Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
101 osób interesuje się tą książką
Zimą 1978 roku świat był bliski końca. Śnieg przykrył ziemię grubą warstwą, a niektórzy twierdzili, że nawet piekło zamarzło. Tymczasem ono właśnie wtedy się obudziło. W maleńkiej wsi położonej u stóp Karkonoszy podporucznik Jan Ryś spędza pierwsze od dawna Boże Narodzenie w gronie najbliższych. Świąteczną sielankę przerywa atak zimy, odcinając malutką osadę od świata. Skazana na porażkę walka z bezwzględnymi siłami natury schodzi jednak na drugi plan, gdy na środku wsi zostaje znalezione ciało młodej dziewczyny. W obliczu zbrodni budzą się dawne animozje, głęboko skrywane lęki i tajemnice, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego.
Czy niedoświadczony milicjant będzie w stanie udźwignąć ciężar wytropienia mordercy? Ile prawdy jest w powtarzanej przez starszych mieszkańców legendzie, że wieś nawiedziła Mara, demon mrozu i śmierci, który już niegdyś zebrał krwawe żniwo? Czterdzieści lat po tamtych wydarzeniach policjanci z Archwium X wzywają emerytowanego Jana Rysia na przesłuchanie dotyczące zbrodni z 1978 roku, tym samym budząc uśpione demony.
Michał Śmielak kolejny raz buduje duszną atmosferę małej społeczności, pokazując, że zło nigdy nie śpi…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 357
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZDZIAŁ 1
Mara
Rok 1978
Ciemność wpełzała do domostwa, wypełniając lepką czernią wszystkie kąty nieoświetlone przez chybotliwe światło lampy. Lęgły się w niej wszelkie potwory tego świata, to przecież rzecz pewna, bo i gdzie miałoby się to plugastwo chować, jak nie właśnie tam, w miejscu za dnia dobrym, a po zmroku złym. Duchy siadające nocą na piersi, wąpierze chłeptające ciepłą krew, demony wyjące po nocach czy zjawy latające z grudniowymi wiatrami, tłukące się do okien. One wszystkie pragnęły ciepła życia człowieczego, bo swojego nie miały, istoty przeklęte, które toczą marznącą krew, a oczy ich są niczym lód.
O tak, były tam, psiejuchy, tylko lampa je odstraszała, a w niej knot coraz krótszy, a i nafty jakby ubywało za szybko. A co będzie, jak dziadek przyśnie i nie napełni lampy albo knot się skończy? Czy rzucą się na nas, zatopią kły w miękkich gardłach, będą mlaskać z rozkoszy, spijając posokę, cieszyć się z łatwego posiłku?
Może to jednak nie lampa, nie światło, a głos dziadka trzymał je na wodzy? Bo on je znał, widział wiele razy, jego małe, okolone pajęczą plątaniną zmarszczek oczy tak wiele widziały, rzeczy złych i dobrych. Każdy siwy włos dziadka był rachunkiem za zobaczone zło, a widział go podobno wiele. I teraz o nim opowiadał.
– Sto lat będzie nazad, jak to było – powiedział staruszek po długiej chwili wpatrywania się w płonący kominek. – Ja to jeszcze nie byłem na świecie, ale ojciec opowiadał, a mówił tylko to, co sam widział.
Dziadek znowu zamilkł i nie odrywał oczu od wymurowanego szarymi kamieniami kominka wypełnionego raźnymi płomieniami. Skakały, tańczyły, głupio i bezmyślnie, jak to one, ale bez nich człowiek by zamarzł, ot co. Zatem i z głupiego może być pożytek. Listopad zgotował im niemal lato, dawno już tak nie było, potem deszcze, jakby kto w niebie staw opróżniał, no a grudzień nasłał mrozy pierwej bez śniegu, ale już się po polach bieliło, więc zostało nam siedzieć w chałupie i słuchać.
– Zima też była tęga, zaczęła się w listopadzie i trzymała do maja. Jednego dnia słońce i radość, a drugiego ciemność i mróz. Żeby tak po bożemu, że pierwej zimno, a potem lód kałuże skuje, człowiek wtedy wie, czego się spodziewać, ale nie, przyszło i już.
– I wtedy też tak wyło? – zapytał Pietruś, podrostek jeszcze.
Cała sprawa rozchodziła się o to, że odkąd ścisnęły mrozy, coś przeraźliwie wyło po nocy, aż wszyscy wstrzymywali pod pierzynami oddech, żeby złego nie skusić, nie zwabić do domu. Gdy zapadały ciemności, a księżyc wchodził wysoko na niebo, coraz cieńszy i chudszy, po wiosce momentalnie rozlegało się wycie. Gdy tylko ktoś wychodził sprawdzić, co to tak wyje, to nastawała cisza jak makiem zasiał.
– Wyło – potwierdził dziadek i przeniósł wzrok na Pietrka, smutny, zmęczony, po części zakryty bielmem.
– I co? – pyta jak głupi braciszek, jak dziecko, chociaż idzie mu już na szesnasty rok, to i rozumu powinien kapkę mieć.
– Wiesz, Pietruś, dlaczego w zimie noce długie? – zapytał dziadek.
– Nie – odpowiada.
– Bo w lecie to człowiek spiżarnie napełnia, dlatego musi cały dzień chodzić, orać, sadzić, żniwować. Ma wtedy zapasów do wiosny, on i jego chudoba. W zimie za to żniwuje wszystko, co złe. Dla nich zima. Ale dla nas zimno, dla nas mróz. To ostrzeżenie, żeby człowiek za próg nosa nie wystawiał, na dupie ma siedzieć w ciepłej chałupie i wypatrywać wiosny. Bo w zimie za oknem po nocy złe chadza.
– Nijak złego wypatrzeć – odparł Pietruś.
– Bo my do takiego widoku niezwyczajni – odpowiedział cierpliwie dziadek. – Bóg mądrze zrobił i żeby nam oszczędzić takich potworności, to na szyby sprowadza mróz, kwiaty piękne maluje. Nie masz co tedy wyglądać na świat, ciemność świdrować okiem, bo niczego nie zobaczysz. Patrz na kwiaty, powiada Bóg, com ci je wymalował, a potem idź spać. W domu jesteś bezpieczny. Wiele jest znaków, że zimą diabeł blisko jest, tylko ludzie głupie, patrzą, a nie widzą.
– Jakich znaków? – zapytała Esterka, najstarsza z moich sióstr.
– Raz, że noc długa, żeby demony mogły swobodnie polować, bo za dnia śpią. Jednak przez to okrutnie głodne, bo jak się w lecie przebudzą, to jeszcze nie zdążą się porządnie po zadku podrapać i przeciągnąć, jak noc się kończy i trza iść spać.
– Ano tak – zgodziła się Esterka. – I co jeszcze, dziaduniu?
– Ot choćby zobaczcie, że w lecie jak naciągniesz wody ze studni, to zimna, aż w zęby kole, tak jest?
– Ano – potwierdził mój ojciec. – Tak jest.
– Ale w zimie też możesz wody naciągnąć, nawet jakby mróz był taki, że ptaki w powietrzu zamarzają, co się zdarzało.
– Bywało – wtrącił się ponownie ojciec.
– Bo w zimie piekło bliżej podchodzi i to, co w ziemi, to podgrzewa, dlatego woda w studni nie zamarza.
– Ano racja – zgodził się ojciec, a wszyscy pozostali pokiwali głowami.
– A jaki najstraszniejszy zły jest? – zapytał Pietruś. – Ten, co tak wyje.
Dziadek odwrócił głowę w stronę kominka, jakby musiał coś z płomieni wyczytać, jakąś prawdę. Może i tak jest, że długie życie zapisuje swoje mądrości w czymś ulotnym, jak choćby w ogniu, i tylko starzy potrafią z nich czytać, kto wie. Młodzi nie tracą czasu na ślepienie w ogień, wiecznie za czymś biegają, dokądś się śpieszą, nie ma u nich chwili na mądrość.
– To nie on, ino ona – powiedział po chwili dziadek cichym głosem.
– Ona? – zapytały jednym głosem dziewczynki.
– Mówią na nią „Mara” – oznajmił dziadunio. – Ale dawniej zwali Śmiercicha.
– Co robi? – zapytał Pietruś.
– Przychodzi z pierwszym mrozem, żeby jej stopy z kości ostrych niczym noże nie zapadały się w miękkiej ziemi. I żniwuje. Aż do pierwszego ciepła, a nie ma tak, że patrzy, kogo zabrać, chociaż starą krew najbardziej lubi, stąd się mawia: „cieszy się starzec, że przeżył marzec”. Jednak nie pogardzi młodą dziewczyną, rosłym gospodarzem czy podrostkiem.
– A dzieci? – zapytała Esterka.
– Na dziatki małe też ma smaka – powiedział dziadunio, na co małe bąki skuliły się w sobie.
– Skąd dziadek to wszystko wie? – zapytałem.
Staruszek pochylił się nad kominkiem, dorzucił jedno polano, przez co ogień na chwilę przygasł, ale nie minęło długo, jak wstąpiło w płomienie nowe życie i ochoczo zabrały się do kawałka jabłoni, którą połamała burza w środku lata.
– Sto lat temu to było – powiedział cicho dziadek. – Najpierw wyło to coś po nocach, tak było, tak ojciec opowiadał. Jednej nocy ucichła Mara w końcu i ludzie myśleli, że poszła sobie precz przepadła, że odwilż krótka przyjdzie. Rano, jak wyszli po wodę do studni, to śnieg przed chałupą czerwony był, nie biały. Czerwony jak pole maków, a to zima przecie, gdzie maki? Dziewczyna leżała na środku podwórca, biała na czerwonym śniegu. Nogi i ręce rozłożone, jakby się witać chciała.
– Witać? – zapytała słabym głosem Juleczka, moja młodsza siostra.
– Witać – przytaknął dziadek. – A i Mara ją powitała, pocałunkiem najpierw, bo twarz jej odgryzła, wargi też, że zęby widać było. Znać, lubi miękkie i ciepłe usta, bo obgryzione były dokładnie. Nosy też lubi, bo i to zeżarła, tylko dziura została. Oj, bardzo lubi miękkie, bo i powieki odgryzła, jakby kożuch z mleka zjadała. I uszy.
– O matko – jęknęła Juleczka.
Dzieciaki podciągnęły koce pod nosy, przytuliły się do siebie, a ich oczy, wielkie i brązowe, jeszcze się powiększyły. Gdyby matula była w domu, toby na takie strachy dziaduniowi nie pozwoliła, ale poszła do Kapiców świece z wosku odlewać. Ojciec za to na takie opowiastki pozwalał, bo sam bardzo lubił o duchach i upiorach słuchać.
– Jak to: zeżarła? – zapytał podekscytowany Pietruś. – I uszy, i nos, i powieki, i policzki?
– Apetyt miała, to z pewnością, pewnie z głodu wyła tak przez tych kilka dni, a gdy już się nażarła, to ucichła i poszła spać. Ale ile to trzeba by warg zjeść, nosów i powiek, żeby brzuch zapełnić?
– Wiele – odparł szybko Pietruś, co to sam wiecznie był nienajedzony.
– Tym się nie naje nawet najchudszy potwór, masz rację, więc żeby sobie podjeść, Śmierciucha odgryzła jej też piersi, duże i białe. Musiały jej smakować, bo wiele nie zostawiła, krwią nachlapała i jęzorem posokę po brzuchu rozmazała. Ale przestała wyć.
– Złapali ją? – zapytałem w końcu, bo to mnie najbardziej ciekawiło.
– Nie – zaprzeczył stanowczo dziadek. – Michałku, nie złapano. Śladów zostawiła, kopyta wielkie miała i szpony przy łapach jak noże, poszli po tych śladach z widłami, ale w lesie ginęły, a tam już bali się iść, zresztą dni krótkie, a śniegi straszne były, nie do chadzania po lesie taka pogoda, oj nie.
– Ale wyć przestała? – dopytywał Pietruś.
– Najadła się i przestała – oznajmił dziadek. – Tyle że nie minął tydzień, jak znowu wycie spadło na wieś.
– Ojej – jęknęła Esterka.
– Zabiła znowu? – drążył niestrudzenie Pietruś.
W izbie zaległa cisza jak makiem zasiał i chciało się krzyknąć albo chociaż westchnąć, żeby tak cicho nie było, ale wyręczył nas ogień, który w kominie trzasnął mocno na żywicznym polanie i wyrwał dziadka z zamyślenia.
– To była bardzo długa i strasznie mroźna zima – powiedział w końcu dziadunio, wstał, po czym potarł kciukiem powiekę, aż oko zatrzeszczało.
I nie mówił już więcej, czy to nie chcąc budzić wspomnień, które zamroziły dziesiątki mroźnych zim, czy też obawiając się matuli, która właśnie wróciła do domu z koszem pełnym świec.
Trzasnęły drzwi, matula otrzepała buty, weszła do kuchni i od razu zrozumiała, co się działo. Tak, nie trzeba jej było niczego tłumaczyć, jej przenikliwy wzrok objął dziadka wystukującego resztki tytoniu z fajki, którą miał w zwyczaju ćmić po śniadaniu, obiedzie i przed snem, potem ujrzała wszystkich domowników zgromadzonych wokół staruszka i dwie swoje córeczki nakryte pierzyną pod same nosy. Ich wielkie brązowe oczy świeciły niczym dwie latarnie, oznajmiając matce, że oto w tej izbie brzmiały echa przerażających historii.
– Znowu dziadek wam głupot do głów nakładał, co? – zapytała, biorąc się pod boki.
– Daj żyć, Marysiu. – Dziadunio zbył ją machnięciem fajki. – Tak jakbyś ty za dzieciaka nie słuchała takich opowieści.
– I do dziś mi się te wszystkie potwory śnią – odparła niezrażona. – O czym było dzisiaj, co? Wąpierze? Strzygonie? Beboki?
– Dziadunio o Marze opowiadał – odparłem szybko, widząc, jak Esterka i Juleczka głębiej chowają się pod pierzyną, jak to dzieci, czując, że to one najmocniej zawiniły. – O tej, co tak wyje po nocy.
– Wilki podchodzą pod wioskę i wyją, a nie żadne Mary czy Śmierciuchy – odparła matula. – Zima ciężka, a mróz dziś ściska, jak dawno nie było.
– Świece przyniosłaś? – zapytał ojciec, chcąc zejść z niebezpiecznego tematu, ale postąpił nieopatrznie, bo uwaga matuli skupiła się na nim.
– A tyś jeszcze głupszy, że ojcu na to pozwalasz – zaatakowała matula. – Nie ty z nimi w nocy będziesz przy piecu leżał, jak im się koszmary zaczną.
– Ale prądu znowu nie ma, radia nie szło posłuchać – wyjaśniłem, stając w obronie ojca. – Do Kowalów byśmy poszli w telewizor popatrzeć, ale jak prądu nie ma, no to jak. A dziś dobranocka, a wcześniej leciała Stawka.
– Trzeba było do roboty się wziąć – skontrowała matula. – Święta za pasem, Wigilia za dwa dni. Groch przepatrzeć, czy przez robaka nie stoczony, drew na zapas narąbać, żeby nie trzeba było od stołu wstawać, a nie o głupotach gadać.
– A kiedy wróci prąd? – zapytała Esterka, która ogromnie lubiła słuchać radia.
– Dziś piątek, więc jak jutro nie naprawią, to może dopiero po świętach, kto wie – odpowiedział jej ojciec. – No, spać, smarki! – zarządził, wstając od stołu i klaszcząc zachęcająco.
– Michałek! – Matula skierowała oczy na mnie i właśnie zdałem sobie sprawę, że ja jeden nie oberwałem za dziadkowe opowieści. – Idź do babci, sweter ci zrobiła i trzeba przymierzyć.
– Już lecę – odpowiedziałem i skinąłem głową, ciesząc się, że tylko o to chodzi i dziś nie dostanie mi się za dziadkowe opowieści.
– I świece jej zanieś, bo kto wie, kiedy prąd będzie – dodała, wręczając mi mały pakunek. – Nafta nam się do lamp kończy, kto by pomyślał, że tak często tej zimy prądu nie będzie i lampy się przydadzą. Narobiliśmy świec, a Kapica ma się jutro wybrać do sklepu w mieście po naftę, może kupi parę flaszek.
Zabrałem pakunek od mamy, ubrałem się ciepło, bo mimo że dom babci był obok naszego i mógłbym szybko przelecieć, to później byliśmy umówieni z Andrzejem i Krzyśkiem w stodole tego ostatniego, żeby omówić nasze własne przygotowania do świąt.
***
Babcia pokiwała smętnie głową, potwierdzając, że wszystko, o czym opowiadał dziadek, było prawdą. Musiałem zapytać, wyjścia nie było, a tylko ona mogła wiedzieć to samo.
– I całą zimę ta Mara szalała po wsi? – zapytałem, nie dowierzając.
– Mówią, że całą – odpowiedziała babcia, obierając uważnie małym nożem jabłko, jak zawsze walcząc o prymat w robieniu najdłuższej obierki na świecie.
– I dużo dziewczyn zabrała?
– Różnie mówili, ale że jak już zacznie, to dopóki mróz nie zelży, będzie zabierać. Mój dziadek opowiadał, że wtedy sporo grobów trzeba było wiosną kopać. Zimą nie dało rady, bo takie tęgie mrozy nadeszły, że w ziemię nie szło nawet szpilki wbić. Trzymali ciała w stodole pozawijane w całuny aż do wiosny.
– I nie złapali Mary?
– A jak demona złapać? – zapytała babcia, krojąc jabłko na cząstki i podając mi na talerzyku. – Przyjechał posterunkowy, w papierach ponoć coś napisał i tyle go widzieli.
– Dziwne to wszystko – stwierdziłem. – Że tak coś przyłazi i zabija, a ludzie nic.
– Był potem ksiądz wezwany – odparła babcia. – Modlił się i święcił ziemię.
– I pomogło?
– Wyć przestało i ludzie ginąć przestali, nigdy już Mara nie wróciła. Mało to ma wiosek, gdzie ziemia niepoświęcona? A może co miała zeżreć, to zeżarła, i już? Kto wie? Chyba tylko jeden Pan Bóg. No, nie mówmy już, nie wywołuj wilka z lasu.
Chciałem jeszcze pytać, bo tyle rzeczy kotłowało mi się w głowie, ale babcia była okropnie uparta i jak powiedziała, że koniec, to nie było po co języka strzępić. Jednak sama w końcu się odezwała, jakby coś jej ciążyło i musiała to powiedzieć.
– Ale wróciła – wyszeptała.
– Teraz? – zapytałem od razu.
– Wtedy – odparła.
Nagle do drzwi babkowej chałupy ktoś załomotał, a mi z tego wszystkiego serce niemal stanęło, jednak staruszka niezrażona kiwnęła głową i kazała otworzyć. Wiadomo, starzy ludzie nie boją się niczego, a nasza babka to już w szczególności.
Podszedłem nieco niepewnie pod drzwi i położyłem dłoń na klamce. Otwierać? Nie otwierać? A jak to demon? Który demon puka, głupku.
Ano okazało się, że są też takie, które pukają.