonego po nich domu ani gdy zabrała ze sobą dziecko.

Tęsknił, ale rozumiał, że potrzebuje czasu, by uporać się ze swoimi odczuciami. Nie ponaglał. A ona skwapliwie z tego korzystała, czasem zbyt skwapliwie.

Zawstydziła się, gdy przypomniała sobie, jaką była egoistką, i czym prędzej pobiegła na górę, przeskakując po kilka stopni.

Adama zastała w trakcie bezskutecznych prób doprowadzenia się do porządku przy pomocy ręcznika i suszarki do włosów.

– Spóźnię się – jęknął. Najwyraźniej wcześniejsza złość ustąpiła miejsca frustracji. – Akurat dziś. Cholerny złom!

Lena zerknęła na kran. Rzeczywiście kapał od kilku dni. Powinna była tym się zająć, zamiast czekać, aż zrobi to mąż.

– Chciałem tylko dokręcić. – Jakby odgadł jej myśli. – I wtedy cholerstwo strzeliło. Niedługo wszystko tu się rozleci. Zobaczysz!

– Zdejmuj garnitur – poleciła, nie komentując jego uwag.

Nie miała teraz ochoty wysłuchiwać zrzędzenia o konieczności generalnego remontu. Później zresztą też nie. Dom trzymał się dobrze od niemal stu pięćdziesięciu lat, miał mocne, solidne mury, a kran to błahostka. Da się naprawić. Dach też. Nie było sensu z powodu paru usterek rujnować drewnianych podłóg i przestawiać ścian, do czego dążył Adam. Dziadkowie mieszkali w rodzinnym dworze przez tyle lat i wszystko było w porządku. Teraz też będzie, skwitowała w myślach.

Szarpnęła za rękaw marynarki może trochę mocniej, niż to konieczne, by pomóc mężowi się z niej wyplątać. Adam jednak uparcie przytrzymywał poły.

– Nie mam tu drugiego garnituru. A nie mogę iść w dżinsach na spotkanie…

– Ksenia przywiezie ci go do firmy, zdążysz się przebrać w samochodzie. O tej porze na pewno jest jeszcze w domu.

Przynajmniej miała taką nadzieję. Córkę czekało dziś kolokwium, ale nie pamiętała, o której. Oby udało się ją złapać, zanim wyjdzie na uczelnię!

– Koszulę jeszcze. I krawat! – przypomniał.

– Jasne, już dzwonię. Wysusz włosy, przyniosę ci jakieś ciuchy na zmianę. Pospiesz się! – rzuciła przez ramię, bo oszołomiony sytuacją Adam nagle zastygł z opuszczonymi do połowy spodniami, rozglądając się prawdopodobnie za suszarką, porzuconą tuż obok.

Wreszcie z ulgą zamknęła za nim drzwi. O tej porze na trasie do Białegostoku ruch bywał niewielki, więc istniała spora szansa, że zdąży. Udało się też w ostatniej chwili złapać w domu Ksenię. Obiecała podrzucić ojcu garnitur i ratować w razie czego sytuację.

Lena doceniała jej dobre chęci, dlatego trzymała mocno kciuki, by zastępstwo nie było konieczne. Nigdy nie wątpiła w elokwencję, dar przekonywania i wyjątkowy urok osobisty córki, jednak nie miała pewności, czy w tym akurat przypadku Adam by to docenił. Na wszelki wypadek nie wspomniała mu o tym. Z pewnością zdenerwowałby się jeszcze bardziej. Był sceptycznie nastawiony do pomysłowości ich jedynego dziecka i tym samym znacznie mniej wyrozumiały. Miał zresztą ku temu powody.

O niezwykłej kreatywności latorośli przekonał się na własnej skórze, gdy blisko rok temu uległ jej namowom i zatrudnił w swojej firmie, zaopatrującej hotele i restauracje w urządzenia i sprzęt gastronomiczny. Dzięki temu mogła zarobić na wakacje jako jego osobista asystentka. Liczył też, że dzięki temu będzie miał ją na oku. Ksenia z kolei przejęła się swoją nową rolą, co przełożyło się na jej zaangażowanie i chęć wykazania się. Początkowo przyniosło to zaskakująco dobre efekty, być może dlatego ojciec pozwolił córce na nieco większą swobodę. Niestety, szybko tego pożałował.

Ksenia przestała konsultować z nim swoje pomysły, zwłaszcza te nastawione na pozyskiwanie nowych klientów. Z pozoru wyglądało to niewinnie: restauracje korzystające z produktów pochodzących z ekologicznych upraw i hodowli miały otrzymywać spore rabaty. Kiedy jednak okazało się, że nie wszyscy są w stanie to udokumentować, przedsiębiorcza asystentka nabrała uzasadnionych we własnym mniemaniu podejrzeń i zmieniła front.

Oskarżyła właścicieli o nieetyczne działania biznesowe i oszczędności kosztem zdrowia klientów poprzez wykorzystywanie tańszych zamienników pełnowartościowych produktów. Na podstawie wyłącznie domysłów zarzuciła im korzystanie ze sproszkowanych półproduktów, utwardzanych tłuszczów trans, jajek z klatkowych hodowli, wątróbek gęsi tuczonych kukurydzą wtłaczaną przez rurę wprost do przełyku oraz wielu innych chemicznych wytworów udających żywność, o których istnieniu nie mieli pojęcia być może nawet sami przerażeni posądzeniami restauratorzy.

Przez to firma straciła wielu klientów. Na szczęście nie popadła w poważne finansowe tarapaty, jednak wpłynęło to zarówno na zdrowie psychiczne Adama, jak i cierpliwość wobec własnego dziecka, zwolnionego oczywiście z powierzonego mu stanowiska.

Tym razem będzie dobrze, Lena pocieszała się w myślach, wzdrygając się na wspomnienie tamtych kłopotów, do których w pewien sposób sama się przyczyniła, zachęcając córkę do pracy u ojca.

– A przynajmniej w sprawie przetargu i nowego zlecenia – westchnęła, gdy stanęła ponownie w drzwiach łazienki. – Bo przecież nie może być tak, że wszystko idzie źle!

Zrezygnowana spojrzała na urwany kran, rdzawe plamy wokół, porozrzucane kosmetyki, mokry sufit i wielkie kałuże wody, spływającej powoli do kratki ściekowej w podłodze. Nie miała złudzeń, że resztą będzie musiała zająć się sama, co niestety oderwie ją od codziennego rytmu dnia. A tego nie lubiła jeszcze bardziej niż sprzątania.

Przysiadła na krawędzi wanny i wydobyła z kieszeni telefon. Powinna wezwać hydraulika. Tego samego, który przyjeżdżał, gdy coś się działo, i za każdym razem mówił, że zamiast łatać stare, lepiej wymienić na nowe. Podobnie zresztą jak wszyscy fachowcy od remontów, sprowadzani kiedyś przez Adama do odziedziczonego po dziadkach domu.

To było, zanim Lena zebrała się na odwagę i powiedziała, że nigdy nie zgodzi się na sprzedaż posiadłości. Nie wyobrażała sobie, by mógł w niej zamieszkać ktoś obcy. Dwór należał do rodziny od początku, tak mówiła babcia. Prapradziadek Joachim odziedziczył go po bezdzietnie zmarłym krewnym matki. W tym miejscu przez blisko sto pięćdziesiąt lat rodzili się i umierali kolejni członkowie rodu Śmiałowskich, a potem Kudelów.

Tutaj wychowała się również Helena, po mężu Gajko, a właściwie Lena, jak kazała się nazywać jeszcze w dzieciństwie, jedyna córka Kajetana Kudeli, ostatniego męskiego potomka z linii rodu dziadka Ignacego, i prawnuczka Śmiałowskich. Dlatego to był również jej dom rodzinny. Nigdy nie przestał nim być. Nawet kiedy matka dwa lata po śmierci ojca ponownie wyszła za mąż i przeprowadziła się do Białegostoku. Lena zamieszkała z nią, dopiero gdy zaczęła naukę w liceum.

Mimo to każdy wolny od szkoły dzień najchętniej spędzała u dziadków, co nie zmieniło się, kiedy założyła własną rodzinę. Pochłonięta obowiązkami żony i matki przyjeżdżała wówczas do domu w Bujanach nieco rzadziej. Nadal jednak nie miała poczucia, że do niego wraca, lecz że go nigdy nie opuściła. Przynajmniej mentalnie. W swoim białostockim mieszkaniu nie czuła się dobrze i przebywała tam tylko ze względu na Adama, pracę w firmie, obowiązki domowe i rodzinne – dopóki Ksenia była malutka, a dziadkowie radzili sobie sami.

Kiedy przestali być samodzielni, ona paradoksalnie poczuła ulgę, bo nie musiała już szukać wymówek, by bywać u nich częściej, aż w końcu przeniosła się do Bujan z kilkuletnią wówczas córką na stałe. Adam ze względu na pracę został w mieście, ale zaakceptował jej decyzję. Natomiast Ksenia po skończeniu szkoły podstawowej w Bujanach wróciła pod opiekę ojca, wybierając gimnazjum w Białymstoku.

Lena łudziła się, że jej najbliżsi kiedyś porzucą wielkomiejski rozgardiasz i w końcu do niej dołączą. Oboje mogliby z powodzeniem dojeżdżać do pracy i szkoły. Ku jej zaskoczeniu i rozgoryczeniu tak się jednak nie stało. Córkę pochłonęły studia, Adama sprawy służbowe, więc choć starali się bywać w Bujanach, większość czasu spędzali w mieście. Zwłaszcza Ksenia, która miała coraz więcej własnych spraw, w dodatku zwykle kosztem tych wspólnych z rodzicami.

Naturalna kolej rzeczy, jak mawiał Adam, doprowadzając tym Lenę do szału. Przecież doskonale zdawała sobie z tego sprawę! Każda nowa zmarszczka na jej twarzy to była właśnie ta cholerna naturalna kolej rzeczy! Tymczasem ona sama udawała, że nie dostrzega zmian. Ani w sobie, ani wokół siebie. Z tego powodu wolała nie pamiętać, że Ksenia nie jest już jej małą córeczką, i wierzyć, że nadal są sobie tak bliskie jak kiedyś. Mimo poważnego rywala na horyzoncie, jej chłopaka. Lena nie miała nic przeciwko związkom córki i od początku usiłowała przekonać się do Patryka, a nawet go polubić, ale nie potrafiła. Nie budził jej zaufania. To z pewnością nie był odpowiedni chłopak dla Kseni, o czym prędzej czy później będzie musiała sama się przekonać. Oby tylko niezbyt boleśnie…

Otrząsnęła się wreszcie z nieprzyjemnych myśli, by wrócić do rzeczywistości, niestety również nie do końca miłej.

Odnalazła w spisie numer hydraulika. Po krótkiej wymianie zdań miała ochotę cisnąć telefonem. Wody miało nie być jeszcze przez kilka godzin, więc sprzątanie pobojowiska musiała odłożyć na później. Przegoniła natrętną myśl, że tak naprawdę wcale jej to nie martwi, o ile czajnik nie okaże się pusty, bo miała wielką ochotę na kawę.

Najpierw jednak musiała osuszyć przynajmniej to, co najbardziej zmokło. Wsunęła więc pod pachę zrolowany dywanik, przez drugie ramię przerzuciła mokre ubranie męża i ruszyła do ogrodu, rozwiesić wszystko na rozciągniętym między drzewami sznurze. Łokciem nacisnęła klamkę drzwi wyjściowych i pchnęła je biodrem, lecz te, zamiast się otworzyć, zatrzasnęły się z impetem. Za drugim razem przytrzymała mocniej, lecz nadal nie dało się wyjść na ganek. Dochodzące stamtąd szuranie i sapanie pozwalało odgadnąć, co blokuje przejście.

– Zadra!

Kiedy krzyknęła, drzwi otworzyły się na całą szerokość, a do środka wpadł pies. Lena upuściła dywanik. Chwilę trwało, zanim wolną ręką uspokoiła szalejące z radości zwierzę.

– Już, już – powtarzała raz po raz, wciąż klepiąc je po karku. – Tak. Spacer. Wiem. Zaraz będzie spacer. Pójdziemy.

Pomogło. Zadra zrozumiała, ponieważ przestała się wiercić i, merdając ogonem tak zawzięcie, że cały zad kolebał się jej na boki, ruszyła za Leną. Niepokój w oczach suczki jednak powrócił, gdy pani zatrzymała się przy sznurze do bielizny, ale na widok wolnych rąk gotowych do rzucania patyka, w szalonych podskokach pobiegła za dom.

Choć dopiero zaczęła się tu zadomawiać, dobrze poznała trasę codziennego spaceru. Podobnie jak porę, dlatego zwykle sama przypominała o obowiązku swojej nowej pani. Lenie nie pierwszy raz wypadł on z głowy, lecz dziś usprawiedliwiła to porannym zamieszaniem.

Ciągle nie mogła przyzwyczaić się do obecności zwierzaka, mimo że sama przyprowadziła Zadrę do domu z małego schroniska przy pobliskiej lecznicy weterynaryjnej. Ksenia od wielu lat pracowała tam jako wolontariuszka i często obie zabierały psy na spacery. Pewnej nocy ktoś przywiązał do płotu schroniska na wpół dziką suczkę, która rzucała się z zębami nie tylko na ludzi, lecz także inne zwierzęta. Dopiero w obecności Leny pies się uspokoił i zmęczony ujadaniem rozpłaszczył się na ziemi, dysząc ciężko i przebierając nerwowo łapami.

Po tym, jak wypił łapczywie wodę z podsuniętej miski, pozwolił się dotknąć, a wkrótce zabrać się na spacer, z którego Lena wróciła tylko po to, by załatwić formalności adopcyjne. Suka ze względu na trudny charakter tymczasowo ochrzczona w schronisku Zadrą, została nią na stałe. Imię tak bardzo spodobało się Lenie, że postanowiła go nie zmieniać. Również ze względu na nietypowe okoliczności, w jakich została właścicielką dużej żółtej suczki. I chociaż Zadra całkowicie zaakceptowała nowy dom i panią, obie nieustannie przyzwyczajały się do siebie i wzajemnie uczyły.

Najlepiej wychodziło im to podczas wspólnych spacerów, już bez smyczy, ponieważ suka posłusznie szła przy nodze, nie oddalając się zbytnio. Jakby z obawy, że znów straci swojego człowieka. Dopiero od niedawna wybiegała na przód w stronę brzozowego lasku, kilkaset metrów za domem, gdzie siadała przy dużym kamieniu pokrytym mchem i czekała na Lenę, która zatrzymywała się zawsze w tym miejscu.

Tym razem coś nieoczekiwanego wkradło się w ten codzienny rytuał. Wśród brzozowych gałązek zamajaczyła przygarbiona postać, mimo ładnej pogody otulona granatową chustą. Lena przyłożyła rękę do czoła i wytężyła wzrok, po czym zdecydowanie przyśpieszyła kroku.

– Dzień dobry! – krzyknęła z daleka, bez większej nadziei, że kobieta ją usłyszy.

Ta jednak odwróciła się, lekko skinęła głową i odeszła w pośpiechu. Lena była trochę rozczarowana, bo kolejny raz nie udało się jej zamienić z nieznajomą nawet kilku słów. Często ją ostatnio widywała i za każdym razem miała dziwne wrażenie, że kobieta przed nią ucieka.

Nie rozumiała dlaczego. Chciała tylko się przywitać, porozmawiać, dowiedzieć się czegoś więcej o swojej nowej sąsiadce. W miasteczku krążyły na jej temat różne plotki, lecz Lena nie miała w zwyczaju wierzyć w ludzkie gadanie. Wolała poznać człowieka sama. Poza tym miło byłoby móc z kimś od czasu do czasu pogawędzić. Zwyczajnie, po sąsiedzku. Zwłaszcza że Kolonia Bujany znajdowała się dwa kilometry od miasteczka i stał tu tylko murowany dwór Śmiałowskich oraz sporo mniejszy drewniany budynek, prawdopodobnie dawne czworaki.

Przez wiele lat nikt w nim nie mieszkał, aż do dnia, kiedy wprowadziła się do niego tajemnicza kobieta – w samą porę, by urokliwy budynek całkiem nie popadł w ruinę. Właśnie to między innymi Lena chciała powiedzieć jego nowej lokatorce, gdy pewnego dnia zapukała do drzwi. Pozostały zamknięte, ale dało się zauważyć delikatne falowanie firanki, więc sąsiadka zwyczajnie nie życzyła sobie odwiedzin. Również na spacerze unikała kontaktu.

Lena potarła w zamyśleniu czoło i spojrzała na Zadrę, która nadal siedziała przy kamieniu i czujnie wpatrywała się w oddalającą się postać. To nietypowe dla niej zachowanie powinno zwrócić uwagę Leny wcześniej. Suka nie zaszczekała ani nie rzuciła się w pogoń za obcą, co miała w zwyczaju, gdy ktokolwiek pojawił się w okolicach posesji, najczęściej w pobliżu samej Leny. Często, zwłaszcza w nowych dla niej sytuacjach, Zadra okazywała nieuzasadnioną agresję, tolerowała niewiele osób, w dodatku na ogół nie dawało się przewidzieć jej reakcji. Dlatego zwykle spacerowały tylko w stronę lasku. Rzadko tu kogoś spotykały, a suka mogła swobodnie biegać bez smyczy.

Lena w zamyśleniu przycupnęła obok psa i podrapała go za uchem. Położyła rękę na tkwiącym w ziemi dużym kamieniu. Zamknęła oczy. Przypomniała sobie, po co tu przychodziła od lat. To miejsce pozwalało jej się wyciszyć, opróżnić głowę z natłoku myśli i oddać się tylko jednej, za to najważniejszej. Pochyliła w skupieniu głowę i splotła dłonie, lecz wcale się nie modliła, a przynajmniej nie tak, jak babka Stefania, która przychodziła tu na długo przed swoją wnuczką, a potem razem z nią. Lena robiła to po swojemu, ale cel był ten sam.

Pokój tej duszy. Tak brzmiał napis wyryty w kamieniu. Być może kogoś pod nim pochowano. Jednak równie dobrze głaz mógł symbolicznie upamiętniać czyjąś śmierć. Kiedy babka Stefania modliła się półgłosem za duszę zmarłego, Lena zastanawiała się, czy potrzebna jest taka modlitwa, jeśli nie spoczywają tu niczyje szczątki.

– Dlaczego? – pytała na początku. – Dlaczego się modlisz, babciu?

– Ktoś musi. A nikogo innego tu nie ma – odpowiadała za każdym razem, co nie skłaniało do dalszych pytań, więc Lena nie pytała.

Po śmierci babki przejęła jej obowiązek. Zawsze zatrzymywała się przy kamieniu i nawet jeśli się nie modliła, poświęcała fragment swoich myśli tajemniczej osobie, o której pokój duszy poprosił ktoś, kto umieścił tu tę inskrypcję. Kim był ów zmarły nieszczęśnik? Kiedy odszedł? Kim byli jego bliscy, czy wiedzą, gdzie został pochowany? I najważniejsze – czy właśnie tutaj? Kiedy pierwszy raz przyprowadziła tu Adama, zapytał, czemu dotąd nie sprawdziła, czy pod kamieniem są ludzkie szczątki.

– Ale po co? – Nie posiadała się ze zdumienia.

– Żeby wiedzieć – odparł nie mniej zaskoczony.

– Nadal nie rozumiem, w jakim celu? I tak niczego by to nie zmieniło, bo przecież jest tu ten kamień. I napis Pokój tej duszy. Widzisz? – Przesunęła dłonią po chropowatej powierzchni. – Nieważne, czy szczątki są tu, czy w całkiem innym miejscu. Gdzieś jest dusza, a ktoś sobie życzył, by o niej pamiętać. Więc pamiętajmy, to przecież nic nie kosztuje.

Pamięć o innych zawsze była dla niej najważniejsza. Martwiło ją, kiedy ludzie zbyt łatwo zapominali o tych, którzy odeszli. Pozbywali się rzeczy, które do nich należały, wyrzucali osobiste przedmioty, ubrania. Tak właśnie znikało życie utraconych bliskich, pozostawali wyłącznie w czyimś sercu, a i to nie zawsze. Lena postanowiła, że z nią i jej najbliższymi będzie inaczej. Ochroni pamięć po ukochanych dziadkach i ich przestrzeń. Dom, przedmioty codziennego użytku i wszystko, co tylko się dało, musiało pozostać na swoim miejscu. Tak jakby nadal tu mieszkali.

Dlatego tak zaciekle broniła się przed remontem. Nie mogła pozwolić na żadne zmiany. To nic, że drewnianą podłogę szpeciły szpary. Jeśli zgodzi się na ich zlikwidowanie, deski przestaną skrzypieć, a wtedy umrze jedno z najmilszych wspomnień z dzieciństwa, gdy późną nocą skradała się potajemnie do kredensu w kuchni, by dorwać się do porcelanowej bombonierki, pełnej kolorowych landrynek, obsypanych cukrem pudrem. Mimo skrzypiącej podłogi robiła to bezszelestnie, ponieważ doskonale wiedziała, gdzie bezpiecznie stawiać stopy.

Kolejną kością niezgody między nią a mężem były trzy ogromne kaflowe piece. Nie wyobrażała sobie ich rozbiórki, chociaż bez nich byłoby więcej miejsca. Zbyt dobrze pamiętała zimowe wieczory, gdy zmęczona zabawą na śniegu rozgrzewała przemarznięte stopy, przyciskając je do gorących kafli. Opatulona kocem, wciśnięta w stojący tuż przy piecu stary zielony fotel z drewnianymi podłokietnikami, godzinami czytała książki albo odpływała w krainę marzeń.

Zresztą ciągle to robiła w najbardziej siarczyste mrozy, ponieważ piece, z wyjątkiem tego w warsztacie, nadal działały. Grzała o nie stopy i ręce. Fotel również dobrze spełniał się w swojej roli, choć o mały włos nie spłonął w jednym z tych pieców, kiedy pewnego razu załamał się pod ciężarem Adama. Lena uratowała mebel w ostatniej chwili i naprawiła, podobnie jak pozostałe sprzęty. Były jeszcze w całkiem przyzwoitym stanie, a nowe by nie pasowały do starego domu.

Z tego właśnie powodu Lena nie mogła się przemóc, by używać podarowanych przez córkę naczyń z Ikei. Wolała stare i wcale nie przeszkadzało jej, że pije herbatę z wyszczerbionych fajansowych kubków, ani to, że mleko zsiada się w pozbawionym ucha, starym dzbanku z kogutem. Te naczynia, w przeciwieństwie do nowych, miały duszę. Jak zatem mogła ich się pozbyć?

To dotyczyło wielu innych rzeczy w domu. Nie tylko tych, które łatwo dałoby się wymienić, gdyby nie jej opór. W zasadzie niemal wszystkiego. Również ułożonej ze zbieraniny różnorakich płytek i potłuczonych naczyń terakoty na przylegającym do dworku tarasie.

Lena dobrze pamiętała szczęście babci, gdy udało się zdobyć płytki, a właściwie ich resztki, od ludzi remontujących własne łazienki. I jej dumę, gdy samodzielnie ułożyła je na nowym, odlanym z betonu tarasie. Poprzedni, jeszcze przedwojenny, był marmurowy i dlatego właśnie, przetrwawszy wojnę, padł ofiarą ustroju, który nastał potem. Podobno cenny surowiec przydał się do budowy nagrobków dla zmarłych lokalnych prominentów. Tak przynajmniej uzasadniono decyzję o rozbiórce, choć Lena podejrzewała, że raczej ozdobił wille zdecydowanie żywych prominentów, w dodatku mających się o niebo lepiej niż jej żyjący wtedy bardzo skromnie dziadkowie.

Owa dziwna, surrealistyczna i mocno kiczowata ogrodowa mozaika, ułożona głównie rękami babci, stała się z czasem jedną z najcenniejszych pamiątek. Podobnie jak szydełkowe serwetki i koronkowe firanki wydziergane przez Stefanię, pomalowane przez nią sprzęty i chodniki z gałganków utkane na prawdziwych krosnach.

Na szczęście wnuczka przejęła po babce zamiłowanie do ręcznych robótek, dlatego nieustannie cierpliwie naprawiała to, co się psuło, ratując przed wyrzuceniem na śmietnik i kategorycznie odmawiając kupna nowych sprzętów. W ten sposób trzynaście lat po śmierci dziadków zdołała zachować dom takim, jakim go zostawili.

Najtrudniej było ocalić warsztat dziadka. W akcie desperacji brała pod uwagę przyuczenie się do zegarmistrzostwa, byle tylko móc zatrzymać pomieszczenie w niezmienionym stanie. Na szczęście nie musiała tego robić, ponieważ niespodziewanie otrzymała znak.

Lubiła myśleć, że od dziadka. Tego dnia weszła na jego biurko, by wytrzeć kurz z półek wiszących nad nim. Wówczas na podłogę runęła jedna z szuflad umocowana pod blatem. Prócz mnóstwa przeróżnych śmieci i szpargałów wypadło z niej coś, co pozwoliło zachować warsztat i wszystko, co w nim się znajdowało. Lena zawdzięczała to małemu, niepozornemu zegarkowi w kształcie wisiorka na długim łańcuszku.

Był na wpół rozebrany, nie miał tarczy ani wskazówek, choć mechanizm nadal znajdował się w kopercie, osłonięty zwykłym hesalitowym szkiełkiem. Długo mu się przyglądała, zanim zawiesiła go sobie na szyi i spojrzała w lustro. Nie myliła się. Całość wyglądała wręcz zjawiskowo, w takiej właśnie, lekko prowizorycznej, niedokończonej formie.

Pokręciła wystającą z boku koronką. Niestety, widoczne pod szkiełkiem trybiki jedynie drgnęły. To dlatego zegarek nie został porządnie złożony. Dziadek nie zdążył go naprawić. Umocował jedynie szkiełko, żeby do środka nie dostał się pył. Wnętrze z pewnością zostało starannie oczyszczone, wręcz lśniło, a kamienie z syntetycznych rubinów ładnie kontrastowały ze złotymi elementami mechanizmu.

– Biżuteria. – Kołacząca się po głowie myśl nagle nabrała realnych kształtów. – Muszę tylko się tego nauczyć.

„Tylko” okazało się dużo większym wyzwaniem, niż mogła przypuszczać. Zajęło jej mnóstwo czasu wypełnionego setkami słów godnych bardziej szewca niż zegarmistrza oraz wieloma momentami zwątpienia. W końcu dopięła swego. Zaczęła tworzyć biżuterię ze starych, a z czasem również nowych części zegarków.

Na początku przeglądała przeróżne strony internetowe w poszukiwaniu instrukcji. Potem kupiła odpowiednie formy i odlała z nich pierwsze kaboszony. Maleńkie trybiki zatopiła w żywicy krystalicznej, a całość zawiesiła na skórzanym rzemyku. Efekt był całkiem miły dla oka, jednak jej nie zadowolił.

Wróciła do znalezionego wisiorka, przyjrzała się mu uważnie, a potem poszukała w rupieciach innego zegarka, tym razem takiego, który działał. Ostrożnie zdjęła szkiełko przeznaczonym do tego kluczem. Miał zabawny kształt – przypominał pająka z bardzo wysokim odwłokiem, dlatego lubiła przypatrywać się, gdy dziadek go używał. Wtedy obojgu nie przyszłoby do głowy, że Lena będzie miała kiedykolwiek okazję spożytkować zdobytą w ten sposób wiedzę.

Uśmiechnęła się do swoich wspomnień, a potem, walcząc z drżeniem dłoni, pęsetką podniosła wskazówki i tarczę. Na końcu zamocowała szkiełko z powrotem. Jakimś cudem nie pękło, co niestety zdarzało się jej potem wielokrotnie. Zawiesiła zegarek na łańcuszku i delikatnie przekręciła koronkę. Trybiki ruszyły, balans wskoczył we właściwy rytm.

Lena patrzyła jak urzeczona na swoje dzieło. Zegarek wybrany do eksperymentu był wyjątkowo paskudny, w dodatku wisiał krzywo na jednym z teleskopów do mocowania bransoletki, ale ona przyglądała mu się z zachwytem. Dokładnie o to jej chodziło. O ruch. Życie. Zatopione w żywicy zegarki były martwe. Podczas gdy zostały stworzone do tego, by się poruszać!

Nie zrezygnowała całkiem z odlewania kaboszonów, ponieważ cieszyły się powodzeniem, ale nigdy takim jak biżuteria wprawiana w ruch nie tylko przy pomocy pokrętła. Lena z czasem odkryła mechanizmy z automatycznym naciągiem, dzięki którym zegarki nakręcały się same podczas naturalnego ruchu noszących je osób. Takie rozwiązania narzucały większe koszty i wzmożone poszukiwania elementów na aukcjach, jednak szybko udało się pozyskać stałych dostawców.

Lena zdobyła też całkiem pokaźne grono odbiorców swojej biżuterii, nawet kilku zagranicznych. Systematycznie opracowywała nowe wzory, bawiła się formą, robiła wisiorki, bransoletki, kolczyki i pierścionki, a nawet męskie spinki do mankietów.

Nauczyła się rozpoznawać i oceniać wartość szlachetnych kamieni i ozdobnych minerałów oraz eksponować ich piękno, nadając im odpowiednią oprawę. Wykorzystała potencjał glinki srebra, różnych technik oksydowania metali i własny talent plastyczny do wyczarowywania niepowtarzalnych ozdób. Cechą charakterystyczną prawie każdej z nich były szepczące, wprawione w ruch elementy mechanizmów zegarków, ukryte za szafirowymi szkiełkami, zdecydowanie wartymi swojej ceny, ponieważ połyskiwały o wiele piękniej niż hesalitowe czy nawet mineralne.

Przy okazji poznała też arkana nieosiągalnej dla niej wcześniej sztuki zegarmistrzostwa. Umiała rozłożyć na drobne części każdy zegarek mechaniczny, a potem złożyć go tak, by pasował do jej koncepcji, na przykład pozbawiając go koła wychwytowego, przez co balans wpadał w szalony, szemrzący, choć krótkotrwały ruch. Myślała też o wymianie syntetycznych kamieni łożyska na szlachetne, jednak na razie nie zdołała opanować tej trudnej sztuki.

Wszystko to zajęło jej ładnych parę lat, ale dziś już nie miała wątpliwości, że było warto. Uwielbiała swoje hobby, które w dodatku zaczęło przynosić satysfakcjonujące dochody. Sekret zegarmistrza, bo tak Lena nazwała swój blog ze zdjęciami prac, odwiedzało coraz więcej osób zainteresowanych kupnem jej autorskiej biżuterii.

Nie wyobrażała sobie powrotu do firmy Adama, gdzie pomagała w sprawach związanych z księgowością. Nigdy nie lubiła tamtej pracy. Wyposażanie lokali gastronomicznych w sprowadzany z zagranicy sprzęt było wyjątkowo nudnym zajęciem, lecz Adam wydawał się to lubić.

Na szczęście nie nalegał na powrót Leny, a zamiast tego znalazł sobie wspólnika. Najwyraźniej podobał mu się obecny układ. Co prawda ze względu na osobne mieszkania nie przebywali ze sobą tak często, jak by chcieli, lecz spędzany wspólnie czas wykorzystywali o wiele efektywniej niż kiedykolwiek wcześniej. O ile oczywiście Adam nie miał nawału pracy w firmie. Tak jak na przykład teraz, przez to cholerne zlecenie, na którym tak bardzo mu zależało. Duża sieć hoteli, duże pieniądze i niestety dużo pracy.

Powinna zadzwonić i spytać, czy wszystko poszło dobrze. Porozmawiałaby też z chęcią z Ksenią, ale ona o tej porze pewnie była na uczelni. Lena zerknęła na zegarek. Spotkanie, jeśli oczywiście do niego doszło, pewnie się już skończyło. Sięgnęła do kieszeni i skrzywiła się. No tak, telefon został na umywalce.

Cmoknęła na Zadrę i przyśpieszyła kroku. Z daleka przy furtce dostrzegła jakąś postać. Hydraulik? Przecież miał przyjechać później. Poza tym nigdzie nie było widać samochodu. Najwidoczniej ktoś przyszedł pieszo. A jeśli pieszo, to…

– Stara Wądołowa. – Lena westchnęła zrezygnowana.

Przez chwilę rozważała, czy nie zawrócić do lasu, lecz gość mógłby ją zauważyć. Taka ucieczka nie wyglądałaby dobrze. Ruszyła więc raźno, by mieć wizytę jak najszybciej za sobą.

Wądołowa swoim zwyczajem dreptała wzdłuż ogrodzenia w tę i z powrotem. Dokładnie tak, jak wtedy, gdy przychodziła do Stefanii ze świeżo zerwanymi ziołami i bogactwem leśnego runa, różnorakim – zależnie od pory roku. Systematycznie i niezmiennie. O dziwo również dzień po pogrzebie babki przyszła z koszem pełnym niedźwiedziego czosnku. Najwyraźniej nie widziała powodu, by zrezygnować z dotychczasowego zwyczaju. Na nic zdały się perswazje Leny i tłumaczenia, że nie musi już niczego przynosić.

Następnym razem dostarczyła sosnowe szyszki na syrop, a zaledwie kilka dni potem młode pokrzywy na zupę. Lena tłumaczyła jej cierpliwie, że nie potrafi korzystać z darów natury jak jej babka, nie wie, co zrobić z komosą czy bławatkiem, ani nie zna się na robieniu miodu z mniszka lekarskiego, ale Wądołowa trwała przy swoim. Zmieniła jedynie repertuar i zaczęła przynosić jagody, maliny, borówki albo żurawinę.

Nie chciała jednak nawet słyszeć o zapłacie. Zupełnie jakby wciąż obowiązywała ją niepisana umowa ze Stefanią. Zresztą od początku wyglądało to jak układ. Kobiety nigdy się nie przyjaźniły, a zwykle pełna życzliwego ciepła babka do Wądołowej odnosiła się chłodno. Rzadko zamieniały ze sobą więcej niż kilka słów. I właściwie ta jedna rzecz uległa radykalnej zmianie po śmierci Stefanii, boz wnuczką Wądołowa gawędziła dużo i chętnie.

Dlatego właśnie Lena nie przepadała za jej wizytami. Nawet gdy otrzymywała w zamian słoik pachnących poziomek albo kosz dzikiego szczawiu, jak choćby dziś. Teraz też z uśmiechem wdzięczności odebrała od staruszki podarunek, podziękowała i pociągnąwszy za sobą nieprzyjaźnie powarkującą Zadrę, odniosła wiktuały do kuchni, wiedząc, że kobieta zaczeka przed domem nie tyle na zwrot kosza i słoika, ile perspektywę pogawędki.

Rozmowy ze staruszką nie były nieprzyjemne same w sobie, ale przez to, czego dotyczyły. Wądołowa, mimo pozornej szczodrobliwości, wcale nie należała do sympatycznych osób. Nie przepadała za ludźmi, zwłaszcza tymi, którym powodziło się lepiej. Chętnie o nich plotkowała, nie szczędząc złośliwości. Dziwna łaskawość wobec Leny mocno kontrastowała z tym, jak traktowała innych. Poproszona o pomoc zazwyczaj odmawiała lub żądała zbyt wysokiej zapłaty nawet za niewielkie przysługi czy porady. Podobno świetnie znała się na ziołach i leczeniu różnych chorób, jednak niechętnie dzieliła się tą wiedzą. Nawet ze Stefanią.

Lena już jako dziecko nie lubiła odwiedzin Wądołowej. Bała się jej i wolała na wszelki wypadek unikać. Dlatego chowała się zawsze w domu, bo przerażająca starucha nigdy nie przekroczyła jego progu. To była zresztą kolejna zagadka związana z tą osobliwą postacią. Wądołowa kategorycznie wzbraniała się przed wejściem nawet na ganek, zawsze czekała na podwórzu albo na ławeczce przed posesją.

 

– Dzieciaki opowiadały, że jej babka była czarownicą. – Lena zagadnęła kiedyś babcię, dzieląc się nowinami przyniesionymi ze szkoły.

– Nie babka, a siostra matki, i nie czarownicą, a zielarką. Babką.

– To w końcu babką czy nie babką?

– Ciotką i babką – roześmiała się Stefania. – Tak się u nas na Podlasiu mówi na zielarki i znachorki: babka. Albo szeptucha, choć one czasem tego nie lubią.

– Czy stara Wądołowa też jest babką? Szeptuchą?

Małej Lenie bardzo spodobało się nowe słowo. Nie rozumiała, dlaczego babki za nim nie przepadają. Brzmiało magicznie, a babka wręcz okropnie. Jak Baba Jaga.

– Wądołowa po prostu zna się na ziołach. I tyle. Mogła zostać prawdziwą zielarką, jak jej ciotka, ale z tego zrezygnowała.

– Przecież zielarki mogą leczyć różne choroby. Nie chciała pomagać ludziom?

– Kiedyś chciała, choć inaczej. Jako lekarka.

– To dlaczego nią nie została? Za słabo szło jej w szkole?

– W szkole szło jej bardzo dobrze, to była bystra. – Stefania zamyśliła się chwilę. – Tylko że w tamtych czasach w studiowaniu przeszkadzała bieda. W domach potrzebowano do pracy każdej pary rąk. W dodatku przyszła kolektywizacja i kolejne zmartwienia.

– Ty i dziadek też mieliście zmartwienia z kolektywizacją?

Dziewczynka nie rozumiała tego trudnego słowa, lecz brzmiało do tego stopnia strasznie, że wolała na wszelki wypadek nie dopytywać, co oznacza.

– Nie tak wielkie jak inni, bo dziadek reperował zegarki. Ludzie nie płacili dużo, właśnie z biedy, ale dało się żyć, chociaż odebrano nam znaczną część ziemi, którą uprawiał mój ojciec, a wcześniej jego ojciec.

– A ty robiłaś dywaniki i serwetki, prawda? I sprzedawałaś? – Przypomniała sobie wcześniejsze opowieści babki.

Domyśliła się też, że to przez kolektywizację ludzie tracili pola, na których uprawiali zboże, ziemniaki i całą resztę.

– I oddawałam do Cepelii. – Stefania uśmiechnęła się na to wspomnienie. – Dzięki temu twoja mama mogła studiować. Tak jak córki Wądołowej. Choć sama w końcu nie poszła na studia, stanęła na głowie, żeby one mogły. I dokonała tego w pojedynkę, bo mąż umarł wcześnie.

– Od alkoholu?

O tym też Lena usłyszała od szkolnych kolegów.

– Tak.

– A gdzie są teraz córki Wądołowej?

– Młodsze rozjechały się po świecie, a najstarsza rozchorowała się ciężko i umarła. Niedługo po tym, jak skończyła studia medyczne.

 

Lena odtworzyła w pamięci rozmowę sprzed ponad trzydziestu lat i pomyślała, że sterana życiem kobieta mogła mieć wystarczająco dużo powodów, by nie lubić swojej rzeczywistości, i tym samym ludzi. Może też wcale nie była taka zła, ale po prostu samotna, a samotność przecież czasem powodowała zgryźliwość.

Postanowiła tym razem poświęcić staruszce więcej czasu, powiedzieć coś miłego i zapytać o samopoczucie. Już otworzyła usta, by to zrobić, lecz nie zdążyła. Wądołowa na jej widok poderwała się z ławeczki na równe nogi, zsunęła burą chustę jeszcze mocniej na czoło, wytarła ręce w nylonowy fartuch i pochwyciła w dłonie nieokorowany kostur, który miewała zwykle pod ręką.

– A od tamtej to lepiej niech się Helena trzyma z daleka – prychnęła ni stąd, ni zowąd, jakby dokończyłagłośno myśl zrodzoną podczas czekania na ławeczce przed domem.

– Od kogo?

Lena puściła mimo uszu nielubianą formę swojego imienia. Dawno temu przekonała się, że również pod tym względem Wądołowa jest niereformowalna. Pomimo wielokrotnych próśb, by zwracała się do niej tak, jak wszyscy, pozostawała przy swoim.

– Od tamtej. – Kobieta machnęła kijem w stronę widocznego w oddali domu. – Nic dobrego z tego nie będzie.

– Pani Wądołowo. – Lena włożyła wiele wysiłku w to, by kolejne słowa brzmiały łagodnie: – Ludzie plotą różne rzeczy, nie wolno we wszystko wierzyć…

Urwała, ponieważ w tym momencie uświadomiła sobie, że mówi to niezbyt właściwej osobie, wziąwszy pod uwagę plotkarskie skłonności rozmówczyni.

– Ja tam swoje wiem. W Drohiczynie daleką kuzynkę mam i ona mi, co trzeba, przekazała. Bo tamta, o! – Znów machnęła kosturem, tym razem nim wygrażając. – To z Drohiczyna tu przyszła, jak ją stamtąd wygnali.

– Ależ pani Wądo…

Lena usiłowała zatrzymać słowotok kobiety. Bezskutecznie.

– Z diabłem się zadała, zaraza – przerwała jej bezceremonialnie.

Tym razem zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu. Potem wciągnęła gwałtownie powietrze i zamilkła na moment, patrząc na Lenę w taki sposób, że tym razem ona nie odważyła się odezwać. Sama mimowolnie wstrzymała oddech. Właściwie wolałaby nie poznać dalszego ciągu. Nie z obawy przed diabłem, lecz własną reakcją na to, co za chwilę miała usłyszeć. Powoli zaczynały puszczać jej nerwy. Wądołowa jednak zrozumiała opacznie to, co zobaczyła na twarzy kobiety, ponieważ skrzywiła się po swojemu, z wyraźnym zadowoleniem.

– Z szatanem się zmówiła, suka, i przez to dopuściła się najgorszego – wysyczała. – To… To jest… – Znów zaczerpnęła gwałtownie tchu. – Dzieciobójczyni! Ona te dzieciątka pomordowała, bladź jedna! Najsampierw jedno, a potem drugie.

Lena zamknęła na chwilę oczy. Policzenie do dziesięciu nie pomogło. Nadal kusiło ją, by pozbyć się wreszcie skrupułów, a wraz z nimi irytującej staruchy. Raz na zawsze. Wykrzyczeć prosto w twarz, że plecie wyssane z palca bzdury. A potem wysłać do diabła, najlepiej tego samego, z którym rzekomo zadała się domniemana dzieciobójczyni, i u niego poszukać prawdy.

Pewnie wreszcie wyrzuciłaby z siebie to wszystko, nie licząc się z konsekwencjami, gdyby kątem oka nie dostrzegła zbliżającej się pomarańczowej furgonetki. Hydraulik! Odetchnęła z ulgą, nie tylko z powodu perspektywy odzyskania dostępu do wody. Tak naprawdę wcale nie chciała awantury z panią Wądołową. Na szczęście dostała czas, by ochłonąć. Do następnego razu, kiedy uprzykrzona staruszka przyniesie kolejny słoik malin.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

 

 

Copyright © by Renata Kosin, 2016

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I Filia, Poznań 2021

 

Projekt okładki: Agencja Interaktywna Studio Kreacji

Zdjęcie na okładce: © Edward Fielding/Arcangel

 

Redakcja: Katarzyna Wojtas

Skład, łamanie i korekta: DARKHART

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-642-0

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.