Raport Brodiego - Jorge Luis Borges - ebook + książka

Raport Brodiego ebook

Jorge Luis Borges

4,0

Opis

Raport Brodiego to powrót Borgesa – niemal dwadzieścia lat minęło od publikacji Alefa – do krótkich fikcji. Tu jednak więcej jest pastuchów i zabijaków niż filozofów i detektywów, więcej jest gauczów o porywczej naturze i sprawnej ręce, pojedynków na noże i rewolwery. A wyjąwszy może Ewangelię według Marka i tytułową relację z krainy Jahusów pozornie chyba tylko styl łączy owe opowieści z pomieszczonymi w poprzednich tomikach. Lecz, jak uprzedza Borges: „Nie ośmielam się twierdzić, że [opowiadania te] są proste; nie ma na ziemi ani jednej strony, ani jednego wyrazu, które by takie były, jako że wszystkie zakładają wszechświat, którego powszechnie znanym atrybutem jest złożoność. […] Nie dążę do tego, żeby zostać Ezopem. Moje opowieści, jak te z Tysiąca i jednej nocy, pragną dostarczać rozrywki i wzruszać, a nie przekonywać”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 126

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (13 ocen)
5
4
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
OLGABARTNIK

Nie oderwiesz się od lektury

Wybitne pisarstwo - intelektualne, erudycyne. Zajawki opowieści, które same w sobie istnieją i dają świadectwo. Na długo zostanie ze mną.
10
Natalia_Calgary

Nie oderwiesz się od lektury

Wielka to, a taka krótka literatura, zaledwie 100 stron, a taki rydz potrzebuje 600 na swoją głupawą historyjkę

Popularność




Tytuł oryginału

El informe de Brodie (1970)

Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych

Frycz i Wicha

Redaktor prowadzący

Kamil Piwowarski

Korekta

Ryszarda Krzeska, Piotr Królak,

Maciej Korbasiński, Małgorzata Denys

Polub PIW na Facebooku

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Księgarnia internetowa www.piw.pl

Copyright © 1995, Maria Kodama

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy 2021

Copyright © for the Polish translation by The Estate of Andrzej Sobol-Jurczykowski

Wydanie pierwsze

Warszawa 2021

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]

ISBN 978-83-8196-170-7

Prolog

Ostatnie opowiadania Kiplinga były nie mniej labiryntowe i udręczone niż utwory Kafki czy Jamesa, nad którymi niewątpliwie górują; ale w roku 1885 w Lahore rozpoczął on serię krótkich nowelek pisanych w sposób bezpośredni, które miał zebrać w 1888 roku. Wiele z nich – In the House of Suddho, Beyond the Pale, The Gate of Hundred Sorrows – to lakoniczne arcydzieła. Kiedyś przyszło mi do głowy, że to, co wymyślił i zrealizował genialny młodzieniec, może nieskromnie naśladować znający swój fach mężczyzna w przededniu starości. Owocem tej refleksji jest niniejszy tomik, który osądzą moi czytelnicy.

Próbowałem, nie wiem, czy z powodzeniem, opowiadań pisanych wprost. Nie ośmielam się twierdzić, że są proste; nie ma na ziemi ani jednej strony, ani jednego wyrazu, które by takie były, jako że wszystkie zakładają wszechświat, którego powszechnie znanym atrybutem jest złożoność. Chcę tylko wyjaśnić, że nie jestem – ani nigdy nie byłem – tym, kogo dawniej zwano autorem fabuł czy głosicielem przypowieści, a teraz pisarzem zaangażowanym. Nie dążę do tego, żeby zostać Ezopem. Moje opowieści, jak te z Tysiąca i jednej nocy, pragną dostarczać rozrywki i wzruszać, a nie przekonywać. Co nie znaczy, że zamykam się, zgodnie z Salomonowym obrazem, w wieży z kości słoniowej. Moje przekonania polityczne są dobrze znane; zapisałem się do Partii Konserwatywnej, co jest formą sceptycyzmu, i nikt mnie nie piętnował jako komunisty, nacjonalisty, antysemity, zwolennika Hormigi Negry czy Rosasa. Z czasem, jak sądzę, zasłużymy na to, że nie będzie rządów. Nigdy nie ukrywałem swoich opinii, nawet w trudnych latach, ale nie pozwalałem, żeby wpływały na moje dzieło literackie, oprócz dni, kiedy nagliła mnie konieczność sławienia wojny sześciodniowej. Uprawianie literatury jest tajemniczą sprawą; nasze opinie są efemeryczne i opowiadam się za Platońską tezą o Muzie, a nie za tezą Poego, który dowodził – albo udawał, że dowodzi – iż pisanie wiersza jest operacją rozumu. Nie przestaje mnie dziwić, że klasycy głosili tezę romantyczną, a poeta romantyczny – tezę klasyczną.

Poza tekstem, który daje tytuł tej książce i który wyraźnie czerpie z ostatniej podróży Lemuela Guliwera, moje opowiadania – aby posłużyć się modnym dziś określeniem – są realistyczne. Sądzę, że przestrzegają wszystkich konwencji gatunku, który jest nie mniej konwencjonalny niż inne i którym szybko się znużymy, albo już się znużyliśmy. Obfitują w wymagane od inwencji autora detale, czego wspaniałe przykłady znajdujemy w anglosaksońskiej balladzie o Maldon datowanej na X wiek i w późniejszych sagach Islandii. Dwa opowiadania – nie powiem które – mogą zostać otwarte tym samym kluczem fantastycznym. Dociekliwy czytelnik dostrzeże ich wewnętrzne podobieństwa. Kilka tematów dręczyło mnie przez całe życie; zdecydowanie jestem monotonny.

Główną nić historii zatytułowanej Ewangelia według Marka, najlepszej z tej serii, wysnułem z marzenia sennego Hugo Ramíreza Moroniego; obawiam się, że zepsułem ją zmianami, jakie moja wyobraźnia czy rozum uznały za właściwe. Literatura nie jest przecież niczym innym, jak tylko kontrolowanym snem.

Zrezygnowałem z niespodzianek stylu barokowego; również z takich, jakie mogłoby zesłać nieprzewidziane zakończenie. Krótko mówiąc, wolałem pokierować oczekiwaniami czytelnika niż go zaskakiwać. Przez wiele lat wierzyłem, że dane mi będzie napisać dobrą stronicę dzięki wariacjom i nowościom; teraz, po skończeniu siedemdziesiątki, sądzę, że odnalazłem swój głos. Werbalne modyfikacje nie pogorszą ani nie ulepszą tego, co dyktuję, oprócz przypadków, w których mogą uprościć trudne zdanie czy złagodzić emfazę. Każdy język jest tradycją, każde słowo – dzielonym z innymi symbolem; to, co jakiś innowator zdolny jest zmienić, wydaje się czymś nieistotnym; przypomnijmy wspaniałe, ale często nieczytelne dzieło Mallarmégo czy Joyce’a. To całkiem prawdopodobne, że te racjonalne racjesą owocem zmęczenia. Zaawansowany już wiek nauczył mnie godzenia się z byciem Borgesem.

Nie przejmuję się ani Diccionario de la Real Academia – dont chaque édition fait regretter la précédente, zgodnie z melancholijnym sądem Paula Groussaca – ani uciążliwymi słownikami argentynizmów. Wszystkie, te z jednej i te z drugiej strony oceanu, dążą do akcentowania różnic i do rozbicia języka. W związku z tym przypominam sobie, że kiedy Robertowi Arltowi zarzucono nieznajomość lunfardo, odpowiedział: „Wychowałem się w Villa Luro, wśród biedaków i przestępców, i nie miałem doprawdy czasu na uczenie się takich rzeczy”. W rzeczywistości lunfardo jest literackim żartem wymyślonym przez autorów wodewilów i tang, a mieszkańcy przedmieść go nie znają, chyba że nauczyli się z płyt gramofonowych.

Akcję swoich opowiadań umieściłem dość daleko, zarówno w czasie, jak i przestrzeni. W ten sposób wyobraźnia może działać z większą swobodą. Kto w 1970 roku pamięta dokładnie, jakie były pod koniec ubiegłego wieku przedmieścia Palermo czy Lomas? Wydaje się to niewiarygodne, istnieją jednak skrupulatne osoby zachowujące się niczym tropiciele błahostek. Na przykład zauważają, że Martín Fierro mówiłby o worku kości, a nie o torbie kości, i wytykają, może nie bez racji, różowosrokate umaszczenie pewnego sławnego konia.

Niech Cię Bóg chroni, czytelniku, od długich prologów. Cytat ten pochodzi od Queveda, który, aby nie popełnić anachronizmu, jaki z czasem zostałby odkryty, nigdy nie czytał anachronizmów Bernarda Shawa.

J. L. B.

Buenos Aires, 19 kwietnia 1970

Zawada

Druga Księga Samuela 1, 26

Mówią (co brzmi nieprawdopodobnie), że tę historię opowiedział Eduardo, młodszy z Nelsonów, podczas czuwania przy zwłokach starszego, Cristiana, który umarł śmiercią naturalną w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym którymś w dystrykcie Morón. W rzeczywistości ktoś usłyszał ją od kogoś tej długiej, zapomnianej nocy, pomiędzy jedną a drugą mate, i powtórzył Santiagowi Dabove, od którego ją usłyszałem. Po latach opowiedziano mi tę historię ponownie w Turderze, gdzie się wydarzyła. Ta druga wersja, nieco bardziej rozbudowana, ze zwykłymi w takich przypadkach rozbieżnościami, potwierdzała w zasadzie wersję Santiaga. Przytoczę ją teraz, gdyż jeśli się nie mylę, odzwierciedla ona zwięźle i tragicznie charakter dawnych mieszkańców pogranicza. Zrobię to rzetelnie, ale już przewiduję, że ulegnę literackiej pokusie podkreślenia czy dodania jakiegoś szczegółu.

W Turderze nazywano ich Nilsenami. Proboszcz powiedział mi, że jego poprzednik dziwił się, wspominając zniszczoną Biblię w czarnych okładkach, wydrukowaną gotykiem, z imionami i datami wpisanymi odręcznie na ostatnich stronach. To była jedyna książka, jaka znajdowała się w ich domu. Burzliwa kronika Nilsenów przepadła, tak jak wszystko przepadnie. Dom, którego już nie ma, wzniesiono z nietynkowanej cegły; z sieni można było dostrzec dwa patia, jedno wyłożone czerwonymi płytami i drugie niebrukowane. Zresztą niewielu ludzi tam wchodziło; Nilsenowie strzegli swej samotności. W pustych pokojach spali na pryczach; ich luksusem były koń, uprząż, sztylet o krótkim ostrzu, szykowny strój, z którym obnosili się w soboty, i swarliwy alkohol. Wiem, że byli wysocy i mieli rude czupryny. Dania czy Irlandia, o której chyba nigdy nie słyszeli, płynęła we krwi tych Kreolów. Okolica bała się Rudzielców; niewykluczone, że mieli na sumieniu czyjąś śmierć. Ramię w ramię bili się kiedyś z policją. Mówiono, że młodszy wdał się raz w bójkę z Juanem Iberrą, z której wyszedł zwycięsko, co według znawców nieczęsto się zdarzało. Zajmowali się hodowlą bydła, rzeźnictwem, kradli konie, a gdy nadarzyła się okazja – nie gardzili szulerką. Znani byli ze skąpstwa, choć czasami alkohol i gra w karty doprowadzały ich do rozrzutności. Nie wiedziano nic o ich pochodzeniu ani skąd się tu wzięli. Mieli wóz, do którego zaprzęgali parę wołów.

Fizycznie różnili się od cwaniaków z Costa Brava. Właśnie to i inne, nieznane nam sprawy pozwalają zrozumieć, dlaczego byli ze sobą tak mocno związani. Poróżnić się z jednym oznaczało zyskać dwóch wrogów.

Nilsenowie byli gwałtownikami, lecz ich miłosne epizody miały dotąd za scenę jakąś sień czy dom o złej sławie. Nie zabrakło więc komentarzy, kiedy Cristián sprowadził do domu Julianę Burgos. To prawda, że zyskiwał w ten sposób służącą, ale też obsypywał ją okropnymi świecidełkami i popisywał się nią na zabawach. Na ubogich zabawach w conventillos, gdzie zabronione były śmielsze figury tanga, jak la quebrada czy el corte, i gdzie dotąd jeszcze tańczono przy mocnym oświetleniu. Juliana miała śniadą cerę i skośne oczy; kto na nią tylko spojrzał, już się uśmiechał. W tej ubogiej okolicy, gdzie praca i zaniedbanie wyniszczają kobiety, mogła uchodzić za niebrzydką.

Początkowo Eduardo im towarzyszył. Potem wybrał się, nie wiem po co, do Arrecifes i przywiózł poznaną w drodze dziewczynę, po kilku dniach kazał jej jednak odejść. Zrobił się bardziej ponury; upijał się samotnie w gospodzie i z nikim nie rozmawiał. Zakochał się w kobiecie Cristiána. Okoliczni mieszkańcy, którzy zauważyli to pewnie wcześniej niż on sam, przewidywali z perfidną radością, że między braćmi dojdzie do skrytej rywalizacji.

Pewnego wieczoru, kiedy Eduardo wrócił późno z gospody, zobaczył, że koń Cristiána stoi gotowy do drogi. Starszy brat czekał na patiu w swoim najlepszym ubraniu. Kobieta chodziła tam i z powrotem z mate w ręku.

– Jadę się zabawić u Faríasa – powiedział Cristián do Eduarda. – Zostawiam ci Julianę; jeśli masz na nią ochotę, możesz używać do woli.

Ton był rozkazujący, lecz jednocześnie serdeczny. Eduardo przez chwilę patrzył na brata; nie wiedział, jak powinien się zachować. Cristián wstał, pożegnał się z nim, nie pożegnał się z Julianą, która była przedmiotem, wsiadł na konia i odjechał kłusem, bez pośpiechu.

Od tego wieczoru mieli ją na spółkę. Nikt nie pozna szczegółów nieczystego związku, który obrażał uczucia okolicznych mieszkańców. Taki układ funkcjonował przez kilka tygodni, ale nie mógł trwać długo. Bracia w swojej obecności nie wymawiali imienia Juliany, nawet gdy chcieli ją zawołać, szukali za to powodów do sprzeczki i zawsze je znajdowali. Kłócili się o sprzedaż skór – w rzeczywistości szło o co innego. Zazwyczaj Cristián podnosił głos, a Eduardo milczał. Nieświadomie byli o siebie zazdrośni. Na tym pozbawionym sentymentów przedmieściu mężczyzna nawet przed samym sobą by się nie przyznał, że kobieta może być dla niego czymś więcej niż przedmiotem pożądania lub narzędziem zaspokojenia potrzeb. A jednak obaj byli zakochani. To w jakiś sposób ich upokarzało.

Pewnego popołudnia na placu Lomas Eduardo spotkał Juana Iberrę, który pogratulował mu przygruchania takiej ślicznotki. Myślę, że to właśnie wtedy Eduardo obrzucił go wyzwiskami. Nikt w jego obecności nie będzie sobie drwił z Cristiána.

Kobieta obsługiwała obu z pokorą zwierzęcia; nie mogła jednak ukryć, że woli jednego z nich, z pewnością młodszego, który nie odrzucił tej spółki, choć nie był jej inicjatorem.

Pewnego dnia powiedzieli Julianie, żeby wyniosła dwa krzesła na pierwsze patio i zajęła się własnymi sprawami, bo oni muszą się naradzić. Spodziewała się długiej rozmowy, postanowiła się więc przespać, ale szybko ją obudzili. Kazali zapakować do worka wszystko, co ma, także szklany różaniec i krzyżyk, który zostawiła jej matka. Niczego nie wyjaśniając, wsadzili ją na wóz i udali się w milczącą, żmudną podróż. Drogi były grząskie po deszczu i dopiero około piątej nad ranem dotarli do Morón. Tam sprzedali ją właścicielce domu publicznego. Kiedy dobili targu, Cristián wziął pieniądze, a później podzielił się z bratem.

W Turderze Nilsenowie, do tej pory zagubieni (co stało się rutyną) w labiryncie potwornej miłości, zapragnęli na nowo podjąć swoje dawne życie, mężczyzn w męskim świecie. Wrócili do kart, walk kogutów, do przypadkowych hulanek. Być może czasami myśleli, że zostali wyzwoleni, ale często zdarzały im się, każdemu z osobna, bardziej lub mniej uzasadnione nieobecności. Na krótko przed końcem roku młodszy z braci powiedział, że ma coś do załatwienia w stolicy. Cristián pojechał do Morón i przed wiadomym domem rozpoznał srokatego konia Eduarda. Wszedł; wewnątrz zobaczył brata, który czekał na swoją kolejkę. Podobno Cristián powiedział:

– Jeśli potrwa to dłużej, zamęczymy chabety. Lepiej mieć ją pod ręką.

Rozmówił się z właścicielką, wyjął z pasa kilka monet i zabrali dziewczynę. Juliana jechała z Cristiánem; Eduardo popędził konia, żeby na nich nie patrzeć.

Wrócili do sytuacji, o której już była mowa. To haniebne rozwiązanie również zawiodło; obaj ulegali pokusie oszukiwania. Widmo Kaina czaiło się w pobliżu, ale Nilsenowie darzyli się bardzo silnym uczuciem – kto wie, jakie trudy i niebezpieczeństwa dzielili w przeszłości! – i swoje rozgoryczenie woleli wyładować na innych. Na jakimś nieznajomym, na psie, na Julianie, która wniosła do ich domu niezgodę.

Kończył się marzec, a upał nie zelżał. Pewnej niedzieli (w niedzielę ludzie zazwyczaj wcześnie się kładą) Eduardo, wracając z gospody, zobaczył, że Cristián zaprzęga woły.

– Chodź – powiedział starszy brat. – Musimy zawieźć kilka skór do Mulata; już je załadowałem; skorzystajmy z tego, że zrobiło się chłodniej.

Sklep Mulata był, jak mi się wydaje, dalej na południe; pojechali Camino de las Tropas; potem skręcili w boczną drogę. Pola stopniowo poszerzały się wraz z zapadaniem zmierzchu.

Przejechali obok jakichś zasiewów; Cristián wyrzucił papierosa i bez pośpiechu powiedział:

– Bierzmy się do roboty, bracie. Potem pomogą nam sępy. Dzisiaj ją zabiłem. Niech zostanie tu ze swoimi rzeczami, nie będzie nam już szkodziła.

Uściskali się niemal ze łzami. Teraz łączył ich jeszcze jeden węzeł: smutna ofiara złożona z tej kobiety i obowiązek wymazania jej z pamięci.

Niegodny

Obraz miasta, jaki nosimy w sobie, zawsze jest nieco anachroniczny. Kawiarnia wyrodziła się w bar; sień, która pozwalała nam dojrzeć patia i latorośl, teraz jest niewyraźnym korytarzem z windą w głębi. I tak przez lata sądziłem, że na określonej wysokości Talcahuano czeka na mnie księgarnia Buenos Aires; pewnego ranka przekonałem się, że zastąpił ją antykwariat, i usłyszałem, że don Santiago Fischbein, właściciel, nie żyje. Był raczej tęgi; mniej pamiętam jego rysy niż nasze długie rozmowy. Stanowczy i spokojny, zazwyczaj potępiał syjonizm, który miał zrobić z Żyda człowieka zwyczajnego, przywiązanego, jak wszyscy inni, do jednej tradycji i jednego kraju, bez złożoności i swarów, jakie teraz go wzbogacają. Powiedział, że układa obszerną antologię dzieł Barucha Spinozy, uwolnioną od całego tego euklidesowego aparatu, który krępuje lekturę i nadaje tej fantastycznej teorii jakąś iluzoryczną ścisłość. Pokazał mi – i nie chciał sprzedać – ciekawy egzemplarz Kabbala denudata Rosenrotha, ale w mojej bibliotece jest kilka książek Ginsburga i Waite’a noszących jego stempel.

Któregoś popołudnia, kiedy byliśmy sami, zwierzył mi się z pewnego epizodu ze swojego życia, o którym dzisiaj mogę opowiedzieć. Zmienię tylko, co można przewidzieć, niektóre szczegóły.

– Odsłonię przed panem coś, o czym nikomu nie mówiłem. Nie wie o tym Ana, moja żona, ani nawet moi najbliżsi przyjaciele. Wydarzyło się to tak wiele lat temu, że jakby nie mnie dotyczyło. Może posłuży panu do jakiegoś opowiadania, które pan, bez wątpienia, ozdobi sztyletami. Nie wiem, czy już panu mówiłem, że pochodzę z prowincji Entre Ríos. Nie powiem, że byliśmy żydowskimi gauczami; nigdy nie było żydowskich gauczów. Byliśmy kupcami i rolnikami. Urodziłem się w Urdinarrain, o którym zaledwie zachowałem pamięć; kiedy moi rodzice przenieśli się do Buenos Aires, żeby otworzyć tu sklep, byłem jeszcze bardzo mały. O kilka przecznic płynęła Maldonado, a dalej ciągnęły się ugory.

Carlyle napisał, że ludzie potrzebują bohaterów. Historia Grossa zasugerowała mi kult San Martína, ale odnalazłem w nim tylko wojskowego, który walczył w Chile, a który teraz jest statuą z brązu i nazwą placu. Przypadek zesłał mi bardzo odmiennego bohatera, na nieszczęście dla nas obu – Francisca Ferrariego. Zapewne słyszy pan o nim po raz pierwszy.

Dzielnica nie była tak dzika, jak dzikie podobno były Los Corrales i El Bajo, ale i w niej nie brakowało szynków, w których spotykały się bandy miejscowych cwaniaków. Ferrari przychodził do jednego z nich, na rogu Triunvirato i Thames. Właśnie tam wydarzył się incydent, który sprawił, że znalazłem się wśród jego stronników. Poszedłem do szynku po ćwierć kilo mate. Wtedy pojawił się jakiś obcy z gęstą grzywą i wąsami i zamówił gin. Ferrari powiedział łagodnie:

„Czy nie widzieliśmy się przedwczoraj na zabawie u Juliany? Skąd pan przybywa?”.

„Z San Cristóbal” – rzekł ten drugi.

„Radzę tu nie wracać – powiedział Ferrari. – Pełno wokół ludzi, którzy nie szanują innych i mogą narazić pana na przykrości”.

Ten z San Cristóbal wyszedł, ze swoimi wąsami i całą resztą. Może i był mężczyzną w nie mniejszym stopniu niż Ferrari, ale wiedział, że jest tu cała ferajna.

Od tego dnia Francisco Ferrari stał się bohaterem, do którego wzdychało moje piętnaście lat. Był brunetem, raczej wysokim, o dziarskiej postawie, eleganckim na modłę tamtych czasów. Zawsze ubierał się na czarno. Zbliżył nas drugi epizod. Szedłem z matką i ciotką; minęliśmy jakichś chłopaków i jeden z nich powiedział głośno do pozostałych:

„Przepuśćcie te stare próchna”.

Nie wiedziałem, co robić. Wtedy wtrącił się Ferrari, który wychodził ze swojego domu. Stanął przed prowokatorem i powiedział:

„Jeżeli masz ochotę szukać z kimś zwady, dlaczego nie postawisz się mnie?”.

Przyglądał im się kolejno, powoli, ale żaden nie powiedział słowa. Znali go.

Wzruszył ramionami, skinął nam i odszedł. Zanim się oddalił, powiedział do mnie:

„Jeśli nie masz nic do roboty, wpadnij później do knajpy”.

Osłupiałem. Sara, moja ciotka, rzekła sentencjonalnie:

„Prawdziwy dżentelmen, który upomina się o szacunek dla kobiet”.

Matka, widząc moje zakłopotanie, zauważyła:

„Ja bym powiedziała, że cwaniaczek, który nie lubi konkurencji”.

Nie wiem, jak to panu wyjaśnić. Wyrobiłem sobie pewną pozycję, mam księgarnię, którą lubię i w której czytam książki, cieszę się przyjaźnią takich ludzi jak pan, mam żonę i dzieci, zapisałem się do partii socjalistycznej, jestem dobrym Argentyńczykiem i dobrym Żydem. Człowiekiem poważanym. Teraz, jak pan widzi, prawie wyłysiałem; wtedy byłem biednym rosyjskim chłopcem o rudych włosach, mieszkańcem podmiejskiej dzielnicy. Ludzie patrzyli na mnie z góry. Jak wszyscy młodzi starałem się być taki jak inni. Przestałem być Jakubem i przybrałem imię Santiago, ale został mi Fischbein. Wszyscy przeglądamy się w cudzych oczach. Czułem ludzką pogardę i sobą gardziłem. W tamtych czasach, zwłaszcza w środowisku, w jakim się znalazłem, należało być odważnym; wiedziałem, że jestem tchórzem. Kobiety mnie onieśmielały; czułem pierwotny wstyd z powodu swojej trwożnej czystości. Nie miałem przyjaciół wśród rówieśników.

Tego wieczoru nie poszedłem do szynku. Obym nigdy tego nie zrobił! W końcu poczułem, że w zaproszeniu jest rozkaz; wstąpiłem tam pewnej soboty, po obiedzie.

Ferrari przewodził przy jednym ze stołów. Pozostałych znałem z widzenia; siedziało ich pewnie z siedmiu. Ferrari był najstarszy, nie licząc starego człowieka, wypowiadającego nieliczne i znużone słowa, którego nazwisko jako jedyne nie zatarło się w mojej pamięci: don Eliseo Amaro. Twarz przecinała mu blizna, bardzo szeroka i pomarszczona. Dowiedziałem się później, że odsiedział wyrok.

Ferrari posadził mnie po swojej lewej stronie; don Eliseo musiał się przesiąść. Czułem się onieśmielony. Obawiałem się, że Ferrari napomknie o przykrym incydencie sprzed kilku dni. Nic takiego nie nastąpiło; rozmawiali o kobietach, kartach, wyborach, o payadorze, który miał przyjechać i nie przyjechał, o sprawach dzielnicy. Z początku niechętnie akceptowali moją obecność; potem się dostosowali, bo taka była wola Ferrariego. Mimo że większość miała włoskie nazwisko, każdy czuł się Kreolem, a nawet gauczem (i tak był postrzegany). Nierzadko zdarzali się wśród nich rzeźnicy albo woźnice; obcowanie ze zwierzętami zbliżało ich do ludzi ze wsi. Przypuszczam, że pragnęli stać się kimś takim jak Juan Moreira. W końcu zaczęli mnie nazywać Ruskiem, ale nie było w tym przezwisku pogardy. Od nich nauczyłem się palenia i innych rzeczy.

W domu publicznym przy ulicy Junín ktoś mnie spytał, czy jestem przyjacielem Francisca Ferrariego. Odpowiedziałem, że nie; czułem, że przytaknięcie byłoby przechwałką.

Pewnego wieczoru weszła policja i nas przeszukała. Kilku musiało pójść na komisariat; Ferrariemu dali spokój. Po dwóch tygodniach ta scena się powtórzyła; tym razem zabrali też Ferrariego, który miał sztylet u pasa. Być może utracił względy miejscowego kacyka.

Teraz widzę w Ferrarim biednego chłopca, oszukanego i zdradzonego; wtedy był dla mnie bogiem.

Przyjaźń jest nie mniej tajemnicza niż miłość czy jakikolwiek inny przejaw tego zamętu, którym jest życie. Czasami podejrzewałem, że jedyną rzeczą bez tajemnic jest szczęście, ponieważ samo się tłumaczy. Tak czy owak, Francisco Ferrari, zuchwały, silny, obdarzył przyjaźnią mnie, zasługującego na pogardę. Czułem, że się pomylił i że nie jestem godny tej przyjaźni. Usiłowałem go unikać, ale mi na to nie pozwolił. Ten niepokój pogłębiła dezaprobata matki, która nie mogła ścierpieć, że zadaję się z kimś, kogo ona nazywała śmieciem, i nawet mam go za wzór. Najważniejsze w tej historii są moje stosunki z Ferrarim, a nie obrzydliwe fakty, których teraz nie żałuję. Skrucha oznacza winę.

Starzec, który ponownie zajął miejsce obok Ferrariego, miał z nim jakieś sekrety. Pewnie zaczęli coś knuć. Siedząc na drugim końcu stołu, chyba usłyszałem nazwisko Weidemanna, właściciela tkalni na obrzeżach dzielnicy. Wkrótce nakazali mi, bez dalszych wyjaśnień, krążyć wokół fabryki i uważać na drzwi. Zapadał już zmierzch, kiedy minąłem potok i tory kolejowe. Pamiętam rozsiane domy, grupę wierzb i puste parcele. Fabryka była nowa, ale wyglądała na opuszczoną i zniszczoną; w mojej pamięci jej czerwony kolor zlewa się teraz z zachodem słońca. Otaczało ją ogrodzenie. Oprócz głównego wejścia w głębi było dwoje drzwi wychodzących na południe; prowadziły bezpośrednio do hal.

Wyznaję, że nieprędko zrozumiałem to, czego pan z pewnością już się domyśla. Złożyłem sprawozdanie, które potwierdził inny chłopak, brat jednej z tkaczek. Gdyby w sobotę wieczorem nie stawiła się w szynku cała paczka, wszyscy by to zauważyli; Ferrari postanowił, że napad przeprowadzą w następny piątek. Miałem stać na czatach. Było wskazane, żeby do tego czasu nikt nie widział nas razem. Kiedy znaleźliśmy się sami na ulicy, zapytałem Ferrariego:

„Czy pan mi ufa?”.

„Tak – odpowiedział. – Wiem, że zachowasz się jak mężczyzna”.

Dobrze spałem tej nocy, w kolejne też. W środę powiedziałem matce, że jadę do śródmieścia na nowy film kowbojski. Włożyłem najlepsze ubranie i udałem się na ulicę Moreno. Podróż tramwajem była długa. W komendanturze policji kazali mi czekać, ale w końcu jeden z funkcjonariuszy, niejaki Eald czy też Alt, mnie przyjął. Powiedziałem, że przyszedłem w sprawie poufnej. Kazał mi mówić bez obawy. Wyjawiłem mu, co knuje Ferrari. Bardzo mnie zdziwiło, że to nazwisko jest mu obce; inaczej się zachował, kiedy wspomniałem don Elisea.

„Och! Ten należał do bandy Urugwajczyka” – powiedział.

Kazał zawołać oficera, który zajmował się moją dzielnicą, i obaj pogrążyli się w rozmowie. Jeden z nich zapytał mnie z lekką drwiną:

„Pewnie przyszedłeś złożyć donos, bo uważasz się za dobrego obywatela?”.

Poczułem, że mnie nie rozumie, i rzekłem:

„Tak, proszę pana. Jestem dobrym Argentyńczykiem”.

Powiedzieli, żebym wykonał zadanie, które mi zlecił szef, ale nie gwizdał, gdy zobaczę, że zbliżają się policjanci. Kiedy wychodziłem, jeden z nich mnie ostrzegł:

„Uważaj. Wiesz dobrze, co czeka kapustę”.

Funkcjonariusze policji lubią używać lunfardo jak czwartoklasiści. Odpowiedziałem:

„Oby mnie zabili. To najlepsze, co może mnie spotkać”.

W piątek o świcie poczułem ulgę, że nadszedł dzień ostateczny, i wyrzuty, że nie czuję żadnych wyrzutów. Czas strasznie mi się dłużył. Ledwie cokolwiek zjadłem. O dziesiątej wieczorem zaczęliśmy się zbierać o przecznicę od tkalni. Jeden z naszych nie przyszedł; don Eliseo powiedział, że zawsze musi się trafić jakiś słabeusz. Pomyślałem, że całą winę zrzucą na tamtego. Zanosiło się na deszcz. Bałem się, że dadzą mi towarzysza, ale zostawili mnie samego przy drzwiach w głębi. Po chwili zjawili się policjanci i oficer. Przyszli na piechotę; żeby nie rzucać się w oczy, konie uwiązali na jakiejś posesji. Ponieważ wcześniej Ferrari wyważył bramę, mogli wejść, nie robiąc hałasu. Ogłuszyły mnie cztery wystrzały. Pomyślałem, że wewnątrz, w ciemności, trwa jatka. Wtedy zobaczyłem policjantów z chłopakami w kajdankach. Kolejnych dwóch wlokło ciała Francisca Ferrariego i don Elisea Amara, którzy zginęli od kul. Podczas dochodzenia oświadczono, że nie posłuchali wezwania, by się poddać, i pierwsi otworzyli ogień. Wiedziałem, że to kłamstwo, bo przecież nigdy nie nosili rewolwerów. Policja skorzystała z okazji, żeby wyrównać stare rachunki. Po kilku dniach ktoś mi powiedział, że Ferrari próbował uciec, ale wystarczył jeden strzał. Oczywiście gazety zrobiły z niego bohatera, którym może nigdy nie był i o którym kiedyś śniłem.

Zamknęli mnie z innymi, lecz wkrótce zostałem wypuszczony.