Ścieżka wróżek. Przeznaczenie. Saga Winx - Ava Corrigan - ebook

Ścieżka wróżek. Przeznaczenie. Saga Winx ebook

Corrigan Ava

3,6
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 314

Data ważności licencji: 2/28/2026

Oceny
3,6 (41 ocen)
11
13
9
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
OlgaPiechota

Z braku laku…

Napisane gorzej niż niektóre posty na Ig. Juz lepiej obejrzeć serial ;-)
10
sniff

Z braku laku…

zdecydowanie nie dla fanek sagi Winx
00
Yevelyn

Nie polecam

Jestem ogromna fanka klubu wina, wiec przez cała książkę czułam się jakby był to jeden z tych nieśmiesznych żartów na prima Aprilis. Za dużo czasu by mi to zajęło by napisać o wszystkich wadach tej Książki, ale jest jedna konkretna wada - brak rozbudowanych opisow. Wszystko dzieje sie za szybko - najwazniejsze starcie w tej Książce ma zaledwie TRZY zdania…
00
annabelle37

Całkiem niezła

Spodziewałam się trochę większego efektu wow.
00
Solind

Z braku laku…

Książka jest jeszcze gorsza niż serial Nie polecam nikomu.
00



POCZĄTEK BAŚNI

Bloom Peters pod­cią­gnęła swój brudny śpi­wór pod brodę, ale ziąb prze­ni­ka­jący przez sfla­czały mate­rac leżący na zim­nej pod­ło­dze spra­wił, że zama­rzyła o domu.

Nie poja­wiła się jed­nak żadna dobra wróżka gotowa speł­nić jej życze­nie.

Maga­zyn, w któ­rym spę­dzała noce, mógł wywo­ły­wać kosz­mary senne, tak jakby Bloom potrzebna była jakaś pomoc w tej spra­wie. W kątach prze­past­nej hali pię­trzyły się roz­ma­ite odpadki i cza­sem dobie­gał stam­tąd upiorny sze­lest, któ­rego źró­dła Bloom zde­cy­do­wa­nie nie chciała bli­żej badać. Świa­tło księ­życa zapusz­czało przez szcze­liny w dachu sondy lodo­wa­tego bla­sku, zupeł­nie jakby to statki kosmiczne obcych szu­kały kan­dy­datki do upro­wa­dze­nia.

Na szczę­ście dla Bloom jej kosz­mary doty­czyły pło­ną­cych domów, a nie mro­żą­cych krew w żyłach maga­zy­nów. I żeby mieć te złe sny, musia­łaby spać.

Usia­dła w swoim pro­wi­zo­rycz­nym lego­wi­sku i się­gnęła po notat­nik, oświe­tla­jąc pierw­szą stronę tele­fo­nem.

Listę ewen­tu­al­nych przy­pa­dło­ści Bloom opa­trzyła tytu­łem: „Co się ze mną poro­biło?”.

Piro­ki­neza?

Muta­cja?

Super­moce?

Ognio­od­por­ność?

Pod listą odno­to­wała efekty swo­ich eks­pe­ry­men­tów.

6 lipca – świece – zero opa­rzeń.

8 lipca – kuchenka tury­styczna – zero opa­rzeń.

10 lipca – pal­nik do luto­wa­nia – zero opa­rzeń.

Eks­pe­ry­men­to­wa­nie na sobie budziło strach, znacz­nie jed­nak mniej­szy niż wspo­mnie­nie o spa­le­niu domu. Każ­dej nocy na nowo prze­ży­wała kłót­nię z mamą i chwilę, gdy po prze­bu­dze­niu odkryła, że wszystko wokół niej się pali. Wie­działa, że w jakiś spo­sób to ona wywo­łała pożar. Przedarła się przez pło­nący dom do sypialni rodzi­ców i tam zoba­czyła, że łóżko, zasłony i w ogóle cały pokój zmie­niły się w jeden wielki ogni­sty kocioł. Morze pło­mieni ogar­nęło nawet sufit. Bloom pamię­tała tatę leżą­cego na pod­ło­dze, tar­ga­nego upo­rczy­wym kasz­lem, mamę owi­niętą kocem i popa­rzoną. Jakby ogień rzu­cił się na nią, żeby ją pochło­nąć, choć Bloom ni­gdy w życiu by nie…

Ni­gdy w życiu. Ale jed­nak to się stało.

Noc w noc wykra­dała się ze swo­jego faj­nego, nor­mal­nego pokoju w faj­nym, nor­mal­nym domu, odbu­do­wa­nym po poża­rze. Przy­cho­dziła tutaj, kuliła się na pod­ło­dze i sta­rała się wymy­ślić, jak się od tego uwol­nić. Bloom uwa­żała się za wojow­niczkę, a jed­nak to ona nara­ziła mamę na cier­pie­nie. Ze sobą nie potra­fiła wal­czyć.

Znowu coś zasze­le­ściło, tym razem znacz­nie gło­śniej. Bloom pode­rwała głowę. Przez brudne okna nie­wiele dało się zoba­czyć. Komuś, kto dostrzegł nasto­latkę wkra­da­jącą się do opusz­czo­nego maga­zynu, mogły przyjść do głowy prze­różne pomy­sły.

Bloom odło­żyła tele­fon i notat­nik. Niech no tylko spró­bują się do niej zbli­żyć. Skrzyw­dziła wła­sną matkę. Zbo­kom też bez waha­nia da popa­lić. Dosłow­nie.

Kolejny odgłos: odbi­ja­jące się echem kroki. Bloom zaci­snęła pię­ści. Czuła swę­dze­nie we wnę­trzu dłoni, jakby wzbie­rał tam żar.

Odgłos kro­ków nie docho­dził od strony drzwi.

Gdy Bloom gwał­tow­nie się odwró­ciła, zoba­czyła kobietę. To nie był zwy­kły intruz.

Ta kobieta pod każ­dym wzglę­dem wyglą­dała nie­po­spo­li­cie. Bez dwóch zdań. Była to wysoka dama rasy bia­łej, ubrana kon­ser­wa­tyw­nie, ze sta­ran­nie upiętą grzywą jasno­po­pie­la­tych wło­sów, ciem­nymi i wyra­zi­ście zary­so­wa­nymi brwiami, tchnąca aurą nie­zmier­nej god­no­ści. Swoją obec­no­ścią zda­wała się prze­mie­niać obskurny maga­zyn w salę audien­cyjną.

Na doda­tek w ścia­nie za jej ple­cami otwo­rzył się migo­tliwy świe­tli­sty por­tal. Kolejna oznaka roz­gry­wa­ją­cych się tutaj nie­zwy­kłych wyda­rzeń.

– Bloom Peters? – zapy­tała nie­zna­joma. – Jestem Farah Dowling. Posta­raj się, pro­szę, natych­miast zapo­mnieć, jak mi na imię. Jeżeli tra­fisz do mojej szkoły, nie będziesz go uży­wać. Dyrek­torki nie mają imion.

Bloom powoli otrzą­sała się z szoku.

– Jeżeli tra­fię… do pani szkoły – powtó­rzyła. Jej krtań eks­plo­do­wała chra­pli­wym śmie­chem. – Och, tajem­ni­cza nie­zna­joma przy­była opo­wie­dzieć mi o swo­jej szkole magów?

– Nie magów – zaprze­czyła dama.

Bloom puściła to mimo uszu.

– Czy to ten moment, w któ­rym powie mi pani, że poja­wiła się we mnie magia?

– Była tam od zawsze, Bloom – odparła dyrek­torka Dowling. – Po pro­stu dotąd o tym nie wie­dzia­łaś.

Dosyć tego dobrego. Może i miała wymy­ka­jące się spod kon­troli tajem­ni­cze moce, może też świat osza­lał, ale rodzice nie tak ją wycho­wali, by miała wysłu­chi­wać dziw­nych doro­słych, nacho­dzą­cych ją w środku nocy z prze­mo­wami przy­po­mi­na­ją­cymi wer­bu­nek do jakiejś sekty. Bloom prych­nęła, zrzu­ciła z sie­bie śpi­wór i skie­ro­wała się w stronę drzwi.

Przy wyj­ściu z maga­zynu zatrzy­mał ją głos kobiety:

– Wiem o ogniu, Bloom.

Bloom zadrżała jak pło­myk na wie­trze. Powoli się odwró­ciła. Kobieta nie­ustan­nie się w nią wpa­try­wała, bacz­nym, ale nie bez­czel­nym wzro­kiem.

– Dokąd pój­dziesz? Do domu prze­cież nie wró­cisz. Zanadto się boisz, że znów nara­zi­ła­byś rodzi­ców na cier­pie­nie.

Dyrek­torka Dowling miała rację. Bloom zady­go­tała. Noce bywały zimne nawet w Kali­for­nii.

Dowling ruszyła w stronę Bloom, ta zaś znie­ru­cho­miała, prze­peł­niona mie­szanką zgrozy i nadziei.

– Ty szu­kasz odpo­wie­dzi. Ja jestem nauczy­cielką. To ozna­cza, że mam wszyst­kie odpo­wie­dzi. A przy­naj­mniej, że tak twier­dzę.

Bloom wola­łaby wró­cić do daw­nej sie­bie, niż poznać odpo­wie­dzi, nie znała jed­nak bez­piecz­nej drogi. Sama nie dałaby rady.

Dla­tego gdy kobieta zaczęła mówić, Bloom zamie­niła się w słuch.

BAŚŃ #1

Ludz­kie dzie­cię, ruszaj z nami,

Gdzie ostępy i moczary…

– W.B. Yeats1

OGIEŃ

Dopiero co dotar­łam do zamku, a już, muszę przy­znać, byłam w szoku.

Spo­ksik, Bloom, powta­rza­łam sobie w myślach, ale trudno zacho­wać spo­kój w kra­inie cza­rów. Nawet mi do głowy nie przy­szło, że moja nowa szkoła cza­ro­dzie­jek będzie przy­po­mi­nała zamek z ilu­stra­cji w moim uko­cha­nym zbio­rze baśni. Dawno, dawno temu był on ulu­bioną cząstką mojego dobytku, naj­bar­dziej baje­rancką książką, jaką zda­rzyło mi się mieć, ze zło­tymi esami-flo­re­sami na okładce. A gdy doro­słam, powę­dro­wał do pudła ze sta­rymi zabaw­kami, razem z plu­szo­wymi miś­kami. Sądzi­łam, że wyro­słam z baśni.

Tak było, dopóki za sprawą magii nie spa­li­łam swo­jego domu. Spło­nęły wtedy też tamto pudło i książka z baśniami.

Nawet jako dziecko ni­gdy nie marzy­łam, że prze­no­szę się do baj­ko­wego świata. A tu cały kra­jo­braz był taki. Pasma wzgórz, pokry­tych bujną zie­le­nią, na oko aksa­mit­nie miękką; gęste, cie­ni­ste lasy, a teraz zamek oto­czony bra­mami i ogro­dami.

Na każ­dym z zam­ko­wych rogów wzno­siły się kopu­la­ste baszty, a z dachu ster­czały liczne wie­życzki. Mury wyglą­dały na wznie­sione z gra­nitu, tyle że były gład­sze, jakby gra­nit prze­mie­niono w szkło lub nadano mu magiczny połysk. Moż­liwe, że cza­ro­dziejki umiały coś takiego zro­bić.

Nie mia­łam poję­cia, co potra­fią. Mimo że podobno sama kimś takim byłam.

Mój zbiór baśni sło­wem nie wspo­mi­nał o roju rówie­śni­ków, jaki wła­śnie mnie ota­czał. Tuż obok wła­śnie prze­ma­sze­ro­wała świet­nie wyglą­da­jąca dłu­go­noga Afro­ame­ry­kanka w dżin­so­wej kurtce, nio­sąca torbę pełną sprzętu spor­to­wego. Chwila, na pewno nie Afro­ame­ry­kanka. W świe­cie cza­ro­dzie­jów nie ist­nieje Afryka, nie ma też Ame­ryk. Nie zna­łam nazwy kra­iny, w któ­rej się znaj­do­wa­łam. No i nie sądzi­łam, że cza­ro­dziejki upra­wiają sporty eks­tre­malne.

Inna dziew­czyna, blada i z burzą brą­zo­wych wło­sów, pędziła przez dzie­dzi­niec, przy­ci­ska­jąc do piersi kilka sadzo­nek. Prze­szła też trze­cia, z lekka pun­ko­wata, wyróż­nia­jąca się oliw­kową cerą. Na uszach miała ogromne słu­chawki, z któ­rych dobie­gało cichut­kie brzę­cze­nie. Że cza­ro­dziejki słu­chają rocka, rów­nież nie przy­szło mi do głowy.

Był tu także smu­kły koleś w obci­słych dżin­sach, nazbyt drwiąco uno­szący brwi nad wąskim jak ostrze noża grzbie­tem nosa. W Kali­for­nii było mnó­stwo prze­mą­drza­łych bia­łych bub­ków, szpa­nu­ją­cych mroczną głę­bią, ale ten aku­rat łaził z praw­dzi­wym nożem. Rany, z praw­dzi­wym nożem! Jakoś nie cią­gnęło mnie do bliż­szego pozna­nia tego typa.

Olśnie­wa­jąca blon­dynka o por­ce­la­no­wej cerze robiła sobie sel­fie z grupą zauro­czo­nych nią pierw­szo­rocz­nia­ków. Uno­sząca się w powie­trzu świe­tli­sta smużka spra­wiała, że jej lśniące włosy wręcz się jarzyły. Nie ma to jak dobra poza do zdję­cia. Naj­wy­raź­niej cza­ro­dziejki były w sta­nie dostar­czać swo­jemu pięknu korzyst­nego oświe­tle­nia.

Spraw­dzi­łam tele­fon. Dyrek­tor Dowling powie­działa mi, że spo­tka się ze mną i we wszystko mnie wpro­wa­dzi Stella, dziew­czyna ze star­szego roku. Spóź­niała się, a mnie zmę­czyło cze­ka­nie. Mogłam sama się zorien­to­wać, dokąd iść.

Ruszy­łam przed sie­bie, zawa­ha­łam się i zmie­ni­łam kie­ru­nek, a potem ponow­nie poszłam pro­sto. Grunt to pew­ność sie­bie.

– Oho – usły­sza­łam czyjś głos. – Tro­chę się pogu­bi­łaś.

Zagad­nął mnie jakiś koleś. Na szczę­ście nie Gostek z Nożem, ale… sorki, Inny Gostku, nie mam dla cie­bie czasu.

Inny Gostek cią­gnął temat, z nutą zadumy w gło­sie:

– Pro­blem w tym, że za bar­dzo się sta­rasz. Już pra­wie bie­głaś. A teraz, gdy tu jestem, pew­nie nie dasz mi tej satys­fak­cji, że zawró­cisz.

Zer­k­nę­łam na niego i uśmiech­nę­łam się sze­roko. Włosy miał tak uło­żone, że wyglą­dały jak zło­ci­sty hełm, i nosił różową koszulę, co mi się spodo­bało, bo ste­reo­typy doty­czące płci są dla mię­cza­ków. A o jego stop­niu let­niej opa­le­ni­zny rudzie­lec taki jak ja, blady niczym rybi brzuch, mógł tylko poma­rzyć. Jed­nak nawet jeśli był z niego sło­dziak, nie mia­łam zamiaru go ośmie­lać.

– Wygląda więc na to, że będziemy cią­gnąć to w nie­skoń­czo­ność. Bywają gor­sze rze­czy, ale…

Sta­nę­łam w pół kroku i odwró­ci­łam się w jego stronę.

– Nie potrze­buję pomocy, ale dzięki.

Teraz, gdy zoba­czy­łam go z odpo­wied­niej per­spek­tywy, musia­łam przy­znać, że Inny Gostek rze­czy­wi­ście był sło­dzia­kiem, z zary­sem szczęki god­nym boha­tera, do tego tchną­cym pew­no­ścią sie­bie. Cóż, cia­cho czy nie cia­cho, nale­ża­łam do tych nie­za­leż­nych.

– Chyba nic takiego nie pro­po­no­wa­łem – draż­nił się ze mną. – Aro­gancka. Pew­nie cza­ro­dziejka.

Wła­śnie tak nazwała mnie dyrek­tor Dowling. Nabra­łam tchu i po raz pierw­szy powie­dzia­łam to na głos:

– Tak, jestem cza­ro­dziejką.

Wszystko wokół mnie, łącz­nie z zam­kiem i Sło­dzia­kiem, na chwilę prze­sło­niła mgiełka. Mogłam sobie żar­to­wać, ale nie bar­dzo mi wycho­dziło ukry­wa­nie, jaka jestem prze­jęta. Chło­pak wyczuł, że nie jestem stąd, i jego spoj­rze­nie zła­god­niało, jakby ogar­nęło go współ­czu­cie.

W Kali­for­nii nie umia­łam się dopa­so­wać. Czy uda mi się to tutaj? Ten chło­pak wyraź­nie był u sie­bie tu, w zamku, w świe­cie, w któ­rym cza­ro­dziejki i cza­ro­dzieje to nie­mal codzien­ność. Coś we mnie chciało się do niego uśmiech­nąć, pozo­stała część szep­tała, bym pole­gała tylko na sobie.

– Stary! Nie dręcz pierw­sza­ków.

Na te słowa, wypo­wie­dziane przez Gostka z Nożem, Sło­dziak się odwró­cił. Więc jed­nak nie. Tu też nie byłam u sie­bie. Ruszy­łam w stronę scho­dów, gdy ci dwaj po kum­pel­sku padali sobie w ramiona. Wyglą­dało na to, że Gostek z Nożem nazywa się Riv. Cóż, nie mnie to osą­dzać. Sama dosta­łam na imię Bloom.

Przy scho­dach dogo­niła mnie blon­dynka od magicz­nego oświe­tle­nia urody. Byłaby jesz­cze pięk­niej­sza, gdyby nie mina suge­ru­jąca, że coś jej się nie podoba.

– Bloom?

Wyglą­dało na to, że tym czymś byłam ja.

– Ty pew­nie jesteś Stella. Hej. Cze­ka­łam na cie­bie. I już mi się nudziło.

Moja nie­cier­pli­wość chyba nie zro­biła na Stelli wra­że­nia. Dziew­czyna opro­wa­dziła mnie po zamku, nie­dba­łymi mach­nię­ciami ręką pre­zen­tu­jąc osza­ła­mia­jące wnę­trza. Część żyran­doli w tej budowli wyko­nano tak kunsz­tow­nie i sub­tel­nie, że zda­wały się skła­dać z gwiazd zawie­szo­nych na pozła­ca­nych wstę­gach. Sale były prze­stronne i jasne, omia­tane pro­mie­niami słońca malo­wa­nymi przez okienne witraże, wyko­nane nie mniej mister­nie niż obszy­cie rąbka sukni jakiejś księż­niczki. Duża część witraży została skom­po­no­wana ze szkieł w róż­nych odcie­niach zie­leni, bar­wią­cych powie­trze wokół nas tak, jak­by­śmy prze­by­wały w świe­cie jade­itów i szma­rag­dów.

Na Stelli nie robiło to wra­że­nia, ale i ona pre­zen­to­wała się nad wyraz impo­nu­jąco. Miała włosy zaple­cione w war­kocz, opa­su­jący głowę nie­sa­mo­witą koroną, trencz z naj­wyż­szej półki i zachwy­ca­jące czer­wone buty. Sama mia­łam świra na punk­cie butów, a co wię­cej, wybie­ra­łam czer­wone i różowe, choć rudo­włose powinny się takich wystrze­gać, ale ja uwiel­bia­łam łamać sche­maty. Tyle że wszyst­kie moje sty­li­za­cje bla­dły w porów­na­niu z tym, co widzia­łam u Stelli. Nawet na jej dłoni znaj­do­wała się ozdoba. Ruchem głowy wska­za­łam bogato zdo­biony pier­ścio­nek.

– Nie­zła bły­skotka.

– Pamiątka rodzinna – wyja­śniła Stella. – Pier­ścień przej­ścia. Jedyne, co trzyma mnie tutaj przy zdro­wych zmy­słach, to moż­li­wość urwa­nia się stąd.

Kiedy cią­gnęła swoją opo­wieść, świad­czącą o znu­dze­niu tym baśnio­wym zam­kiem, ponow­nie rzu­ci­łam okiem na jej pier­ścień.

– Gdy­byś kie­dyś chciała wró­cić – oznaj­miła Stella, z roz­my­słem mi go poka­zu­jąc. Pod­kre­ślała swoją prze­wagę, ale jesz­cze nie wie­dzia­łam dla­czego.

Stella nie miała poję­cia, jak strasz­nie marzył mi się powrót do domu. Nie mogłam jed­nak sobie na to pozwo­lić. Kobieta znana mi jako dyrek­tor Dowling obie­cała, że tu dostanę odpo­wie­dzi.

Poszłam za Stellą na pię­tro, do tej czę­ści baśnio­wego zamku, którą nazwała poko­jami Winx. Rzu­ci­łam tam swoje rze­czy, nie bar­dzo słu­cha­jąc Stelli. Głowę zaprzą­tały mi wspo­mniane odpo­wie­dzi.

Pierw­szym punk­tem w pla­nie musiało więc być dopro­wa­dze­nie do ponow­nego spo­tka­nia z dyrek­tor Dowling.

OGIEŃ

Cza­ro­dziejka spra­wia­jąca wra­że­nie zain­te­re­so­wa­nej głów­nie swoim tele­fo­nem wska­zała mi drogę do gabi­netu dyrek­torki. Wej­ście tam przy­nio­sło jesz­cze wię­cej pytań. W gabi­ne­cie stał glo­bus, na któ­rym zamiast kon­ty­nen­tów wid­niały wymiary. Jeden z nich nosił nazwę Era­klyon, co mogło brzmieć jak chrzą­ka­nie smoka. Wymiar, w któ­rym obec­nie prze­by­wa­łam, nazwano Sola­rią.

Szkoła magii, Alfea. I baśniowy wymiar, Sola­ria. Całe światy od Kali­for­nii i od domu.

Do tego dyrek­tor Dowling – dama zna­jąca odpo­wie­dzi. Moja jedyna nadzieja. Wkom­po­no­wana w tło, na które skła­dały się księgi, bogato zdo­bione witraże, glo­bus z wymia­rami oraz lśniące biurko. Sto­jąc przy tym meblu, mając za sobą mister­nie rzeź­bione krze­sło i okrą­głe okna z mozaiką zie­lo­nych szy­bek, kobieta powia­do­miła mnie, że jestem Wróżką Ognia.

– Tyle to i ja wiem – odpar­łam z prze­ką­sem, a potem zada­łam pierw­sze ze swo­ich pytań: – To kiedy zaczy­namy?

– Lek­cje są od jutra – odpo­wie­działa pani Dowling, ważąc każde słowo. – Naj­pierw poznasz pod­stawy. Cza­ro­wać nauczysz się powoli, za to w bez­pieczny spo­sób.

Zabo­lało. Myśla­łam, że skoro przy­szła po mnie oso­bi­ście, może będzie mi udzie­lać spe­cjal­nych lek­cji. Ale nie, byłam jedy­nie kolejną uczen­nicą szkoły dla cza­ro­dzie­jek. No i dobrze. Chcia­łam roz­stać się z tym miej­scem tak szybko, jak będzie to moż­liwe.

Dla­tego zanie­po­ko­iło mnie jedno z uży­tych przez nią słów.

– Powie­działa pani: „powoli”…

– Bo to ważne. Magia, o czym dobrze wiesz, bywa nie­bez­pieczna. Nasz pro­gram kła­dzie na to duży nacisk. Zaufaj temu pro­ce­sowi.

– Temu… powol­nemu… pro­ce­sowi – pod­kre­śli­łam z naci­skiem.

– Absol­wenci Alfei wła­dali wymia­rami i pro­wa­dzili armie. Two­rzyli potężne arte­fakty i odkry­wali dawno zagi­nioną magię. To oni kształ­tują Inny Świat. Jeśli powie­dzie ci się tutaj, wszę­dzie indziej też dasz sobie radę.

Jej głos, cichy i pełen powagi, przy­ku­wał uwagę. Słowa roz­wi­jały przede mną coś na kształt kolej­nej mapy nie­zwy­kłych wymia­rów. Pani Dowling wygła­szała wspa­niałą mowę rekru­ta­cyjną, mnie jed­nak nie na rekru­ta­cji zale­żało.

– To miej­sce… ten Inny Świat, Alfea? Naprawdę wydaje się bajeczką, która stała się prawdą – nie­sa­mo­wita. Ale to nie jest mój dom – powie­dzia­łam. – Nie chcę wła­dać wymia­rem czy pro­wa­dzić armii. Jestem tutaj, bo obie­cała pani, że nauczy mnie kon­tro­lo­wać moją moc.

Nie zamie­rza­łam żebrać o to, by dodała mi otu­chy. Tego nie zaofe­ro­wała.

Na moje bła­galne spoj­rze­nie pani Dowling odpo­wie­działa chłod­nym i nie­wzru­szo­nym. Jej słowa defi­ni­tyw­nie zakoń­czyły tę roz­mowę.

– Nie, Bloom. Jesteś tutaj, ponie­waż nie mia­łaś innego wyboru.

Chęt­nie bym ją znie­na­wi­dziła za to, że mi nie pomo­gła, ale miała rację. To było miej­sce, w któ­rym mogłam się nauczyć pano­wa­nia nad swoją mocą. Moi rodzice zasłu­gi­wali na wię­cej niż na dziecko nie­okieł­znane jak pożar lasu. Robi­łam to dla nich.

OGIEŃ

Dla rodzi­ców byłam gotowa zro­bić wszystko, łącz­nie z okła­my­wa­niem ich co do mojej nowej szkoły z inter­na­tem. Oczy­wi­ście znaj­do­wała się w Szwaj­ca­rii. Moja popo­łu­dniowa roz­mowa z nimi na wide­ocza­cie wypa­dła nieco nie­zręcz­nie, zwłasz­cza gdy suge­ro­wali, żebym poka­zała im widok z okna. Że też w naszej kra­inie cza­rów nie było sto­ków nar­ciar­skich!

W cza­sach, gdy mama jesz­cze myślała, że wyro­snę na czir­li­derkę, a może nawet na kró­lową balu matu­ral­nego, bawi­ły­śmy się w uda­wa­nie, że jestem księż­niczką. Prze­bie­ra­ły­śmy się i pusz­czała mi muzykę w stylu czir­li­der­skim. Zapa­mię­ta­łam jeden zaśpiew: „Zamknij oczy, ser­cem patrz!”. To pra­nie mózgu ni­gdy jed­nak na mnie nie dzia­łało. Nie­zbyt mnie krę­ciły fal­ba­nia­ste suk­nie księż­ni­czek, za to podo­bała mi się myśl, że w takim zamku czu­ła­bym się u sie­bie.

W tych snach na jawie o baj­ko­wych zam­kach księż­niczce przy­pa­dała w udziale jej wła­sna kom­nata.

W tym, co jasno­włosa pięk­ność Stella nazwała poko­jami Winx – ciągu jasnych pomiesz­czeń o wyso­kich oknach z wido­kiem, któ­rego nie mogłam poka­zać rodzi­com – tylko jed­nej oso­bie przy­słu­gi­wało całe pomiesz­cze­nie. Zupeł­nie mnie nie zdzi­wiło, że była nią Stella.

Drugą salkę zaj­mo­wały Musa, widziana już przeze mnie dziew­czyna z brzę­czą­cymi słu­chaw­kami na uszach, oraz Terra, która nawet teraz roz­sta­wiała po poko­jach rośliny donicz­kowe, we wszel­kich dostęp­nych miej­scach. Ja swój dzie­li­łam z dziew­czyną o imie­niu Aisha. Wcze­śniej zwró­ci­łam uwagę na jej torbę ze sprzę­tem spor­to­wym, teraz patrzy­łam, jak impo­nu­jąca kolek­cja medali, wyło­żona na jej toa­letce, przy­ćmiewa bla­skiem lustro. Gdzie teraz podzie­wała się Aisha, nie wie­dzia­łam. Poru­szała się szybko, śmi­ga­jąc po naszych poko­jach z nie­zwy­kłym wdzię­kiem i pręd­ko­ścią.

Wyda­wała się sym­pa­tyczna, ale nie widzia­łam sie­bie w roli ser­decz­nej przy­ja­ciółki maniaczki sportu.

Kiedy mama, nie mogąc się docze­kać mojego prze­isto­cze­nia w Miss Popu­lar­no­ści, zapy­tała o pozo­stałe dziew­częta, wzru­szy­łam ramio­nami.

– Szcze­rze, to jest tu pięć dziew­czyn na ogra­ni­czo­nej prze­strzeni, a więc… to tylko kwe­stia czasu, aż zni­żymy się do sytu­acji z Władcy much i zaczniemy się naza­jem zabi­jać.

Taka odpo­wiedź nie zachwy­ciła mamy. Po naszych typo­wych prze­py­chan­kach słow­nych rodzice znów popro­sili o poka­za­nie Alp. Rozej­rza­łam się spa­ni­ko­wana. Nie mogłam im zapre­zen­to­wać ani moich suk­ce­sów towa­rzy­skich, ani gór.

Lampka na mojej szafce noc­nej zga­sła. Potem się zapa­liła. Znowu zga­sła.

– Już pora. Gasimy świa­tła. Wyłą­czamy tele­fony – zako­mu­ni­ko­wał spo­kojny głos Aishy.

Powie­dzia­łam rodzi­com, że ich kocham, i się roz­łą­czy­łam. Teraz mogłam już swo­bod­nie zapew­nić Aishę o mojej dozgon­nej wdzięcz­no­ści.

Uśmiech­nęła się nie­znacz­nie, ale jak mi się wydało, cie­pło.

– Czy chcę wie­dzieć, dla­czego myślą, że sie­dzisz w Alpach?

– Oboje są ludźmi. Zdaje się, nie powinni wie­dzieć o ist­nie­niu tego miej­sca. Tylko dla­tego uwa­żają Alfeę za mię­dzy­na­ro­dową szkołę w Szwaj­ca­rii.

Aisha jakby drgnęła.

– Rodzice – ludzie, córka – cza­ro­dziejka?

Mia­łam nadzieję, że nie jest to aż tak nie­zwy­kłe, jed­nak ton Aishy świad­czył o czymś innym. A nie wyglą­dała na osobę, którą łatwo zasko­czyć.

Chcąc ukryć skrę­po­wa­nie, zaję­łam się roz­pa­ko­wy­wa­niem swo­ich rze­czy.

– Pani Dowling mówi, że w mój rodo­wód musiała się wpi­sać jakaś cza­ro­dziejka. Od dawna uśpione magiczne moce. Kie­dyś prze­stanę zauwa­żać, jak nie­do­rzecz­nie to brzmi.

Zasko­cze­nie Aishy ustą­piło miej­sca roz­ba­wie­niu, zabar­wio­nemu iro­nią.

– Poważ­nie? Czyż­bym tra­fiła na jedyną osobę we wszech­świe­cie, która ni­gdy nie czy­tała „Harry’ego Pot­tera”?

– Daruj sobie. Gdy­byś wie­działa, ile godzin zmar­no­wa­łam na inter­ne­towe testy Tiary Przy­działu…

– Ravenc­law?

– Cza­sami Sly­the­rin – przy­zna­łam.

Nie­kiedy też kan­to­wa­łam, żeby nie wyszedł mi Sly­the­rin. Oba­wia­łam się jed­nak, że to, bar­dziej niż wszystko inne, kwa­li­fi­ko­wało mnie jed­nak do Sly­the­rinu.

– No i to tłu­ma­czy kłam­stwa – stwier­dziła lekko Aisha. Dopiero teraz w jej war­ko­czy­kach zauwa­ży­łam nie­ziem­skie pasemka o bar­wie kobal­to­wego błę­kitu.

– Gryf­fin­dor? – skon­tro­wa­łam. – Stąd to oce­nia­nie.

Obie sze­roko się uśmiech­nę­ły­śmy. Zła­pa­łam za kosme­tyczkę i skie­ro­wa­łam się do łazienki. Jak dotąd współ­lo­ka­torka mi paso­wała. Gdyby miało dojść do wza­jem­nego wyrzy­na­nia się, Aishę zabi­ła­bym na samym końcu.

Kwe­stia pierw­szego miej­sca na tej liście wciąż pozo­sta­wała otwarta.

Mija­jąc pokój Stelli, zoba­czy­łam, że tak uważ­nie przy­gląda się roz­ło­żo­nym na łóżku mie­nią­cym się, sre­brzy­stym kre­acjom, jakby była głów­no­do­wo­dzącą pla­nu­jącą wojenną kam­pa­nię.

– W czymś ci pomóc? – zapy­tała, nie patrząc na mnie.

Dyrek­tor Dowling przed­sta­wiła mi Stellę jako moją men­torkę. Na razie jed­nak ta dziew­czyna raczej się nie paliła do oka­zy­wa­nia mi wspar­cia.

– Prze­bie­rasz się? – spy­ta­łam.

– Ow­szem.

– Myśla­łam, że otrzę­siny to nic for­mal­nego.

– Zga­dza się.

Żeby wszystko było jasne, dopre­cy­zo­wa­łam:

– Nic for­mal­nego, a ty się tak stro­isz.

– W tej kiecce ludzie już mnie widzieli. Ocze­kują cze­goś nowego.

Stella powie­działa to tak, jakby cho­dziło o coś oczy­wi­stego, kon­tem­plu­jąc spód­nicę dorów­nu­jącą bla­skiem tysiąc­owi słońc.

Zamru­ga­łam.

– Ocze­kują, że będziesz się prze­bie­rać parę razy dzien­nie?

– Ocze­kują ode mnie dba­ło­ści o wygląd. – Stella omio­tła spoj­rze­niem mój bar­dzo codzienny ubiór. Bez słowa prze­nio­sła je na lustro. Gdy wpa­try­wała się w swoje odbi­cie, jej oczy nagle roz­ja­rzyły się bru­natną żół­cią, zapa­la­jąc się jak wmon­to­wane w twarz reflek­torki. Zami­go­tało kolejne magiczne oświe­tle­nie. Stella, ot tak, wydo­by­wała je z powie­trza, kie­ru­jąc pod takim kątem, by pod­kre­ślało jej kre­ację.

Znie­ru­cho­mia­łam niczym kró­lik ośle­piony przez magiczne reflek­tory.

– Coś jesz­cze? – Stella chyba miała mnie już dosyć.

– To świa­tło. To magia, prawda? Wła­ści­wie, jak ty to…?

– Jestem men­torką – oznaj­miła twardo. – Nie nauczy­cielką.

Okej, Stella, dotarło.

Stella zła­god­niała.

– To coś, czego nauczysz się na pierw­szych lek­cjach: magia wró­żek wiąże się z emo­cjami. Mogą to być dobre myśli, mogą być też złe. Miłość, nie­na­wiść, strach. Im sil­niej­sze emo­cje, tym sil­niej­sza magia.

– A ty mnie nie zno­sisz czy się mnie boisz? – spy­ta­łam. – Rzu­ca­jąc ten czar, wpa­try­wa­łaś się we mnie. Bo tego, że nie darzysz mnie sym­pa­tią, jestem pewna.

Żar­to­wa­łam, ale Stella chyba potrak­to­wała to poważ­nie.

– Nie znam cię – odpo­wie­działa. – Jestem jed­nak prze­ko­nana, że jak tylko cię poznam, znajdę coś… co polu­bię.

Spo­sób, w jaki na mnie patrzyła, mówił mi, że z tym prze­ko­na­niem było nieco słabo. Z dru­giej strony miłe było to, że Stella nie odrzuca moż­li­wo­ści polu­bie­nia mnie. Bywały chwile, że patrząc w lustro, sama nie bar­dzo widzia­łam powód, by lubić samą sie­bie.

Zasta­na­wia­łam się, czy coś takiego czuły też kie­dyś moje nowe współ­lo­ka­torki. Rado­śnie krzą­ta­jąca się Terra, zdy­stan­so­wana Musa, zachwy­ca­jąca Stella oraz Aisha, uoso­bie­nie roz­sądku. Coś mi mówiło, że nie.

UMYSŁ

Pięć dziew­czyn. Czter­dzie­ści osiem roślin donicz­ko­wych. Pokoje Winx pękały w szwach. W odczu­ciu Musy taki natłok pano­wał wszę­dzie: roz­wi­bro­wany natręt­nymi emo­cjami innych ludzi, wle­wał się pod drzwiami nie­usta­ją­cym poto­kiem nie­chcia­nych infor­ma­cji.

Musa o niczym innym nie marzyła tak bar­dzo jak o wła­snym pokoju. Nic z tego. A teraz do ich wspól­nej sypialni weszła Terra, zgnę­biona tym, że jaśnie pani Stella kazała jej zabrać rośliny z jej pokoju.

Terrę raczej łatwo było zra­nić. Jej ból dźwię­czał w gło­wie Musy niczym gong; aż musiała zaci­skać zęby.

– Uro­cza dziew­czyna – zauwa­żyła Musa.

Uczuć Stelli nie dałoby się nazwać uro­czymi. Ale jak pod­po­wia­dało Musie doświad­cze­nie, to samo odno­siło się do emo­cji więk­szo­ści ludzi.

Super­słodki głos Terry wszedł na wyso­kie obroty – w fazę przy­spie­sze­nia i gorącz­ko­wej ser­decz­no­ści.

– Tylko żar­to­wała. Sama wiem, że mam tego sporo. Szok, Wróżka Ziemi, znana jako Terra, lubi rośliny. U nas to rodzinne. Mam kuzynkę o imie­niu Flora. Moja mama to Rose, a tata pra­cuje tutaj w szklarni. Prak­tycz­nie dora­sta­łam w Alfei. To dla­tego znam dużo osób z dru­giego roku i …

Mnó­stwo osób z dru­giego roku, w tym Stellę, to dokład­nie miała na myśli Terra. Coś tu było nie tak. I nie dawało Musie spo­koju jak nie­spo­dzie­wana luka na półce z książ­kami.

– Stella jest z dru­giego roku? Dla­czego więc mieszka w poko­jach z pierw­sza­kami?

– No tak. Wła­ści­wie… to nie wiem. Może jakieś nie­za­ła­twione for­mal­no­ści? Tak mi się zdaje…

A mnie się zdaje, że kła­miesz, pomy­ślała Musa. Odwró­ciła się i wni­ka­jąc swoją mocą w Terrę, doznała nikłego wra­że­nia, że…

Nie, nie powinna drą­żyć. Masa ludzi kła­mie. A Terry naj­wy­raź­niej nie trzeba było do niczego zachę­cać. Już wypeł­niała ich pokój rośli­nami, a głowę Musy nad­mia­rem nie­chcia­nych infor­ma­cji.

– Wiesz co? – stwier­dziła Musa. – W sumie to nic takiego. – Wycią­gnęła rękę po słu­chawki, niczym tonąca, która łapie za pon­ton ratun­kowy.

Terra nie prze­sta­wała traj­ko­tać.

– Ale ja tam bym jej o to nie zaga­dy­wała. Powiedzmy sobie… wszyst­kie… jasno: kogo to obcho­dzi?

– Dziw­niej być nie musi, to moja zasada życiowa. A więc nie ma sprawy – przy­znała Musa, kate­go­rycz­nie koń­cząc roz­mowę. Czego aku­rat ter­ro­rystka Terra nie zauwa­żyła.

– Chcesz suku­lenta? Są spoko. Bez­ob­słu­gowe. W sam raz dla cie­bie. Nie to, żebym już cię znała, ale…

– Jeśli wezmę, to zamilk­niesz? – wtrą­ciła Musa, momen­tal­nie czu­jąc, że prze­gięła. – Terra, tylko żar­to­wa­łam.

Przy­jęła roślinę, speł­nia­jąc ocze­ki­wa­nia Terry, a współ­lo­ka­torka w nagrodę zajęła się czymś innym. Musa z ulgą czym prę­dzej wło­żyła słu­chawki. Ale nic z tego. Terze bowiem tak naprawdę nie cho­dziło o to, by obda­ro­wać Musę doniczką. Chciała ją wcią­gnąć w roz­mowę, zain­te­re­so­wać, oszo­ło­mić natło­kiem emo­cji. Zalać nimi.

– W sumie jed­nak ta byłaby…

Musa odwró­ciła się tak, żeby Terra nie widziała jej twa­rzy. Despe­racko liczyła na to, że współ­lo­ka­torka odpu­ści i da jej spo­kój. Roz­le­gło się puka­nie. Musa zer­k­nęła na drzwi, zga­du­jąc, że to Aisha, pani spo­koj­nych wód, albo ogni­sta Bloom. Stella zde­cy­do­wa­nie nie była z tych puka­ją­cych.

W drzwiach poja­wiła się głowa Aishy.

– Mówisz, że dora­sta­łaś w Alfei?

Maniaczka sportu chciała się dowie­dzieć, gdzie tu jest basen, bo naj­wy­raź­niej musiała pły­wać dwa razy dzien­nie, żeby nie wyschnąć na wiór. Z Terry gwał­tow­nie wylała się rzeka kom­plet­nie nie­przy­dat­nych infor­ma­cji o sta­wie, nad któ­rym ćwi­czą Spe­cja­li­ści. Jak wyni­kało z jej słów, na zaję­ciach mili­tar­nego wydziału szkoły pod­czas walk spa­rin­go­wych na zmianę wrzu­cano się do wody.

Musa zosta­wiła Aishy trudy doga­dy­wa­nia się z Terrą.

Przy­zwy­cza­jaj­cie się do roz­cza­ro­wań, pomy­ślała, adre­su­jąc to do nich obu. Aisha nie miała basenu, a Terra jakoś nie zjed­ny­wała sobie przy­ja­ciół. Dziew­czyna bowiem zde­cy­do­wa­nie nale­żała do tych, któ­rzy chcą, by wszy­scy ich lubili. Ten typ miał zaś tak, że im moc­niej się sta­rał, tym bar­dziej do sie­bie znie­chę­cał – i wtedy sta­rał się jesz­cze bar­dziej. Para­graf dwa­dzie­ścia dwa, czyli błędne koło.

Patrząc na wysiłki Terry, Musa czuła się paskud­nie… ale nie potra­fiła jej polu­bić. Przy­pusz­czała, że to wła­śnie takie reak­cje czę­ściowo współ­two­rzą pro­blem Terry.

Ale prze­cież Musa miała wła­sne pro­blemy. Nie obcho­dziły jej ani Wróżki Ognia, Świa­tła, Ziemi czy Wody, ani też Spe­cja­li­ści. Kon­cen­tro­wała się na pró­bach wyci­sze­nia wszyst­kiego i wszyst­kich.

SPECJALISTA

Był to kolejny piękny dzień w Alfei, który mocar­nym Spe­cja­li­stom upły­wał na ćwi­cze­niach z obrony magicz­nych wymia­rów. Mie­rzyli się w wal­kach spa­rin­go­wych na pomo­stach prze­ci­na­ją­cych staw, spory pro­sto­kątny akwen, w któ­rym odbi­jały się szare kamienne mury oraz wysa­dzana drze­wami droga i ogromna połać zie­lo­nej trawy naprze­ciwko. Jakiś fra­jer wła­śnie dał się strą­cić do wody.

Riven uśmiech­nął się iro­nicz­nie i mach­nął mie­czem. Po dłu­gim lecie faj­nie było znów trzy­mać w dłoni broń. Już nie tak faj­nie było słu­chać Skya, jego naj­lep­szego na świe­cie i mega­iry­tu­ją­cego przy­ja­ciela, nie­ustan­nie nawi­ja­ją­cego o rudo­wło­sej dziew­czy­nie ze świata ludzi, którą poznał dzień wcze­śniej. Riven nie wąt­pił, że cho­dzi o jakąś wariatkę. Wie­dział o tym, bo Sky w kobie­tach szu­kał wła­śnie wariac­twa.

Co rów­nie nie­fajne, ale i cał­ko­wi­cie nor­malne, Sky pod­czas tego spa­ringu spusz­czał mu łomot.

– Opu­ści­łeś się przez lato – zaśmiał się teraz.

Riven obna­żył zęby.

– Poprawka: odla­ty­wa­łem uja­rany.

Dąże­nie do poko­na­nia Skya nie miało sensu. Był naj­lep­szy. Każdy w Alfei by to przy­znał… zaraz po stwier­dze­niu, że naj­gor­szy jest Riven.

Sensu więc to nie miało, ale Riven i tak usi­ło­wał przy­wa­lić Sky­owi. Wia­domo, nie był za mądry.

Ojcem Skya był Andreas z Hera­klionu, nie­ży­jący już legen­darny boha­ter, pogromca Spa­lo­nych. Rolę ojca zastęp­czego odgry­wał Spe­cja­li­sta, dyrek­tor Silva, ich nie­ustra­szony prze­ło­żony o zim­nych nie­bie­skich oczach i pasjo­nat wcze­sno­po­ran­nych bie­gów. Riven ostroż­nie się rozej­rzał. Z oso­bami sto­ją­cymi wyżej od niego miał pro­blem, zwią­zany z tym, że wyżej od niego stali wszy­scy. Teraz był pewien, że za chwilę pojawi się przy nich Silva, żeby pod­kre­ślić, iż nie­opie­rzeni Spe­cja­li­ści z pierw­szego roku powinni sta­wiać sobie za wzór Skya i, choć to dla nich nie­osią­galny poziom, brać z niego przy­kład.

Zabij­cie mnie, pomy­ślał Riven. Spa­dam do lasu zaja­rać.

Ruszył ku drze­wom, nie przej­mu­jąc się pro­te­stami Skya. Zauwa­żył, że jego wypad śle­dzi jeden z nowych. Don? Nie, Dane. Zasta­no­wił się, czy nie pozdro­wić go środ­ko­wym pal­cem, ale daro­wał to sobie.

Prze­kro­czył nie­bie­ską, migo­tliwą Barierę i wszedł w gęsty, ciemny las. Nie­mal sły­szał głos Silvy, tłu­ma­czą­cego pierw­szo­rocz­nia­kom, że Bariera to ich magiczna osłona przed Spa­lo­nymi. Strzeż­cie się tych bez­li­to­snych potwo­rów o nad­ludz­kiej sile i szyb­ko­ści, nie­ważne, że nie widziano ich od szes­na­stu lat – są tak prze­ra­ża­jące, że aż strach.

Riven miał aler­gię na moty­wa­cyjne prze­mowy.

Jak tylko przy­siadł na omsza­łych kamie­niach, usły­szał hałas. Głu­chy i cichy grze­chot, coś jakby prze­cią­ga­nie kości po innych kościach. Dziwne, gwał­towne trza­ski.

Docho­dziły spo­mię­dzy drzew. Las wyglą­dał tak jak zawsze: pokrzy­wione gałę­zie obar­czone natło­kiem zie­lo­nych liści, przez które prze­bi­jały się plamy sło­necz­nego bla­sku. To te dźwięki spra­wiały, że wszel­kie zakoń­cze­nia ner­wowe Rivena prze­szy­wał ból, a jego skóra cier­pła pomimo upału.

Bacz­nie obser­wo­wał naj­bliż­sze oto­cze­nie, wyko­rzy­stu­jąc wszel­kie poznane ćwi­cze­nia, poma­ga­jące nie tra­cić czuj­no­ści i być goto­wym na wszystko.

Nic jed­nak nie byłoby w sta­nie przy­go­to­wać Rivena na widok, jaki mu się uka­zał za zasłoną liści. Zna­lazł tam zma­sa­kro­wane zwłoki jakie­goś starca. Głowy już pra­wie nie było, skóra z policzka została zdarta niczym papier, a to, co zostało z twa­rzy, nio­sło ze sobą opo­wieść o zgro­zie i nie­wy­obra­żal­nym bólu. Ciało było nie­mal w strzę­pach okry­tych skraw­kami ubioru. Na dnie naj­głęb­szych ran o poszar­pa­nych brze­gach Riven dostrzegł zwę­glony mrok.

Chło­pak obrzu­cił prze­cią­głym spoj­rze­niem oka­le­czone szczątki, które przed­tem były czło­wie­kiem. Usi­ło­wał odna­leźć w sobie żoł­nie­rza, być dzielny. Potem ruszył bie­giem; poty­ka­jąc się na wykro­tach, gnał na łeb na szyję przez ten gęsty, ciemny las, w stronę Bariery i bez­pie­czeń­stwa. Gło­śno wzy­wał Skya. Silvę. Jaką­kol­wiek pomoc.

ZIEMIA

Nad dzie­dziń­cem roz­cią­gnięto sznury z lami­po­nami. Grała muzyka. Terra, wresz­cie roz­po­czy­na­jąca naukę w Alfei, brała udział w balu inau­gu­ra­cyj­nym, o jakim zawsze marzyła. Po latach bycia nauczy­ciel­ską córką i zbyt wielu godzi­nach spę­dzo­nych w szklarni w końcu stała się peł­no­prawną uczen­nicą.

Tyle że kiedy wyobra­żała sobie te sceny, nie przy­pusz­czała, że wszy­scy będą roz­ma­wiać o zabój­stwie. Raczej nie zale­żało jej na tym, by impre­zowe poga­duszki krą­żyły wokół tru­pów.

A wycho­dziło na to, że Riven natra­fił w lesie na zwłoki. Mowa była o starcu, któ­rego podobno uśmier­cił Spa­lony, ale o Spa­lonych szep­tało się stale. Terra wie­działa, że prawda musi wyglą­dać ina­czej.

Riven na pewno mocno to prze­żył, pomy­ślała, choć zaj­mo­wało ją coś cał­kiem innego. Bawiła się prze­cież na balu ze swo­imi współ­lo­ka­tor­kami. Ich kwa­tery nazwano poko­jami Winx i była to cał­kiem fajna nazwa. Może mogłyby się okre­ślać mia­nem Klubu Winx?

Terra, Aisha i Musa wybie­rały wła­śnie prze­ką­ski, umi­la­jąc sobie czas roz­mową o… zabój­stwie.

– Może po pro­stu był stary – powie­działa nie­pew­nie Terra. – Ludzie się sta­rzeją. Umie­rają. Wszy­scy umrzemy.

Wyda­wało się to sen­sowne. Nie tak straszne.

Nowa współ­lo­ka­torka Terry, Musa, zbyt fajna na tę szkołę i na pewno zbyt fajna dla niej, odparła:

– Taa, na sta­rość na pewno czeka cię deka­pi­ta­cja.

Terra zagry­zła wargi. Musa nie­wąt­pli­wie uznała ją za głu­pią.

Aisha budo­wała na ser­wetce wspa­niały monu­ment z cia­ste­czek. Cia­stecz­kową Krzywą Wieżę. Terra ner­wowo przyj­rzała się jedze­niu, wyło­żo­nemu na sto­jące przed nimi stoły. Cza­sem odno­siła wra­że­nie, że przy­biera na wadze, jesz­cze zanim zaczyna jeść. Po cia­steczka nie mogła się­gnąć. Wszyst­kie pozo­stałe dziew­częta z poko­jów Winx były szczu­płe i śliczne. Gdyby zja­dła parę cia­stek, ludzie powie­dzie­liby: „Nic dziw­nego, że tak wygląda”. Ale gdyby talerz miała pełen mar­che­wek, usły­sza­łaby: „Kogo ona chce oszu­kać, jej wygląd mówi sam za sie­bie”. Trudno powie­dzieć, co powinna zro­bić.

Musa i Aisha dow­cip­ko­wały na temat moż­li­wo­ści Aishy w kwe­stii zja­da­nia sło­dy­czy. Oka­zało się, że Musa jed­nak potrafi się uśmiech­nąć.

Teraz ruchem głowy wska­zała talerz z cia­stecz­kami.

– Nie oce­niam cię, ale…

– Jem milion kalo­rii dzien­nie. Gdyby nie pły­wa­nie, była­bym gruba – odpo­wie­działa Aisha, wyraź­nie roz­ba­wiona. Była gibka, pre­cy­zyjna w ruchach i piękna. Nic dziw­nego, że wizja przy­ty­cia wydała jej się śmieszna.

– Kie­dyś tań­czy­łam – wyznała Musa. – Łapię, o co cho­dzi.

Rze­czy­wi­ście dobrze się rozu­miały. Wyglą­dało na to, że nadają na tych samych falach.

– A skoro o tym mowa… – Aisha wstała, by doło­żyć sobie cia­ste­czek.

– Druga runda. Nie­źle – zadrwiła Musa. – A więc dwa razy dzien­nie. Dzień w dzień. Nie żar­to­wa­łaś.

Aisha par­sk­nęła śmie­chem i odda­liła się. Musa, nie mając z kim gawę­dzić, się­gnęła po słu­chawki.

– Czyli jed­nak ją sły­sza­łaś – zauwa­żyła Terra ostrzej­szym tonem, niż zamie­rzała.

– Co? – spy­tała Musa.

Terra czuła, że nie powinna jej doci­skać. Już teraz robiło jej się nie­do­brze, ale choć wie­działa, że będzie tylko gorzej, nie mogła prze­stać.

– Wtedy w pokoju. Pamię­tam, że mia­łaś na uszach słu­chawki. I… zigno­ro­wa­łaś mnie, jak­byś niczego nie sły­szała. Aishę jed­nak usły­szałaś?

Musa sta­ran­nie dobie­rała słowa.

– Cza­sem wkła­dam je, kiedy nie mam ochoty gadać.

– No tak – stwier­dziła Terra. – Przy mnie czę­sto ci się to zda­rza.

Gdy roz­bły­sły świa­tła i zagrała muzyka, Terra dostrze­gła, że jej nowa współ­lo­ka­torka nie bar­dzo wie, co odpo­wie­dzieć. Musa jest sym­pa­tyczna, pomy­ślała ponuro. Nie chciała ura­zić Terry. Po pro­stu jej nie polu­biła.

Musa odpo­wie­działa dopiero po chwili.

– Już tak mam. To nie twoja…

– Nie ma sprawy – zapew­niła Terra, nagle zła na sie­bie. – Nie musisz się tłu­ma­czyć. Wystar­czy to, co powie­dzia­łaś. To ja powie­dzia­łam za wiele.

Oddała Musie jedyną moż­liwą przy­sługę, odcho­dząc i dając jej spo­kój, przez co na swoim pierw­szym balu w Alfei też została sama.

Zauwa­żyła tatę skon­cen­tro­wa­nego na prze­dzie­ra­niu się przez bawiący się tłum. Kil­koro uczniów powi­tało go okrzy­kami: „O, pro­fe­sor Harvey. Dobry wie­czór!”, ale minął ich, chyba tego nie sły­sząc. Nawet ojciec Terry był tu milej widziany niż ona.

I to tata był jej jedyną nadzieją.

Spró­bo­wała go wesoło zagad­nąć:

– Hej, tato! Idziesz do szklarni? Pomóc ci w czymś?

To nie mogło mieć nic wspól­nego z tam­tymi… zwło­kami. Na pewno nie, musiało cho­dzić o kro­kusy pła­czące, które nie­dawno zakwi­tły.

Tata obrzu­cił ją tak poczci­wym spoj­rze­niem, że serce w niej zamarło.

– Nie ma mowy, dziecko. To twój pierw­szy dzień. Żad­nego cho­wa­nia się w szklarni. Całe życie marzy­łaś o dosta­niu się do Alfei. I speł­niło się. Baw się. Bądź sobą.

Wła­śnie bycie mną sta­nowi pro­blem, pomy­ślała Terra. Że też nie mogę być kimś innym.

Nie miała zamiaru szu­kać swego iry­tu­ją­cego brata. Do Musy i Aishy nie mogła wró­cić. Myśl o odna­le­zie­niu Stelli wydała jej się tyleż nie­do­rzeczna, co bar­dzo, ale to bar­dzo zatrwa­ża­jąca. A czy na bal przy­szła Bloom, Terra nie miała pew­no­ści. Ta rudo­włosa dziew­czyna ze świata ludzi – rów­nie szczu­pła i pełna wdzięku jak reszta miesz­ka­nek ich poko­jów – wyda­wała się roz­ko­ja­rzona, gdy się do niej zaga­dało. Zupeł­nie jakby kon­cen­tro­wała się na czymś innym i nie miała czasu na roz­mowy.

Nale­żało wresz­cie powie­dzieć sobie jasno. Współ­lo­ka­torki zgod­nie uwa­żały Terrę za ciemną jak czar­no­ziem. Zda­niem Terry czar­no­ziem był cał­kiem inte­re­su­jący. Rzecz w tym, że nie tra­fiła na nikogo, kto przy­znałby jej rację.

Wystar­czy­łaby jedna osoba, z którą by się trzy­mała, taka, którą bawi­łoby kom­po­sto­wa­nie. Tylko jedna. Za to przy­ja­zna.

Opusz­czona nawet przez ojca, Terra powę­dro­wała wzro­kiem ku sto­łom zawa­lo­nym zapo­mnia­nym już jedze­niem. Mogła przy­naj­mniej poka­zać, że jest z niej poży­tek. Ktoś musi posprzą­tać ten bała­gan.

OGIEŃ

Prze­cze­sy­wa­łam wzro­kiem dzie­dzi­niec mojej baśnio­wej szkoły w poszu­ki­wa­niu dziew­czyn z poko­jów Winx. Mia­łam dosyć roz­pi­sy­wa­nia się w notat­niku na temat ognia i roz­my­śla­nia o rodzi­cach. Mia­łam zostać tu, w Alfei, dopóki nie nauczę się wystar­cza­jąco wiele, żeby móc wró­cić do domu. Nale­żało wyko­rzy­stać ten czas jak naj­le­piej.

Tyle że na bal przy­szła cała masa ludzi. Cza­ro­dzie­jek. Masa dziw­nych cza­ro­dzie­jów i cza­ro­dzie­jek w dziw­nym cza­ro­dziej­skim zamku. Byłam na tej impre­zie zale­d­wie od dwóch minut, a już marzyła mi się chwila wytchnie­nia.

Zamiast współ­lo­ka­to­rek wypa­trzy­łam zna­nego mi już Sło­dziaka. Ruszy­łam w jego stronę, ura­do­wana wido­kiem kogoś zna­jo­mego.

– Strasz­nie dużo ludzi – powie­dzia­łam, tłu­ma­cząc ewen­tu­alne wra­że­nie przy­tło­cze­nia.

– To u was nie ma imprez, w tej… – Sło­dziak zawa­hał się, po czym zary­zy­ko­wał: – Kali­for­nii?

Uda­łam zasko­cze­nie. Zapa­mię­tał!

Sło­dziak obda­rzył mnie uśmie­chem.

– Zasko­czona?

Może tym, że zadał sobie tyle trudu. Spodo­bało mi się, że tak ostroż­nie wyma­wia słowo „Kali­for­nia”, jakby pocho­dziło z obcego języka. Wypo­wie­dział je popraw­nie, choć z pewną nie­pew­no­ścią.

Na­dal potrze­bo­wa­łam chwili odde­chu.

– Gdzie znajdę prze­ci­wień­stwo tego, co mamy tutaj? Co jest na zewnątrz?

Sło­dziak chyba się zanie­po­koił.

– Za Barierą? Plotki mówią, że są tam niedź­wie­dzie, wilki albo coś jesz­cze okrop­niej­szego.

– Ale ludzi nie ma? – upew­ni­łam się. – Świet­nie. Dzięki.

Przy­po­mi­na­łoby to maga­zyn, w któ­rym się cho­wa­łam. Zasad­ni­czo nie­groźny, ale tak nie­sa­mo­wity, że inni go omi­jali i mogłam zna­leźć w nim schro­nie­nie. Ruszy­łam w stronę bram, a Sło­dziak zaczął mówić, że nie powin­nam tam iść sama. Gdy zapro­po­no­wał, że będzie mi towa­rzy­szył, zażar­to­wa­łam zło­śli­wie:

– Słaby spo­sób na pod­ryw.

– To nie pod­ryw – zaprze­czył. – Możesz mi zaufać.

Przy­po­mniały mi się słowa Stelli, że jak mnie pozna, znaj­dzie coś, co we mnie polubi.

Musia­łam się uśmiech­nąć. Chyba że spo­wo­do­wał to sto­jący przede mną chło­pak.

– Może kie­dyś tak.

Nie tylko był przy­stojny, lecz także wyraź­nie się sta­rał, a do tego był chło­pa­kiem, dla któ­rego Kali­for­nia była poję­ciem z kosmosu. Fakt, że zupeł­nie tu nie pasuję, zda­wał się nie mieć dla niego zna­cze­nia. Może powin­nam pozwo­lić mu iść ze mną.

Zupeł­nie jak­bym przy­wo­łała Stellę myślami, bo jej głos zabrzmiał tuż obok.

– Cześć, Sky. Możesz na słówko?

Stella miała na sobie nową nie­na­ganną kre­ację i trzy­mała dwa napoje. Wszyst­kie migo­tliwe świa­tła dzie­dzińca odbi­jały się w jej wło­sach zło­tym bla­skiem. Patrzyła pro­sto na Sło­dziaka, który naj­wy­raź­niej miał na imię Sky. Sądząc po wyra­zie jego twa­rzy, znali się ze Stellą cał­kiem dobrze.

Phi, nie moja sprawa. Zosta­wi­łam ich samym sobie. Wszę­dzie wokół mnie gadano z pod­nie­ce­niem o jakimś hor­ro­rze w stylu „flaki na wierz­chu”. Ale nie byłam tu po to, by nawią­zy­wać przy­jaź­nie, szu­kać zaufa­nia czy się zako­chi­wać. Jak tylko się da, wrócę do domu.

Prze­szłam to, co Sky nazwał Barierą. Chcia­łam pobyć sama gdzieś, gdzie będzie bez­piecz­nie.

ZIEMIA

Terra aku­rat krzą­tała się mię­dzy impre­zo­wi­czami, zno­sząc tace z jedze­niem, gdy w oczy rzu­ciła się jej scena total­nej nie­spra­wie­dli­wo­ści.

A niech to… Riven zamę­czał jakie­goś nie­szczę­snego chło­paczka od Spe­cja­li­stów. Typowe dla niego, ile­kroć był nie w sosie. Kie­dyś na wła­sne oczy widziała, jak wpa­try­wał się w paproć tak zło­wiesz­czo, jakby chciał ją zło­śli­wie przy­strzyc albo zerwać.

Wtedy pomy­ślała: kochany wariat. Teraz jed­nak skła­niała się ku opi­nii, że lepiej byłoby go wyrzu­cić na kom­post.

Chło­pa­czek musiał być z pierw­szego roku. Terra nie przy­po­mi­nała go sobie z poprzed­nich lat. Riven obej­mo­wał go ramie­niem i zmu­szał do wypi­cia cze­goś, co – jak miała pod­stawy podej­rze­wać – zawie­rało alko­hol.

W oczach pierw­szaka wyczy­tała: „Pomocy”. Ruszyła więc z odsie­czą.

– Serio? Drę­czysz pierw­szaka? Co tak nie­śmiało?

Riven uśmiech­nął się drwiąco.

– Trudno drę­czyć kogoś, kto tego chce. Zga­dza się?

Po tonie Rivena można było poznać, że sporo wypił.

– Nie wiem, co to zna­czy! – uciął ostro nowy.

Było widać, że bie­dak jest w nie­zręcz­nej sytu­acji. Terra mu współ­czuła. Nie jego wina, że Riven potra­fił być okropny.

– Nie przej­muj się nim – powie­działa, wska­zu­jąc Rivena. – Uważa się za twar­dziela, ale żebyś go widział w zeszłym roku. To tylko żało­sny nerd w prze­bra­niu.

Oczy Rivena zwę­ziły się w szparki.

– A ona to trzy osoby prze­brane za jedną.

W gwar imprezy, do któ­rej Terra nie paso­wała, wdarła się cisza. Na twa­rzy pierw­szaka malo­wało sie poczu­cie winy. Bez­gło­śnie zaofe­ro­wał jakie­goś rodzaju wspar­cie, co ład­nie o nim świad­czyło, ale nie było konieczne.

Terra odpo­wie­działa więc temu miłemu chłopcu:

– Pora­dzę sobie. Ale dzięki.

Pod­cho­dząc do Rivena, odpu­ściła już sobie wesołe papla­nie. Co za ulga, natych­miast prze­mknęło jej przez głowę. Przy Panu Socjo­pa­cie w Dżin­so­wych Rur­kach nie musiała się silić na ser­decz­ność. Mogła go nawet znisz­czyć.

– Wiesz, uważa się, że gru­ba­ski można mie­szać z bło­tem. Jeste­śmy poczciwe. Nie­groźne. Powin­ny­śmy się cie­szyć, że ktoś w ogóle chce z nami roz­ma­wiać.

Pną­cza na zam­ko­wym murze za ple­cami Rivena drgnęły i zaczęły się wić jak przy­ja­zne zie­lone węże.

– Bywa jed­nak i tak, że mamy złe dni, a jakiś dupek powie coś nie­od­po­wied­niego w nie­wła­ści­wym momen­cie. Wtedy nagle prze­staje nas cie­szyć, że do nas zaga­dał. I nasza poczci­wość znika. A przede wszyst­kim już nie jeste­śmy nie­groźne.

Pną­cza oplo­tły Rive­nowi szyję. Stało się to tak szybko, że nie miał szans na wyko­rzy­sta­nie swo­ich umie­jęt­no­ści Spe­cja­li­sty. Dusząc się, nie mógł wydo­być z sie­bie głosu. Zro­biło się miło i spo­koj­nie.

Terra słodko się uśmiech­nęła.

– Co mówisz, Riv? Na pewno coś bły­sko­tli­wego. Nie­stety, nic nie sły­szę.

Twarz mu poczer­wie­niała. Był bli­ski utraty przy­tom­no­ści, co Terra odno­to­wała z roz­ba­wie­niem. Nie powinna jed­nak dać mu zemdleć. Riven uznałby to za prze­gię­cie.

Pną­cza się wyco­fały. Riven łap­czy­wie zaczerp­nął powie­trza.

– Mogłaś mnie zabić, świ­ru­sko – wyrzu­cił z sie­bie, jakby to on był tu ofiarą.

Po czym dał w długą.

– Nie ma za co! – zawo­łała Terra, a dźwięczny trel tym razem wydo­był się z jej ust zupeł­nie natu­ral­nie. Nagle uświa­do­miła sobie, jak musiała wypaść w oczach pierw­szaka, i odwró­ciła się do niego w naj­wyż­szym stop­niu skru­szona.

– Cześć – wyrzu­ciła z sie­bie. – Jestem Terra i chyba nie wywar­łam naj­lep­szego pierw­szego wra­że­nia.

Pierw­szak się do niej uśmiech­nął. Uśmiech ten był wpraw­dzie wątły, ale Terra i tak doce­niła sta­ra­nia chło­paka.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Dziecko porwane, tłum. B. Dzie­dzic (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza). [wróć]