Osada - Michał Śmielak - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Osada ebook i audiobook

Michał Śmielak

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

101 osób interesuje się tą książką

Opis

Zimą 1978 roku świat był bliski końca. Śnieg przykrył ziemię grubą warstwą, a niektórzy twierdzili, że nawet piekło zamarzło. Tymczasem ono właśnie wtedy się obudziło. W maleńkiej wsi położonej u stóp Karkonoszy podporucznik Jan Ryś spędza pierwsze od dawna Boże Narodzenie w gronie najbliższych. Świąteczną sielankę przerywa atak zimy, odcinając malutką osadę od świata. Skazana na porażkę walka z bezwzględnymi siłami natury schodzi jednak na drugi plan, gdy na środku wsi zostaje znalezione ciało młodej dziewczyny. W obliczu zbrodni budzą się dawne animozje, głęboko skrywane lęki i tajemnice, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego.

Czy niedoświadczony milicjant będzie w stanie udźwignąć ciężar wytropienia mordercy? Ile prawdy jest w powtarzanej przez starszych mieszkańców legendzie, że wieś nawiedziła Mara, demon mrozu i śmierci, który już niegdyś zebrał krwawe żniwo? Czterdzieści lat po tamtych wydarzeniach policjanci z Archwium X wzywają emerytowanego Jana Rysia na przesłuchanie dotyczące zbrodni z 1978 roku, tym samym budząc uśpione demony.

Michał Śmielak kolejny raz buduje duszną atmosferę małej społeczności, pokazując, że zło nigdy nie śpi…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 357

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 26 min

Lektor: Janusz Zadura
Oceny
4,5 (7969 ocen)
5155
2044
603
152
15
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
SylwiaSzulta
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Są książki, które powinno się słuchać :) Michał Śmielak przenosi nas do swojego mrocznego świata a po nim oprowadza nas Janusz Zadura. To zaszczyt i przyjemność móc spędzić z Panami czas :)
neatka

Z braku laku…

Książka wciąga ale jednocześnie budzi obrzydzenie. Nie lubię ani jednego bohatera - wszyscy są wstrętni i reprezentują sobą to co w polskich wsiach jest najgorsze (sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie..). Wkurzające jest mnóstwo błędów i niekonsekwencji (co robiła redakcja?),np. Alicja raz czyta pamiętnik Anuli - a potem nagle 2 razy jest mówione, że czyta pamiętnik Iwonki, zresztą ta sama Alicja co rozdział marzy o innym kierunku studiów (medycyna - pediatria, akademia sztuk pięknych, psychologia- i tu też autor nie sprawdził, gdzie mozna ja studiować..). Nie zgadza się równie czas i wiek uczestników. Pierwsze ofiary niby miały być w poprzedniej wiosce na Podkarpaciu - ale morderca spotyka je koło szopy, która znajduje się w obecnej osadzie..itp itd..dużo można wyliczać. Opisana chronologia wypadków mocno naiwna i nieprawdopodobna w związku z ramami czasowymi. Dałabym jedną gwiazdkę, ale dodaję drugą za lektora.
282
jolant33

Całkiem niezła

szanuję wszystkie opinie, ale mnie ta książka znudziła.
80
edytafidzinska

Dobrze spędzony czas

Gdyby nie Zadura, to byłoby średnio ;)
70
mkicki

Z braku laku…

Klimat odpowiadający okładce daje się wyczuć głównie na początku opowieści. Potem przeszkadza nieumiejętnie zbudowana psychologia jednej z głównych postaci, słabe dialogi w części z przeszłości, naciągana intryga, coraz słabsze napięcie i mało prawdopodobne zakończenie.
82

Popularność




Re­dak­cjaMał­go­rzata Sta­ro­sta
Ko­rektaMał­go­rzata Pod­lew­ska
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Mi­chał Śmie­lak, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83293-14-1
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

ROZ­DZIAŁ 1

Mara

Rok 1978

Ciem­ność wpeł­zała do do­mo­stwa, wy­peł­nia­jąc lepką czer­nią wszyst­kie kąty nie­oświe­tlone przez chy­bo­tliwe świa­tło lampy. Lę­gły się w niej wszel­kie po­twory tego świata, to prze­cież rzecz pewna, bo i gdzie mia­łoby się to plu­ga­stwo cho­wać, jak nie wła­śnie tam, w miej­scu za dnia do­brym, a po zmroku złym. Du­chy sia­da­jące nocą na piersi, wą­pie­rze chłep­ta­jące cie­płą krew, de­mony wy­jące po no­cach czy zjawy la­ta­jące z gru­dnio­wymi wia­trami, tłu­kące się do okien. One wszyst­kie pra­gnęły cie­pła ży­cia czło­wie­czego, bo swo­jego nie miały, istoty prze­klęte, które to­czą mar­z­nącą krew, a oczy ich są ni­czym lód.

O tak, były tam, psie­ju­chy, tylko lampa je od­stra­szała, a w niej knot co­raz krót­szy, a i nafty jakby uby­wało za szybko. A co bę­dzie, jak dzia­dek przy­śnie i nie na­pełni lampy albo knot się skoń­czy? Czy rzucą się na nas, za­to­pią kły w mięk­kich gar­dłach, będą mla­skać z roz­ko­szy, spi­ja­jąc po­sokę, cie­szyć się z ła­twego po­siłku?

Może to jed­nak nie lampa, nie świa­tło, a głos dziadka trzy­mał je na wo­dzy? Bo on je znał, wi­dział wiele razy, jego małe, oko­lone pa­ję­czą plą­ta­niną zmarsz­czek oczy tak wiele wi­działy, rze­czy złych i do­brych. Każdy siwy włos dziadka był ra­chun­kiem za zo­ba­czone zło, a wi­dział go po­dobno wiele. I te­raz o nim opo­wia­dał.

– Sto lat bę­dzie na­zad, jak to było – po­wie­dział sta­ru­szek po dłu­giej chwili wpa­try­wa­nia się w pło­nący ko­mi­nek. – Ja to jesz­cze nie by­łem na świe­cie, ale oj­ciec opo­wia­dał, a mó­wił tylko to, co sam wi­dział.

Dzia­dek znowu za­milkł i nie od­ry­wał oczu od wy­mu­ro­wa­nego sza­rymi ka­mie­niami ko­minka wy­peł­nio­nego raź­nymi pło­mie­niami. Ska­kały, tań­czyły, głu­pio i bez­myśl­nie, jak to one, ale bez nich czło­wiek by za­marzł, ot co. Za­tem i z głu­piego może być po­ży­tek. Li­sto­pad zgo­to­wał im nie­mal lato, dawno już tak nie było, po­tem desz­cze, jakby kto w nie­bie staw opróż­niał, no a gru­dzień na­słał mrozy pier­wej bez śniegu, ale już się po po­lach bie­liło, więc zo­stało nam sie­dzieć w cha­łu­pie i słu­chać.

– Zima też była tęga, za­częła się w li­sto­pa­dzie i trzy­mała do maja. Jed­nego dnia słońce i ra­dość, a dru­giego ciem­ność i mróz. Żeby tak po bo­żemu, że pier­wej zimno, a po­tem lód ka­łuże skuje, czło­wiek wtedy wie, czego się spo­dzie­wać, ale nie, przy­szło i już.

– I wtedy też tak wyło? – za­py­tał Pie­truś, pod­ro­stek jesz­cze.

Cała sprawa roz­cho­dziła się o to, że od­kąd ści­snęły mrozy, coś prze­raź­li­wie wyło po nocy, aż wszy­scy wstrzy­my­wali pod pie­rzy­nami od­dech, żeby złego nie sku­sić, nie zwa­bić do domu. Gdy za­pa­dały ciem­no­ści, a księ­życ wcho­dził wy­soko na niebo, co­raz cień­szy i chud­szy, po wio­sce mo­men­tal­nie roz­le­gało się wy­cie. Gdy tylko ktoś wy­cho­dził spraw­dzić, co to tak wyje, to na­sta­wała ci­sza jak ma­kiem za­siał.

– Wyło – po­twier­dził dzia­dek i prze­niósł wzrok na Pietrka, smutny, zmę­czony, po czę­ści za­kryty biel­mem.

– I co? – pyta jak głupi bra­ci­szek, jak dziecko, cho­ciaż idzie mu już na szes­na­sty rok, to i ro­zumu po­wi­nien kapkę mieć.

– Wiesz, Pie­truś, dla­czego w zi­mie noce dłu­gie? – za­py­tał dzia­dek.

– Nie – od­po­wiada.

– Bo w le­cie to czło­wiek spi­żar­nie na­peł­nia, dla­tego musi cały dzień cho­dzić, orać, sa­dzić, żni­wo­wać. Ma wtedy za­pa­sów do wio­sny, on i jego chu­doba. W zi­mie za to żni­wuje wszystko, co złe. Dla nich zima. Ale dla nas zimno, dla nas mróz. To ostrze­że­nie, żeby czło­wiek za próg nosa nie wy­sta­wiał, na du­pie ma sie­dzieć w cie­płej cha­łu­pie i wy­pa­try­wać wio­sny. Bo w zi­mie za oknem po nocy złe cha­dza.

– Ni­jak złego wy­pa­trzeć – od­parł Pie­truś.

– Bo my do ta­kiego wi­doku nie­zwy­czajni – od­po­wie­dział cier­pli­wie dzia­dek. – Bóg mą­drze zro­bił i żeby nam oszczę­dzić ta­kich po­twor­no­ści, to na szyby spro­wa­dza mróz, kwiaty piękne ma­luje. Nie masz co tedy wy­glą­dać na świat, ciem­ność świ­dro­wać okiem, bo ni­czego nie zo­ba­czysz. Patrz na kwiaty, po­wiada Bóg, com ci je wy­ma­lo­wał, a po­tem idź spać. W domu je­steś bez­pieczny. Wiele jest zna­ków, że zimą dia­beł bli­sko jest, tylko lu­dzie głu­pie, pa­trzą, a nie wi­dzą.

– Ja­kich zna­ków? – za­py­tała Es­terka, naj­star­sza z mo­ich sióstr.

– Raz, że noc długa, żeby de­mony mo­gły swo­bod­nie po­lo­wać, bo za dnia śpią. Jed­nak przez to okrut­nie głodne, bo jak się w le­cie prze­bu­dzą, to jesz­cze nie zdążą się po­rząd­nie po za­dku po­dra­pać i prze­cią­gnąć, jak noc się koń­czy i trza iść spać.

– Ano tak – zgo­dziła się Es­terka. – I co jesz­cze, dzia­du­niu?

– Ot choćby zo­bacz­cie, że w le­cie jak na­cią­gniesz wody ze studni, to zimna, aż w zęby kole, tak jest?

– Ano – po­twier­dził mój oj­ciec. – Tak jest.

– Ale w zi­mie też mo­żesz wody na­cią­gnąć, na­wet jakby mróz był taki, że ptaki w po­wie­trzu za­ma­rzają, co się zda­rzało.

– By­wało – wtrą­cił się po­now­nie oj­ciec.

– Bo w zi­mie pie­kło bli­żej pod­cho­dzi i to, co w ziemi, to pod­grzewa, dla­tego woda w studni nie za­ma­rza.

– Ano ra­cja – zgo­dził się oj­ciec, a wszy­scy po­zo­stali po­ki­wali gło­wami.

– A jaki naj­strasz­niej­szy zły jest? – za­py­tał Pie­truś. – Ten, co tak wyje.

Dzia­dek od­wró­cił głowę w stronę ko­minka, jakby mu­siał coś z pło­mieni wy­czy­tać, ja­kąś prawdę. Może i tak jest, że dłu­gie ży­cie za­pi­suje swoje mą­dro­ści w czymś ulot­nym, jak choćby w ogniu, i tylko sta­rzy po­tra­fią z nich czy­tać, kto wie. Mło­dzi nie tracą czasu na śle­pie­nie w ogień, wiecz­nie za czymś bie­gają, do­kądś się śpie­szą, nie ma u nich chwili na mą­drość.

– To nie on, ino ona – po­wie­dział po chwili dzia­dek ci­chym gło­sem.

– Ona? – za­py­tały jed­nym gło­sem dziew­czynki.

– Mó­wią na nią „Mara” – oznaj­mił dzia­du­nio. – Ale daw­niej zwali Śmier­ci­cha.

– Co robi? – za­py­tał Pie­truś.

– Przy­cho­dzi z pierw­szym mro­zem, żeby jej stopy z ko­ści ostrych ni­czym noże nie za­pa­dały się w mięk­kiej ziemi. I żni­wuje. Aż do pierw­szego cie­pła, a nie ma tak, że pa­trzy, kogo za­brać, cho­ciaż starą krew naj­bar­dziej lubi, stąd się ma­wia: „cie­szy się sta­rzec, że prze­żył ma­rzec”. Jed­nak nie po­gar­dzi młodą dziew­czyną, ro­słym go­spo­da­rzem czy pod­rost­kiem.

– A dzieci? – za­py­tała Es­terka.

– Na dziatki małe też ma smaka – po­wie­dział dzia­du­nio, na co małe bąki sku­liły się w so­bie.

– Skąd dzia­dek to wszystko wie? – za­py­ta­łem.

Sta­ru­szek po­chy­lił się nad ko­min­kiem, do­rzu­cił jedno po­lano, przez co ogień na chwilę przy­gasł, ale nie mi­nęło długo, jak wstą­piło w pło­mie­nie nowe ży­cie i ocho­czo za­brały się do ka­wałka ja­błoni, którą po­ła­mała bu­rza w środku lata.

– Sto lat temu to było – po­wie­dział ci­cho dzia­dek. – Naj­pierw wyło to coś po no­cach, tak było, tak oj­ciec opo­wia­dał. Jed­nej nocy uci­chła Mara w końcu i lu­dzie my­śleli, że po­szła so­bie precz prze­pa­dła, że od­wilż krótka przyj­dzie. Rano, jak wy­szli po wodę do studni, to śnieg przed cha­łupą czer­wony był, nie biały. Czer­wony jak pole ma­ków, a to zima prze­cie, gdzie maki? Dziew­czyna le­żała na środku po­dwórca, biała na czer­wo­nym śniegu. Nogi i ręce roz­ło­żone, jakby się wi­tać chciała.

– Wi­tać? – za­py­tała sła­bym gło­sem Ju­leczka, moja młod­sza sio­stra.

– Wi­tać – przy­tak­nął dzia­dek. – A i Mara ją po­wi­tała, po­ca­łun­kiem naj­pierw, bo twarz jej od­gry­zła, wargi też, że zęby wi­dać było. Znać, lubi mięk­kie i cie­płe usta, bo ob­gry­zione były do­kład­nie. Nosy też lubi, bo i to ze­żarła, tylko dziura zo­stała. Oj, bar­dzo lubi mięk­kie, bo i po­wieki od­gry­zła, jakby ko­żuch z mleka zja­dała. I uszy.

– O matko – jęk­nęła Ju­leczka.

Dzie­ciaki pod­cią­gnęły koce pod nosy, przy­tu­liły się do sie­bie, a ich oczy, wiel­kie i brą­zowe, jesz­cze się po­więk­szyły. Gdyby ma­tula była w domu, toby na ta­kie stra­chy dzia­du­niowi nie po­zwo­liła, ale po­szła do Ka­pi­ców świece z wo­sku od­le­wać. Oj­ciec za to na ta­kie opo­wiastki po­zwa­lał, bo sam bar­dzo lu­bił o du­chach i upio­rach słu­chać.

– Jak to: ze­żarła? – za­py­tał pod­eks­cy­to­wany Pie­truś. – I uszy, i nos, i po­wieki, i po­liczki?

– Ape­tyt miała, to z pew­no­ścią, pew­nie z głodu wyła tak przez tych kilka dni, a gdy już się na­żarła, to uci­chła i po­szła spać. Ale ile to trzeba by warg zjeść, no­sów i po­wiek, żeby brzuch za­peł­nić?

– Wiele – od­parł szybko Pie­truś, co to sam wiecz­nie był nie­na­je­dzony.

– Tym się nie naje na­wet naj­chud­szy po­twór, masz ra­cję, więc żeby so­bie pod­jeść, Śmier­ciu­cha od­gry­zła jej też piersi, duże i białe. Mu­siały jej sma­ko­wać, bo wiele nie zo­sta­wiła, krwią na­chla­pała i ję­zo­rem po­sokę po brzu­chu roz­ma­zała. Ale prze­stała wyć.

– Zła­pali ją? – za­py­ta­łem w końcu, bo to mnie naj­bar­dziej cie­ka­wiło.

– Nie – za­prze­czył sta­now­czo dzia­dek. – Mi­chałku, nie zła­pano. Śla­dów zo­sta­wiła, ko­pyta wiel­kie miała i szpony przy ła­pach jak noże, po­szli po tych śla­dach z wi­dłami, ale w le­sie gi­nęły, a tam już bali się iść, zresztą dni krót­kie, a śniegi straszne były, nie do cha­dza­nia po le­sie taka po­goda, oj nie.

– Ale wyć prze­stała? – do­py­ty­wał Pie­truś.

– Naja­dła się i prze­stała – oznaj­mił dzia­dek. – Tyle że nie mi­nął ty­dzień, jak znowu wy­cie spa­dło na wieś.

– Ojej – jęk­nęła Es­terka.

– Za­biła znowu? – drą­żył nie­stru­dze­nie Pie­truś.

W izbie za­le­gła ci­sza jak ma­kiem za­siał i chciało się krzyk­nąć albo cho­ciaż wes­tchnąć, żeby tak ci­cho nie było, ale wy­rę­czył nas ogień, który w ko­mi­nie trza­snął mocno na ży­wicz­nym po­la­nie i wy­rwał dziadka z za­my­śle­nia.

– To była bar­dzo długa i strasz­nie mroźna zima – po­wie­dział w końcu dzia­du­nio, wstał, po czym po­tarł kciu­kiem po­wiekę, aż oko za­trzesz­czało.

I nie mó­wił już wię­cej, czy to nie chcąc bu­dzić wspo­mnień, które za­mro­ziły dzie­siątki mroź­nych zim, czy też oba­wia­jąc się ma­tuli, która wła­śnie wró­ciła do domu z ko­szem peł­nym świec.

Trza­snęły drzwi, ma­tula otrze­pała buty, we­szła do kuchni i od razu zro­zu­miała, co się działo. Tak, nie trzeba jej było ni­czego tłu­ma­czyć, jej prze­ni­kliwy wzrok ob­jął dziadka wy­stu­ku­ją­cego resztki ty­to­niu z fajki, którą miał w zwy­czaju ćmić po śnia­da­niu, obie­dzie i przed snem, po­tem uj­rzała wszyst­kich do­mow­ni­ków zgro­ma­dzo­nych wo­kół sta­ruszka i dwie swoje có­reczki na­kryte pie­rzyną pod same nosy. Ich wiel­kie brą­zowe oczy świe­ciły ni­czym dwie la­tar­nie, oznaj­mia­jąc matce, że oto w tej izbie brzmiały echa prze­ra­ża­ją­cych hi­sto­rii.

– Znowu dzia­dek wam głu­pot do głów na­kła­dał, co? – za­py­tała, bio­rąc się pod boki.

– Daj żyć, Ma­ry­siu. – Dzia­du­nio zbył ją mach­nię­ciem fajki. – Tak jak­byś ty za dzie­ciaka nie słu­chała ta­kich opo­wie­ści.

– I do dziś mi się te wszyst­kie po­twory śnią – od­parła nie­zra­żona. – O czym było dzi­siaj, co? Wą­pie­rze? Strzy­go­nie? Be­boki?

– Dzia­du­nio o Ma­rze opo­wia­dał – od­par­łem szybko, wi­dząc, jak Es­terka i Ju­leczka głę­biej cho­wają się pod pie­rzyną, jak to dzieci, czu­jąc, że to one naj­moc­niej za­wi­niły. – O tej, co tak wyje po nocy.

– Wilki pod­cho­dzą pod wio­skę i wyją, a nie żadne Mary czy Śmier­ciu­chy – od­parła ma­tula. – Zima ciężka, a mróz dziś ści­ska, jak dawno nie było.

– Świece przy­nio­słaś? – za­py­tał oj­ciec, chcąc zejść z nie­bez­piecz­nego te­matu, ale po­stą­pił nie­opatrz­nie, bo uwaga ma­tuli sku­piła się na nim.

– A tyś jesz­cze głup­szy, że ojcu na to po­zwa­lasz – za­ata­ko­wała ma­tula. – Nie ty z nimi w nocy bę­dziesz przy piecu le­żał, jak im się kosz­mary za­czną.

– Ale prądu znowu nie ma, ra­dia nie szło po­słu­chać – wy­ja­śni­łem, sta­jąc w obro­nie ojca. – Do Ko­wa­lów by­śmy po­szli w te­le­wi­zor po­pa­trzeć, ale jak prądu nie ma, no to jak. A dziś do­bra­nocka, a wcze­śniej le­ciała Stawka.

– Trzeba było do ro­boty się wziąć – skon­tro­wała ma­tula. – Święta za pa­sem, Wi­gi­lia za dwa dni. Groch prze­pa­trzeć, czy przez ro­baka nie sto­czony, drew na za­pas na­rą­bać, żeby nie trzeba było od stołu wsta­wać, a nie o głu­po­tach ga­dać.

– A kiedy wróci prąd? – za­py­tała Es­terka, która ogrom­nie lu­biła słu­chać ra­dia.

– Dziś pią­tek, więc jak ju­tro nie na­pra­wią, to może do­piero po świę­tach, kto wie – od­po­wie­dział jej oj­ciec. – No, spać, smarki! – za­rzą­dził, wsta­jąc od stołu i klasz­cząc za­chę­ca­jąco.

– Mi­cha­łek! – Ma­tula skie­ro­wała oczy na mnie i wła­śnie zda­łem so­bie sprawę, że ja je­den nie obe­rwa­łem za dziad­kowe opo­wie­ści. – Idź do babci, swe­ter ci zro­biła i trzeba przy­mie­rzyć.

– Już lecę – od­po­wie­dzia­łem i ski­ną­łem głową, cie­sząc się, że tylko o to cho­dzi i dziś nie do­sta­nie mi się za dziad­kowe opo­wie­ści.

– I świece jej za­nieś, bo kto wie, kiedy prąd bę­dzie – do­dała, wrę­cza­jąc mi mały pa­ku­nek. – Nafta nam się do lamp koń­czy, kto by po­my­ślał, że tak czę­sto tej zimy prądu nie bę­dzie i lampy się przy­da­dzą. Na­ro­bi­li­śmy świec, a Ka­pica ma się ju­tro wy­brać do sklepu w mie­ście po naftę, może kupi parę fla­szek.

Za­bra­łem pa­ku­nek od mamy, ubra­łem się cie­pło, bo mimo że dom babci był obok na­szego i mógł­bym szybko prze­le­cieć, to póź­niej by­li­śmy umó­wieni z An­drze­jem i Krzyś­kiem w sto­dole tego ostat­niego, żeby omó­wić na­sze wła­sne przy­go­to­wa­nia do świąt.

***

Bab­cia po­ki­wała smęt­nie głową, po­twier­dza­jąc, że wszystko, o czym opo­wia­dał dzia­dek, było prawdą. Mu­sia­łem za­py­tać, wyj­ścia nie było, a tylko ona mo­gła wie­dzieć to samo.

– I całą zimę ta Mara sza­lała po wsi? – za­py­ta­łem, nie do­wie­rza­jąc.

– Mó­wią, że całą – od­po­wie­działa bab­cia, obie­ra­jąc uważ­nie ma­łym no­żem jabłko, jak za­wsze wal­cząc o pry­mat w ro­bie­niu naj­dłuż­szej obierki na świe­cie.

– I dużo dziew­czyn za­brała?

– Róż­nie mó­wili, ale że jak już za­cznie, to do­póki mróz nie ze­lży, bę­dzie za­bie­rać. Mój dzia­dek opo­wia­dał, że wtedy sporo gro­bów trzeba było wio­sną ko­pać. Zimą nie dało rady, bo ta­kie tę­gie mrozy na­de­szły, że w zie­mię nie szło na­wet szpilki wbić. Trzy­mali ciała w sto­dole po­za­wi­jane w ca­łuny aż do wio­sny.

– I nie zła­pali Mary?

– A jak de­mona zła­pać? – za­py­tała bab­cia, kro­jąc jabłko na cząstki i po­da­jąc mi na ta­le­rzyku. – Przy­je­chał po­ste­run­kowy, w pa­pie­rach po­noć coś na­pi­sał i tyle go wi­dzieli.

– Dziwne to wszystko – stwier­dzi­łem. – Że tak coś przy­łazi i za­bija, a lu­dzie nic.

– Był po­tem ksiądz we­zwany – od­parła bab­cia. – Mo­dlił się i świę­cił zie­mię.

– I po­mo­gło?

– Wyć prze­stało i lu­dzie gi­nąć prze­stali, ni­gdy już Mara nie wró­ciła. Mało to ma wio­sek, gdzie zie­mia nie­po­świę­cona? A może co miała ze­żreć, to ze­żarła, i już? Kto wie? Chyba tylko je­den Pan Bóg. No, nie mówmy już, nie wy­wo­łuj wilka z lasu.

Chcia­łem jesz­cze py­tać, bo tyle rze­czy ko­tło­wało mi się w gło­wie, ale bab­cia była okrop­nie uparta i jak po­wie­działa, że ko­niec, to nie było po co ję­zyka strzę­pić. Jed­nak sama w końcu się ode­zwała, jakby coś jej cią­żyło i mu­siała to po­wie­dzieć.

– Ale wró­ciła – wy­szep­tała.

– Te­raz? – za­py­ta­łem od razu.

– Wtedy – od­parła.

Na­gle do drzwi bab­ko­wej cha­łupy ktoś za­ło­mo­tał, a mi z tego wszyst­kiego serce nie­mal sta­nęło, jed­nak sta­ruszka nie­zra­żona kiw­nęła głową i ka­zała otwo­rzyć. Wia­domo, sta­rzy lu­dzie nie boją się ni­czego, a na­sza babka to już w szcze­gól­no­ści.

Pod­sze­dłem nieco nie­pew­nie pod drzwi i po­ło­ży­łem dłoń na klamce. Otwie­rać? Nie otwie­rać? A jak to de­mon? Który de­mon puka, głupku.

Ano oka­zało się, że są też ta­kie, które pu­kają.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki