Jemiołki. Na dwoje babka wróżyła - Renata Kosin - ebook

Jemiołki. Na dwoje babka wróżyła ebook

Renata Kosin

4,3
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zapraszamy na pajdę świeżego chleba doprawionego garścią soczystych plotek i szczyptą przesądów!

Oto Jemiołki Górne i Dolne. Wieś, do której prowadzą dwa gościńce, a w kościele wiszą dwa obrazy Madonny. Do jednego modlą się potomkowie szlachty, do drugiego włościan. Bo mieszkańcy od wieków są podzieleni na „lepszych” i „gorszych”…

Jedynie na rozdrożu nie ma podziałów – to miejsce przyciąga wioskowych „odmieńców”. Spotykają się tutaj obdarzona darem widzenia przyszłości Gaja, znający mnóstwo opowieści stary Walenty, wiecznie milczący kościelny Knut, rozgadana babcia Pogoda oraz Fabian – wioskowy głupek. Każdy z nich nosi w sobie jakieś tajemnice. Czy odkryje je dobroduszna i wrażliwa Gaja? Czy uda jej się pogodzić zwaśnionych mieszkańców wsi?

Witajcie w sielskich Jemiołkach! Poczujcie atmosferę nadchodzących wyborów na sołtysa. Rozejrzyjcie się po domach otoczonych malwami. Poznajcie plejadę barwnych postaci i skrzące humorem dialogi prowadzone przy płocie czy sklepowej ladzie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 442

Oceny
4,3 (88 ocen)
46
22
18
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lafka

Nie oderwiesz się od lektury

Mam tylko jedno "ale" jak zresztą do wielu książek Pani Renaty, nie zwykła zamieszczać informacji o kontynuacjach swoich książek. Z pewnością można przeczytać Jemiołki jako osobną pozycję, jednak zyskuje ona dużo bardziej po przeczytaniu cyklu "Siostry Jutrzenki". Wiele wątków przestanie być enigmatycznych i momentami chaotycznych
20
19basia75

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka
00
KasiuniaA34

Nie oderwiesz się od lektury

Fajnie się czyta. Polecam
00
Dorotka64

Całkiem niezła

,,Jemiołki" to bardzo intrygująca historia. Na początku panuje w niej chaos, z którego wyłania się prawda: jeśli wyrządziłeś zło, musisz ponieść karę. Ta książka to opowieść o waśniach, niedomówieniach... Optymistyczne zakończenie umacnia powiedzenie: prawda zwycięża
00
emiliaszu

Dobrze spędzony czas

Niby banalna opowieść z paroma błędami merytorycznymi, ale jest drugie dno z kawałem historii „od kuchni” i zawsze aktualnymi mechanizmami socjologicznymi.
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt okładki ANNA SLO­TORSZ / ART­NOVO.PL
Mapka we wnę­trzuNA­TA­LIA TWARDY
Fo­to­gra­fie i ilu­stra­cje na okładce oraz we wnę­trzu© oxi­noxi/Adobe Stock © arxich­tu­4ki/Adobe Stock © Ja­nis/Adobe Stock © An­drey Ku­zmin/Adobe Stock © ca­ni­cula/Adobe Stock © op­pa­nun/Adobe Stock © Qa­tla­sMap/Adobe Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaUR­SZULA ŚMIE­TANA
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Re­nata Ko­sin, Pu­bli­cat S.A. MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6440-7
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Pro­log

Dawno, bar­dzo dawno temu gdzieś po­śród la­sów, pól i łąk, na roz­staju dwóch nie­po­dob­nych do sie­bie go­ściń­ców stał drew­niany dro­go­wskaz. Sma­gany wia­trem, desz­czem i śnie­giem ki­wał się na cztery strony świata, chwiał i wy­gi­nał, aż się prze­wró­cił i tak już zo­stał. Nikt go ni­gdy nie pod­niósł. Le­żał la­tami na roz­drożu i mur­szał, aż spróch­niał do­szczęt­nie i roz­sy­pał się na mi­liony drzazg, z któ­rych część wiatr roz­dmu­chał po oko­licy.

Obec­nie mało kto pa­mię­tał o sta­rym dro­go­wska­zie. Po­dob­nie jak o tym, że kiedy jesz­cze speł­niał swoją in­for­ma­cyjną funk­cję, rzadko wska­zy­wał to, co po­wi­nien. Zmie­niał kie­ru­nek nie­mal każ­dego dnia, na­wet po kilka razy, za­wsze gdy ktoś tam­tędy prze­cho­dził lub prze­jeż­dżał. Jakby ob­ra­ca­nie go raz tu, raz tam stało się lo­kalną tra­dy­cją, ele­men­tem miej­sco­wego oby­czaju. Cza­sem na­ka­zy­wał iść w prawo, in­nym ra­zem w lewo, a gdy mi­jał go ja­kiś żar­tow­niś – na­wet w górę lub w dół, co zbi­jało z tropu zwłasz­cza ob­cych. Zdez­o­rien­to­wani za­zwy­czaj wy­bie­rali drogę po pra­wej – bar­dziej uro­kliwą, bo w szpa­le­rze ma­je­sta­tycz­nych sta­rych drzew, które la­tem two­rzyły cie­ni­sty tu­nel. Pew­nie gdyby wie­dzieli, że jest dłuż­sza, zde­cy­do­wa­liby się na drogę po le­wej – krót­szą i bar­dziej roz­świe­tloną, ale miej­scami wy­bo­istą i w po­rze je­sien­nej lub pod­czas wio­sen­nych roz­to­pów grzą­ską od błota.

Ina­czej rzecz się miała z miej­sco­wymi. Ci za­wsze szli tą, do któ­rej przy­wy­kli, którą uwa­żali za swoją, mimo że po­winno być im wszystko jedno, bo obie wio­dły w to samo miej­sce – na plac z bia­łym ko­ścio­łem, w któ­rego bocz­nych na­wach wi­siały dwa iden­tyczne ob­razy Matki Bo­skiej z Dzie­ciąt­kiem. Do jed­nego wzo­rem przod­ków mo­dlili się po­tom­ko­wie wło­ścian, a do dru­giego – szlachty.

Gdzieś po­mię­dzy nimi, prócz oł­ta­rza z ja­skra­wym wi­ze­run­kiem Prze­mie­nie­nia Pań­skiego i zło­co­nym krzy­żem, prze­bie­gała nie­wi­doczna gra­nica, sta­no­wiąca od wie­ków kość nie­zgody po­mię­dzy miesz­kań­cami po­dzie­lo­nej wsi. Gdzieś, po­nie­waż jak da­leko się­gnąć pa­mię­cią, nikt nie po­tra­fił wska­zać, gdzie do­kład­nie koń­czą się Je­miołki Górne, a za­czy­nają Dolne, i na od­wrót. Ani też które bar­dziej za­słu­gują na to, by wio­dła do nich ład­niej­sza z dwóch ist­nie­ją­cych dróg.

Co prawda dawno temu usta­no­wiono, która jest czyja, i więk­szość miesz­kań­ców się tego trzy­mała, lecz było też wielu nie­za­do­wo­lo­nych. Nikt jed­nak nie pa­mię­tał, czy wła­śnie to stało się po­wo­dem wie­ko­wego sporu mię­dzy stro­nami, czy też ist­niała inna przy­czyna.

Lu­dzie szep­tali, że cho­dzi o „uwa­ża­nie” i przy­na­leż­ność spo­łeczną wy­ni­ka­jącą z uro­dze­nia. Je­miołki Górne od za­ra­nia dzie­jów były wsią szla­checką, na­to­miast Dolne – chłop­ską. W cza­sach gdy owe po­działy prze­stały być ak­tu­alne, mo­głoby się to wy­da­wać bez zna­cze­nia, ale tylko lu­dziom, któ­rzy mieli swe ko­rze­nie gdzie in­dziej, nie na pod­la­skiej ziemi.

W Je­mioł­kach, za­równo Gór­nych, jak i Dol­nych, lu­dzie pa­mię­tali, kto ma ja­kich przod­ków, kto choć raz sprze­ci­wił się tra­dy­cji i w któ­rej ro­dzi­nie po­peł­niono me­za­lians. Krwi chłop­skiej i szla­chec­kiej nie na­le­żało mie­szać, bo to rzadko było wy­ba­czane. Na­wet gdy nikt nie wy­po­mi­nał tego wprost, szepty la­tami od­bi­jały się echem po oko­licy. Tak działo się też wtedy, gdy ktoś wbrew nie­pi­sa­nej za­sa­dzie za­jął miej­sce w nie­wła­ści­wej na­wie albo wy­brał spo­śród dwóch roz­staj­nych dróg nie tę, która była mu prze­zna­czona.

Gaja udep­tała po­rząd­nie zie­mię wo­kół wiel­kiego ka­mie­nia i przy­sia­dła na nim, by od­sap­nąć. Nie­źle się zma­chała, ko­piąc dół pła­skim ka­wał­kiem krze­mie­nia, po­nie­waż w po­śpie­chu i ner­wach nie za­brała ze sobą ło­paty.

Ro­zej­rzała się, czy nikt jej nie pod­gląda. Nie chciała, by ktoś wy­grze­bał to, co z ta­kim tru­dem za­ko­pała. Drgnęła, po­nie­waż wy­dało jej się, że sły­szy kroki – szu­ra­nie i chrzęst ugnia­ta­nego bu­tami żwiru na wy­su­szo­nej słoń­cem dro­dze. Prze­stra­szona wstrzy­mała od­dech, wy­tę­żyła słuch i wzrok, przy­kła­da­jąc dłoń do spo­co­nego czoła. Na szczę­ście ni­kogo nie do­strze­gła. Mimo to wy­czu­wała nie­po­ko­jące na­pię­cie. Jakby za chwilę coś jesz­cze miało się wy­da­rzyć. Albo jakby to, co się już zda­rzyło, do­ko­nało się nie­po­trzeb­nie.

To jed­nak było nie­istotne. Nie dało się cof­nąć czasu ani oszu­kać prze­zna­cze­nia. Gaja do­brze wie­działa, że dar prze­wi­dy­wa­nia czę­ściej by­wał utra­pie­niem, drza­zgą w oku, a nie­kiedy wręcz prze­kleń­stwem. Cza­sem le­piej było nie wie­dzieć, co zda­rzy się ju­tro, za mie­siąc, rok, ani nie znać cu­dzych za­mia­rów. Dla­tego Gaja od­wra­cała głowę, za­my­kała oczy, za­głu­szała i prze­ga­niała nie­chciane my­śli. Tłu­miła w so­bie nie­chcianą umie­jęt­ność na wszel­kie moż­liwe spo­soby, na­wet gdy wy­da­wały się głu­pie. Mu­siała jed­nak spró­bo­wać i ta­kich, po tym jak inne za­wio­dły. To była jej ostat­nia de­ska ra­tunku.

By okieł­znać fa­tum, za­ko­pała pod ka­mie­niem to, czym się ono kar­miło. W sta­rej puszce po ka­wie za­mknęła swoje naj­więk­sze lęki i skie­ro­wane w swoją stronę złe ży­cze­nia. Li­czyła, że tym ra­zem jej nie od­najdą i los się do niej uśmiech­nie, za­miast szy­der­czo chi­cho­tać przy byle po­tknię­ciu.

By szczę­ście od­na­la­zło wresz­cie do niej drogę, za­wie­siła so­bie na szyi wonny amu­let z ziół ze­bra­nych na łą­kach i w ogro­dzie. Do ścią­gnię­tego ta­siemką lnia­nego wo­reczka wsy­pała po tro­chu tych, które miały w so­bie choć odro­binę do­brej ma­gii, z na­dzieją, że ra­zem le­piej za­dzia­łają. Zna­la­zły się tam też ta­kie, które we­dług sło­wiań­skich wie­rzeń sprzy­jały szczę­ściu w mi­ło­ści. Wma­wiała so­bie, że to przez przy­pa­dek, bo go nie szu­kała, miała pil­niej­sze sprawy do ogar­nię­cia. A jed­nak, sama nie wie­dząc czemu, wrzu­ciła do wo­reczka mi­ło­sny lub­czyk, gar­de­nię, krwaw­nik po­spo­lity, płatki won­nego fiołka i rutę.

Pod wpły­wem chwili na­wet wy­ta­rzała się w żół­tym wie­cho­wa­tym kwie­ciu. To był je­den z ry­tu­ałów, któ­rych taj­niki zgłę­biała cier­pli­wie od ty­go­dni. Choć na­dal pod­cho­dziła do tego scep­tycz­nie, wy­dał jej się tak uro­czy i po­etycki, że zde­cy­do­wała się wy­pró­bo­wać go na so­bie. Głów­nie dla pod­nie­sie­nia na­stroju, bez więk­szej wiary, że po­może to na co­kol­wiek in­nego. Taki spo­sób na po­prawę sa­mo­po­czu­cia wy­da­wał się mil­szy i cie­kaw­szy od plą­ta­nia nici zdję­tych z czy­ichś ubrań, pa­le­nia ogar­ków czar­nych świec dla ochrony przed złymi du­chami czy ką­pieli w sło­nej wo­dzie.

Po­nadto – w prze­ci­wień­stwie do ska­ka­nia przez ogień czy w nurt rwą­cej rzeki, bo ta­kie za­le­ce­nia to­wa­rzy­szyły paru in­nym ob­rzę­dom – ten wy­da­wał się bez­pieczny. Gaja zmie­niła jed­nak zda­nie, gdy na jej skó­rze po­ja­wiły się swę­dzące bą­ble. Ku jej za­sko­cze­niu oka­zało się, że jest uczu­lona na rutę. To było dziwne, bo prze­cież wy­cho­wała się na wsi, gdzie aler­ge­nów po­cho­dze­nia ro­ślin­nego było całe za­trzę­sie­nie, miała więc wiele oka­zji, by od­kryć to wcze­śniej.

To nie mógł być przy­pa­dek. Nie bez po­wodu ujaw­niło się to w mo­men­cie, gdy zde­spe­ro­wana po­sta­no­wiła zmie­nić swoje ży­cie i przy oka­zji sie­bie samą. Od dziecka ma­rzyła o tym, by być zwy­czajną dziew­czyną, taką jak inne. Tym­cza­sem ona była tą inną.

Zdol­no­ści, któ­rymi zo­stała ob­da­rzona przez zło­śliwy los, od za­wsze bu­dziły po­wszechną nie­chęć i re­zerwę. Nikt nie lu­bił, gdy ktoś obcy wie­dział o nim wię­cej niż on sam. Na przy­kład to, ja­kie czeka go ju­tro i co go spo­tka po dro­dze, a to była tylko część tego, co po­tra­fiła od­gad­nąć Gaja Dydko.

Na­wet gdy się o to nie sta­rała, umiała przej­rzeć pra­wie każde kłam­stwo i dzięki wy­jąt­kowo czu­łym zmy­słom cza­sem nie­mal sły­szała cu­dze my­śli. Od­czy­ty­wała je na pod­sta­wie mi­miki, spoj­rzeń, ge­stów albo po­zor­nie mało zna­czą­cych słów, jed­nak za­miast to wy­ko­rzy­stać, za­zwy­czaj wma­wiała so­bie, że to tylko złu­dze­nie, zwłasz­cza gdy wy­god­niej było o czymś nie wie­dzieć. Oszu­ki­wała upar­cie samą sie­bie do czasu, aż nie dało się dłu­żej wy­pie­rać zbyt oczy­wi­stej prawdy.

Jesz­cze gor­sza była umie­jęt­ność prze­wi­dy­wa­nia nie­któ­rych zda­rzeń, zwy­kle złych, i zwy­kle wtedy, kiedy nie dało się już wpły­nąć na bieg rze­czy, cho­ciaż Gaja nie usta­wała w sta­ra­niach, aby przy­naj­mniej zła­go­dzić skutki prze­wi­dy­wa­nych nie­szczęść. Nie­stety za­zwy­czaj koń­czyło się to źle, rów­nież dla niej. Lu­dzie z cza­sem za­częli jej uni­kać pra­wie jak ognia. Scho­dzili jej z drogi, a nie­któ­rzy na jej wi­dok że­gnali się zna­kiem krzyża, jakby to ona była po­wo­dem złego, które im się przy­da­rzało.

Dla­tego po­sta­no­wiła wresz­cie z tym skoń­czyć w miej­scu, które wy­da­wało się do tego naj­lep­sze – na roz­staju dróg, gdzie przed wie­kami spo­ty­kały się cza­row­nice. W końcu sama pra­wie nią była.

Przy­go­to­wy­wała się do tego długo i wy­da­wało się, że wszystko po­szło zgod­nie z pla­nem. Po­winna być za­do­wo­lona, tym­cza­sem z ja­kie­goś po­wodu nie była.

Coś po­szło nie tak.

Może dla­tego, że na­le­żało to zro­bić w nocy za­miast w środku upal­nego dnia? Naj­le­piej o pół­nocy, przy bla­sku księ­życa, szep­cząc ta­jemne za­klę­cia za­głu­szane przez po­nure po­hu­ki­wa­nia sowy. Albo ni­czym ru­sałka wy­ką­pać się nago w chłod­nym, kry­sta­licz­nie czy­stym stru­myku, wło­żyć na mo­kre ciało zwiewną su­kienkę, tak cienką i prze­zro­czy­stą, jakby była utkana z wie­czor­nej mgły, głowę przy­stroić wian­kiem z kwia­tów o ma­gicz­nych wła­ści­wo­ściach i do­piero po­tem za­brać się do od­czy­nia­nia uro­ków.

Na tę myśl Gaja za­chi­cho­tała ner­wowo. Tak li­ryczny i siel­ski sce­na­riusz nie wcho­dził w grę. W oko­licy nie było żad­nego do­sta­tecz­nie przej­rzy­stego stru­myka, a je­dy­nie dwie rzeki, ba­gna i roz­le­wi­sko. Po­nadto wzbu­dzi­łaby nie­małą sen­sa­cję we wsi, gdyby ktoś ją zo­ba­czył go­lu­sieńką, a i bez tego cią­gle była na ję­zy­kach.

Ko­lejną prze­szkodę nie do po­ko­na­nia sta­no­wiło to, że od dziecka pa­nicz­nie bała się ciem­no­ści oraz wil­ków, nie­to­pe­rzy i przede wszyst­kim upio­rów, a o te było nie­trudno na roz­sta­jach dróg. Te we­dług daw­nych wie­rzeń łą­czyły ze sobą dwa światy – ludzki i nad­przy­ro­dzony. Od­wie­dzały je nie tylko cza­row­nice zla­tu­jące się na sa­baty, ale też biedne, błą­ka­jące się po świe­cie du­sze. To dla­tego tak czę­sto umiesz­czano na roz­dro­żach krzyże i ka­pliczki z fi­gurką Matki Bo­skiej bądź in­nego po­ży­tecz­nego świę­tego, żeby istoty te ode­gnać albo wska­zać im wła­ściwą drogę.

Nie­stety na roz­staju dróg wio­dą­cych do Je­mioł­ków Gór­nych i Dol­nych nie było żad­nych re­li­gij­nych sym­boli, na­wet po­gań­skich. Le­żał tu tylko duży po­lny ka­mień, cał­kiem zwy­czajny, bez pa­miąt­ko­wych in­skryp­cji czy in­nych na­pi­sów, na­wet ta­kich zo­sta­wio­nych przez wan­dali, któ­rzy de­wa­sto­wali oko­liczne przy­stanki PKS.

Nikt nie wie­dział do­kład­nie, jak się tam zna­lazł. Można było je­dy­nie się do­my­ślać, że ktoś z nie­ma­łym tru­dem po­zbył się go ze swo­jego pola i po­rzu­cił w tym miej­scu. Mniej­sze ka­myki wy­bie­rane z roz­ora­nych bruzd lą­do­wały za­zwy­czaj na mie­dzy albo – gdy ktoś wziął nieco więk­szy za­mach – na polu są­siada. Tego jed­nak nie da­łoby się ni­g­dzie prze­rzu­cić, był o wiele za ciężki. Po­nadto na roz­drożu oka­zał się dużo bar­dziej przy­datny, po­mie­ściłby na­wet trzy zdro­żone osoby. Każdy, kto tędy prze­cho­dził, mógł tu chwilę od­sap­nąć i nie­kiedy za­sta­no­wić się, którą drogę wy­brać. Wciąż ist­nieli tacy, któ­rzy mieli z tym kło­pot.

Na szczę­ście nie do­ty­czyło to Gai. Choć miesz­kała po stro­nie chłop­skiej, nie mu­siała ni­czego wy­bie­rać. Mo­gła pójść do­wolną drogą, tak przy­naj­mniej uwa­żała jej matka, z dziada pra­dziada wło­ścianka, ale z aspi­ra­cjami. Prawo do szla­chec­kiej drogi przy­słu­gi­wało we­dług niej ro­dzi­nie Dyd­ków, od kiedy Hanna – star­sza sio­stra Gai, wy­szła za szla­chec­kiego po­tomka. Wtedy – wbrew zdro­wemu roz­sąd­kowi i woli miesz­kań­ców obu wsi. We­dług nich za­bu­rzało to stary po­rzą­dek. Co prawda nikt tego nie wy­po­wie­dział wprost, ale szep­tano o tym do­sta­tecz­nie gło­śno, by nie omi­nęło uszu mło­dych. Dla­tego zmę­czeni tym po­szu­kali so­bie miej­sca do ży­cia gdzie in­dziej.

Jed­nak po nie­spełna czte­rech la­tach, gdy po plot­kach na ich te­mat kurz nieco opadł, wró­cili na do­bre. Nie mieli in­nego wyj­ścia, po­nie­waż po dłu­giej cho­ro­bie zmarł oj­ciec Hanny, star­szy od żony o po­nad ćwierć wieku Hi­po­lit Dydko. Po­grą­żona w ża­ło­bie wdowa nie ra­dziła so­bie sama na go­spo­dar­stwie. Trzeba było jej po­móc, a z cza­sem prze­jąć wszyst­kie obo­wiązki, w tym opiekę nad jej naj­młod­szym dziec­kiem, trzy­let­nią wów­czas Gają.

Ona z ko­lei była wtedy zbyt mała, by po­jąć, co się dzieje. Nie do­tknęła jej zbyt­nio śmierć ojca i ni­gdy jej go nie bra­ko­wało, po­nie­waż nie zdą­żyła go do­brze po­znać. Na­wet z opo­wie­ści star­szych sióstr, które choć znały go nie­po­rów­na­nie dłu­żej, też ni­gdy nie były z nim bli­sko. Ich wy­cho­wa­niem zaj­mo­wała się wy­łącz­nie matka. Nie­stety Gaja nie do­stała od niej na­wet tego.

Ka­zi­miera uro­dziła ją w wieku czter­dzie­stu czte­rech lat, gdy jesz­cze pa­no­wała opi­nia, że o po­tom­stwo na­leży się po­sta­rać na tyle szybko, by zdą­żyć je od­cho­wać, nim czło­wieka do­pad­nie sta­rość i opusz­czą siły. Dla­tego Gaja nie była wy­cze­ki­wa­nym z ra­do­ścią dziec­kiem, lecz długo skry­wa­nym po­wo­dem do wstydu. W tym wieku nie wy­pa­dało po­czy­nać dzieci, zwłasz­cza gdy miało się już wnuki. Naj­star­sza z có­rek, Lu­cyna, po­dob­nie jak Hanka, była już za­mężna i miała dwójkę wła­snego po­tom­stwa.

– Tak mnie po­ka­rało na sta­rość – tłu­ma­czyła przed laty bar­dzo za­wsty­dzona Ka­zi­miera każ­demu, kto choćby tylko spoj­rzał na małą Gaję ucze­pioną jej spód­nicy. – Za od­mó­wie­nie jał­mużny że­braczce pod ko­ścio­łem, choć ja nie ze skąp­stwa to zro­bi­łam, ale dla­tego że za­bra­kłoby mi na tacę, a jakże księ­dzu nie dać? Nie my­śla­łam, że tak to wyj­dzie, i wcze­śniej więk­szość gro­sza wy­da­łam na ob­wa­rzanki dla dzie­cia­ków Lu­cyny, co im je obie­ca­łam. Tak też tłu­ma­czy­łam dzia­dówce. Ale że to była Cy­ganka, słu­chać nie chciała i wredna blać urok na mnie rzu­ciła. Nie dość, że ba­chor mi się za dzie­więć mie­sięcy uro­dził, kiedy wnuki po­win­nam ba­wić, to jesz­cze taki, że niech go ska­ra­nie bo­skie.

Dyd­kowa, gdy to mó­wiła, za każ­dym ra­zem skła­dała na­boż­nie ręce i ki­wała ze smut­kiem głową, a ten, kto jej słu­chał, zwy­kle wtó­ro­wał jej ze współ­czu­ciem, które z bie­giem lat zmie­niło się w źle skry­waną nie­chęć do dziew­czynki, a z cza­sem – także w trwogę.

Gaja długo nie ro­zu­miała, na czym to ska­ra­nie mia­łoby po­le­gać. Po­jęła to do­piero, gdy usły­szała, co mó­wią lu­dzie we wsi. I gdy wresz­cie zo­rien­to­wała się, jak na nią pa­trzą. Spra­wiali wra­że­nie, jakby się jej bali. Omi­jali ją z da­leka, a starsi na jej wi­dok czy­nili w po­wie­trzu znak krzyża.

– To przez tamtą Cy­gankę? – py­tała, gdy była dziec­kiem, a matka wtedy wzdy­chała ciężko i wy­mow­nie mil­czała, bo choć in­nym opo­wia­dała o tym chęt­nie i po wie­lo­kroć, z nią nie chciała roz­ma­wiać.

– To nie była Cy­ganka, tylko biedna Ru­munka – od­po­wia­dała za nią Hanka. – I nic do tego nie miała.

– Do czego? – do­cie­kała Gaja.

– Do ni­czego. Dzieci ro­dzą się ina­czej.

– Jak?

– Na pewno nie od cy­gań­skich uro­ków – mru­czała pod no­sem młoda mę­żatka, nie pa­trząc na matkę ani na sio­strzyczkę.

Wo­lała nie pro­wo­ko­wać ko­lej­nych py­tań, które wpra­wi­łyby ją w jesz­cze więk­sze za­kło­po­ta­nie. Nie miała ochoty tłu­ma­czyć kil­ku­latce, skąd się biorą dzieci, ani tym bar­dziej roz­ma­wiać o tym z wła­sną ro­dzi­cielką, choć ta nie mia­łaby nic prze­ciwko temu. Wi­dać to było po jej wiele mó­wią­cej mi­nie i zmru­żo­nych szy­der­czo oczach.

– Szkoda tylko, że nie tym co trzeba się ro­dzą. Te dzieci – mó­wiła w końcu, a Hanka wów­czas za­gry­zała mocno usta, bo wie­działa, że to przy­tyk do jej wła­snego braku po­tom­stwa.

Matka już kilka ty­go­dni po ślu­bie córki za­częła nie­cier­pli­wie do­py­ty­wać o no­wego wnuka lub wnuczkę i na­ka­zy­wała brać się „do ro­boty”. Ro­biła zło­śliwe wy­mówki zię­ciowi, który, nie chcąc kłó­cić się z te­ściową, za­ci­skał zęby naj­pierw za­kło­po­tany, a po­tem co­raz bar­dziej wście­kły. Przed wy­bu­chem po­wstrzy­my­wał go tylko pro­szący wzrok żony. Żadne z nich nie mo­gło nic po­ra­dzić na to, że nie mają dziecka, a słowa Ka­zi­miery do­dat­kowo ich ra­niły.

W ta­kiej at­mos­fe­rze mi­jały ko­lejne mie­siące, po­tem lata. Matka nie prze­sta­wała uty­ski­wać na to, że ko­lejne wnu­częta ro­dziła jej wy­łącz­nie star­sza córka, na­to­miast Hanka nie miała od­wagi przy­znać, że gdyby to od niej za­le­żało, uro­dzi­łaby rów­nie liczną gro­madkę jak Lu­cyna.

Tym­cza­sem ona i Mar­cin po­zo­stali bez­dzietni, choć do nie­dawna mieli ci­chą na­dzieję, że kie­dyś to się zmieni. Nie­stety oka­zała się złudna. Hanka była obec­nie nie­malże w wieku matki, kiedy ta uro­dziła Gaję, i wła­ści­wie prze­stała li­czyć na cud, skoro do­tąd się nie wy­da­rzył.

– Dla­czego nie spró­bu­je­cie in­nych me­tod? Na przy­kład in vi­tro? – spy­tała ją kie­dyś młod­sza sio­stra. Była wtedy na­sto­latką, ale w prze­ci­wień­stwie do matki ro­zu­miała, co się dzieje, choć ni­gdy o tym nie roz­ma­wiały z Hanką. Wi­działa, jak ją to drę­czy.

– Prze­cież wiesz – burk­nęła.

Na­dal nie­zręcz­nie jej było roz­ma­wiać o pro­ble­mie z płod­no­ścią z kimś, komu nie tak dawno zmie­niała pie­lu­chy. I dla kogo była bar­dziej jak matka niż sio­stra, bo ta praw­dziwa nie po­świę­cała dziecku wiele uwagi i Hanka nie­mal od po­czątku wy­rę­czała ją w nie­chcia­nej roli.

– Nie wiem – od­parła Gaja.

– To po­myśl jesz­cze raz. Po­myśl, co się wów­czas sta­nie.

– Bę­dzie­cie mieli dziecko.

– Nie dziecko, ale sztucz­nie wy­ho­do­wa­nego dzi­wo­ląga z pro­bówki z bruzdą na czole. – Mó­wiąc to, par­sk­nęła iro­nicz­nym śmie­chem. To nie była jej opi­nia, ale lu­dzi, któ­rzy nie kryli się ze swo­imi po­glą­dami i mó­wili o nich gło­śno, pod­pie­ra­jąc się mo­ral­no­ścią i su­mie­niem. Tymi sa­mymi, które ja­kimś cu­dem po­zwa­lały ra­nić ko­biety ma­rzące o po­tom­stwie i ob­rzu­cać bło­tem lu­dzi, któ­rzy da­wali im na to na­dzieję. – Od­mieńca pra­wie ta­kiego jak...

– Jak ja? – Gaja wpa­dła jej w słowo.

– Co ty wy­ga­du­jesz? Nie je­steś od­mień­cem. Przy­szłaś na świat nor­mal­nie. Zna­czy... po bo­żemu – do­dała Ha­nia z nie­za­mie­rzo­nym prze­ką­sem i go­ry­czą.

– Nie we­dług na­szej matki. – Gaja prze­wró­ciła wy­mow­nie oczami. Cho­dziło jej o że­braczkę i rzu­coną przez nią rze­komą klą­twę. „I nie we­dług pra­wie ca­łej wsi”, do­dała w du­chu. Obu czę­ści wsi, bo tak samo trak­to­wano ją w Je­mioł­kach Gór­nych, jak i Dol­nych, choć te rzadko się ze sobą zga­dzały w ja­kiej­kol­wiek spra­wie. Trak­to­wano ją wła­śnie jak od­mieńca.

To był praw­dziwy po­wód, dla któ­rego, sto­jąc na roz­drożu, pra­wie ni­gdy nie za­sta­na­wiała się, którą z dróg wy­brać. Za­zwy­czaj szła pierw­szą z brzegu. Cza­sem też za­le­żało to od na­stroju, po­gody albo przy­padku, gdy po­grą­żona w my­ślach nie przy­wią­zy­wała do tego wagi.

Nie ob­cho­dziło jej, co jesz­cze po­my­ślą inni, skoro i tak my­śleli o niej źle. Na­to­miast ar­gu­menty matki o pra­wie do szla­chec­kich przy­wi­le­jów od po­czątku ją śmie­szyły. Nie miały więk­szego sensu, skoro krew Hanki i Mar­cina ni­gdy się nie zmie­szała, nie przy­szedł na świat ich po­to­mek.

Łą­czyło ich po­kre­wień­stwo serc i dusz, a to było co in­nego, może na­wet waż­niej­szego i cen­niej­szego, bo sami sie­bie wy­brali i ob­da­rzyli mi­ło­ścią. Praw­dziwą, a nie tą wy­ni­ka­jącą z ro­dzin­nego i mo­ral­nego obo­wiązku, jak to by­wało w przy­padku wielu je­mioł­kow­skich mał­żeństw, kiedy sy­no­wie i córki pod­po­rząd­ko­wy­wali się woli ro­dzi­ców.

Przy­sięga mi­ło­ści, wier­no­ści i uczci­wość mał­żeń­skiej nie stwo­rzyła mię­dzy ro­dzi­nami Hanki i Mar­cina po­kre­wień­stwa, a Dyd­ko­wie nie stali się dzięki temu szlach­ci­cami z pra­wem do ich przy­wi­le­jów. Taka była prawda. Nie przy­słu­gi­wała im ani szla­checka strona ko­ścioła, ani droga wio­dąca do szla­chec­kiej czę­ści wsi, co­kol­wiek wma­wiała so­bie obecna se­niorka rodu Dyd­ków.

Tego dnia, gdy Gaja po­grze­bała na roz­drożu swoje ta­jem­nice za­mknięte w bla­sza­nej puszce po ka­wie, opu­ściła roz­droże prze­peł­niona na­dzieją, że w końcu fa­tum prze­sta­nie ją prze­śla­do­wać. Pod­nie­siona na du­chu zde­cy­do­wała się wró­cić do domu cie­ni­stą drogą, by scho­wać się przed czerw­co­wym słoń­cem. I tak zbyt długo na nim prze­by­wała. Pew­nie dla­tego tro­chę bo­lała ją głowa. Albo od cią­głego za­sta­na­wia­nia się, co jesz­cze mo­głaby zro­bić, by od­mie­nić swój los, by lu­dzie prze­stali bać się jej i tego, co cza­sem ma im do po­wie­dze­nia.

Może po­winna jak inne osoby po­trze­bu­jące wspar­cia wejść do ko­ścioła i po­mo­dlić się do któ­re­goś z wi­ze­run­ków Matki Bo­skiej? Po­pro­sić o po­moc albo cho­ciaż o radę, jak ko­bieta ko­bietę. Owa myśl za­kwi­tła w zmę­czo­nej i roz­grza­nej słoń­cem gło­wie Gai na wi­dok ko­ściel­nej wieży z dzwon­nicą. Po­ły­ski­wała z od­dali mie­dzią, która nie zdą­żyła po­kryć się pa­tyną po nie­daw­nym re­mon­cie da­chu. Jed­nak im bar­dziej Gaja zbli­żała się do świą­tyni, tym więk­sze ogar­niały ją wąt­pli­wo­ści.

Do­ty­czyły usta­lo­nego przed wie­kami po­działu i dwóch Ma­donn wi­szą­cych w bocz­nych na­wach. Nie li­cząc od­mien­nej de­ko­ra­cji, bo po pra­wej stał tylko wa­zon ze świe­żymi pi­wo­niami, a po le­wej ramę zdo­biła gir­landa ze sztucz­nych róż i blusz­czu, wy­da­wały się iden­tyczne. To były jed­nak tylko po­zory, bo Ma­ryje słu­chały na ogół zu­peł­nie in­nych mo­dlitw, próśb i po­dzię­ko­wań. Gdyby tylko mo­gły ożyć, bez wąt­pie­nia można by­łoby to do­strzec w ich me­lan­cho­lij­nych ob­li­czach, prze­ko­nać się, która ma więk­szą cier­pli­wość i bar­dziej za­słu­guje na miano świę­tej, która z więk­szym spo­ko­jem wy­słu­chuje uty­ski­wań wier­nych.

Nieco ina­czej bo­wiem i o co in­nego mo­dlili się po­tom­ko­wie szlach­ci­ców, a ina­czej wło­ścian. To też były słowa matki Gai i w tym przy­padku dziew­czyna przy­zna­wała jej ra­cję. Sama do­strze­gała owe róż­nice mię­dzy jed­nymi a dru­gimi, nie­kiedy bar­dzo sub­telne, trudne do zde­fi­nio­wa­nia, ale i nie do prze­ocze­nia. Wła­śnie dla­tego przez lata nie dały się wy­ple­nić. Świa­do­mie bądź też nie, ko­lejne po­ko­le­nia pie­lę­gno­wały je jak naj­cen­niej­sze ro­dowe dzie­dzic­two, by nie po­szły w nie­pa­mięć i nie tra­fiły na śmiet­nik hi­sto­rii.

Ale czy je­mioł­kow­skie Ma­donny do­strze­gały owe róż­nice? Czy na tej pod­sta­wie po­tra­fiły od­gad­nąć, kto jest kim? Czy gdyby Gaja po­mo­dliła się do nie­wła­ści­wej Ma­donny lub któ­rąś wy­róż­niła, zwra­ca­jąc się do niej w pierw­szej ko­lej­no­ści, spo­tka­łaby ją za to kara? Zwłasz­cza że po­gań­skie ob­rzędy od­pra­wiane na roz­drożu mo­głyby się nie spodo­bać obu Ma­don­nom.

„A może jed­nak nie?”, za­sta­na­wiała się Gaja. Skoro Ma­donny wy­łącz­nie słu­chały, nikt tak na­prawdę nie wie­dział, co mają do po­wie­dze­nia, co im się po­doba, a co nie. A je­śli choć odro­binę przy­po­mi­nały któ­rąś ze sło­wiań­skich bo­gi­nek opie­ku­ją­cych się ko­bie­tami, o czym wspo­mi­nały nie­które źró­dła, mo­gły po­pie­rać czyn Gai i jej sprzy­jać.

Gdy zdała so­bie z tego sprawę, od razu po­czuła się le­piej. Wstą­piła w nią też cał­kiem nowa na­dzieja. Po­zo­stało je­dy­nie cze­kać, aż się zi­ści.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki