Jemiołki. Na dwoje babka wróżyła - Renata Kosin - ebook

Jemiołki. Na dwoje babka wróżyła ebook

Renata Kosin

4,2

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Zapraszamy na pajdę świeżego chleba doprawionego garścią soczystych plotek i szczyptą przesądów!

Oto Jemiołki Górne i Dolne. Wieś, do której prowadzą dwa gościńce, a w kościele wiszą dwa obrazy Madonny. Do jednego modlą się potomkowie szlachty, do drugiego włościan. Bo mieszkańcy od wieków są podzieleni na „lepszych” i „gorszych”…

Jedynie na rozdrożu nie ma podziałów – to miejsce przyciąga wioskowych „odmieńców”. Spotykają się tutaj obdarzona darem widzenia przyszłości Gaja, znający mnóstwo opowieści stary Walenty, wiecznie milczący kościelny Knut, rozgadana babcia Pogoda oraz Fabian – wioskowy głupek. Każdy z nich nosi w sobie jakieś tajemnice. Czy odkryje je dobroduszna i wrażliwa Gaja? Czy uda jej się pogodzić zwaśnionych mieszkańców wsi?

Witajcie w sielskich Jemiołkach! Poczujcie atmosferę nadchodzących wyborów na sołtysa. Rozejrzyjcie się po domach otoczonych malwami. Poznajcie plejadę barwnych postaci i skrzące humorem dialogi prowadzone przy płocie czy sklepowej ladzie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 442

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (69 ocen)
34
19
14
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lafka

Nie oderwiesz się od lektury

Mam tylko jedno "ale" jak zresztą do wielu książek Pani Renaty, nie zwykła zamieszczać informacji o kontynuacjach swoich książek. Z pewnością można przeczytać Jemiołki jako osobną pozycję, jednak zyskuje ona dużo bardziej po przeczytaniu cyklu "Siostry Jutrzenki". Wiele wątków przestanie być enigmatycznych i momentami chaotycznych
20
Dorotka64

Całkiem niezła

,,Jemiołki" to bardzo intrygująca historia. Na początku panuje w niej chaos, z którego wyłania się prawda: jeśli wyrządziłeś zło, musisz ponieść karę. Ta książka to opowieść o waśniach, niedomówieniach... Optymistyczne zakończenie umacnia powiedzenie: prawda zwycięża
00
emiliaszu

Dobrze spędzony czas

Niby banalna opowieść z paroma błędami merytorycznymi, ale jest drugie dno z kawałem historii „od kuchni” i zawsze aktualnymi mechanizmami socjologicznymi.
00
coolturka

Dobrze spędzony czas

Witajcie w sielskich Jemiołkach! Poczujcie atmosferę nadchodzących wyborów na sołtysa. Rozejrzyjcie się po domach otoczonych malwami. Poznajcie plejadę barwnych postaci i skrzące humorem dialogi prowadzone przy płocie czy sklepowej ladzie. To historia, której czaru i uroku nie można odmówić, jednak pod tą lukrowaną otoczką skrywa się dużo prawdy, bowiem Jemiołki doskonale odzwierciedlają nasze społeczeństwo. Dzielą się na Górne i Dolne, a i mieszkańcy wsi są podzieleni na tych "lepszych" i "gorszych". I choć z pozoru może się to wydać zabawne, to jednak jako odwieczna mieszkanka niewielkiej miejscowości muszę przyznać, że takie podziały mają miejsce. Lepsi to ci, którzy zajmują prominentne stanowiska i trzepią kasę, reszta jest tylko tłem. Na szczęście jest też kilku odmieńców, i to dzięki nim powieść nabiera rumieńców. "Na dwoje babka wróżyła" to pierwsza część cyklu "Jemiołki" autorstwa Renaty Kosin. Swojska i życiowa doskonale obrazuje sielskie życie wsi i stosunki międzysąsied...
00
Annaok2

Nie oderwiesz się od lektury

czyta się super warta polecenia.
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt okładki ANNA SLO­TORSZ / ART­NOVO.PL
Mapka we wnę­trzuNA­TA­LIA TWARDY
Fo­to­gra­fie i ilu­stra­cje na okładce oraz we wnę­trzu© oxi­noxi/Adobe Stock © arxich­tu­4ki/Adobe Stock © Ja­nis/Adobe Stock © An­drey Ku­zmin/Adobe Stock © ca­ni­cula/Adobe Stock © op­pa­nun/Adobe Stock © Qa­tla­sMap/Adobe Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaUR­SZULA ŚMIE­TANA
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Re­nata Ko­sin, Pu­bli­cat S.A. MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6440-7
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Pro­log

Dawno, bar­dzo dawno temu gdzieś po­śród la­sów, pól i łąk, na roz­staju dwóch nie­po­dob­nych do sie­bie go­ściń­ców stał drew­niany dro­go­wskaz. Sma­gany wia­trem, desz­czem i śnie­giem ki­wał się na cztery strony świata, chwiał i wy­gi­nał, aż się prze­wró­cił i tak już zo­stał. Nikt go ni­gdy nie pod­niósł. Le­żał la­tami na roz­drożu i mur­szał, aż spróch­niał do­szczęt­nie i roz­sy­pał się na mi­liony drzazg, z któ­rych część wiatr roz­dmu­chał po oko­licy.

Obec­nie mało kto pa­mię­tał o sta­rym dro­go­wska­zie. Po­dob­nie jak o tym, że kiedy jesz­cze speł­niał swoją in­for­ma­cyjną funk­cję, rzadko wska­zy­wał to, co po­wi­nien. Zmie­niał kie­ru­nek nie­mal każ­dego dnia, na­wet po kilka razy, za­wsze gdy ktoś tam­tędy prze­cho­dził lub prze­jeż­dżał. Jakby ob­ra­ca­nie go raz tu, raz tam stało się lo­kalną tra­dy­cją, ele­men­tem miej­sco­wego oby­czaju. Cza­sem na­ka­zy­wał iść w prawo, in­nym ra­zem w lewo, a gdy mi­jał go ja­kiś żar­tow­niś – na­wet w górę lub w dół, co zbi­jało z tropu zwłasz­cza ob­cych. Zdez­o­rien­to­wani za­zwy­czaj wy­bie­rali drogę po pra­wej – bar­dziej uro­kliwą, bo w szpa­le­rze ma­je­sta­tycz­nych sta­rych drzew, które la­tem two­rzyły cie­ni­sty tu­nel. Pew­nie gdyby wie­dzieli, że jest dłuż­sza, zde­cy­do­wa­liby się na drogę po le­wej – krót­szą i bar­dziej roz­świe­tloną, ale miej­scami wy­bo­istą i w po­rze je­sien­nej lub pod­czas wio­sen­nych roz­to­pów grzą­ską od błota.

Ina­czej rzecz się miała z miej­sco­wymi. Ci za­wsze szli tą, do któ­rej przy­wy­kli, którą uwa­żali za swoją, mimo że po­winno być im wszystko jedno, bo obie wio­dły w to samo miej­sce – na plac z bia­łym ko­ścio­łem, w któ­rego bocz­nych na­wach wi­siały dwa iden­tyczne ob­razy Matki Bo­skiej z Dzie­ciąt­kiem. Do jed­nego wzo­rem przod­ków mo­dlili się po­tom­ko­wie wło­ścian, a do dru­giego – szlachty.

Gdzieś po­mię­dzy nimi, prócz oł­ta­rza z ja­skra­wym wi­ze­run­kiem Prze­mie­nie­nia Pań­skiego i zło­co­nym krzy­żem, prze­bie­gała nie­wi­doczna gra­nica, sta­no­wiąca od wie­ków kość nie­zgody po­mię­dzy miesz­kań­cami po­dzie­lo­nej wsi. Gdzieś, po­nie­waż jak da­leko się­gnąć pa­mię­cią, nikt nie po­tra­fił wska­zać, gdzie do­kład­nie koń­czą się Je­miołki Górne, a za­czy­nają Dolne, i na od­wrót. Ani też które bar­dziej za­słu­gują na to, by wio­dła do nich ład­niej­sza z dwóch ist­nie­ją­cych dróg.

Co prawda dawno temu usta­no­wiono, która jest czyja, i więk­szość miesz­kań­ców się tego trzy­mała, lecz było też wielu nie­za­do­wo­lo­nych. Nikt jed­nak nie pa­mię­tał, czy wła­śnie to stało się po­wo­dem wie­ko­wego sporu mię­dzy stro­nami, czy też ist­niała inna przy­czyna.

Lu­dzie szep­tali, że cho­dzi o „uwa­ża­nie” i przy­na­leż­ność spo­łeczną wy­ni­ka­jącą z uro­dze­nia. Je­miołki Górne od za­ra­nia dzie­jów były wsią szla­checką, na­to­miast Dolne – chłop­ską. W cza­sach gdy owe po­działy prze­stały być ak­tu­alne, mo­głoby się to wy­da­wać bez zna­cze­nia, ale tylko lu­dziom, któ­rzy mieli swe ko­rze­nie gdzie in­dziej, nie na pod­la­skiej ziemi.

W Je­mioł­kach, za­równo Gór­nych, jak i Dol­nych, lu­dzie pa­mię­tali, kto ma ja­kich przod­ków, kto choć raz sprze­ci­wił się tra­dy­cji i w któ­rej ro­dzi­nie po­peł­niono me­za­lians. Krwi chłop­skiej i szla­chec­kiej nie na­le­żało mie­szać, bo to rzadko było wy­ba­czane. Na­wet gdy nikt nie wy­po­mi­nał tego wprost, szepty la­tami od­bi­jały się echem po oko­licy. Tak działo się też wtedy, gdy ktoś wbrew nie­pi­sa­nej za­sa­dzie za­jął miej­sce w nie­wła­ści­wej na­wie albo wy­brał spo­śród dwóch roz­staj­nych dróg nie tę, która była mu prze­zna­czona.

Gaja udep­tała po­rząd­nie zie­mię wo­kół wiel­kiego ka­mie­nia i przy­sia­dła na nim, by od­sap­nąć. Nie­źle się zma­chała, ko­piąc dół pła­skim ka­wał­kiem krze­mie­nia, po­nie­waż w po­śpie­chu i ner­wach nie za­brała ze sobą ło­paty.

Ro­zej­rzała się, czy nikt jej nie pod­gląda. Nie chciała, by ktoś wy­grze­bał to, co z ta­kim tru­dem za­ko­pała. Drgnęła, po­nie­waż wy­dało jej się, że sły­szy kroki – szu­ra­nie i chrzęst ugnia­ta­nego bu­tami żwiru na wy­su­szo­nej słoń­cem dro­dze. Prze­stra­szona wstrzy­mała od­dech, wy­tę­żyła słuch i wzrok, przy­kła­da­jąc dłoń do spo­co­nego czoła. Na szczę­ście ni­kogo nie do­strze­gła. Mimo to wy­czu­wała nie­po­ko­jące na­pię­cie. Jakby za chwilę coś jesz­cze miało się wy­da­rzyć. Albo jakby to, co się już zda­rzyło, do­ko­nało się nie­po­trzeb­nie.

To jed­nak było nie­istotne. Nie dało się cof­nąć czasu ani oszu­kać prze­zna­cze­nia. Gaja do­brze wie­działa, że dar prze­wi­dy­wa­nia czę­ściej by­wał utra­pie­niem, drza­zgą w oku, a nie­kiedy wręcz prze­kleń­stwem. Cza­sem le­piej było nie wie­dzieć, co zda­rzy się ju­tro, za mie­siąc, rok, ani nie znać cu­dzych za­mia­rów. Dla­tego Gaja od­wra­cała głowę, za­my­kała oczy, za­głu­szała i prze­ga­niała nie­chciane my­śli. Tłu­miła w so­bie nie­chcianą umie­jęt­ność na wszel­kie moż­liwe spo­soby, na­wet gdy wy­da­wały się głu­pie. Mu­siała jed­nak spró­bo­wać i ta­kich, po tym jak inne za­wio­dły. To była jej ostat­nia de­ska ra­tunku.

By okieł­znać fa­tum, za­ko­pała pod ka­mie­niem to, czym się ono kar­miło. W sta­rej puszce po ka­wie za­mknęła swoje naj­więk­sze lęki i skie­ro­wane w swoją stronę złe ży­cze­nia. Li­czyła, że tym ra­zem jej nie od­najdą i los się do niej uśmiech­nie, za­miast szy­der­czo chi­cho­tać przy byle po­tknię­ciu.

By szczę­ście od­na­la­zło wresz­cie do niej drogę, za­wie­siła so­bie na szyi wonny amu­let z ziół ze­bra­nych na łą­kach i w ogro­dzie. Do ścią­gnię­tego ta­siemką lnia­nego wo­reczka wsy­pała po tro­chu tych, które miały w so­bie choć odro­binę do­brej ma­gii, z na­dzieją, że ra­zem le­piej za­dzia­łają. Zna­la­zły się tam też ta­kie, które we­dług sło­wiań­skich wie­rzeń sprzy­jały szczę­ściu w mi­ło­ści. Wma­wiała so­bie, że to przez przy­pa­dek, bo go nie szu­kała, miała pil­niej­sze sprawy do ogar­nię­cia. A jed­nak, sama nie wie­dząc czemu, wrzu­ciła do wo­reczka mi­ło­sny lub­czyk, gar­de­nię, krwaw­nik po­spo­lity, płatki won­nego fiołka i rutę.

Pod wpły­wem chwili na­wet wy­ta­rzała się w żół­tym wie­cho­wa­tym kwie­ciu. To był je­den z ry­tu­ałów, któ­rych taj­niki zgłę­biała cier­pli­wie od ty­go­dni. Choć na­dal pod­cho­dziła do tego scep­tycz­nie, wy­dał jej się tak uro­czy i po­etycki, że zde­cy­do­wała się wy­pró­bo­wać go na so­bie. Głów­nie dla pod­nie­sie­nia na­stroju, bez więk­szej wiary, że po­może to na co­kol­wiek in­nego. Taki spo­sób na po­prawę sa­mo­po­czu­cia wy­da­wał się mil­szy i cie­kaw­szy od plą­ta­nia nici zdję­tych z czy­ichś ubrań, pa­le­nia ogar­ków czar­nych świec dla ochrony przed złymi du­chami czy ką­pieli w sło­nej wo­dzie.

Po­nadto – w prze­ci­wień­stwie do ska­ka­nia przez ogień czy w nurt rwą­cej rzeki, bo ta­kie za­le­ce­nia to­wa­rzy­szyły paru in­nym ob­rzę­dom – ten wy­da­wał się bez­pieczny. Gaja zmie­niła jed­nak zda­nie, gdy na jej skó­rze po­ja­wiły się swę­dzące bą­ble. Ku jej za­sko­cze­niu oka­zało się, że jest uczu­lona na rutę. To było dziwne, bo prze­cież wy­cho­wała się na wsi, gdzie aler­ge­nów po­cho­dze­nia ro­ślin­nego było całe za­trzę­sie­nie, miała więc wiele oka­zji, by od­kryć to wcze­śniej.

To nie mógł być przy­pa­dek. Nie bez po­wodu ujaw­niło się to w mo­men­cie, gdy zde­spe­ro­wana po­sta­no­wiła zmie­nić swoje ży­cie i przy oka­zji sie­bie samą. Od dziecka ma­rzyła o tym, by być zwy­czajną dziew­czyną, taką jak inne. Tym­cza­sem ona była tą inną.

Zdol­no­ści, któ­rymi zo­stała ob­da­rzona przez zło­śliwy los, od za­wsze bu­dziły po­wszechną nie­chęć i re­zerwę. Nikt nie lu­bił, gdy ktoś obcy wie­dział o nim wię­cej niż on sam. Na przy­kład to, ja­kie czeka go ju­tro i co go spo­tka po dro­dze, a to była tylko część tego, co po­tra­fiła od­gad­nąć Gaja Dydko.

Na­wet gdy się o to nie sta­rała, umiała przej­rzeć pra­wie każde kłam­stwo i dzięki wy­jąt­kowo czu­łym zmy­słom cza­sem nie­mal sły­szała cu­dze my­śli. Od­czy­ty­wała je na pod­sta­wie mi­miki, spoj­rzeń, ge­stów albo po­zor­nie mało zna­czą­cych słów, jed­nak za­miast to wy­ko­rzy­stać, za­zwy­czaj wma­wiała so­bie, że to tylko złu­dze­nie, zwłasz­cza gdy wy­god­niej było o czymś nie wie­dzieć. Oszu­ki­wała upar­cie samą sie­bie do czasu, aż nie dało się dłu­żej wy­pie­rać zbyt oczy­wi­stej prawdy.

Jesz­cze gor­sza była umie­jęt­ność prze­wi­dy­wa­nia nie­któ­rych zda­rzeń, zwy­kle złych, i zwy­kle wtedy, kiedy nie dało się już wpły­nąć na bieg rze­czy, cho­ciaż Gaja nie usta­wała w sta­ra­niach, aby przy­naj­mniej zła­go­dzić skutki prze­wi­dy­wa­nych nie­szczęść. Nie­stety za­zwy­czaj koń­czyło się to źle, rów­nież dla niej. Lu­dzie z cza­sem za­częli jej uni­kać pra­wie jak ognia. Scho­dzili jej z drogi, a nie­któ­rzy na jej wi­dok że­gnali się zna­kiem krzyża, jakby to ona była po­wo­dem złego, które im się przy­da­rzało.

Dla­tego po­sta­no­wiła wresz­cie z tym skoń­czyć w miej­scu, które wy­da­wało się do tego naj­lep­sze – na roz­staju dróg, gdzie przed wie­kami spo­ty­kały się cza­row­nice. W końcu sama pra­wie nią była.

Przy­go­to­wy­wała się do tego długo i wy­da­wało się, że wszystko po­szło zgod­nie z pla­nem. Po­winna być za­do­wo­lona, tym­cza­sem z ja­kie­goś po­wodu nie była.

Coś po­szło nie tak.

Może dla­tego, że na­le­żało to zro­bić w nocy za­miast w środku upal­nego dnia? Naj­le­piej o pół­nocy, przy bla­sku księ­życa, szep­cząc ta­jemne za­klę­cia za­głu­szane przez po­nure po­hu­ki­wa­nia sowy. Albo ni­czym ru­sałka wy­ką­pać się nago w chłod­nym, kry­sta­licz­nie czy­stym stru­myku, wło­żyć na mo­kre ciało zwiewną su­kienkę, tak cienką i prze­zro­czy­stą, jakby była utkana z wie­czor­nej mgły, głowę przy­stroić wian­kiem z kwia­tów o ma­gicz­nych wła­ści­wo­ściach i do­piero po­tem za­brać się do od­czy­nia­nia uro­ków.

Na tę myśl Gaja za­chi­cho­tała ner­wowo. Tak li­ryczny i siel­ski sce­na­riusz nie wcho­dził w grę. W oko­licy nie było żad­nego do­sta­tecz­nie przej­rzy­stego stru­myka, a je­dy­nie dwie rzeki, ba­gna i roz­le­wi­sko. Po­nadto wzbu­dzi­łaby nie­małą sen­sa­cję we wsi, gdyby ktoś ją zo­ba­czył go­lu­sieńką, a i bez tego cią­gle była na ję­zy­kach.

Ko­lejną prze­szkodę nie do po­ko­na­nia sta­no­wiło to, że od dziecka pa­nicz­nie bała się ciem­no­ści oraz wil­ków, nie­to­pe­rzy i przede wszyst­kim upio­rów, a o te było nie­trudno na roz­sta­jach dróg. Te we­dług daw­nych wie­rzeń łą­czyły ze sobą dwa światy – ludzki i nad­przy­ro­dzony. Od­wie­dzały je nie tylko cza­row­nice zla­tu­jące się na sa­baty, ale też biedne, błą­ka­jące się po świe­cie du­sze. To dla­tego tak czę­sto umiesz­czano na roz­dro­żach krzyże i ka­pliczki z fi­gurką Matki Bo­skiej bądź in­nego po­ży­tecz­nego świę­tego, żeby istoty te ode­gnać albo wska­zać im wła­ściwą drogę.

Nie­stety na roz­staju dróg wio­dą­cych do Je­mioł­ków Gór­nych i Dol­nych nie było żad­nych re­li­gij­nych sym­boli, na­wet po­gań­skich. Le­żał tu tylko duży po­lny ka­mień, cał­kiem zwy­czajny, bez pa­miąt­ko­wych in­skryp­cji czy in­nych na­pi­sów, na­wet ta­kich zo­sta­wio­nych przez wan­dali, któ­rzy de­wa­sto­wali oko­liczne przy­stanki PKS.

Nikt nie wie­dział do­kład­nie, jak się tam zna­lazł. Można było je­dy­nie się do­my­ślać, że ktoś z nie­ma­łym tru­dem po­zbył się go ze swo­jego pola i po­rzu­cił w tym miej­scu. Mniej­sze ka­myki wy­bie­rane z roz­ora­nych bruzd lą­do­wały za­zwy­czaj na mie­dzy albo – gdy ktoś wziął nieco więk­szy za­mach – na polu są­siada. Tego jed­nak nie da­łoby się ni­g­dzie prze­rzu­cić, był o wiele za ciężki. Po­nadto na roz­drożu oka­zał się dużo bar­dziej przy­datny, po­mie­ściłby na­wet trzy zdro­żone osoby. Każdy, kto tędy prze­cho­dził, mógł tu chwilę od­sap­nąć i nie­kiedy za­sta­no­wić się, którą drogę wy­brać. Wciąż ist­nieli tacy, któ­rzy mieli z tym kło­pot.

Na szczę­ście nie do­ty­czyło to Gai. Choć miesz­kała po stro­nie chłop­skiej, nie mu­siała ni­czego wy­bie­rać. Mo­gła pójść do­wolną drogą, tak przy­naj­mniej uwa­żała jej matka, z dziada pra­dziada wło­ścianka, ale z aspi­ra­cjami. Prawo do szla­chec­kiej drogi przy­słu­gi­wało we­dług niej ro­dzi­nie Dyd­ków, od kiedy Hanna – star­sza sio­stra Gai, wy­szła za szla­chec­kiego po­tomka. Wtedy – wbrew zdro­wemu roz­sąd­kowi i woli miesz­kań­ców obu wsi. We­dług nich za­bu­rzało to stary po­rzą­dek. Co prawda nikt tego nie wy­po­wie­dział wprost, ale szep­tano o tym do­sta­tecz­nie gło­śno, by nie omi­nęło uszu mło­dych. Dla­tego zmę­czeni tym po­szu­kali so­bie miej­sca do ży­cia gdzie in­dziej.

Jed­nak po nie­spełna czte­rech la­tach, gdy po plot­kach na ich te­mat kurz nieco opadł, wró­cili na do­bre. Nie mieli in­nego wyj­ścia, po­nie­waż po dłu­giej cho­ro­bie zmarł oj­ciec Hanny, star­szy od żony o po­nad ćwierć wieku Hi­po­lit Dydko. Po­grą­żona w ża­ło­bie wdowa nie ra­dziła so­bie sama na go­spo­dar­stwie. Trzeba było jej po­móc, a z cza­sem prze­jąć wszyst­kie obo­wiązki, w tym opiekę nad jej naj­młod­szym dziec­kiem, trzy­let­nią wów­czas Gają.

Ona z ko­lei była wtedy zbyt mała, by po­jąć, co się dzieje. Nie do­tknęła jej zbyt­nio śmierć ojca i ni­gdy jej go nie bra­ko­wało, po­nie­waż nie zdą­żyła go do­brze po­znać. Na­wet z opo­wie­ści star­szych sióstr, które choć znały go nie­po­rów­na­nie dłu­żej, też ni­gdy nie były z nim bli­sko. Ich wy­cho­wa­niem zaj­mo­wała się wy­łącz­nie matka. Nie­stety Gaja nie do­stała od niej na­wet tego.

Ka­zi­miera uro­dziła ją w wieku czter­dzie­stu czte­rech lat, gdy jesz­cze pa­no­wała opi­nia, że o po­tom­stwo na­leży się po­sta­rać na tyle szybko, by zdą­żyć je od­cho­wać, nim czło­wieka do­pad­nie sta­rość i opusz­czą siły. Dla­tego Gaja nie była wy­cze­ki­wa­nym z ra­do­ścią dziec­kiem, lecz długo skry­wa­nym po­wo­dem do wstydu. W tym wieku nie wy­pa­dało po­czy­nać dzieci, zwłasz­cza gdy miało się już wnuki. Naj­star­sza z có­rek, Lu­cyna, po­dob­nie jak Hanka, była już za­mężna i miała dwójkę wła­snego po­tom­stwa.

– Tak mnie po­ka­rało na sta­rość – tłu­ma­czyła przed laty bar­dzo za­wsty­dzona Ka­zi­miera każ­demu, kto choćby tylko spoj­rzał na małą Gaję ucze­pioną jej spód­nicy. – Za od­mó­wie­nie jał­mużny że­braczce pod ko­ścio­łem, choć ja nie ze skąp­stwa to zro­bi­łam, ale dla­tego że za­bra­kłoby mi na tacę, a jakże księ­dzu nie dać? Nie my­śla­łam, że tak to wyj­dzie, i wcze­śniej więk­szość gro­sza wy­da­łam na ob­wa­rzanki dla dzie­cia­ków Lu­cyny, co im je obie­ca­łam. Tak też tłu­ma­czy­łam dzia­dówce. Ale że to była Cy­ganka, słu­chać nie chciała i wredna blać urok na mnie rzu­ciła. Nie dość, że ba­chor mi się za dzie­więć mie­sięcy uro­dził, kiedy wnuki po­win­nam ba­wić, to jesz­cze taki, że niech go ska­ra­nie bo­skie.

Dyd­kowa, gdy to mó­wiła, za każ­dym ra­zem skła­dała na­boż­nie ręce i ki­wała ze smut­kiem głową, a ten, kto jej słu­chał, zwy­kle wtó­ro­wał jej ze współ­czu­ciem, które z bie­giem lat zmie­niło się w źle skry­waną nie­chęć do dziew­czynki, a z cza­sem – także w trwogę.

Gaja długo nie ro­zu­miała, na czym to ska­ra­nie mia­łoby po­le­gać. Po­jęła to do­piero, gdy usły­szała, co mó­wią lu­dzie we wsi. I gdy wresz­cie zo­rien­to­wała się, jak na nią pa­trzą. Spra­wiali wra­że­nie, jakby się jej bali. Omi­jali ją z da­leka, a starsi na jej wi­dok czy­nili w po­wie­trzu znak krzyża.

– To przez tamtą Cy­gankę? – py­tała, gdy była dziec­kiem, a matka wtedy wzdy­chała ciężko i wy­mow­nie mil­czała, bo choć in­nym opo­wia­dała o tym chęt­nie i po wie­lo­kroć, z nią nie chciała roz­ma­wiać.

– To nie była Cy­ganka, tylko biedna Ru­munka – od­po­wia­dała za nią Hanka. – I nic do tego nie miała.

– Do czego? – do­cie­kała Gaja.

– Do ni­czego. Dzieci ro­dzą się ina­czej.

– Jak?

– Na pewno nie od cy­gań­skich uro­ków – mru­czała pod no­sem młoda mę­żatka, nie pa­trząc na matkę ani na sio­strzyczkę.

Wo­lała nie pro­wo­ko­wać ko­lej­nych py­tań, które wpra­wi­łyby ją w jesz­cze więk­sze za­kło­po­ta­nie. Nie miała ochoty tłu­ma­czyć kil­ku­latce, skąd się biorą dzieci, ani tym bar­dziej roz­ma­wiać o tym z wła­sną ro­dzi­cielką, choć ta nie mia­łaby nic prze­ciwko temu. Wi­dać to było po jej wiele mó­wią­cej mi­nie i zmru­żo­nych szy­der­czo oczach.

– Szkoda tylko, że nie tym co trzeba się ro­dzą. Te dzieci – mó­wiła w końcu, a Hanka wów­czas za­gry­zała mocno usta, bo wie­działa, że to przy­tyk do jej wła­snego braku po­tom­stwa.

Matka już kilka ty­go­dni po ślu­bie córki za­częła nie­cier­pli­wie do­py­ty­wać o no­wego wnuka lub wnuczkę i na­ka­zy­wała brać się „do ro­boty”. Ro­biła zło­śliwe wy­mówki zię­ciowi, który, nie chcąc kłó­cić się z te­ściową, za­ci­skał zęby naj­pierw za­kło­po­tany, a po­tem co­raz bar­dziej wście­kły. Przed wy­bu­chem po­wstrzy­my­wał go tylko pro­szący wzrok żony. Żadne z nich nie mo­gło nic po­ra­dzić na to, że nie mają dziecka, a słowa Ka­zi­miery do­dat­kowo ich ra­niły.

W ta­kiej at­mos­fe­rze mi­jały ko­lejne mie­siące, po­tem lata. Matka nie prze­sta­wała uty­ski­wać na to, że ko­lejne wnu­częta ro­dziła jej wy­łącz­nie star­sza córka, na­to­miast Hanka nie miała od­wagi przy­znać, że gdyby to od niej za­le­żało, uro­dzi­łaby rów­nie liczną gro­madkę jak Lu­cyna.

Tym­cza­sem ona i Mar­cin po­zo­stali bez­dzietni, choć do nie­dawna mieli ci­chą na­dzieję, że kie­dyś to się zmieni. Nie­stety oka­zała się złudna. Hanka była obec­nie nie­malże w wieku matki, kiedy ta uro­dziła Gaję, i wła­ści­wie prze­stała li­czyć na cud, skoro do­tąd się nie wy­da­rzył.

– Dla­czego nie spró­bu­je­cie in­nych me­tod? Na przy­kład in vi­tro? – spy­tała ją kie­dyś młod­sza sio­stra. Była wtedy na­sto­latką, ale w prze­ci­wień­stwie do matki ro­zu­miała, co się dzieje, choć ni­gdy o tym nie roz­ma­wiały z Hanką. Wi­działa, jak ją to drę­czy.

– Prze­cież wiesz – burk­nęła.

Na­dal nie­zręcz­nie jej było roz­ma­wiać o pro­ble­mie z płod­no­ścią z kimś, komu nie tak dawno zmie­niała pie­lu­chy. I dla kogo była bar­dziej jak matka niż sio­stra, bo ta praw­dziwa nie po­świę­cała dziecku wiele uwagi i Hanka nie­mal od po­czątku wy­rę­czała ją w nie­chcia­nej roli.

– Nie wiem – od­parła Gaja.

– To po­myśl jesz­cze raz. Po­myśl, co się wów­czas sta­nie.

– Bę­dzie­cie mieli dziecko.

– Nie dziecko, ale sztucz­nie wy­ho­do­wa­nego dzi­wo­ląga z pro­bówki z bruzdą na czole. – Mó­wiąc to, par­sk­nęła iro­nicz­nym śmie­chem. To nie była jej opi­nia, ale lu­dzi, któ­rzy nie kryli się ze swo­imi po­glą­dami i mó­wili o nich gło­śno, pod­pie­ra­jąc się mo­ral­no­ścią i su­mie­niem. Tymi sa­mymi, które ja­kimś cu­dem po­zwa­lały ra­nić ko­biety ma­rzące o po­tom­stwie i ob­rzu­cać bło­tem lu­dzi, któ­rzy da­wali im na to na­dzieję. – Od­mieńca pra­wie ta­kiego jak...

– Jak ja? – Gaja wpa­dła jej w słowo.

– Co ty wy­ga­du­jesz? Nie je­steś od­mień­cem. Przy­szłaś na świat nor­mal­nie. Zna­czy... po bo­żemu – do­dała Ha­nia z nie­za­mie­rzo­nym prze­ką­sem i go­ry­czą.

– Nie we­dług na­szej matki. – Gaja prze­wró­ciła wy­mow­nie oczami. Cho­dziło jej o że­braczkę i rzu­coną przez nią rze­komą klą­twę. „I nie we­dług pra­wie ca­łej wsi”, do­dała w du­chu. Obu czę­ści wsi, bo tak samo trak­to­wano ją w Je­mioł­kach Gór­nych, jak i Dol­nych, choć te rzadko się ze sobą zga­dzały w ja­kiej­kol­wiek spra­wie. Trak­to­wano ją wła­śnie jak od­mieńca.

To był praw­dziwy po­wód, dla któ­rego, sto­jąc na roz­drożu, pra­wie ni­gdy nie za­sta­na­wiała się, którą z dróg wy­brać. Za­zwy­czaj szła pierw­szą z brzegu. Cza­sem też za­le­żało to od na­stroju, po­gody albo przy­padku, gdy po­grą­żona w my­ślach nie przy­wią­zy­wała do tego wagi.

Nie ob­cho­dziło jej, co jesz­cze po­my­ślą inni, skoro i tak my­śleli o niej źle. Na­to­miast ar­gu­menty matki o pra­wie do szla­chec­kich przy­wi­le­jów od po­czątku ją śmie­szyły. Nie miały więk­szego sensu, skoro krew Hanki i Mar­cina ni­gdy się nie zmie­szała, nie przy­szedł na świat ich po­to­mek.

Łą­czyło ich po­kre­wień­stwo serc i dusz, a to było co in­nego, może na­wet waż­niej­szego i cen­niej­szego, bo sami sie­bie wy­brali i ob­da­rzyli mi­ło­ścią. Praw­dziwą, a nie tą wy­ni­ka­jącą z ro­dzin­nego i mo­ral­nego obo­wiązku, jak to by­wało w przy­padku wielu je­mioł­kow­skich mał­żeństw, kiedy sy­no­wie i córki pod­po­rząd­ko­wy­wali się woli ro­dzi­ców.

Przy­sięga mi­ło­ści, wier­no­ści i uczci­wość mał­żeń­skiej nie stwo­rzyła mię­dzy ro­dzi­nami Hanki i Mar­cina po­kre­wień­stwa, a Dyd­ko­wie nie stali się dzięki temu szlach­ci­cami z pra­wem do ich przy­wi­le­jów. Taka była prawda. Nie przy­słu­gi­wała im ani szla­checka strona ko­ścioła, ani droga wio­dąca do szla­chec­kiej czę­ści wsi, co­kol­wiek wma­wiała so­bie obecna se­niorka rodu Dyd­ków.

Tego dnia, gdy Gaja po­grze­bała na roz­drożu swoje ta­jem­nice za­mknięte w bla­sza­nej puszce po ka­wie, opu­ściła roz­droże prze­peł­niona na­dzieją, że w końcu fa­tum prze­sta­nie ją prze­śla­do­wać. Pod­nie­siona na du­chu zde­cy­do­wała się wró­cić do domu cie­ni­stą drogą, by scho­wać się przed czerw­co­wym słoń­cem. I tak zbyt długo na nim prze­by­wała. Pew­nie dla­tego tro­chę bo­lała ją głowa. Albo od cią­głego za­sta­na­wia­nia się, co jesz­cze mo­głaby zro­bić, by od­mie­nić swój los, by lu­dzie prze­stali bać się jej i tego, co cza­sem ma im do po­wie­dze­nia.

Może po­winna jak inne osoby po­trze­bu­jące wspar­cia wejść do ko­ścioła i po­mo­dlić się do któ­re­goś z wi­ze­run­ków Matki Bo­skiej? Po­pro­sić o po­moc albo cho­ciaż o radę, jak ko­bieta ko­bietę. Owa myśl za­kwi­tła w zmę­czo­nej i roz­grza­nej słoń­cem gło­wie Gai na wi­dok ko­ściel­nej wieży z dzwon­nicą. Po­ły­ski­wała z od­dali mie­dzią, która nie zdą­żyła po­kryć się pa­tyną po nie­daw­nym re­mon­cie da­chu. Jed­nak im bar­dziej Gaja zbli­żała się do świą­tyni, tym więk­sze ogar­niały ją wąt­pli­wo­ści.

Do­ty­czyły usta­lo­nego przed wie­kami po­działu i dwóch Ma­donn wi­szą­cych w bocz­nych na­wach. Nie li­cząc od­mien­nej de­ko­ra­cji, bo po pra­wej stał tylko wa­zon ze świe­żymi pi­wo­niami, a po le­wej ramę zdo­biła gir­landa ze sztucz­nych róż i blusz­czu, wy­da­wały się iden­tyczne. To były jed­nak tylko po­zory, bo Ma­ryje słu­chały na ogół zu­peł­nie in­nych mo­dlitw, próśb i po­dzię­ko­wań. Gdyby tylko mo­gły ożyć, bez wąt­pie­nia można by­łoby to do­strzec w ich me­lan­cho­lij­nych ob­li­czach, prze­ko­nać się, która ma więk­szą cier­pli­wość i bar­dziej za­słu­guje na miano świę­tej, która z więk­szym spo­ko­jem wy­słu­chuje uty­ski­wań wier­nych.

Nieco ina­czej bo­wiem i o co in­nego mo­dlili się po­tom­ko­wie szlach­ci­ców, a ina­czej wło­ścian. To też były słowa matki Gai i w tym przy­padku dziew­czyna przy­zna­wała jej ra­cję. Sama do­strze­gała owe róż­nice mię­dzy jed­nymi a dru­gimi, nie­kiedy bar­dzo sub­telne, trudne do zde­fi­nio­wa­nia, ale i nie do prze­ocze­nia. Wła­śnie dla­tego przez lata nie dały się wy­ple­nić. Świa­do­mie bądź też nie, ko­lejne po­ko­le­nia pie­lę­gno­wały je jak naj­cen­niej­sze ro­dowe dzie­dzic­two, by nie po­szły w nie­pa­mięć i nie tra­fiły na śmiet­nik hi­sto­rii.

Ale czy je­mioł­kow­skie Ma­donny do­strze­gały owe róż­nice? Czy na tej pod­sta­wie po­tra­fiły od­gad­nąć, kto jest kim? Czy gdyby Gaja po­mo­dliła się do nie­wła­ści­wej Ma­donny lub któ­rąś wy­róż­niła, zwra­ca­jąc się do niej w pierw­szej ko­lej­no­ści, spo­tka­łaby ją za to kara? Zwłasz­cza że po­gań­skie ob­rzędy od­pra­wiane na roz­drożu mo­głyby się nie spodo­bać obu Ma­don­nom.

„A może jed­nak nie?”, za­sta­na­wiała się Gaja. Skoro Ma­donny wy­łącz­nie słu­chały, nikt tak na­prawdę nie wie­dział, co mają do po­wie­dze­nia, co im się po­doba, a co nie. A je­śli choć odro­binę przy­po­mi­nały któ­rąś ze sło­wiań­skich bo­gi­nek opie­ku­ją­cych się ko­bie­tami, o czym wspo­mi­nały nie­które źró­dła, mo­gły po­pie­rać czyn Gai i jej sprzy­jać.

Gdy zdała so­bie z tego sprawę, od razu po­czuła się le­piej. Wstą­piła w nią też cał­kiem nowa na­dzieja. Po­zo­stało je­dy­nie cze­kać, aż się zi­ści.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki