Jemiołki. Gdzie święty traci głowę - Renata Kosin - ebook
NOWOŚĆ

Jemiołki. Gdzie święty traci głowę ebook

Renata Kosin

4,2

13 osób interesuje się tą książką

Opis

W Jemiołkach, owszem, bywa śmiesznie, ale próżno tu szukać spokoju. W tej wsi od mnogości zdarzeń nawet święty traci głowę!

Od czasu wyborów na sołtysa wiele się zdarzyło, a życie niektórych mieszkańców wywróciło się do góry nogami. Tym razem nie przyczyniła się do tego jednak ani Gaja, ani jej niezwykłe umiejętności. Wszystkiemu winni są goście, którzy pojawili się w Jemiołkach jeszcze przed żniwami. Każdy z nich przybył z pewną misją i każdy zrobi wszystko, by ją wypełnić. Wikary Eryk postanawia naprawić świat, przystojny Francuz szuka swojej tożsamości, a wyczekiwana ciotka z Ameryki – żwawa i ekscentryczna staruszka w kapeluszu z piwoniami – rozwiązuje zakurzony worek z tajemnicami i pozwala im wyjść na światło dzienne…

Zapraszamy do Jemiołków, gdzie każdy (nawet proboszcz) ma swoje sekrety, a wszelkie problemy da się rozwiązać przy płocie lub sklepowej ladzie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 446

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (36 ocen)
19
8
6
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dorotka64

Całkiem niezła

Z chaosu wyłania się całkiem niezła historia...
00
alakad

Całkiem niezła

Niezły styl, jednak to nie moje klimaty.
00
emiliaszu

Z braku laku…

Trochę na siłę ciągnięte wątki…
00
Renatajolanta1970

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna, jedyna w swoim rodzaju.
00
zabcia542

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt se­rii i okładki ANNA SLO­TORSZ / ART­NOVO.PL
Mapka we wnę­trzuNA­TA­LIA TWARDY
Fo­to­gra­fie i ilu­stra­cje na okładce oraz we wnę­trzu © oxi­noxi/Adobe Stock © oly5/Adobe Stock © Eka­te­rina Glaz­kova/Adobe Stock © Va­len­tyna Ser­hii/Adobe Stock © Hap­py­Ti­me19/Adobe Stock © Ko­djovi/Adobe Stock © Qa­tla­sMap/Adobe Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaUR­SZULA ŚMIE­TANA
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Re­nata Ko­sin, Pu­bli­cat S.A. MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6441-4
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

WI­TAMY W JE­MIOŁ­KACH!

PRO­LOG

Nad roz­le­wi­skiem w Je­mioł­kach zmrok za­pa­dał póź­niej niż mię­dzy za­gro­dami. Było tam wię­cej prze­strzeni dla ga­sną­cego po­woli świa­tła. Pra­wie nic nie sta­wało mu na dro­dze, dla­tego do­cie­rało da­lej niż gdzie in­dziej i o wiele dłu­żej ja­śniało.

Słońce cho­wało się le­ni­wie za ciemną li­nią lasu, a jego bursz­ty­nowy po­blask kładł się ospale na nie­ru­cho­mej wo­dzie. Spo­wi­jał zło­ci­stą po­światą opusz­czoną ka­pliczkę z ta­jem­ni­czym bez­gło­wym świę­tym, która stała sa­mot­nie po­śród ba­gien. Nie­mal nie­wi­dzialna i za­po­mniana za dnia, dzięki wie­czor­nym ilu­mi­na­cjom przez kilka chwil przy­cią­gała wzrok i urze­kała swoją wy­jąt­ko­wo­ścią.

Ko­lejny rów­nie ma­giczny świetlny spek­takl miał się roz­po­cząć już przy bla­sku księ­życa. Wtedy przy odro­bi­nie szczę­ścia po­nad ciem­nym lu­strem wody można było po­dzi­wiać ta­niec błęd­nych ogni­ków.

Wi­dow­nia – nie­liczna, ale wierna, już cze­kała. Trzy le­ciwe damy jak zwy­kle za­jęły je­dyne sie­dzące miej­sca, skle­cone z de­sek wy­rwa­nych z bu­twie­ją­cego po­mo­stu. Zie­mi­sto­szara ła­weczka wy­glą­dała, jakby miała co naj­mniej sto lat. Albo cho­ciaż po­łowę tego, czyli mniej wię­cej tyle, ile li­czyła so­bie ta­jem­nica, która po­łą­czyła ko­biety.

Wszyst­kie wy­glą­dały dość oso­bli­wie. Róż­niły się od zwy­czaj­nych sta­ru­szek, lecz każda na wła­sny wy­jąt­kowy spo­sób.

Pierw­sza dłu­gie do pasa siwe włosy za­plo­tła w luźny dziew­częcy war­kocz. Na­to­miast jej strój we­dług nie­któ­rych spie­rał się z wie­kiem ko­biety jako na­zbyt krzy­kliwy, po­włó­czy­sty i o zbyt dzi­wacz­nym kroju.

Druga przy­odziała eks­cen­tryczny ka­pe­lusz przy­ozdo­biony pur­pu­ro­wymi pi­wo­niami z je­dwa­biu. Jego rondo było tak duże, że czę­ściowo osła­niało rów­nież głowy to­wa­rzy­szek.

Trze­cia – naj­bar­dziej nie­po­zorna, mimo cie­płego wie­czoru okryła się chu­stą. Po­dobną, tyle że mniej­szą prze­wią­zała so­bie głowę. Oprócz tego miała na so­bie lniany ka­ftan w ko­lo­rze ziemi, weł­nianą spód­nicę, a pod nią... spodnie z bi­storu typu dzwony, modne w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych. Jed­nak naj­bar­dziej do ogól­nego wi­ze­runku i po­marsz­czo­nej twa­rzy nie pa­so­wały czarne jak he­ban włosy wy­glą­da­jące spod chustki, bez na­wet nitki si­wi­zny.

Przy­tu­lone do sie­bie sta­ruszki trwały nie­mal w bez­ru­chu i być może w ci­szy, bo z da­leka trudno było od­gad­nąć, czy roz­ma­wiają, czy też zgod­nie mil­czą. Przez więk­szość czasu pa­trzyły na wodę, ale nie­kiedy od­wra­cały głowy w swoją stronę. Mo­gły jed­nak wy­mie­niać je­dy­nie spoj­rze­nia bądź uśmie­chy, bo tych cią­gle było im mało, od­kąd spo­tkały się po la­tach. Albo ocie­rały so­bie wza­jem­nie łzy. Raz ra­do­ści, a raz smutku, po­nie­waż ich wspo­minki by­wały bo­le­sne.

Dawno temu obie­cały so­bie, że za­po­mną o wszyst­kim, co zda­rzyło się przed laty nad roz­le­wi­skiem, i nie będą o tym roz­ma­wiać, tym­cza­sem los zde­cy­do­wał ina­czej. Prze­szłość sama dała o so­bie znać i od­sło­niły się długo skry­wane ta­jem­nice. Jed­nak te naj­głęb­sze na­dal po­zo­sta­wały tam, gdzie je po­cho­wano – na je­mioł­kow­skim roz­le­wi­sku, nad któ­rym krą­żyły świe­tliki jak zbłą­kane du­sze, w po­bliżu sta­rej ka­pliczki z bez­gło­wym świę­tym i jego nie­od­gad­nio­nym se­kre­tem.

W upalne dni las da­wał lu­dziom wy­tchnie­nie. Wpraw­dzie pa­lące pro­mie­nie słońca prze­dzie­rały się zło­ci­stą smugą przez ko­nary drzew, ale wciąż zo­sta­wało dużo miej­sca dla cie­nia, który oprócz chłodu przy­no­sił od­po­czy­nek umę­czo­nym oczom. Wzrok ko­iła też roz­ma­ita zie­leń li­ści, igieł i le­śnego po­szy­cia. Wszystko to wpły­wało zba­wien­nie rów­nież na po­zo­stałe zmy­sły. Można było wdy­chać bez końca za­pach so­sen i świer­ków, słu­chać od­gło­sów pta­ków i le­śnego echa, do­ty­kać chro­po­wa­tej kory jo­deł albo kłu­ją­cych igieł świer­ków. Wszystko to ra­zem uspo­ka­jało, spo­wal­niało zbyt szyb­kie bi­cie serca i roz­bie­gane my­śli. Można było na mo­ment za­po­mnieć o tro­skach i ra­do­wać się chwilą.

Stary Wa­lenty był praw­dzi­wym szczę­ścia­rzem, po­nie­waż miał ta­kich chwil nie­skoń­cze­nie wiele. La­tem pra­wie każ­dego dnia prze­mie­rzał ten sam szlak co naj­mniej dwa razy. Tam i z po­wro­tem. Naj­pierw szedł wą­ską szosą, po­tem skrę­cał w wy­ście­lony igli­wiem le­śny trakt, a pod ko­niec znów w zwy­czajną drogę, ale wy­ło­żoną ko­cimi łbami. Ka­wa­łe­czek da­lej droga roz­wi­dlała się na dwa nie­po­dobne do sie­bie go­ścińce, które wio­dły w to samo miej­sce, czyli na nie­wielki plac z bia­łym ko­ścio­łem.

Przez jego główny oł­tarz prze­bie­gała nie­wi­doczna gra­nica, która dzie­liła wieś na pół, a w bocz­nych na­wach wi­siały dwa iden­tyczne ob­razy Matki Bo­skiej z Dzie­ciąt­kiem. Do jed­nego wzo­rem przod­ków mo­dlili się po­tom­ko­wie wło­ścian, a do dru­giego – szlachty. Tak wła­śnie przed­sta­wiał się po­dział, który się­gał nie­pa­mięt­nych cza­sów. Ja­kimś cu­dem prze­trwał do współ­cze­snych i na­dal by­wał przy­czyną wielu nie­po­ro­zu­mień.

Wa­lenty, który uro­dził się gdzie in­dziej, nie na­le­żał ani do jed­nej, ani do dru­giej gro­mady. Z tego po­wodu – i by uni­kać zwad – do świą­tyni za­glą­dał rzadko i zwy­kle po to, by przy­klęk­nąć na środku, do­kład­nie na wprost oł­ta­rza, i od­mó­wić pa­cierz za wła­sną du­szę, by li­to­ściwy Bóg jej mimo wszystko nie po­tę­pił.

Na resztę zba­wie­nia sta­rał się za­słu­żyć przy­kład­nym ży­ciem i ciężką pracą. Do­póki star­czy sił, choć tych z wie­kiem miał co­raz mniej. Naj­bar­dziej od­czu­wał to w ta­kie dni jak ten, gdy słońce pra­żyło, nie było ani jed­nej chmurki czy naj­de­li­kat­niej­szego wia­terku. Zwy­kli lu­dzie cho­wali się przy ta­kiej po­go­dzie w do­mach albo szu­kali za­jęć tam, gdzie było choć tro­chę chłod­niej. Nie­stety nie można było tego sa­mego po­wie­dzieć o miej­sco­wych let­ni­kach, któ­rzy wła­śnie wtedy wy­le­gali na zie­lono-błę­kitne łono na­tury.

Spę­dzali czas głów­nie nad wodą, lecz by­wali też tacy, któ­rzy nie po­tra­fili usie­dzieć w miej­scu i bez prze­rwy no­siło ich po oko­licy. Wtedy prę­dzej czy póź­niej tra­fiali do stad­niny w Brzo­sto­wi­cach, gdzie mo­gli po­jeź­dzić konno albo prze­je­chać się bryczką lub wo­lan­tem, któ­rymi po­wo­ził Wa­lenty. Przy­wdzie­wał wów­czas swój ga­lowy strój – śnież­no­białą ko­szulę, lekki ser­dak i ciemne spodnie od gar­ni­turu, mimo że po­cił się w tym pie­kiel­nie i nie mógł się wprost do­cze­kać, kiedy go z sie­bie zwle­cze. Zwłasz­cza że od­pra­so­wane na kant no­gawki po ca­łym dniu miał szare od ku­rzu, a wy­pa­sto­wane rano buty wy­glą­dały jesz­cze go­rzej. Dla­tego wra­ca­jąc z ro­boty, szu­rał nie­uważ­nie i wzbi­jał ko­lejne tu­many pyłu, skoro i tak miał wszystko na nowo czy­ścić. Zmę­cze­nie i spie­kota spra­wiały, że nie miał siły pod­no­sić nóg.

– Jesz­cze ka­wa­łek, ka­wa­lą­tek – mam­ro­tał pod no­sem, ocie­ra­jąc pot z czoła i po­si­wia­łych skroni.

Swoją czapkę ma­cie­jówkę z błysz­czą­cym dasz­kiem i skó­rza­nym oto­kiem, którą odzie­dzi­czył po ojcu, przez więk­szość drogi niósł pod pa­chą. Było mu w niej za cie­pło. Miał ją wło­żyć do­piero, kiedy wy­nu­rzy się z lasu i po­now­nie oślepi go słońce.

Grzało co­raz moc­niej, a przy­naj­mniej tak się zda­wało Wa­len­temu, gdy li­czył każdy krok przy­bli­ża­jący go do celu. Naj­pierw do roz­staju, gdzie mógł ździebko od­po­cząć na przy­droż­nym ka­mie­niu, a po­tem do przy­bu­dówki, która od po­łowy wieku była jego do­mem. W ta­kie dni jak ten wła­śnie tam czuł się naj­le­piej, bo we wszyst­kie po­zo­stałe wo­lał inne miej­sca.

Jed­nym z nich był ma­ją­tek w Brzo­sto­wi­cach, gdzie za­czął pra­co­wać jako na­sto­la­tek, wzo­rem swo­ich przod­ków. Jed­nak wtedy za­miast stad­niny, za­ło­żo­nej przed wojną przez hra­biego i dzie­dzica Brzo­sto­wic, był tam zwy­kły PGR. Po­tem z ko­lei długo nie było nic i Wa­lenty mu­siał so­bie po­szu­kać za­ję­cia gdzie in­dziej. Do­piero po la­tach po­tom­ko­wie nie­gdy­siej­szych wła­ści­cieli przy­wró­cili ma­jąt­kowi dawną świet­ność, a jemu ofi­cjalne sta­no­wi­sko fur­mana. Dzięki temu z dumą kon­ty­nu­ował ro­dzinną tra­dy­cję.

By­wał tam rów­nież z po­trzeby serca. Z od­da­niem zaj­mo­wał się brzo­sto­wic­kimi wierz­chow­cami i słu­żył po­tom­kom hra­biego dzie­dzica, któ­rego pa­mię­tano jako szla­chet­nego i pra­wego czło­wieka. Rów­nież Wa­lenty miał o nim jak naj­lep­sze zda­nie i wie­rzył, że dawny wła­ści­ciel ma­jątku pa­trzy na niego gdzieś z góry z uzna­niem. A może na­wet z wdzięcz­no­ścią? Kto wie? Tym bar­dziej warto było się sta­rać, cho­ciaż stary woź­nica nie po­trze­bo­wał do­dat­ko­wej za­chęty. Za bar­dzo lu­bił swoje za­ję­cie.

Miał też z niego jesz­cze je­den ważny po­ży­tek. Nada­wało jako taki sens jego ży­ciu i po­ma­gało przez nie iść o w miarę zdro­wych zmy­słach. Dzięki pracy w stad­ni­nie miał po­czu­cie, że jest po­trzebny, a jego świę­tej pa­mięci oj­ciec, dzia­dek, a na­wet pra­dzia­dek, któ­rzy też byli fur­ma­nami, dumni spo­glą­dają na niego z nieba. Ni­czego wię­cej nie trzeba mu było do szczę­ścia. Bogu wi­nien dzię­ko­wać za to, co miał.

– W imię ojca, syna i du­cha. Amen – szep­nął do sie­bie.

Pod­bu­do­wany uśmiech­nął się pod no­sem, a na wi­dok ja­snego prze­świtu mię­dzy drze­wami aż wes­tchnął.

Było już tak bli­sko do roz­staju dróg i ka­mie­nia, na któ­rym mógł usiąść i od­po­cząć. Przy­śpie­szył, by zna­leźć się tam jesz­cze szyb­ciej, ale na skraju bru­ko­wa­nej drogi za­trzy­mał się rap­tow­nie, wło­żył na głowę czapkę i wy­tę­żył wzrok, do­dat­kowo ro­biąc da­szek z dłoni.

Uj­rzał sa­mo­chód z obcą re­je­stra­cją i nie­ru­cho­mym kie­rowcą w środku.

– Ot i ko­lejna ofiara, co się zgu­biła w Je­mioł­kach, taka to me­tro­po­lia. – Wa­lenty ro­ze­śmiał się w głos.

To nie był pierw­szy raz, kiedy przy­jezdni za­trzy­my­wali się na roz­staju nie­pewni, która z dróg jest wła­ściwa. Ki­lo­metr wcze­śniej mi­jali tylko je­den dro­go­wskaz, na­to­miast w tym miej­scu, gdzie przy­dałby się bar­dziej, nie było żad­nego. Nie­gdyś stał tam, ale nie wy­trzy­mał próby czasu, prze­wró­cił się i nikt go ni­gdy nie pod­niósł. A że był drew­niany, z cza­sem spróch­niał do­szczęt­nie i roz­sy­pał się na mi­liony drzazg. Część użyź­niła cenną zie­mię, na­to­miast reszta roz­pierz­chła się z wia­trem nie wia­domo do­kąd.

Nie było jed­nak czego ża­ło­wać, bo też nie­wiele miało się z niego po­żytku. Rzadko wska­zy­wał to, co po­wi­nien. Zmie­niał kie­ru­nek nie­mal każ­dego dnia, gdy ktoś tam­tędy prze­cho­dził lub prze­jeż­dżał. Cza­sem na­ka­zy­wał iść w prawo, in­nym ra­zem w lewo, a gdy tra­fił się ja­kiś żar­tow­niś – na­wet w górę lub w dół, co zbi­jało z tropu zwłasz­cza ob­cych.

Ta­kich jak ten, co pew­nie szu­kał na in­ter­ne­to­wych ma­pach naj­lep­szego wyj­ścia. Jed­nak go nie zna­lazł, skoro tkwił w miej­scu. Wa­lenty po na­my­śle pod­szedł nieco bli­żej. Na tyle bli­sko, by do­strzec za kie­row­nicą ko­bietę. Nikt jej nie to­wa­rzy­szył, co go zbyt­nio nie zdzi­wiło. Do nie­du­żych go­spo­darstw agro­tu­ry­stycz­nych, ta­kich jak to w Je­mioł­kach pro­wa­dzone przez Łu­cję i Bog­dana Du­rej­ków, czę­sto przy­jeż­dżali różni sa­mot­nicy, by się na­wdy­chać wiej­skiego po­wie­trza, na­słu­chać pia­nia ko­gu­tów i ry­cze­nia krów za­miast ha­ła­sów mia­sta, na­jeść się zdrowo, na­brać sił wi­tal­nych albo by ukoić ży­ciowe smutki. A ta tu­rystka nie dość, że przy­była sama, to mu­siała bie­daczka czuć się za­gu­biona. Tym bar­dziej na­le­żało jej po­móc.

Wa­lenty, gdy o tym po­my­ślał, wy­rwał się do przodu, po czym wy­ha­mo­wał. Uświa­do­mił so­bie, że mógłby nie­chcący prze­stra­szyć ko­bietę. Dla­tego po­sta­no­wił po­dejść od przodu, aby tamta do­strze­gła jego przy­ja­zne za­miary i zro­zu­miała, że nie musi się ni­czego oba­wiać.

– Chęt­nie po­mogę – krzyk­nął naj­życz­li­wiej, jak po­tra­fił, gdy był już bli­sko, ale ra­czej nie zo­stał usły­szany. Pod­szedł za­tem jesz­cze bli­żej i za­mie­rzał dać znak, by ko­bieta odro­binę uchy­liła okno, ale za­miast tego za­marł z unie­sioną ręką.

Na­gle zo­ba­czył jej prze­ra­żoną twarz. Znie­ru­cho­miał, nie od­ry­wa­jąc od niej wzroku. Zdu­mie­nie i szok ode­brały mu mowę i w ja­kiejś czę­ści ro­zum. Nie był pe­wien, czy po­wi­nien wie­rzyć temu, co wi­dzi, czy to tylko sen.

– Jak to moż­liwe? Skąd? – wy­krztu­sił oszo­ło­miony.

A gdy zy­skał pew­ność, że nie zwa­rio­wał ani że mu się to nie śni, za­czął za­sta­na­wiać się go­rącz­kowo, co po­wi­nien zro­bić, od czego za­cząć, bo zwy­czajne po­wi­ta­nie to było o wiele za mało. Jed­nak nim zdą­żył pod­jąć de­cy­zję, sa­mo­chód na­gle za­wró­cił z pi­skiem opon i od­je­chał, wzbi­ja­jąc tu­many ku­rzu, które przy­sło­niły Wa­len­temu wi­dok.

Chciał po­biec jego śla­dem albo cho­ciaż krzyk­nąć, ale za­miast tego padł na ko­lana. Jego nogi zro­biły się jak z waty, jesz­cze bar­dziej po­ciem­niało mu w oczach i cał­kiem za­bra­kło tchu. Po­czuł strasz­liwy ból w pier­siach, mimo to ostat­kiem sił spró­bo­wał się pod­nieść. Nie dał rady. Osu­nął się na zie­mię i stra­cił świa­do­mość.

Nie miał po­ję­cia, jak długo le­żał, kiedy wresz­cie się ock­nął. Usły­szał war­kot sa­mo­chodu. Po­jazd za­trzy­mał się i ktoś z niego wy­siadł, trza­snęły drzwi. Prze­peł­niony na­dzieją usi­ło­wał ob­ró­cić głowę i spraw­dzić, czy jego bez­gło­śne bła­ga­nia zo­stały wy­słu­chane, ale nie zdo­łał na­wet otwo­rzyć oczu. Są­dził, że to przez piach, który je za­pró­szył, na­dal czuł go w ustach, chciał go otrze­pać, ale wtedy prze­ko­nał się, że reszta ciała rów­nież od­mó­wiła po­słu­szeń­stwa. Wie­dział je­dy­nie i czuł, że nie jest na roz­drożu sam.

Ktoś się nad nim po­chy­lił, coś mó­wił, ale słowa jakby roz­pły­wały się w po­wie­trzu. Wa­lenty nic z tego nie zro­zu­miał. Prze­stra­szył się, że jed­nak ma omamy, ale wtedy po­czuł zna­jomy za­pach ru­mianku i czy­jeś włosy ła­sko­czące go w po­li­czek. Ktoś pod­kła­dał mu coś mięk­kiego pod plecy, roz­pi­nał gu­ziki ko­szuli, a po­tem gła­dził z tro­ską po po­liczku i prze­ma­wiał ła­god­nie, ko­jąco.

Męż­czy­zna zdo­łał wresz­cie unieść po­wieki, tylko na mo­ment, ale to wy­star­czyło, by do­strzegł skra­wek błę­kit­nej su­kienki.

– Wró­ci­łaś – wy­szep­tał uszczę­śli­wiony. – Wie­dzia­łem, że tak bę­dzie.

– Mu­sia­łam – usły­szał. – To prze­czu­cia ka­zały mi tu przyjść. Wy­jąt­kowo silne... Ja­kie to szczę­ście, że ich po­słu­cha­łam.

– Tak. To praw­dziwe szczę­ście – szep­nął z wes­tchnie­niem, nim na do­bre od­pły­nął w ciem­ność.

– O mały włos... – po­wie­działa Emi­lia, a Gaja w mil­cze­niu ski­nęła głową.

Sie­działy na­prze­ciwko sie­bie, oparte ple­cami o ko­lumny dwor­skiego ganku, z kub­kami zio­ło­wej her­baty w dło­niach – któ­rejś już z ko­lei. Me­lisa, ko­złek i pas­si­flora po­ma­gały się wy­ci­szyć, tym­cza­sem one na­dal były ogrom­nie prze­jęte tym, co zda­rzyło się po­przed­niego dnia. Cho­ciaż obie skoń­czyły pracę, za­miast za­jąć się swo­imi spra­wami, są­czyły chłodny już na­par w ci­szy. Pra­wie się do sie­bie nie od­zy­wały, cho­ciaż wresz­cie zna­la­zły od­po­wiedni mo­ment, by po­roz­ma­wiać otwar­cie o czymś bar­dzo waż­nym.

Tak przy­naj­mniej so­bie wma­wiały, bo gdyby tylko się po­sta­rały, mo­głyby to zro­bić już po­przed­niego dnia, kiedy wrzały w nich świeże emo­cje. Albo rano, za­nim w Domu wa­ria­tów zja­wił się pierw­szy pa­cjent. Obie przy­szły do pracy sporo wcze­śniej, jed­nak Emi­lia od razu udała się do swo­jego ga­bi­netu, na­to­miast Gaja z ulgą scho­wała się za re­cep­cyj­nym kon­tu­arem i za­jęła się swo­imi obo­wiąz­kami. A miała ich sporo. Uma­wia­nie pa­cjen­tów na psy­cho­te­ra­pię, po­twier­dza­nie wi­zyt i ogólna pa­pie­ro­lo­gia to była tylko część. Oprócz tego udzie­lała po­rad do­ty­czą­cych le­ków i su­ple­men­tów. Jako far­ma­ceutka speł­niała się w tym o wiele le­piej. Chęt­nie od­po­wia­dała na py­ta­nia nie tylko pa­cjen­tów Emi­lii, ale każ­dego, kto się do niej zwró­cił. Upew­niała się, czy przyj­mo­wane przez nich pre­pa­raty i ta­bletki są im na­prawdę po­trzebne albo czy ich od­dzia­ły­wa­nie z in­nymi le­kami prze­pi­sa­nymi przez le­ka­rza nie za­graża czy­je­muś zdro­wiu lub co gor­sza ży­ciu.

Do tej pory miała je­dy­nie na­dzieję, że oca­liła dzięki temu cho­ciaż jedno, ale po tym, co się stało po­przed­niego dnia, pra­wie zy­skała co do tego pew­ność. O ile wszystko do­brze się skoń­czy...

– Pra­wie? – zdzi­wiła się Emi­lia, gdy Gaja mi­mo­wol­nie wy­po­wie­działa część swo­ich my­śli na głos. – Gdyby nie ty, ten biedny czło­wiek nie miałby szans. Zdą­ży­łaś w ostat­nim mo­men­cie.

– Zdą­ży­ły­śmy – po­pra­wiła ją. – Gdyby nie ty i ja, na­prawdę mo­gło się skoń­czyć tra­gicz­nie. A tak... – Za­wa­hała się. – Może bę­dzie do­brze.

– Może? – pod­chwy­ciła Emi­lia. – Czyli jed­nak masz wąt­pli­wo­ści?

– A ty? Nie masz? Nie wi­dzisz, jak bar­dzo coś tu nie gra? – spy­tała, nim ugry­zła się w ję­zyk.

To były nie­winne py­ta­nia, ale tylko z po­zoru. Za­wie­rały w so­bie wiele in­nych, jesz­cze trud­niej­szych. Gaja my­ślała o tym bez prze­rwy, od­kąd na­głe prze­czu­cie ka­zało jej biec ile sił w no­gach na roz­droże.

Daw­niej pew­nie by je zi­gno­ro­wała, prze­ko­nana, że jak zwy­kle do ni­czego do­brego to nie do­pro­wa­dzi ani ni­komu nie po­może. Prze­ko­nała się o tym wiele razy, dla­tego za­zwy­czaj igno­ro­wała głos swo­jej po­nad­prze­cięt­nie roz­wi­nię­tej i nie­stety na­zbyt roz­ga­da­nej in­tu­icji.

Dzięki niej Gaja po­tra­fiła prze­wi­dzieć na­stęp­stwa nie­któ­rych zda­rzeń. Nie było in­nego wy­tłu­ma­cze­nia, bo myśl o po­sia­da­niu zdol­no­ści ja­sno­wi­dze­nia wy­da­wała się zbyt ab­sur­dalna.

W do­datku z cza­sem ta po­zor­nie przy­datna umie­jęt­ność stała się jej prze­kleń­stwem. Być może by­łoby ina­czej, gdyby za­cho­wała to tylko dla sie­bie. Tak się jed­nak nie stało. Gaja mi­mo­wol­nie i cza­sem zu­peł­nie nie­chcący dzie­liła się swo­imi prze­czu­ciami z ludźmi, któ­rych one do­ty­czyły, co na ogół wpę­dzało ją w kło­poty. Cho­ciaż miała wy­łącz­nie do­bre in­ten­cje, chciała po­móc, coś oca­lić lub cze­muś za­po­biec, lu­dzie za­miast oka­zać wdzięcz­ność, wciąż mieli do niej o to pre­ten­sje. Bali się jej prze­po­wiedni, po­nie­waż rzadko do­ty­czyły cze­goś przy­jem­nego, dla­tego są­sie­dzi bliżsi i dalsi za­po­bie­gaw­czo scho­dzili dziew­czy­nie z drogi albo kryli się mię­dzy opłot­kami. Wo­leli nie wie­dzieć, co ich spo­tka, zwłasz­cza gdy nie było to nic do­brego.

Tak wy­glą­dało to jesz­cze przed ro­kiem, a po­tem na­stą­piła zmiana. Od­kąd Gaja na­uczyła się wresz­cie pa­no­wać nad swoją przy­pa­dło­ścią, miesz­kańcy Je­mioł­ków prze­stali uni­kać jej jak ognia pie­kiel­nego i rza­dziej na­zy­wali ją wiedźmą. Wręcz prze­ciw­nie, co­raz czę­ściej sami przy­cho­dzili po radę, gdy stali przed ko­niecz­no­ścią pod­ję­cia waż­nych de­cy­zji. Naj­czę­ściej na­cho­dzili ją w pracy i za­da­wali py­ta­nia, na które nie po­tra­fiła bądź nie chciała od­po­wia­dać. Na po­czątku bar­dzo ją to de­ner­wo­wało, mimo to tłu­ma­czyła każ­demu spo­koj­nie i z uśmie­chem, że nie ma daru ja­sno­wi­dze­nia i że to są tylko prze­czu­cia, któ­rym nie za­wsze na­leży ufać. Jed­nak to, które ogar­nęło Gaję po­przed­niego dnia, było wy­jąt­kowo silne. Nie mo­gła go zi­gno­ro­wać.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki