Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
40 osób interesuje się tą książką
W dzikich ostępach człowiek bywa bardziej przerażający niż bezwzględna przyroda.
Troje przyjaciół wyjeżdża co roku na tygodniową wędrówkę po górach. Na tegoroczną wyprawę zabierają nowego chłopaka Mileny. Z początku Jacob wydaje się w porządku, choć Anna, prawniczka, nie może oprzeć się wrażeniu, że skądś go zna. Jacob zaczyna też dominować grupę. Nalega na przykład, żeby zmienili cel podróży i pojechali na dzikie tereny Parku Narodowego Sarek, rozległy obszar na północy Szwecji. To cud przyrody: góry, lodowce, jeziora i rzeki. Jest tylko pewna niedogodność: telefony nie mają tam zasięgu, a poza tym teren jest odpowiedni tylko dla doświadczonych wspinaczy i nie można się tam dostać bez helikoptera.
Wędrówka szybko zmienia się w koszmar. Napięcia rosną, a podróż staje się coraz trudniejsza. Decyzja o zabraniu ze sobą Jacoba przynosi skutki, które na zawsze odmienią życie uczestników wycieczki. Czy wszyscy wrócą z wyprawy?
Jedna z najlepszych powieści sensacyjnych, jakie czytałam.
Camilla Grebe, pisarka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 470
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Adama i Olivii
Łączność radiowa pomiędzy śmigłowcem pogotowia ratunkowego a szpitalem Gällivare, 15 września 2019, godzina 14.16.
– Właśnie zabraliśmy kobietę z okolicy Aktse.
– Tak?
– Wyziębiona, stan dość kiepski. Kontaktuje, ale niewiele więcej.
– Okej.
– Nie ma przy sobie dokumentów, ale twierdzi, że ma na imię Anna.
– Okej.
– Rany cięte i siniaki na całym ciele... Złamanie prawego ramienia. Podajemy jej dwie jednostki krystaloidów.
– Spadła?
– W pierwszej chwili tak pomyślałem.
– Rozumiem.
– Ale ma ślady na szyi. Jak po przyduszaniu.
– Okej.
– Nie jestem tego pewien.
– Dobra, czekamy.
– Dziękuję. Bez odbioru.
SZTOKHOLM, LIPIEC 2019
Uwielbiam Sztokholm w środku lipca. Mieszkańcy centrum uciekają na Gotlandię, do Båstad i na Riwierę, miasto przechodzi w stan letniej hibernacji. Można wtedy znaleźć coś fajnego dla siebie.
Po całym dniu ostrego upału nadszedł sobotni wieczór. Słońce nie nagrzewało już ulic i murów, więc zrobiło się nieco chłodniej. Pracowałam w biurze w centrum od siódmej rano i postanowiłam wrócić do domu na piechotę, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Tłumy turystów przerzedzały się z każdą mijaną przecznicą. Na ulicach Vasastanu było niemal pusto. Za kilka godzin, gdy zapadnie zmrok, pojawią się tu podpici i hałaśliwi imprezowicze wędrujący w kierunku Odenplanu. Ale wtedy już dawno będę spać.
Przystanęłam i przyłożyłam dłoń do rudawej elewacji budynku. Gorąca jak kaloryfer.
Chciałam po drodze wstąpić po jedzenie na wynos do baru niedaleko domu i zadzwoniłam do Henrika, żeby spytać, czy też coś chce. Zamówiłam poke bowl z łososiem dla niego, a dla siebie średni zestaw sushi. Kiedy odbierałam zamówienie, mężczyzna za ladą uśmiechał się do mnie radośnie. Nic dziwnego, robiliśmy tam zakupy co najmniej dwa razy w tygodniu.
Chwilę później weszłam przez bramę na klatkę schodową i pojechałam ciasną windą na piąte piętro. Weszłam do mieszkania i zawołałam:
– Halo?
– Cześć. – Stłumiona odpowiedź nadeszła z salonu, gdzie grał telewizor.
Poszłam do kuchni i zobaczyłam w zlewie niepozmywane naczynia i nieuprzątnięty stół. Zostawiony przez Henrika kubek po kawie, skrawki papierowego ręcznika, okruszki chleba. Łzy nabiegły mi do oczu.
Była sobota, pracowałam ponad dwanaście godzin, jak prawie codziennie przez ostatni miesiąc, zadzwoniłam do niego, żeby zapytać, na co ma ochotę, zamówiłam i odebrałam jedzenie, a on nie dał rady nawet wstać z kanapy, żeby posprzątać po sobie w kuchni. Nie mówiąc już o wyciągnięciu z lodówki napojów i wystawieniu szklanek.
Czy wszystko musi być na mojej głowie? Zawsze?
Henrik miał urlop i spędzał całe dnie w mieszkaniu.
„Ta gigantyczna, pieprzona kuchnia ze stołem na dziesięć osób. Po jaką cholerę? Pieprzony snobizm”.
Henrik wyłączył telewizor i przyczłapał do kuchni.
– Słuchaj, mam już po dziurki w nosie, że... – zaczęłam drżącym od irytacji głosem. – Przyniosłam jedzenie, czy nie możesz chociaż posprzątać kuchni? Po sobie? Czy to też ja muszę zrobić?
Henrik bez słowa zabrał się do sprzątania. Wstawił do zlewu kubek po kawie, wyrzucił resztki papierowego ręcznika, wytarł ścierką stół. Wyglądał, jakby sprawiało mu to ogromną trudność.
Westchnęłam. Wyjęłam z lodówki butelkę wody gazowanej i nalałam sobie dużą szklankę.
– Musimy przesunąć wyjazd w góry.
Henrik spojrzał na mnie i dalej wycierał stół.
– Nie mogę teraz wyjechać na tydzień.
– Aha.
– Mogę wziąć urlop dopiero na początku września.
– Trzeba tylko zapytać Milenę, czy jej pasuje.
– Przecież wiem. Zadzwonię do niej.
Byłam zbyt wściekła, żeby siedzieć z nim przy jednym stole, więc poszłam do łazienki i wzięłam długi prysznic. Strumień gorącej wody zmył część mojej frustracji. Zrobiło mi się przykro, że na niego nawrzeszczałam. Byłam zmęczona i mocno przesadziłam.
Później się pogodziliśmy. Henrik uśmiechnął się blado, gdy go przeprosiłam i przytuliłam się mocno. Wypiliśmy po lampce wina i siedząc na kanapie, obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu na HBO. Zasnęłam w połowie. Obudziłam się na napisy końcowe, dałam Henrikowi buziaka i poszłam spać. On został na kanapie i patrzył obojętnie w ekran telewizora.
„Jak do tego doszło? Czy ja go jeszcze znam?”
Protokół przesłuchania świadka Anny Samuelsson 880216-3372, 16 września 2019, szpital Gällivare, prowadzący inspektor Anders Suhonen.
– W porządku... teraz magnetofon już powinien działać... dzień dobry, pani Anno, mam na imię Anders.
– Dzień dobry.
– Bardzo się cieszę, że zgodziła się pani na rozmowę, rozumiem, że jest pani zmęczona i obolała, ale dobrze zacząć wyjaśniać takie sytuacje jak najszybciej.
– Tak.
– Jeśli poczuje się pani zbyt zmęczona albo pojawi się ból, zrobimy przerwę lub zakończymy na dziś i będziemy kontynuować jutro. Zgoda?
– Tak.
– Obiecuje pani, że da pani znać, gdyby coś było nie tak?
– Mhm.
– Czy teraz coś panią boli?
– Dam radę.
– W porządku, najpierw zapytam o dane osobowe, żeby nam się nagrały na początku taśmy. Jak się pani nazywa?
– Anna Signe Samuelsson.
– Numer ewidencyjny?
– 880216-3372.
– Miejsce zamieszkania?
– Sztokholm.
– Czym się pani zajmuje?
– Jestem prawniczką.
– Stan cywilny?
Cisza.
– Pani Anno? Jest pani zamężna czy...?
– Zaręczona.
– Mhm... Jak nazywa się narzeczony?
– Henrik Ljungman.
– Brał udział w tej wycieczce?
Cisza.
– Czy Henrik towarzyszył pani do Sarka?
– Tak.
– Powiedziała pani, że nazywa się Henrik Ljungman, tak? Zna pani jego numer ewidencyjny?
– 820302-7141.
– Dobrze... Więc to mamy...
– Czy znaleźliście Milenę?
– Nie? Jaką Milenę?
– Tankovic. Ona leży... rozstałyśmy się... kiedy... jaki dziś dzień?
– Poniedziałek, 16 września.
– Wczoraj... Tak myślę... Rozstałyśmy się...
Cisza.
– Milena Tankovic? Żyła, gdy się rozstawałyście?
Cisza. Pochlipywanie.
– Pani Anno? Czy Milena żyła, kiedy się rozstawałyście?
Cisza. Pochlipywanie.
– Nie... ale musicie ją znaleźć.
– Nie żyła?
– Nie.
Pochlipywanie.
– Milena Tankovic, tak się nazywa?
– Tak.
– Brała udział w tej wycieczce od początku?
– Tak.
– Zna pani jej numer ewidencyjny?
– Nie.
– Gdzie się rozstałyście?
Cisza. Pochlipywanie.
– Nie potrafię...
– Ale szłyście razem. Panią znaleziono w pobliżu Aktse. Była pani sama. Ile czasu szła pani sama?
Cisza. Pochlipywanie.
– Myśli pani, że Milenę też znajdziemy w okolicach Aktse?
– Nie wiem...
– Uhm... Pójdę po mapę. Zobaczmy, czy będzie mi pani mogła pomóc, pokazać, gdzie może być Milena. I Henrik. W porządku?
Cisza.
– Czyli szliście we troje, tak? Pani, Henrik i Milena?
Niezrozumiały szept.
– Słucham?
– Było nas czworo.
Wiem dokładnie, gdzie i kiedy pierwszy raz o nim usłyszałam.
Był piątek 30 sierpnia, około wpół do drugiej, jadłyśmy z Mileną obiad w Miss Clara na Sveavägen. Było słonecznie i ciepło, ale w powietrzu czuło się rześkość, światło słoneczne wydawało się jakby trochę bledsze, widomy znak nadchodzącej jesieni. Umówiłyśmy się o dwunastej w sklepie Naturkompaniet, żeby uzupełnić braki w sprzęcie. Butle gazowe, nowe cienkie wełniane skarpety, preparat na komary i liofilizowane dania.
Zarezerwowałam stolik w Miss Clara na dwunastą czterdzieści pięć, o wpół do drugiej skończyłyśmy jeść i piłyśmy espresso. Zapłaciłyśmy rachunek, a ja zaczęłam się spieszyć z powrotem do biura. Tak długi lunch oznaczał, że choć to piątek, będę musiała pracować wieczorem. Ale nie widziałyśmy się z Mileną dość długo, a ona zgodziła się przesunąć nasz wyjazd na wrzesień, choć poprosiłam o to z tak krótkim wyprzedzeniem. Nie chciałam, żeby poczuła mój pośpiech.
Po kolejnym łyczku espresso Milena zebrała się na odwagę.
– Słuchaj, mam jeszcze pytanie.
– Tak?
Czułam, że się denerwuje i nie wie, jak zacząć. Zawsze łatwo się rumieniła, a teraz jej blade policzki nabrały koloru. Zmieniła fryzurę: nadal nosiła włosy do ramion, ale zapuściła grzywkę, więc jej twarz okalały teraz miękkie, ciemnoblond loki. Wyglądała bardziej kobieco. Ale nadal była fajna. Znowu poczułam ochotę, by ją przytulić.
– Chodzi o to, że... – Uśmiechnęła się, jakby z musu. – Poznałam pewnego faceta.
– Naprawdę? Super!
– Tak... rzeczywiście... super. – Znów się uśmiechnęła i wzięła głęboki oddech.
– No opowiadaj.
– Ma na imię Jacob. Poznaliśmy się przez portal randkowy.
– O! Bardzo się cieszę, Mileno! – Pochyliłam się i ścisnęłam jej dłoń. – Jak długo jesteście razem?
– Trochę ponad miesiąc. Więc sprawa jest jeszcze świeża.
– Powiedz coś więcej, kim jest? Co robi?
– Na pewno nie jest prawnikiem, i to mnie cieszy.
– Brzmi nieźle.
– Jest trochę starszy ode mnie.
– Czyli?
– Trzydzieści osiem.
– Prawie rówieśnik – powiedziałam.
To oczywiście nieprawda, Milena miała trzydzieści dwa lata, była o rok starsza ode mnie. Ale mam koleżanki, które są tylko trochę starsze ode mnie, a już panikują albo wiedzą, że już niedługo wpadną w panikę, i wchodzą w związki z pięćdziesięciolatkami, tuż po rozwodzie i z gromadką dzieci. Niezawodny przepis na skomplikowanie sobie życia. Ale Jacob był równolatkiem Henrika.
– Pasjonuje go wspinaczka, kitesurfing i wszelkiego rodzaju sporty ekstremalne – kontynuowała Milena. – Zainteresowania podobne do twoich.
Zaczęłam się zastanawiać, czy to może być ktoś, kogo znam.
– Jak ma na nazwisko ten Jacob?
– Tessin.
– Jacob Tessin...
– Bardzo dużo czasu spędza w górach. Lubi chodzić po nich i się wspinać. Więc kiedy usłyszał, że jedziemy do Abisko, zapytał, czy może się przyłączyć.
Pytanie mnie zaskoczyło, nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
– No cóż... – odezwałam się wreszcie.
– Wiem, że jest trochę późno, więc zrozumiem, jeśli powiesz, że to nie jest okej.
– Cóż... chodzi głównie o to, że w czasie wędrówki jesteśmy tak intensywnie blisko, a jego w ogóle nie znamy.
– Jasne, rozumiem.
– Ale poczekaj, czy tobie zależy, żeby poszedł z nami?
– Tak, jasne. To mój chłopak. – Uśmiechnęła się, a ja odwzajemniłam uśmiech.
– Muszę zapytać Henrika – powiedziałam.
– Oczywiście.
– Do wyjazdu już tylko tydzień. Czy Jacob nie będzie miał problemu, żeby rzucić wszystko i jechać tak nagle? Nie musi brać urlopu czy jakoś tego załatwiać?
– Nie, powiedział, że da radę.
– Gdzie on pracuje?
– Jest konsultantem. W firmie, która się nazywa BCG.
– Ooo, to bardzo znane biuro... Przepraszam, ale teraz zaczyna mnie zżerać ciekawość, masz jakieś zdjęcie?
– Nie – odparła Milena, wygrzebując bez entuzjazmu telefon z kieszeni. – To głupie, ale nie mam. – Przesuwała palcami po ekranie, jakby w nadziei, że znajdzie jakieś jego zdjęcie, o którym zapomniała.
– W porządku, zastanawiałam się tylko, czy skoro tak lubi wspinaczkę i góry, to czy może go znam.
– Mhm. Nie, przepraszam, nie mam...
Zapadła cisza. Uśmiechnęłam się do niej.
– Pogadam z Henrikiem i zadzwonię do ciebie w weekend – powiedziałam. – Bardzo się cieszę, że kogoś poznałaś, naprawdę.
– Dziękuję.
– I oczywiście umieram z ciekawości, żeby go poznać. Po prostu. Musimy tylko chwilę pomyśleć.
– Jasne, rozumiem. I żeby nie było niejasności, jeśli uznacie, że to nie jest okej, to po prostu mi powiedzcie. To żaden problem.
– Okej. To dobrze.
Wstałyśmy, wyszłyśmy z restauracji i uściskałyśmy się na pożegnanie, obiecując sobie, że uzgodnimy wszystko przez telefon.
W drodze powrotnej do pracy moja ciekawość wzięła górę. Weszłam na stronę BCG i wpisałam – Jakob Tessin. BCG, Boston Consulting Group – jedna z największych i najbardziej prestiżowych firm konsultingowych na świecie. Co prawda w Szwecji ich reputacja została lekko nadszarpnięta z powodu projektu Nowa Karolinska, ale jednak. Wielu starało się u nich o pracę, niewielu dostępowało tego zaszczytu. Pracowali i zarabiali mniej więcej tyle samo co my, prawnicy zajmujący się prawem gospodarczym. Osiemdziesiąt godzin w tygodniu to nie rzadkość. Roczne wynagrodzenie na poziomie prezesa spółki giełdowej także.
Ale nie znalazłam żadnego Jakoba Tessina. Ani Jacoba Tessina, ani nikogo o podobnym imieniu i nazwisku. Nie wydało mi się to jednak jakoś szczególnie zaskakujące – wiele stron internetowych ma słabe funkcje wyszukiwania, chociaż wydaje się, że taka firma jak BCG może sobie pozwolić na zbudowanie w pełni funkcjonalnej strony. Może Jacob nie był zatrudniony w sztokholmskim biurze? Konsultanci na tym poziomie są często wypożyczani do projektów w innych krajach.
Postanowiłam więc posurfować na Facebooku i tam go znalazłam.
Jacob Tessin. Był wysoki i szczupły, o sportowej sylwetce i umięśnieniu charakterystycznym dla alpinistów i ludzi uprawiających sporty wytrzymałościowe, a nie wypracowanym przed lustrem na siłowni. Emanował ciepłem. Ciemna opalenizna, krótko przycięte ciemne włosy. Jacob wyglądał jak jeden z tych szczęśliwców, którzy nigdy nie doświadczali poparzeń słonecznych.
Prawie wszystkie zdjęcia przedstawiały go w różnych kontekstach sportowych: w górach, w kajaku na spływie, ze sprzętem kite’owym na plaży. Trzech facetów stojących obok siebie w lesie, obejmujących się ramionami, w strojach do jazdy na rowerze górskim, Jacob w środku, wszyscy trzej ubłoceni i szczęśliwi jak mali chłopcy.
Jedyne, czego nie mogłam zobaczyć, to jego oczy. Na wszystkich zdjęciach nosił sportowe okulary przeciwsłoneczne, które szczelnie przylegały do głowy i pokazywały odbicie świata we wszystkich kolorach tęczy.
W końcu znalazłam kilka zdjęć, które różniły się od pozostałych: Jacob i dwóch znajomych na wakacjach w jakimś śródziemnomorskim kraju. Trochę w stylu Hiszpanii lub Portugalii. Były zdjęcia z surfingu, z plażowania, ale też kilka zdjęć zabytkowego, podniszczonego centrum miasta, z wąskimi uliczkami i sklepami dla turystów. I jeszcze wieczorne zdjęcia z tawerny, Jacob z przyjaciółmi siedział na tarasie, na tle ulicy pełnej ludzi, kolorowych lamp i przytulnych wnętrz innych restauracji. Niemal czułam ciepłą wieczorną bryzę na skórze, upojenie po kilku kieliszkach wina, radość życia. Nie wiedziałam, gdzie zrobiono to zdjęcie, ale zapragnęłam tam pojechać.
Jacob miał okulary podniesione na czoło. Uśmiechał się do aparatu. Jego brązowe oczy błyszczały.
Protokół przesłuchania świadka Anny Samuelsson 880216-3372, 16 września 2019, szpital Gällivare, prowadzący inspektor Anders Suhonen.
– Zobaczmy... czy mogłaby pani spróbować znaleźć na mapie miejsce, gdzie mniej więcej pani zdaniem powinniśmy szukać Henrika i Mileny. I Jacoba.
– Nie wiem...
– Spróbujmy, pani Anno. Nie musi być co do metra. Sarek jest duży, więc dobrze będzie, jeśli uda nam się nieco zawęzić obszar poszukiwań... Tu znaleźliśmy panią.
Cisza.
– Domyślam się, że ruszyła pani ze środkowej części parku? Wędrowała pani na wschód, w tę stronę?
– Mhm.
– Czy szła pani wzdłuż rzeki? Pamięta pani? Czy miała pani rzekę po prawej stronie?
Cisza.
– Tak mi się wydaje.
– Czy wtedy szła już pani sama? Czy ktoś z panią był?
– Milena. Ona szła ze mną przez jakiś czas.
– Więc pani i Milena szłyście jakiś czas razem?
– Tak.
– W porządku. A skąd przyszłyście, pamięta pani? Przechodziłyście przez Rovdjurstorget?
Cisza.
– Pani Anno? Pamięta pani, jaką trasą szłyście?
Cisza. Pochlipywanie.
– Okej, mamy teraz trochę więcej jasności, jeśli chodzi o Milenę. To się przyda. Zostawimy to na dziś. Musi pani odpocząć. Przyjdę jutro i będziemy rozmawiać dalej. Chciałbym, żeby mi pani opowiedziała, co tam się stało.
Cisza.
– Nie ma znaczenia kolejność zdarzeń czy tempo, ważne, żeby pani było wygodnie. A ja będę sobie słuchać.
– Trochę późno na taką zmianę – powiedział Henrik, wyciskając sok z limonki do miski, w której mieszał dressing. – Wyjeżdżamy za tydzień.
Wieczorem tego dnia, kiedy jadłam obiad z Mileną, przygotowywaliśmy z Henrikiem kolację dla przyjaciół. Po długiej przerwie na lunch wróciłam z pracy dość późno, ale Henrik zaczął przygotowania beze mnie. Lubił gotować, a spotkanie ze znajomymi pomogło mu wyrwać się z letargu. Bardzo tego potrzebował. Po powrocie z urlopu do pracy w Uppsali nie pozbył się niestety apatii i smutku.
W piekarniku piekł się już łosoś na grubej soli, w żeliwnym garnku gotowały się małe ziemniaki z koperkiem, w lodówce chłodziły się miseczki z panna cottą i owinięty folią pojemnik borówek marynowanych w cukrze muscovado i soku z limonki. Posiekałam kolendrę do ceviche z dorsza, którą zamierzaliśmy podać jako przystawkę. Na kuchennym stole stały dwie odkorkowane butelki sancerre. W chłodziarce do wina czekały kolejne butelki obrócone na drugą stronę.
Opowiedziałam Henrikowi o obiedzie z Mileną, o tym, że poznała jakiegoś faceta i zapytała, czy się zgodzimy, żeby pojechał z nami w góry. Dużo o tym po południu myślałam i byłam skłonna pozwolić Jacobowi jechać z nami.
– Zgadza się – stwierdziłam. – No ale przecież niedawno się poznali, nie mogła o tym wspomnieć wcześniej. – Oskubałam liście kolendry, pocięłam je i włożyłam do szklanki.
Henrik zamilkł i spochmurniał. Nasypał różowego pieprzu do elektrycznego młynka i włączył go nad miską z dressingiem.
Kiedy Henrik i ja sprzedaliśmy swoje mieszkania, żeby zamieszkać razem, kupiliśmy za nie to czteropokojowe o powierzchni stu dwudziestu metrów kwadratowych, nieremontowane od dwudziestu pięciu lat, co się bardzo rzadko zdarza. Więc zrobiliśmy remont generalny. Ja byłam jego kierowniczką, z wyjątkiem kuchni, domeny Henrika. Zachowaliśmy jak najwięcej ze starego uroku pomieszczeń: boazerię do połowy ściany, stiuki na suficie, stare drewniane podłogi. I wypełniliśmy wnętrze nowoczesnym skandynawskim designem. Powstało wnętrze niezbyt oryginalne, ale schludne i funkcjonalne, no i niezbyt spersonalizowane, na wypadek gdybyśmy za pięć lat chcieli je sprzedać, by przenieść się do domku.
Usunęliśmy ścianę, aby powiększyć kuchnię i zrobić miejsce dla obszernej jadalni. Piekarnik, lodówka, zamrażarka, mikrofalówka, ekspres do kawy i robot kuchenny – wszystko w jednolitym stylu i najnowocześniejsze. Korzystanie z fajnych gadżetów należało w oczach Henrika do przyjemnych stron gotowania. Używał termometru, aby gotować jajka w temperaturze dokładnie sześćdziesięciu trzech stopni. Uwielbiał robić crème brûlée, ponieważ mógł zrobić użytek ze swojego nieproporcjonalnie wielkiego palnika, takiego profesjonalnego urządzenia, które widział kiedyś w rękach szefa kuchni w popularnej restauracji koncepcyjnej. Za pomocą telefonu mógł regulować temperaturę piekarnika z każdego miejsca w mieszkaniu. Podobnie jak muzykę płynącą z wbudowanych głośników. Kiedyś to nawet policzyłam: w samej tylko kuchni można było odczytać godzinę na czterech wyświetlaczach cyfrowych.
Nie o to chodzi, że źle się w tym mieszkaniu czuję. Ale czasami zastanawiam się, czy mojej tęsknoty za naturą i górami nie podsyca chęć ucieczki od cyfrowych ekranów, przycisków i opcji menu, piszczących sygnałów i dyskretnie szemrzących, wydajnych silniczków elektrycznych. Poszukiwanie czegoś pierwotnego, co zawsze istniało i zawsze będzie istnieć. To może dziwne, ale uspokaja mnie poczucie, że jestem mała i pozbawiona znaczenia.
Góry się tobą nie przejmują. Niczego też od ciebie nie wymagają.
Henrik nie zamierzał ciągnąć tego tematu, więc ja musiałam go dokończyć:
– Myślę, że nie bardzo mamy jak odmówić.
– Dlaczego?
– Milena nigdy nie miała nic przeciwko temu, żebyś ty z nami jeździł.
– No jest chyba różnica.
– Jaka?
– Milena mnie znała. Jeszcze zanim ty mnie poznałaś. A tu chodzi o faceta, o którym nie wiemy kompletnie nic.
Rozumiałam oczywiście, o co mu chodzi. Milena, Henrik i ja wyjeżdżaliśmy razem wielokrotnie, zawsze według utartego schematu, każdy odgrywał swoją rolę. Był to jeden z niewielu tygodni w roku, kiedy mogłam się całkowicie zrelaksować. Bez poczucia, że coś muszę. Jeśli więc zabierzemy kogoś, kogo nie znamy... choćby najsympatyczniejszego na świecie, nikt z nas nie będzie mógł się wyluzować tak jak zwykle. A jeśli okaże się niemiły albo dziwaczny, nasz tydzień w górach może się zamienić w koszmar.
– Zgodziła się, gdy chcieliśmy zmienić termin z lipca na wrzesień – powiedziałam.
– Kiedy ty chciałaś zmienić.
– Tak, oczywiście, gdy ja chciałam zmienić. Nieważne. Ale wyszlibyśmy na małostkowych, gdybyśmy teraz powiedzieli „nie”. Ona nigdy wcześniej nie prosiła o zgodę na przyprowadzenie kogoś. Nie sądzisz, że nad tym myślała, że zastanawiała się, czy on się wpasuje w taką wyprawę? A nawet jeśli nie jest najfajniejszym facetem na świecie, to może przez tydzień jakoś wytrzymamy. Bo Milenie na tym zależy.
Dalej milczał. Mieszał łyżką dressing w misce. Pokroiłam świeżego dorsza na zgrabne kawałki. W końcu spojrzałam na Henrika.
– Prawda?
– Tak, oczywiście – mruknął wreszcie.
Zerknęłam na cyfrowy wyświetlacz mikrofalówki. Zaraz przyjdą goście. Podeszłam do chłodziarki na wino i wyjęłam dwie butelki szampana, które mieliśmy wypić jako aperitif. Rozległ się sygnał informujący, że ziemniaki są gotowe. Henrik ściągnął garnek z jarzącego się na pomarańczowo pola na płycie ceramicznej.
Przez kolejne minuty żadne z nas się nie odezwało. Wreszcie zadzwonił dzwonek do drzwi i pojawili się pierwsi goście. Miałam wrażenie, że przybyli na ratunek.
Protokół przesłuchania świadka Anny Samuelsson 880216-3372, 17 września 2019, szpital Gällivare, prowadzący inspektor Anders Suhonen.
– Jak się pani dziś czuje?
– W porządku.
– Udało się pospać?
– Nie za bardzo.
– Ból przeszkadzał.
– Mhm.
– Ale teraz nie boli?
– Nie, ale jestem zmęczona.
– Rozumiem. Spróbujmy wrócić do rozmowy. Jeśli poczuje pani, że dalej nie da rady, proszę dać znać, zgoda?
– Mhm.
– Muszę zadać kilka pytań, żeby sprawdzić, czy dobrze zrozumiałem... Pani i Henrik Ljungman byliście zaręczeni.
– Tak.
– A Milena Tankovic i Jacob Tessin, czy oni też byli parą?
– Tak.
– Dobrze się znaliście?
– Milena i ja przyjaźnimy się od czasu studiów w Uppsali. Studiowałyśmy prawo.
– Rozumiem.
– Milena też zna Henrika z Uppsali, bo był naszym wykładowcą.
– Aha. Czyli wy we troje znacie się od dawna?
– Tak. I od wielu lat jeździmy razem na tydzień w góry.
– Gdzie zazwyczaj wędrowaliście?
– Zazwyczaj w popularnych miejscach. Szlak Jämtlandstriangeln, Szlak Kungsleden z Abisko, w górę na Kebnekaise. Raz Norwegia. Borgafjäll.
– Nocowaliście w chatkach?
– Tak, zazwyczaj tak. Ale zawsze zabieramy ze sobą namiot, żeby móc przespać kilka nocy w górach.
– Rozumiem. Pytam dlatego, że Sarek jest nieco trudniejszy. Jak pani wie. A we wrześniu już na pewno. Może się trafić naprawdę zła pogoda.
– Zazwyczaj wybieramy się w lipcu. Ale tym razem pracowałam całe lato, więc został nam wrzesień.
– No tak.
– W zasadzie nie zamierzaliśmy chodzić po Sarku. Mieliśmy pojechać jeszcze raz na Kungsleden, z Abisko na Kebnekaise.
– Ale zmieniliście zdanie?
– To był pomysł Jacoba.
Simon oparł się wygodnie i wyciągnął długie nogi pod stołem. Dopił resztkę wina z kieliszka.
– A wy kiedy? – zapytał drwiącym tonem, prosto przed siebie, nie patrząc ani na mnie, ani na Henrika.
Rozległ się śmiech. Rozmawialiśmy o wspólnych znajomych, którzy mieli się niedługo pobrać, wszyscy byliśmy zaproszeni na wesele. Henrik uśmiechnął się i skrzywił, jakby chodziło o drażliwą sprawę.
– Słuchajcie, czy to nie piękne, że mieliśmy taką pogodę przez cały czas? – spytał, chwytając stojącą na stole butelkę wina. – Komuś jeszcze wina?
Nowa salwa śmiechu. Oczywista próba zmiany tematu zadziałała. Nikt nawet nie pomyślał, że sprawa może naprawdę być delikatna, skoro Henrik tak swobodnie o niej żartuje. A do tego wszyscy wypili już sporo wina.
– Lepiej zaczekać, niż potem narzekać czy jakoś tak – uśmiechnęłam się.
– Bla, bla, bla – skwitował to Simon, a ja zauważyłam, że jest wstawiony bardziej niż zwykle.
Simon był partnerem w kancelarii, w której pracowałam. Dwa razy braliśmy razem udział w wyścigu SwimRun, czyli przepłynięciu wpław trasy pomiędzy wyspami – od Sandhamn do Utö. Jego żona Jennifer, kierowniczka działu public relations w spółce giełdowej, rzuciła mu badawcze spojrzenie. Zauważyła to samo, co ja.
– Henrik? – Simon nie dawał za wygraną. – Czy to ty się wahasz? Myślisz, że znajdziesz kogoś lepszego od Anny?
– Simon... – przerwała mu Jennifer.
– No co?
– Daj spokój.
– Jasne, że dam spokój. Czasami trzeba podejść do tego spokojnie, innym razem może trzeba trochę przyspieszyć, jeśli na przykład, akurat biorę zupełnie hipotetyczny przypadek, naprawdę zupełnie hipotetyczny, jesteście zaręczeni od kilkudziesięciu lat i...
Głos Simona został zagłuszony przez chór protestujących: czyli przeze mnie, Jennifer, Erikę i Olofa. Henrik nadal się uśmiechał, ale jego uśmiech wyglądał jak przyklejony do twarzy.
Erika rzuciła mu pełne troski spojrzenie. Była jego starą przyjaciółką z Wydziału Prawa w Uppsali, obecnie profesorką na uniwersytecie Södertörn. Ona i Olof jako jedyni w tym towarzystwie mieli dzieci.
– Simon! – powtórzyła Jennifer, tym razem nieco ostrzej.
– Cóż, przepraszam za próbę ustalenia tego, nad czym wszyscy się zastanawiamy – powiedział Simon.
Spojrzałam na Henrika.
– Dobrze, teraz wiem, kogo możemy skreślić z listy zaproszeń – rzuciłam.
Henrik uśmiechnął się blado.
– Kogo? Z jakiej listy zaproszeń? – zapytał Mark, który właśnie wrócił z Vallem z balkonu, gdzie palili papierosy i delektowali się widokiem jasnego wieczornego nieba nad Sztokholmem. Mark zarządzał funduszem bankowym, któremu nasza kancelaria pomagała w kilku dużych przejęciach. Valle był jego mężem, choreografem.
– Simon ma zakaz wstępu na nasz ślub – wyjaśniłam.
– Ustaliliście datę? Na kiedy? – dopytywał się Mark.
Pokręciłam głową.
– Jedziecie w tym roku w góry? – Erika wyraźnie starała się pomóc Henrikowi zmienić temat.
– Tak, wyjeżdżamy za tydzień – odparł Henrik.
– Z tą... Jak ona się nazywa?
– Z Mileną. Tak, jedziemy.
– A wiecie, że w górach też można wziąć ślub – wtrącił Simon, ale tym razem nikt się nie zaśmiał.
Granica między żartem a przynudzaniem została przekroczona. Jennifer tym razem powstrzymała się od komentarza, jednak patrzyła na niego z irytacją. Spojrzałam na Henrika.
– Z nią i może jeszcze jedną osobą – dodałam.
Był to pretekst do ucieczki od kwestii naszego, niespełnionego jak dotąd, małżeństwa. Przeczuwałam, że ten temat może towarzystwo zainteresować. Henrik rzucił mi ponure spojrzenie.
– Aha? Któż to taki? – zapytała Erika.
– Milena znalazła sobie chłopaka.
Mark zmarszczył brwi.
– Czekajcie, kto to jest Milena?
– Spotkałeś ją u nas kilka razy – pospieszyłam z odpowiedzią. – Zaczęłyśmy studia w Uppsali na tym samym roku. Szatynka, trochę niższa ode mnie.
– Aha, okej. To już wiem. Małomówna, tajemnicza kobieta.
– Czy to nie ją próbowałaś zeswatać z Trulsem Kofoedem? – przypomniał sobie Simon.
– Niezupełnie, ale kiedyś na kolacji usadziłam ich obok siebie.
– Dobrze kojarzę, że ona zawsze była singielką? – spytał Mark.
Henrik nie potrafił ukryć irytacji.
– Nie, nie zawsze była singielką.
– Naprawdę? – Zdziwiłam się.
– Naprawdę – odparł Henrik. – Miała kilku facetów.
– W każdym razie – wróciłam do poprzedniego wątku – Milena poznała faceta o imieniu Jacob, który pracuje w BCG i podobno lubi chodzić po górach. Zapytała, czy nie moglibyśmy go ze sobą zabrać.
– Ale wy go nie znacie? – dopytywał się Mark.
– Nie – mruknął Henrik.
Erika zwróciła się do Olofa.
– Zdaje się, że Jossan pracuje w BCG, prawda?
– Tak jest. Jak ma na nazwisko ten Jacob?
– Tessin – powiedziałam. – Jacob Tessin.
Olof szukał w pamięci.
– Cóż... Kilka razy byłem na piwie z Jossan i jej kolegami z pracy. Imię Jacob chyba mi się z kimś kojarzy. Wiesz, jak on wygląda?
– Wysoki, ciemnowłosy – wyjaśniłam. – Kim jest Jossan?
– To moja kuzynka.
– Wysoki i ciemnowłosy nieznajomy – powiedział Simon przytłumionym głosem, jakby czytał nam na głos rozdział z jakiegoś harlequina. Nikogo nie rozśmieszył. Na twarzy Henrika pojawiło się wręcz zażenowanie. Wypił łyk wina i wpatrywał się w stół. Nie wspomniałam mu, że znalazłam Jacoba na Facebooku i oglądałam jego zdjęcia.
– No to możliwe, że go poznałem – powiedział Olof. – Coś mi świta.
– A mógłbyś zapytać kuzynkę, co to za gość? – spytałam.
– Jasne. Jacob Tessin?
– Tak.
– I co... zamierzacie się zgodzić? Weźmiecie go ze sobą? – dopytywała się Erika.
Zaczęłam żałować, że o tym wspomniałam. Henrik i ja nie zdążyliśmy jeszcze tego uzgodnić, a sprawę wzięli na tapetę nasi podchmieleni, a wręcz pijani, tak jak Simon, przyjaciele. Mogli teraz uznać Henrika za małodusznego zrzędę.
– Nic jeszcze się postanowiliśmy – odparłam. – Z jednej strony ona nigdy wcześniej nikogo ze sobą nie zabierała. Ja musiałam przełożyć wyjazd w tym roku ze względu na pracę i ona to zaakceptowała. Więc chyba byłoby nie fair, gdybyśmy się nie zgodzili. Z drugiej strony chodzenie po górach wymusza ogromną bliskość w grupie. My we trójkę świetnie się znamy. A teraz trzeba będzie uwzględniać kogoś, kogo się zupełnie nie zna. To już nie będzie to samo.
Erika przytaknęła.
– Uważam, że Milena nie powinna was stawiać w takiej sytuacji.
„Oczywiście, że popierasz Henrika, pomyślałam z irytacją, jak zawsze”. Choć może niesłusznie, przecież nie wspomniałam, które z naszej dwójki było za, a które przeciw.
– Może i tak... ale jeśli poznała faceta, który lubi góry... no to chyba... trudno mi uwierzyć, żeby Milena chciała wziąć ze sobą kogoś, kto się nie sprawdzi.
– Na pewno nie rozwiążemy tej kwestii akurat teraz – wtrącił Henrik, nie ukrywając poirytowania.
– Jasne, że nie. Zobaczymy – zamknęłam temat i wstałam. – Kto ma ochotę na kawę? Albo herbatę?
Rozległ się lekki szmer. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Z wyjątkiem Simona. Opróżnił kieliszek z winem do dna.
– Jacob Tessin... to brzmi jak: pieprzony dupek.
Teraz też nikt się nie roześmiał.
W sobotę, w dniu wyjazdu, wstaliśmy wcześnie i zaczęliśmy się pakować. Wszystko leżało przygotowane na kupkach, wystarczyło tylko napełnić plecaki. W zasadzie nie mam nic przeciwko pakowaniu, szczególnie gdy chodzi o wyjazd w góry. Może bym nawet miała z tego radość, gdybym mogła się skupić tylko na tym. Wszystkie akcesoria i gadżety trekkingowe budzą wspomnienia poprzednich wycieczek. Gdy pakuję małą plastikową butelkę, w której wożę w podróży mydło w płynie, czuję w nozdrzach zapach osmalonej ściany w starej saunie i widzę piętrzące się za oknem górskie zbocze.
Jednak w tę sobotę nie mogłam się zająć tylko pakowaniem, musiałam też pracować, przez co dzień mijał mi w pośpiechu i w nerwach. Miało mnie nie być przez tydzień, więc musiałam różne rzeczy uporządkować albo dokończyć. Wędrówka po górach to jedyny okres, kiedy nie jestem dostępna, w przeciwieństwie do pozostałej części roku, gdy klienci i współpracownicy mogą do mnie zadzwonić w każdej chwili.
Na dno plecaków spakowaliśmy ubrania na zmianę, bieliznę i skarpetki, które bezwzględnie musiały być suche. Henrik przypiął do swojego plecaka namiot, a ja spakowałam jedzenie i to, co potrzebne do jego przygotowania. Najczęściej zatrzymywaliśmy się w chatkach, gdzie była mała kuchnia lub przynajmniej płyta grzewcza, na której można było gotować. Ale czasami chcieliśmy spać w namiotach i wszystkie obiady jadaliśmy na szlaku, chyba że złapał nas ulewny deszcz lub nagły śnieg. Poza tym lubiliśmy biwakować w jakimś pięknym miejscu wśród gór. Spakowałam więc małą butlę gazową i kuchenkę turystyczną Trangia z całym osprzętem, a także produkty spożywcze: płatki na poranną owsiankę, zupy w proszku, makaron błyskawiczny, który wystarczyło wsypać do zupy, żeby stała się bardziej pożywna, kilka dań liofilizowanych. Puszkę, w której mieściły się cztery różne przyprawy. Kawę rozpuszczalną, orzeszki ziemne i rodzynki. Czekoladę i kilka torebek cukierków.
Kiedy skończyłam pakować jedzenie, dopełniłam plecak tym, co przydawało się podczas naszych górskich wypraw. Kosmetyczkę turystyczną z haczykiem do zawieszania, kurtkę przeciwdeszczową, kamizelkę puchową, czapkę i rękawiczki. Scyzoryk wielofunkcyjny. Na koniec włożyłam do górnej kieszeni wodoodporną mapę Abisko i Kebnekaise. Byłam gotowa.
Zaniosłam plecak do łazienki i zważyłam na wadze łazienkowej. 12,3 kilograma. W sam raz. W pierwszych latach mój plecak ważył około dwudziestu kilogramów, ale potem jego coroczne odchudzanie stało się dla mnie niemal sportem. Niższa waga poprawiała komfort marszu, ale odbierała część przyjemności, gdy już się było na miejscu. Henrik lubił wygodę, więc wolał nosić kilka dodatkowych kilogramów więcej. Pewnego roku wziął ze sobą butelkę wina, choć bardzo się starałam go od tego odwieść. Kiedy ją odkorkował w chatce Singi i chciał mi nalać, odmówiłam, aby pokazać swoją pryncypialność. Henrik i Milena wypili po kieliszku, a resztę dokończyli następnego wieczoru. Nie dałam po sobie poznać, że miałam wyjątkową ochotę na wino, a Henrik – że ciężko było dźwigać dodatkowy kilogram. Ale już nigdy nie wziął ze sobą wina w góry.
Na myśl o podróży czułam mrowienie w żołądku. Wieczorem mieliśmy wsiąść do nocnego pociągu do Abisko. Tam wchodziliśmy na szlak Kungsleden w kierunku Kebnekaise, a na wysokości Singi skręcaliśmy na szlak Durling. Zamierzaliśmy przenocować jedną lub dwie noce na szlaku, wejść na szczyt i dalej przez Vierranvarre w dół do schroniska Kebnekaise. Po kilku dniach chcieliśmy wrócić do domu. Tymczasem zamierzałam się wybrać na jednodniowe samotne wycieczki do doliny Tarify lub wspinaczkę na Kebnekaise trudniejszą trasą wschodnią. Wiedziałam, że Henrik i Milena nie dadzą się na to namówić, ale nie miałam nic przeciwko jednodniowej samotnej wędrówce. Wtedy mogłam iść we własnym tempie, trochę szybszym niż Henrika i Mileny.
O godzinie piątej przebraliśmy się z Henrikiem w ubrania trekkingowe. Upięłam swoje jasne włosy w ciasny kucyk i włożyłam trampki. Buty trekkingowe wisiały na plecaku, przywiązane sznurówkami. Podniosłam plecak z podłogi, zarzuciłam go na plecy, przekładając ramię pod szelką, a potem przełożyłam pod szelką również drugie ramię. Henrik tak samo. Wyszliśmy na klatkę schodową i zamknęliśmy za sobą drzwi.
Ruszyliśmy w stronę dworca, najpierw ulicą Upplandsgatan, a potem Vasagatan. Utrzymywała się piękna pogoda, bezchmurne niebo i przyjemne ciepło. Miasto żyło spokojnym niedzielnym pulsem. Niektórzy przechodnie rzucali długie spojrzenia naszym wielkim plecakom. Ja odbierałam ten ciężar jako znajomy i przyjemny, a ciało przystosowywało się do dźwigania bagażu i utrzymywania równowagi, uruchamiając nowe mięśnie w nogach i na brzuchu. Byłam silna, sprawna i pełna energii. Zatrzymaliśmy się w kawiarni w Tegnérlunden i zamówiliśmy podwójne espresso, ostatnią filiżankę dobrej kawy na ponad tydzień. Przy akompaniamencie ptaków zamieszkujących drzewa wokół pomnika Strindberga smakowała wybornie.
Naprawdę cieszyłam się na myśl, że za chwilę poznam Jacoba Tessina.
Po wyjściu gości w piątek wieczorem na tyle nie mieliśmy z Henrikiem humoru, że przed pójściem do łóżka nic nie mówiliśmy. Henrik poruszył ten temat w sobotę po śniadaniu. Przyznał mi rację, że nie bardzo mogliśmy odmówić Milenie w sprawie Jacoba. Odetchnęłam z ulgą, że nie będzie trzeba dalej ciągnąć tej dyskusji. Powiedziałam, że doskonale rozumiem jego odczucia, też bym wolała, żebyśmy pojechali tylko on, ja i Milena, jak zwykle.
– Jeśli coś będzie nie tak, to się rozdzielimy i pójdziemy na własną rękę – dodałam.
W niedzielę zadzwoniłam do Mileny.
– Przegadaliśmy sprawę i uważamy, że fajnie będzie zabrać w góry Jacoba – oznajmiłam.
– O, super.
Głos Mileny zabrzmiał zaskakująco mało radośnie. Przyzwyczaiłam się, że nigdy nie jest zbyt wylewna, raczej nie okazywała emocji, ale spodziewałam się trochę więcej entuzjazmu. Postanowiłam się jednak tym nie przejmować, bo najprawdopodobniej coś innego zaprzątało jej głowę.
Termin wyjazdu się zbliżał, skupiłam się na przygotowaniach, a Jacob zszedł na dalszy plan. W końcu Milena i jej chłopak Jacob stanowili zaledwie niewielką część całej wycieczki. Nawet gdyby Jacob okazał się niemiły, niezbyt rozmowny, nałogowo opowiadający dowcipy czy ogólnie nieatrakcyjny, na pewno nie odbierze mi całej masy fajnych rzeczy. Doświadczenia natury, przyjemnego zmęczenia po wielu godzinach wędrówki, fantastycznego smaku jedzenia, dobrego snu. Tak, możliwe, że będzie irytujący. Ale nie, nie zepsuje mi urlopu w górach.
Najlepiej by było, gdybyśmy się z nimi umówili na któryś wieczór w ubiegłym tygodniu, ale nie było czasu. A teraz, gdy za kilka minut mieliśmy się z nim spotkać, czułam głównie ciekawość. Kim był Jacob Tessin, pierwszy facet, którego moja przyjaciółka od dziesięciu lat przedstawiła jako swojego chłopaka?
Poszliśmy dalej Upplandsgatan, w dół, obok Norra Bantorget, do Vasagatan, gdzie z pełną mocą zaatakował nas hałas ulicy, potok wędrujących we wszystkich kierunkach ludzi wyraźnie się zagęścił. Tęskniłam za górami, gdzie nigdy nie trzeba było nikomu ustępować drogi.
Wkrótce weszliśmy do dużej hali Dworca Centralnego. Kroki i głosy podróżnych odbijały się echem od wysokiego sklepienia, przypominając mi o walizkach, biletach i podróży.
Zobaczyłam ich w samym środku hali. Milena i Jacob.
Pierwsze, co mi przyszło do głowy: jaki on wysoki. Zauważyłam to już na zdjęciach na Facebooku, a rzeczywistość tylko potwierdziła. Milena jest przeciętnego wzrostu, ale przy Jacobie wydawała się niska. Kolejna myśl również dotyczyła wyglądu: jaki wysportowany. Jacob był ubrany w podkoszulek bez rękawów, trzymał ręce w kieszeniach. Jego umięśnione, żylaste ramiona imponowały opalenizną. Miał atletyczną sylwetkę: proste plecy, wydatną klatkę piersiową.
Trzymał Milenę za rękę. Uroczy widok.
Moja kolejna myśl: musi mieć więcej niż trzydzieści osiem lat. Jego opaloną misiowatą twarz otaczały gęste, ciemnobrązowe włosy. Linia włosów była regularna, bez głębokich zakoli powyżej czoła. Ale bruzdy na twarzy, między brwiami, na czole, skóra na szyi... Powiedziałabym raczej, że coś koło czterdziestu pięciu.
Czy naprawdę zdążyłam pomyśleć o tym wszystkim w czasie kilku sekund, zanim do nich doszliśmy? A może te obserwacje pojawiły się później? Trudno powiedzieć.
Uśmiechnęłam się i pomachałam do nich. Milena odwzajemniła uśmiech i odmachała. Jacob również się uśmiechnął, z nadzieją i niepewnością zarazem. Puścił rękę Mileny, przestępował z nogi na nogę.
– Cześć, miło was widzieć – powiedziałam z szerokim uśmiechem, gdy do nich doszliśmy. – Jestem Anna. – Wyciągnęłam rękę do Jacoba.
– Cześć, Jacob.
Wziął moją rękę w swoją dużą dłoń – była ciepła i sucha. Poczułam mocny uścisk. Jego oczy błyszczały. Odwróciłam się do Mileny.
– Cześć... Jak fajnie...
Milena uśmiechnęła się szeroko, otworzyłam ramiona i mocno się uścisnęłyśmy.
– Tak. Wreszcie nadeszła pora – powiedziała.
Za moimi plecami Jacob witał się z Henrikiem.
– A ty to pewnie Henrik, prawda?
– Tak.
– Cześć. Jestem Jacob. Miło cię poznać.
Przyszła mi wtedy do głowy jeszcze jedna myśl.
Skądś go znam.
Poszliśmy do pociągu. Rozmawiałam z Mileną, ale nie mogłam się powstrzymać, żeby nie słuchać jednym uchem rozmowy idących za nami Henrika i Jacoba.
– Przepraszam, że tak się wprosiłem do towarzystwa – powiedział Jacob. – Zrozumiem, jeśli uznacie, że wędrówka z kimś, kto... Znaczy wiem, że od wielu lat chodziliście we troje.
– Nie ma problemu – mruknął Henrik. – Często bywasz w górach?
– Można by powiedzieć, że to mój drugi dom.
– Urodziłeś się w górach?
– Nie, ale jeździłem w góry praktycznie co roku, odkąd skończyłem piętnaście lat. W zimie narty, w lecie wspinaczka.
– My też byliśmy kilka razy na nartach w Sälen. Ale głównie jeździliśmy w Alpy.
– Aha. Nie, ja zwykle jeżdżę do Riksgränsen. To chyba mój ulubiony rejon w górach. Dobre miejsce również do uprawiania paralotniarstwa.
– Aha. Więc to też cię kręci?
– Tak, a przynajmniej próbuję, ha, ha... ale z Abisko można robić superfajne piesze wycieczki. I z Kebnekaise. Byliście tam wcześniej?
– Tak. No tak, hm, kiedy to było? Ostatnio jakieś trzy lata temu. Może cztery.
– Dla mnie góry to rodzaj medytacji. Pracuję za dużo. Dużo zajętych weekendów i tak dalej. Miło jest więc po prostu uciec i przez chwilę pomyśleć o czymś zupełnie innym. Ot, naładować baterie.
– Mhm.
Wyszliśmy na peron. Powietrze stało bez ruchu, pachniało olejem napędowym i gorącym metalem. Byłam lekko spocona i rozgrzana po spacerze z Vasastan. Znaleźliśmy nasz wagon i wsiedliśmy. W wąskim przejściu było tłoczno, podróżni, w tym wielu z założonymi plecakami, szukali swoich miejsc, przepychając się. My z Henrikiem szybko znaleźliśmy swój przedział, sypialny pierwszej klasy, z toaletą i prysznicem. Rozsunęliśmy drzwi i postawiliśmy plecaki na podłodze.
– Okej, my mieszkamy tutaj – oznajmiłam. – A wy?
– Gdzieś dalej – powiedziała Milena. – Mamy różne przedziały, Jacob zarezerwował miejsce dla siebie parę dni temu.
– Całe szczęście, że jeszcze były bilety – skomentowałam.
Jacob posłał mi uśmiech.
– Tak, dobrze, że się udało. Inaczej musiałbym jechać autostopem.
Rzuciłam okiem na Milenę, która również się uśmiechała, ale patrzyła na mnie badawczo. Zapewne próbowała się zorientować, jak odbieram Jacoba.
– To co, widzimy się za pół godziny w wagonie restauracyjnym? – spytałam.
– Tak, świetny pomysł – zgodziła się Milena.
Poszła dalej, Jacob uśmiechał się i kiwał głową do mnie i Henrika, ale miałam wrażenie, że głównie do mnie. Następnie ruszył za Mileną. Dopiero teraz zauważyłam, że na plecaku ma zawieszony sprzęt wspinaczkowy. Haki i liny oraz czekan. Jaki miał plan? Dojść grzbietem na północny wierzchołek Kebnekaise? Albo obejść krater Tuolpagorni?
Zasunęłam drzwi przedziału i usiadłam na rozkładanym stołku. Henrik przycupnął na łóżku naprzeciwko. Spojrzeliśmy na siebie.
– No i... co o nim sądzisz? – spytałam w końcu.
– Wydaje się w porządku.
– Prawda?
– Mhm.
– Muszę przyznać, że w sumie czuję ulgę.
– Mhm.
– Wyobraź sobie, że po pięciu minutach spotkania mogliśmy myśleć, że urlop w górach z tym idiotą to będzie porażka.
Henrik nie odpowiedział. Wydawał się zmęczony.
– Znasz go? – spytałam.
Henrik spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
– Słucham? Nie, nie znam.
– Coś w nim jest. Gdy tylko go zobaczyłam, poczułam, że jest w nim coś znajomego.
– Przecież widziałaś go na zdjęciach? Przed spotkaniem?
– Tak. Ale wtedy nie zwróciłam na to uwagi.
– Okej. Mnie nikogo nie przypomina.
Uczucie, że widziałam Jacoba już wcześniej, było dość niejasne. Gdy tylko skupiałam się na nim, próbowałam dokładniej uchwycić to, co wydawało mi się znajome, wspomnienie rozwiewało się jak oddech na szybie.
Westchnęłam i rozejrzałam się. W drodze na tygodniową wędrówkę po górach mieliśmy spędzić noc w przedziale pierwszej klasy, z dwoma wygodnymi łóżkami i prywatną łazienką. To było coś w rodzaju... energii chwili. Kiedy czekasz na coś wspaniałego, co zdarzy się już niedługo. Takie momenty potrafią być lepsze od tego, co nadchodzi po nich.
Pochyliłam się i położyłam z uśmiechem rękę na dłoni Henrika.
– Chcesz spać na dole czy na górze?
– Nie ma znaczenia. Ty wybierz.
– Okej. W takim razie biorę górę.
– Chociaż naprawdę chcesz spać na dole.
– Nie.
– Ja idę na górę.
– Przestań. Przecież już wybrałam.
Henrik uśmiechnął się, pochylił do mnie. Pocałowaliśmy się.
„Wszystko będzie dobrze”.
Wtedy z kieszeni Henrika dobiegło brzęczenie. Wygrzebał telefon, odblokował go czterocyfrowym kodem i kliknął na otrzymaną wiadomość.
Kiedy czytał, między brwiami pojawiła się prawie niezauważalna zmarszczka.
– Hm – mruknął.
– O co chodzi?
Nie odpowiedział od razu. Westchnął głęboko i się wyprostował.
– Hm. To od Eriki.
– Co pisze?
Henrik przeczytał na głos.
– Pisze... no, dzięki za ostatnie spotkanie, miło było was zobaczyć... Olof rozmawiał ze swoją kuzynką z BCG. Nie pracuje tam żaden Jacob Tessin. Cokolwiek to znaczy. Bawcie się dobrze w górach.
Protokół przesłuchania świadka Anny Samuelsson 880216-3372, 17 września 2019, szpital Gällivare, prowadzący inspektor Anders Suhonen.
– I jak pani zareagowała na tę wiadomość?
Cisza.
– Pani Anno?
– Wkurzyłam się na Henrika.
– Dlaczego?
– Zrobił z tego za wielkie halo.
– Okej.
– Poza tym, dla mnie... nie był to aż taki szok, bo kiedy szukałam informacji w Googlach... nie znalazłam go na stronach BCG. Ale powodów mogło być wiele.
– Uhm.
– Mogłam po prostu coś źle usłyszeć, gdy Milena mówiła o jego pracy. Może nie powiedziała BCG, tylko coś innego.
– Uhm.
– Mogło być wiele wyjaśnień.
– Mhm.
– Pomyślałam, że skoro już go poznaliśmy i wydawał się całkiem rozsądny...
– Mhm. A jak zareagował Henrik?
Cisza.
– Jakby zamierzał przerwać podróż i wrócić do domu.
– Naprawdę?
Cisza.
– No... najpierw się wkurzył, bo chciałam przełożyć wyjazd, ale jakoś się dogadaliśmy, potem pokłóciliśmy się o Jacoba, czy ma z nami jechać czy nie, ale nam przeszło.
Cisza.
– Podać pani wody?
– Tak, poproszę.
Cisza.
– Proszę bardzo.
– Dziękuję.
Cisza.
– No i teraz... gdy go poznaliśmy, okazał się okej i mogliśmy nieco odetchnąć, jakby wreszcie nastał spokój. Wtedy przyszedł ten cholerny esemes i wszystko zaczęło się od nowa.
– Mhm. Rozumiem.
– Znowu byliśmy na siebie wkurzeni.
Cisza. Pochlipywanie.
– O takie drobiazgi... Boże...
– Może zrobimy przerwę?
– Uhm.
Pochlipywanie.
Gdy dotarliśmy do wagonu restauracyjnego, Jacob i Milena zajęli stolik i czekali: ona przy kieliszku wina, on z butelką piwa.
– Jak miło. Widzę, że impreza się zaczęła – powiedziałam.
– Idźcie sobie coś zamówić, a my popilnujemy stolika – zaproponowała Milena.
Stanęliśmy z Henrikiem w kolejce do baru. Wagon restauracyjny był stary i wysłużony, może z lat dziewięćdziesiątych, ale w stylistyce retro, która przywodziła na myśl luksus lat trzydziestych. Wytarty lakier na elementach drewnianych i niejedna dziura w obiciach foteli.
W zasadzie wszystkie miejsca były zajęte. Towarzystwo składało się nie tylko z takich jak my turystów udających się w góry, lecz także z rodzin z dziećmi jadących na północ w odwiedziny do krewnych i kilku dziadków po pięćdziesiątce, którzy, sądząc po głośności rozmowy, zdążyli już wypić parę piw. Ludzie odchodzący od baru z załadowanymi tacami starali się amortyzować kołysanie wagonu, lekko uginając kolana, i szukali wolnych stolików. Niektórzy dosiadali się do obcych. Widziałam, że Jacob i Milena uprzejmie tłumaczą dwóm kobietom po siedemdziesiątce, że przy ich stoliku miejsca są zajęte przez znajomych stojących przy barze.
Kolejka cały czas rosła, wypełniała już prawie całe przejście. Cofnęłam się do Jacoba i Mileny i zaproponowałam, że weźmiemy dla nich jedzenie, bo inaczej nam się nie uda zjeść razem. Wybrali z karty, a ja wróciłam do kolejki.
Za oknem przesuwał się płaski krajobraz oświetlony wiszącym nisko nad horyzontem jesiennym słońcem. Ścierniska, zagajniki, młode brzózki rosnące nad rowem. Samochód ścigający się przez chwilę z pociągiem na wiejskiej drodze biegnącej równolegle do torów nie dał rady i zniknął z pola widzenia. Niewielka wioska, z przejazdem kolejowym i nieczynną stacją. Młodzi ludzie stojący przy kiosku z kiełbaskami. Szust, szust, szust.
Przynieśliśmy do stolika pełne po brzegi tace: dwa razy stek z renifera z ziemniakami purée, kanapka z krewetkami, wrap z kurczakiem, trzy minibutelki wina i jedno piwo oraz kilka torebek orzeszków i chipsów na przystawkę. Jacob wyjął portfel i chciał zapłacić za jedzenie i picie gotówką, miał banknot dwustukoronowy, ale powiedziałam, że nie mam drobnych i że pewnie w ciągu tego tygodnia będzie okazja wyrównać rachunki.
Rozdzieliliśmy między siebie talerze. Byłam pewna, że Milena zauważyła napiętą atmosferę między mną a Henrikiem, że coś jest nie w porządku.
Jacob otworzył piwo i zagaił:
– Hm... Jak się poznaliście?
Uśmiechnął się radośnie do mnie i Henrika. Czyżby on też wyczuwał dysonans między nami? Może to była taka zachęta do rozmowy?
Wymieniliśmy się z Henrikiem spojrzeniami.
– Kto opowiada, ty czy ja? – zapytałam.
– Ty – mruknął Henrik.
UPPSALA, LISTOPAD 2009
Jest czwartkowy wieczór w siedzibie sztokholmskiej korporacji akademickiej, za chwilę zacznie się najważniejsza impreza organizacji studenckich na uniwersytecie w Uppsali. Jednak przed rozpoczęciem zabawy w nowo wybudowanych lokalach budynku korporacji studenckich, w starej części, pochodzącej z połowy dziewiętnastego wieku, odbędzie się wykład – czwartkowy prelegent – to jeden z elementów starej tradycji pielęgnowanej przez korporację sztokholmską. Najpierw zaproszony gość wygłasza godzinną prelekcję, a potem niewielka grupa przedstawicieli korporacji przyjmuje go grochówką i ponczem.
Idę więc do małej sali przylegającej do sali galowej, gdzie odbędzie się wykład, i rozkładam na stole wizytówki z nazwiskami. Jestem główną organizatorką. Ktoś nowy w Uppsali i świeży w korporacji rzadko dostaje takie zadanie. Ale ponieważ w ciągu kilku pierwszych tygodni semestru zimowego nikt się nie zgłosił, pierwszy kurator naszej korporacji, Carl, zapytał mnie, czy mam ochotę się tym zająć. Pierwszy kurator to najwyższa funkcja w korporacji akademickiej. A ja już w momencie zapisywania się powiedziałam, że chętnie się zaangażuję. Nie miałam wyjścia i przyjęłam zadanie.
Robię to już od kilku miesięcy, ale wciąż jestem przejęta i zdenerwowana przed imprezą. Największe zainteresowanie wzbudzają oczywiście prelegenci znani poza uniwersytetem, poza Uppsalą. Dzięki kontaktom ojca udało mi się raz zaprosić znaną prawniczkę, często uczestniczącą w debacie publicznej, oraz popularnego lidera biznesu. A także kilku znanych z telewizji komików, którzy zaczynali swoją karierę w korporacji sztokholmskiej. W tym tygodniu jednak nie jestem pewna reakcji publiczności. Dzisiejszym prelegentem jest Henrik Ljungman, doktor prawa z naszego wydziału. Wiem, że na uczelni jest gwiazdą: zdobył jakąś nagrodę dla najlepszego wykładowcy, napisał podręcznik dla studentów prawa, choć nie skończył jeszcze trzydziestu lat. Na naszym roku też miał już kilka wykładów. To prawda, jest dobry, lepszy od przeciętnego wykładowcy. Ale nie mogę powiedzieć, żeby mnie urzekł.
Więc dzisiejsze spotkanie będzie czymś w rodzaju wypełniacza. Za dwa tygodnie przyjedzie do nas Kajsa Bergqvist, która zdobyła brązowy medal olimpijski w skoku wzwyż. Wtedy liczę na głośniejszy oddźwięk.
Złapałam Henrika, gdy wychodził z jakiegoś wykładu, i zapytałam, czy chciałby być czwartkowym prelegentem. Chyba go zaskoczyłam, bo długo milczał, więc zaproponowałam, że zjemy razem lunch i opowiem mu, o co mi chodzi. Myślę, że nie umiał tak na poczekaniu znaleźć dobrej wymówki, żeby się z tego wykręcić. W czasie lunchu – zabrałam ze sobą moją nową koleżankę Milenę – starałam się mu sprzedać pomysł Czwartkowego Prelegenta jako jedną z najfantastyczniejszych fuch, jakie można dostać na uniwersytecie w Uppsali, coś na miarę zaproszenia na popularne letnie prelekcje w radiu. Zgodził się bez większego entuzjazmu.
Podczas lunchu wydał mi się trochę zamknięty, wycofany. Formalny i poprawny. Miałam problem, żeby nawiązać z nim kontakt wzrokowy. Czy jest przystojny? Nie wiem. Ma symetryczną, gładką twarz, bez blizn po trądziku. Skóra raczej blada, jak u ludzi z dużą ilością pigmentu, którzy łatwo się opalają, ale zawsze chowają w cieniu. Gładko ogolone policzki i broda pokryte ledwo widocznym ciemnym śladem zarostu, ciemna, gęsta czupryna z idealnie równym przedziałkiem z boku. Pewnie używa wosku. Nie jest wysoki, raczej nieco poniżej średniej, o mocnej budowie ciała. Nosi chinosy, koszule, a także marynarki i mokasyny. Ubiera się dobrze, ale w sposób tradycyjny i, niestety, trochę nudny. Wygląda na starszego.
Wprawdzie nie zdarzyło mi się wpaść w zachwyt podczas jego wykładów, ale rozumiem, że właśnie wtedy pokazuje swoje najlepsze ja. Ma głęboki, męski głos, na tyle donośny, że słyszy go całe audytorium, a jednocześnie jego ciało i twarz nabierają życia. Trzeba przyznać, że potrafi zarazić entuzjazmem i zainteresowaniem. Więc powinno się udać.
Pierwszy kurator, Carl, zastaje mnie przy rozkładaniu ostatnich wizytówek z nazwiskami.
– Cześć, Anno, wyglądasz świetnie – mówi, kładąc rękę na moim nagim ramieniu.
Całujemy się w policzek, cmok, cmok, cmok, jak we Francji. Świetnie wiem, że nie kłamie. Mam na sobie czarną, obcisłą sukienkę bez rękawów, która kończy się tuż nad kolanami. Czarne rajstopy, czarne czółenka na wysokim obcasie. Blond włosy zebrane w długi kucyk spływający na plecy, prawdziwe perły w uszach. Czuję się ekskluzywnie, kobieco i stylowo. Jestem pewna, że faceci będą mnie taksować wzrokiem.
Tak jak teraz Carl. Jest wysokim, umięśnionym blondynem, jak młodsza wersja Dolpha Lundgrena – o ile znacie tego starszego aktora. Ma na sobie elegancki ciemny garnitur i białą koszulę, nonszalancko rozpiętą pod szyją. Jako pierwszy kurator Carl ma własne biuro w budynku korporacji studenckich. Na każdej imprezie wygłasza zabawne przemówienia. Studiuje ekonomię. Znam wiele dziewczyn, które chciałyby się z nim przespać.
– Jak idzie rozdzielanie miejsc przy stole? – pyta Carl.
– Prawie kończę. Ty siedzisz tutaj. Naprzeciwko mnie. Za sąsiadkę masz Lailę.
Laila jest inspektorką korporacji studentów, profesorką nauk politycznych, w wieku sześćdziesiąt plus.
– Doskonale – mówi Carl. – Będziemy mogli uprawiać flirt stopami pod stołem.
– Dokładnie o tym myślałam. – Uśmiecham się, choć oczywiście ta myśl nigdy nie przeszła mi przez głowę.
– Nigdy nie zapomnę balu kadetów w Karlbergu. W czasie kolacji flirtowały ze mną stopami jednocześnie dwie panie.
Patrzy na mnie z uśmiechem, jakby sprawdzał, czy mi zaimponował.
– Wow, pracowity wieczór.
– Prawda? Chwycił mnie lekki skurcz w łydce!
– Ha, ha!
Rozkładam ostatnie wizytówki z nazwiskami. Mogłam posadzić Henrika obok Laili, a siebie obok Carla, ale wybrałam inaczej i jestem z tego teraz bardzo zadowolona.
Henrik przyjeżdża pół godziny przed rozpoczęciem wykładu, gdy razem z jednym z pracowników klubu ustawiam komputer, projektor i ekran w wielkiej sali. Niektórzy widzowie zaczęli już zbierać się przy krzesłach. Zainteresowanie przekracza moje oczekiwania.
– Dobry wieczór – mówi Henrik za moimi plecami, a ja się obracam.
– Witam, witam! – Uśmiecham się, on wyciąga niezdarnie rękę, ale ja przytulam go w szybkim uścisku. Ma na sobie ciemny garnitur, szary lub niebieski, nie umiem ocenić w przyćmionym świetle. W kieszonce na piersi ma jedwabną chusteczkę i ładnie pachnie. Spodziewałam się, że przyjdzie ubrany jak na wykłady, w chinosach i tweedach, więc czuję ulgę, że się jednak postarał.
– Jak się czujesz?
– W porządku.
– Właśnie przygotowaliśmy komputer, chcesz sprawdzić prezentację?
– Tak, oczywiście.
Henrik wyławia z wewnętrznej kieszeni pamięć USB i podaje pracownikowi klubu, który wkłada ją do komputera. Wkrótce na ekranie pojawiają się slajdy, a Henrik dostaje pilota, którym będzie mógł je zmieniać.
– Wow, prawdziwy high-tech. Nie wszędzie jest taki luksus.
– No właśnie, sam widzisz. – Żartuję, naśladując południowy dialekt. – Ludzie z klasą zasługują na klasę!
Henrik się uśmiecha.
Kiedy sprawdziliśmy sprzęt, pytam, czy ma ochotę na coś do picia, a on prosi o piwo bezalkoholowe Carlsberg Hof. Prowadzę go w stronę baru. Po drodze mijamy salę, do której pójdziemy później na grochówkę i poncz. Coś mi się każe zatrzymać.
– Hm... Potem zapraszamy na grochówkę.
– Super!
– Przydzieliłam sobie miejsce obok ciebie. Ale jeśli chcesz, mogę cię posadzić obok naszej inspektorki Laili Westerberg.
– Nie, nie, tak będzie świetnie. Żaden problem.
– Na pewno?
– Tak. Chyba że ty chcesz zmienić miejsce?
– Nie, nie, chcę siedzieć obok ciebie.
– No to w porządku. W takim razie trzymamy się planu.
Henrik uśmiecha się do mnie, a na jego twarzy malują się ożywienie i serdeczność, dużo więcej emocji niż podczas tamtego lunchu kilka tygodni wcześniej. Ruszamy dalej w stronę baru.
Dlaczego w ogóle się zatrzymałam i zadałam mu to pytanie? Przecież gdyby powiedział – tak, poproszę, zmień mi miejsce – wyszedłby na gbura. A ja nie chciałam siedzieć obok Carla. Czasami sama siebie zadziwiam.
Dwadzieścia minut później sala zapełniła się po brzegi, a gwar rozmów jest ogłuszający, odbija się echem między drewnianymi lustrami i portretami inspektorów na ścianach, kryształowe żyrandole roztrzaskują głosy na odłamki tonów. Henrik i ja siedzimy obok siebie w pierwszym rzędzie, najbliżej sceny. Jest dokładnie dziewiętnasta. Mam motyle w brzuchu z oczekiwania i zdenerwowania, choć to nie ja będę wygłaszać ten wykład. Kładę rękę na ramieniu Henrika.
– Zaczynamy? – pytam.
– Ty decydujesz.
Wychodzę na scenę, klaszczę w dłonie i proszę o ciszę.
– Cześć... Witam serdecznie...
Gwar szybko cichnie. Ktoś kaszle, słychać skrzypnięcie odsuwanego krzesła.
– Witam na kolejnym czwartkowym spotkaniu sztokholmskiej korporacji akademickiej. Dziś wieczorem mam wielki zaszczyt przedstawić wam jednego z najbardziej rozchwytywanych wykładowców uniwersytetu w Uppsali – i tu uśmiecham się do Henrika – najmłodszego wykładowcy w historii Wydziału Prawa. Panie i panowie, Henrik Ljungman!
Rozlega się ogłuszający wiwat, Henrik wchodzi energicznie na scenę, a ja z niej schodzę. Odwraca się do publiczności, uśmiecha się, trzymając rozbrajająco ręce w powietrzu.
– Wow, jaka zapowiedź! Jestem, oczywiście, niezwykle zaszczycony, że mogę tu być. Od dziecka marzyłem o tym, żeby wystąpić w sztokholmskiej korporacji akademickiej jako czwartkowy prelegent.
Znów rozlegają się wiwaty, oklaski i gwizdy. Pochlebstwo trafia na podatny grunt, nawet jeśli jest doprawione odrobiną ironii.
– I jeszcze... – teraz Henrik liczy na palcach – żeby zostać strażakiem i wygrać tę największą czekoladę w Gröna Lund. Jedno z trzech się spełniło, myślę, że każdy by się cieszył.
Śmiech, chichot i okrzyki radości z widowni. Minęło trzydzieści sekund, a on już trzyma publiczność w garści, jakby był stand-uperem.
Tego wieczoru Henrik przechodzi samego siebie. Opowiada, jak ewoluowała ustawa o wolności prasy w Szwecji, podając wiele zabawnych przykładów, w tym satyry z osiemnastego wieku. Dowiadujemy się, że ówcześni pisarze nie przebierali w słowach, naśmiewając się z Gustawa III. Wykład trwa około pięćdziesięciu minut, czyli krócej niż większość czwartkowych prelekcji, więc publiczność zostaje z lekkim niedosytem. Chcą więcej. Zaczyna się długa seria pytań z sali, podczas której Henrik prowadzi dialog z publicznością. Jest starannie wykształcony i dowcipny, potrafi błyskotliwie kojarzyć fakty i formułować odpowiedzi, niezwykle jasno wyrażać myśli. A na dodatek rzeczywiście potrafi słuchać. Naprawdę chce zrozumieć, o co pyta publiczność.
Henrik jest zdecydowanie najlepszym czwartkowym mówcą, jakiego mieliśmy do tej pory. Cała moja nerwowość zniknęła, czułam radość sukcesu. Przez głowę przebiega mi niejasne wrażenie, że mam w tym niewielki udział. Bo wprowadziłam go w dobry nastrój, sprawiłam, że poczuł się komfortowo. Że to mnie chce pokazać: zobacz, co potrafię!
Piętnaście po ósmej Henrik dziękuje za uwagę, ja pospiesznie wychodzę na scenę, wręczam okazały bukiet kwiatów, lekko go przytulam i zaczynam klaskać. Burzliwe oklaski, które wyciszają się wyjątkowo szybko i przechodzą w szuranie stu krzeseł. Wszyscy zaczęli się spieszyć do otwartych przed chwilą barów.
Pół godziny później siedzimy przy stole w małej sali gościnnej. Pijemy zimne piwo i jemy gorącą grochówkę. Atmosfera jest niezwykle radosna. Wykład Henrika był idealnym początkiem wieczoru, teraz czas na drinki, tańce, zabawę, a może i coś więcej. Pilnuję się jednak, żeby za daleko nie wyciągać nóg pod stołem.
W tym pomieszczeniu głosy też się odbijają echem między drewnianymi ścianami, trudno usłyszeć swojego rozmówcę, więc poziom hałasu ciągle się podkręca. Siedzę blisko Henrika, a kiedy rozmawiamy, pochylamy się ku sobie, żeby coś usłyszeć.
– Próbowałeś kiedyś stand-upu? – pytam.
– Nie, nigdy – odpowiada.
– Jak więc... Może przeczytałeś jakiś poradnik, czy coś w tym stylu, o chwytach stosowanych przez stand-uperów?
– Nie. A powinienem?
– Ha, ha, nie, oczywiście, że nie, skoro i tak to potrafisz.
– Dziękuję. Przyjmuję to jako komplement.
– No jasne, jak najbardziej. Na zdrowie!
– Ha, ha. Na zdrowie, Anno.
Wznoszę toast butelką piwa, Henrik podnosi swoją i się stukamy.
– Byłeś świetny.
– Dziękuję. Cieszę się, że jesteś zadowolona.
Siedzimy blisko siebie, Henrik ma w oczach blask, którego wcześniej nie widziałam, a ja mam poczucie wspólnoty, jakbyśmy zrobili to razem. Tak oczywiście nie było, ale on sprawia, że tak się czuję.
Może jestem już trochę wstawiona. Odrobinę, troszeczkę wstawiona. Możliwe, że Henrik też.
Teraz Carl podnosi rękę z butelką piwa; on również chce wznieść toast za najważniejszą postać wieczoru.
– Twoje zdrowie, Henriku! Genialny wykład!
Laila także się dołącza. Podnosi swoją szklankę.
– Tak, faktycznie było świetnie. Nie myślałeś o tym, żeby zmienić kierunek na nauki polityczne?
Wszyscy się śmieją i znów podnosimy butelki.
– I ten początek – dodaje Carl – że wspomniałeś o swoich trzech marzeniach z dzieciństwa, bardzo zabawne. Jak mieliśmy tutaj wybory i kandydowałem na pierwszego kuratora, to wygłosiłem przemówienie, w którym opowiadałem o swoich marzeniach z dzieciństwa, i że razem z młodszym bratem i kolegami z sąsiedztwa bawiliśmy się w rząd, a ja zawsze chciałem być premierem, ha, ha... Nie był to jakiś retoryczny majstersztyk, ale i tak zostałem wybrany.
Carl wzrusza lekko ramionami i uśmiecha się grzecznie, spoglądając to na Henrika, to na mnie, gotów usłyszeć pochwały.
– Konkurencja nie była zabójcza – mówi Laila do Henrika i do mnie, i upija kolejny łyk piwa.
Henrik i ja uśmiechamy się na ten komentarz, a Carl zdaje sobie sprawę, że nie ma wyboru i musi się śmiać razem z nami.
– Ha, ha, no właśnie. Korporacja musiała się zadowolić tymi, którzy się zgłosili.
Laila klepie go po ramieniu.
– Przepraszam, świetnie sobie radzisz na tej funkcji, Carl.
Carl ponownie zwraca się do Henrika:
– Nie myślałeś o tym, żeby zostać adwokatem?
– Ojej – mówi Henrik. – Ile ciekawych propozycji zmiany kariery się pojawiło. Czy ktoś ma kartkę i długopis?
Udaje, że szuka w kieszeniach notesu. Zaczynam się śmiać i kładę mu dłoń na ramieniu.
– Przepraszam. Ja przed chwilą pytałam, czy nie chciałby zostać stand-uperem – wyjaśniam Carlowi i Laili.
Carl kontynuuje:
– Myślę, że ze swoimi umiejętnościami retorycznymi przebojem zdobyłbyś salę sądową. I nieźle byś zarobił. Moja ciotka jest partnerem w Mannheimer Swartling, zarabia kolosalne pieniądze. Z mężem kupiła domek letni pod Juan-les-Pins, na Riwierze. Też tam często jeżdżę latem.
Kolejna przerwa na zachwyty.
– Uhm, będę musiał się nad tym zastanowić – odpowiada Henrik z uśmiechem.