Puszcza. Opowieści kampinoskie - Lechosław Herz - ebook

Puszcza. Opowieści kampinoskie ebook

Herz Lechosław

0,0
51,14 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieść o Puszczy Kampinoskiej, jej niezwykłym przyrodniczym pejzażu, różnych miejscach i miejscowościach. Uzupełnienie przewodników turystycznych i summa krajoznawczych wędrówek literackich Lechosława Herza. Po części gawęda, a trochę też zwierzenia autora z fascynacji tą prastarą puszczą i światem ją otaczającym. Zadziwiające jest bowiem, jak wiele naturalnej przyrody wciąż jeszcze trwa w bliskim sąsiedztwie dużej aglomeracji warszawskiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 393

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki

Opieka edytorska: Agnieszka Dziewulska

Korekta: Dobrosława Pańkowska

Autorzy i źródła zdjęć:

Lechosław Herz

Tomasz Hryniewicki (nr 5 na wkładce)

Urszula Kaczyńska (nr 25 na wkładce; s. 270)

Copyright © by Lechosław Herz

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2022

Wydanie elektroniczne 2022

ISBN: 978-83-244-1136-8 (EPUB), 978-83-244-1136-8 (MOBI)

Wydawnictwo Iskry

al. Wyzwolenia 18

00-570 Warszawa

tel. 22 827 94 15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Puszczy Kampinoskiejz podziękowaniem za to,że jest...
Od autora

Przed ponad sześćdziesięciu laty zacząłem wrastać w Puszczę Kampinoską. Ze wszystkich znanych mi krajobrazów najserdeczniej jestem związany z jej widokiem i niekiedy mi się wydaje, że gdyby tej puszczy nie było, to musiałbym sobie ją wymyślić. Od dawna mnie proszono o całkiem osobną książkę o Puszczy Kampinoskiej, będącą uzupełnieniem przewodników turystycznych i summą moich krajoznawczych wędrówek literackich. Ta podwarszawska puszcza jest niewątpliwie najbardziej pociągającym swoją urodą i historią przyrodniczym bogactwem polskiego niżu, a dla Warszawy skarbem rangi największej. Niniejsza książka jest opowieścią o puszczy, o jej niezwykłym przyrodniczym pejzażu, o różnych miejscach i miejscowościach; jest po części krajoznawczą gawędą, a trochę też zwierzeniem się autora z fascynacji tą puszczą i światem ją otaczającym. Przez ponad ćwierć wieku pomieszkiwałem w zagubionej pośród drzew starej leśniczówce i znaczna część pomieszczonych w tej książce opowieści tam została napisana. Niektóre były publikowane w moich różnych książkach, których wydanie zawdzięczam Wydawnictwu Iskry, a teraz przyodziane zostały w nową szatę; sporo opowieści ma swoją premierę na kartach tego tomu. Powstały dzięki ludziom Kampinoskiego Parku Narodowego, którzy wprowadzali mnie w tajemnice podwarszawskiej puszczy. Szczególne podziękowania winien jestem wieloletniemu dyrektorowi parku narodowego, panu Jerzemu Misiakowi, który umożliwił mi korzystanie przez tyle lat ze starej leśniczówki w sercu puszczy. Panu Wiesławowi Uchańskiemu jestem niezmiernie wdzięczny za wydanie drukiem tej książki. Mam nadzieję, że przypadnie ona do smaku miłośnikom Puszczy Kampinoskiej, a tych, co tego smaku jeszcze nie znają, zachęci do jej odwiedzin. Zadziwiające jest bowiem, jak wiele naturalnej przyrody wciąż jeszcze trwa w bliskim sąsiedztwie dużej, dwumilionowej aglomeracji warszawskiej.

U Kapinossa puszcza jest wielka

Za pierwszym razem Puszcza Kampinoska dopuściła mnie tylko do swoich progów. Dowiedziałem się, że ta puszcza jest gdzieś koło Wólki Węglowej i że jeździ się tam miejskim autobusem. Zaraz obok pętli autobusowej zaczynał się las. Droga była strasznie piaszczysta, w lesie rosły charławe sosenki, moje tenisówki wkrótce były pełne piasku, upał panował nieznośny, zupełnie iść się nie dało. Po kilkuset metrach znalazło się jakieś miejsce w cieniu, aby w nim zapaść i zjeść przyniesione ze sobą kanapki. Było gorąco i niewygodnie. Towarzyszące mi dziewczyny były wściekłe. Jedna z nich miała na sobie kretonową sukienkę z rozłożystą spódnicą w ostrej żółci z czarnymi grochami, wyglądała ładnie, lecz idiotycznie w tych sośninach i piachach. Wróciłem do autobusu z poczuciem klęski. W autobusie moje towarzyszki złowrogo milczały. Więc to ma być ta sławna puszcza? Za drugim razem było znacznie lepiej, więc potem były razy następne, wkrótce już wiedziałem, że to jest właśnie to...

Niegdyś słowo „puszcza”, łacińskie desertum, oznaczało obszary odludne, nieprzebyte pralasy i prabory. Od wieku XVI do XVIII nazywano puszczami każdy obszar lasu, a regułą było wiązanie nazwy puszczy z siedzibą administracyjno-gospodarczą, np. Bolimowskiej z Bolimowem, Kampinoskiej z Kampinosem. Przyrodnicy twierdzą, że puszcz już nie ma, że z chwilą gdy człowiek zaczął lasy wycinać i zalesiać, nie zasługują już one na nazwę puszczy. Dla przeciętnego Polaka puszczą jest tylko las, który sprawia wrażenie dzikiego i przepastnego, z wiekowymi drzewostanami. Takiego romantycznego lasu z baśni już nie ma. A kiedyś Mazowsze słynęło z puszcz. „Puszcze w Województwie Mazowieckim leżące są ornamenta tego Województwa” – pisano w 1601 roku. Mocno te ornamenta popsowaliśmy przez wieki.

Na Mazowszu zachowało się wiele leśnych kompleksów noszących nazwę puszcz. Na Kurpiach jest Puszcza Zielona, nad Bugiem są Puszcze Biała i Kamieniecka, na zachodnim brzegu Wisły jest sławna Puszcza Kampinoska i są Bolimowska, Stromiecka i Kozienicka. Jest też wiele niemałych obszarem lasów, których puszczańskie nazwy już odeszły w przeszłość, jak zdarzyło się to Puszczy Osieckiej.

Puszcza Kampinoska, rosnąca u wrót Warszawy, zachowała się, bo rosła na niezdatnych dla rolnictwa piachach i bagnach, a i wszystkie ważne trakty omijały ten teren. Patrząc na stare fotografie, nie można nie ogarniać myślą tych, którzy rozpoczęli walkę o utworzenie parku narodowego. Trzeba było wielkiej wyobraźni, aby w zniszczonych laskach i piaskach mazowieckich dostrzec możliwości odbudowy puszczy godnej miana parku narodowego. Czy była to kwestia wyobraźni? A może również umiejętność zawierzenia nieprawdopodobnym możliwościom samej przyrody?

„Gdybyśmy dzisiaj wzbili się wysoko i z lotu ptaka spojrzeli na ziemię naszą, zobaczylibyśmy tło zupełnie rozświetlone, urozmaicone, barwne, nawet pstre trochę, od wielkiej liczby miast, osad, otoczonych pięknymi polami i łanami zbóż rozmaitych, i gdzieniegdzie tylko niewielkie ciemne plamy – to resztki nędzne odwiecznych borów i puszcz pierwotnych, które tu kiedyś wszechstronnie panowały, a dziś bojaźliwie kryją się po zapadłych zakątkach lub bagnistych i błotnistych obszarach... Jedną z takich plam ciemnych jest Puszcza Kampinoska. I dziwna, że właśnie obok najbardziej światłego i różnobarwnego obszaru, obok środowiska najwięcej u nas kulturalnego – w sąsiedztwie Warszawy – utrzymała się tu resztka pierwotnej puszczy. Jest to malutkie muzeum naturalne, to nasz Park, nie tak wspaniały jak amerykański, ubogi nawet, ale mamy go”. Te aktualne i dziś słowa napisał w piśmie „Przyroda” w roku 1906 Paweł Sosnowski w pierwszym artykule krajoznawczym, jaki ukazał się na temat Puszczy Kampinoskiej.

Jeszcze w pierwszych latach po zakończeniu drugiej wojny światowej leśne kolejki wywoziły do tartaków z tej puszczy tysiące wyciętych potężnych drzew. Wraz z utworzeniem parku narodowego w roku 1959 zmienił się sposób gospodarowania w kampinoskich borach i lasach. Zaczął się żmudny i długi proces odtwarzania dawnej puszczy. Monokulturowe bory, obsadzone często nie najlepszymi gatunkami sosny, muszą oddać pole borom i lasom o charakterze bardziej naturalnym. Przez cały ten czas z satysfakcją obserwuję, jak w naturalny sposób przebudowują się drzewostany, jak sadzone na niewłaściwym siedlisku sosny ustępują miejsca czekającym na tę okazję dębom i innym drzewom liściastym.

O dobroczynnych skutkach istnienia Puszczy Kampinoskiej dla Warszawy można mówić nieskończenie. Bo to i naturalne laboratorium naukowe dla uczonych z licznych uczelni warszawskich, i możliwość wycieczkowania dla mieszkańców stolicy, i to świeże i ożywcze powietrze leśne przynoszone do miasta przez wiejące przeważnie znad puszczy wiatry. Przyrodnicze walory są cennym bogactwem całego narodu, Puszczę Kampinoską wpisano na listę światowych rezerwatów biosfery, znajduje się ona w granicach obszarów chronionych w europejskiej sieci „Natura 2000”.

Świadomość, że obok nas żyją pośród lasu dzikie zwierzęta, nawet jeśli ich nie widzimy, znacznie podnosi emocjonalną wartość otaczającej nas przyrody. O kilkanaście kilometrów od centrum wielkiego miasta żyją tam na swobodzie potężne łosie, pracowite bobry i skryte rysie, przemykają w gąszczu dziki, kuny i jenoty, wiosennym świtem fanfary żurawi witają wschodzące słońce, wyprowadzają swoje młode z gniazd ogromne bieliki, herbowe polskie ptaki, latem niemiłosiernie dziabią przybyszów hordy komarów, jesiennymi nocami porykują miłośnie jelenie, budują swoje gniazda wielkie ptaki drapieżne, a w rezerwatach na Wiśle można obserwować czaple i kormorany.

Dla Warszawy cała puszcza była „od zawsze” – Kampinosem. W okresie powstania styczniowego w 1863 roku krążył po Warszawie wiersz: „Hej rodacy, kto u wroga/ Nie chce szukać losu,/ Komu święta wolność droga,/ Śpiesz do Kampinosu”. W czasie drugiej wojny światowej w kampinoskich lasach działała Grupa „Kampinos” konspiracyjnej Armii Krajowej. „Kampinosem” zwano puszczę w przeszłości i mówi się dzisiaj, np.: „jedziemy na wycieczkę do Kampinosu”. Tak jak „jedziemy w Tatry”, a nie: „do Tatrzańskiego Parku Narodowego”. Autor tej książki jest od kilkudziesięciu lat związany z tym terenem i wolałby czytać i słuchać równie krótkich, lecz lepiej brzmiących sformułowań, jak: „jedziemy do Puszczy” lub „do Parku”. Koniecznie dużą literą. Lecz puszcz jest wiele, nie tylko Kampinoska, a i park jest niejeden. Widocznie tak musi zostać. Te trzy nazwy – Kampinos, Puszcza Kampinoska, Kampinoski Park Narodowy – potocznie traktowane są wymiennie i w gruncie rzeczy oznaczają to samo. Czy to się podoba purystom, czy nie, tak właśnie jest.

Wielu warszawiaków ogranicza się w swojej przyjaźni do fragmentów znajdujących się w najbliższym sąsiedztwie Warszawy. To już Kampinoski Park Narodowy, ale jeszcze nie Puszcza Kampinoska. To młode lasy, w większości bory sosnowe. Przez wiele dziesiątków lat, praktycznie przez cały wiek dziewiętnasty i jeszcze trochę dwudziestego, był to teren całkowicie niemal pozbawiony lasu, mapy z połowy XIX wieku ukazują to wyraźnie. Prawdziwie stare bory i trudno dostępne lasy bagienne zaczynają się dalej.

Nazwa Puszcza Kampinoska wiązała się ze wsią Kampinos, ośrodkiem dóbr, do których należała okoliczna puszcza. Była własnością książąt mazowieckich, potem królewszczyzną dzierżawioną przez różnych posesorów, rąbano ją w carskich lasach rządowych i w państwowych lasach niepodległej Rzeczpospolitej. Aż dziw, że cokolwiek z tej puszczy po tym wszystkim przetrwało. A skąd nazwa Kampinos?

W roku 1489 pojawiła się w dokumentach nazwa Kapinos (Capinoss), a po raz pierwszy nazwę miejscowości złączono z puszczą w lustracji królewszczyzn w roku 1566: „Jest tam w ziemi sochaczewskiei u Kapinossa puscza wielka”, sto lat później podobna lustracja z roku 1661 podała już pełne brzmienie nazwy: „Puszcza Kapinoska jest niemała”. W roku 1712, w przywileju królewskim „na robienie Potaszów”, udzielonym podkanclerzemu koronnemu Szembekowi, po raz pierwszy użyto formy stosowanej obecnie, to jest Puszcza Kampinoska. Niewykluczone, że pierwotna nazwa osady, od której poszła nazwa puszczy, czyli Kapinos, wiązała się z sączącym się, kapiącym źródłem na krawędzi tarasu erozyjnego, przy którym postawiono dwór w osadzie. Do dzisiaj „kapinosem” lub „łzawnikiem” nazywany jest na wsi, także we wsi Kampinos i jej okolicach, rowek do skapywania wody w drewnianych budynkach bez rynien i termin ten wciąż odnotowują wszystkie współczesne słowniki języka polskiego.

Puszcza Kampinoska kryje zazdrośnie swoje tajemnicze piękno. Jej osobliwy urok i bogactwo form krajobrazowych nie rzucają się od razu w oczy – pisał Kazimierz Saysse Tobiczyk w roku 1973. Miał stokrotną racje. Od kilkudziesięciu lat znam tę puszczę, wrosła w moje życie. Bez niej cóż to byłoby za życie... Dla wielu, dla autora tych słów również, jest miejscem ucieczki od zgiełku spraw codziennych, odpoczynku od kłopotów i trosk. Takich zakątków jest tam kilka, w których każda spędzona godzina działa lepiej niż najlepsze lekarstwo.

W cieniu jagiellońskich dębów

Ponad ćwierć wieku pomieszkiwałem w drewnianym, starością pachnącym budynku leśniczówki zagubionej pośród puszczy. Kiedy się tam pojawiłem po raz pierwszy, wokół tej leśniczówki ścieliły się uprawne pola, ale teraz las podszedł już do ogrodzenia jak las birnamski i czeka, czai się, aby podejść jeszcze bliżej, aż pod same ściany drewnianego domostwa.

Przez wiele lat wyruszałem stamtąd tą samą puszczańską drogą. Jeszcze leży na ziemi śnieg, gdy wokół tej drogi zakwitają krzewy leszczynowe. Złote i żółtawe kotki zwieszają się tysiącami nad głową, w słonecznych promieniach barwiąc śpiący jeszcze las. Gdy już przekwitają leszczyny, kwiaty pojawiają się na krzewinkach wawrzynka wilczełyko, na jednych jest ich mniej, za to inne wprost wybuchają fioletowymi bukietami o niezwykle silnym zapachu. Łacińska nazwa tej rośliny brzmi: Daphne mezereum. Ma swój rodowód w starych greckich mitach. Dafne była nimfą górską, kapłanką Matki Ziemi, zalecał się do niej Apollo. Imię nimfy, jak napisał Robert Graves, jest skrótem słowa daphoene – „krwawa” bogini, jej kapłanki, menady, żuły liście lauru jako środek podniecający i od czasu do czasu biegały przy pełni księżyca, napadały na nieostrożnych podróżników, rozszarpywały dzieci i młode zwierzęta. Ilekroć, idąc szlakiem turystycznym przez krzywogórski rezerwat, mijałem krzew wawrzynka, opowiadałem tę legendę rodzinnym dzieciom, które w czasie wakacji odwiedzały mnie w moim leśnym domku. Zdaje się, że opowieść ta robiła na nich wrażenie.

Niemal w tym samym czasie runo leśne zaczyna się barwić niebiesko-fiołkowymi kwiatkami przylaszczek, tak typowymi dla leśnego przedwiośnia. W ślad za nimi pojawiają się białe, a niekiedy i żółte kwiatki zawilców, wprzód nieśmiało jakby, pojedynczo, potem całymi dużymi łanami, a jeszcze potem, razem z pierwszymi zielonymi liśćmi, zakwitają czeremchy. W pełni przedwiośnia na mojej leśnej drodze rozciąga się dżungla czeremchowa, a silny zapach kwiatów pozostaje w pamięci bardzo długo, więc zawsze gdy tam jestem, staram się chłonąć go jak najwięcej, aby przetrwał we mnie aż do roku następnego. Na fragmentach torfowisk, niekiedy jeszcze pokrytych wodą, zaczynają się złocić kaczeńce.

Przed moim dawnym leśnym domem rośnie wysoki, solidnej budowy dąb szypułkowy. Chodzi po nim kowalik – jak to on, głową na dół. Nauczyłem się jego wiosennego głosu tokowego, charakterystycznego gwizdu. Pozwalam sobie żartować niecnie z ptaka i gwizdam, ile mogę, podobno dość udanie, a on odzywa się zaniepokojony i podlatuje ku mnie, i patrzy bacznie, czy aby gdzieś tam, za moimi plecami, nie czai się jakiś jego rywal.

Potężny dąb rosnący przed domem nazwałem dębem Sikory – to nazwisko leśniczego, który mieszkał w tym domu, gdy do niego zachodziłem przed sześćdziesięciu laty. Gdy po raz pierwszy pojawiłem się na szlaku wiodącym obok, było upalnie i komary dziabały, a on poczęstował mnie wodą z miodem. I jeszcze jedne odwiedziny u niego wspominam, następne. Długo wtedy gawędziliśmy, a on opowiadał i opowiadał, był świetnym narratorem. O walce byków, dwóch samców łosi w czasie bukowiska, o spotkaniach z borsukiem, o wilkach sprytnie się wymykających myśliwym, o trzech młodych hajstrach, czarnych bocianach, które przyszły na świat w gnieździe na Koziołku.

Opowiadał też o kradzieżach drewna i o łosiu zabitym przez kłusownika z Polskiego Gruntu. Taka wieś była wśród torfowisk w pobliżu, za cara nazywała się Moskiewski Grunt, a potem ją przemianowali. W tym Polskim Gruncie żyła rodzina, ojciec i dwóch synów, wszyscy kłusowali. Ba! i cóż mieli robić. Żyli z lasu przez dziesiątki lat. Nic innego nie umieli, nie mogli, nie chcieli. Zawsze przynajmniej jeden za to siedział w kryminale. Sprytne z nich były chłopy, dubeltówkę trzymali w lesie, w dziupli, w sobie tylko wiadomym miejscu. Kiedyś jeden naukowiec robił jakieś swoje badania w lesie i znalazł zabitego łosia. Gdy wyszedł z bagien po zakończeniu prac, zaszedł do nadleśnictwa i powiedział o tym znalezisku. Wzięli leśnicy furmankę i pojechali po łosia. Ale już go nie było. Były ślady innej furmanki i po tych śladach zajechali na Polski Grunt.

***

Razem z przedwiośniem, zwłaszcza wieczorami, ze wszystkich stron dookoła słychać charakterystyczne werble miłosne dzięciołów. Dzięcioły towarzyszą nam cały rok, nie odlatują nigdzie, widać jest im z nami dobrze. I nam jest z nimi nie najgorzej, bo są to ptaki wyjątkowo pożyteczne. Dzięcioła rozpozna każdy: skacze po drzewach i kuje, tępiąc szkodliwe dla drzew owady. Gdybyż tylko na tym polegały jego zalety! O pożytkach płynących z dzięciołów można opowiadać nieskończenie. Wiedziano o tym od dawien dawna. Już w starożytności uważano, że dzięcioły, stukając w pień, wypukują deszcz. Mitologiczny Faun, bóstwo wolnej przyrody i bóg płodności, był synem Pikosa, którego Kirke zamieniła w dzięcioła za to, że wzgardził jej miłością. Niekiedy rzymski Faun, podobnie jak grecki Pan, straszył ludzi w lesie.

Pracowite dzięcioły słychać przez okrągły rok. Albo opukują drzewa w poszukiwaniu owadów, albo wykuwają mieszkalne dziuple dla swojej rodziny, którą założą, gdy nadejdzie wiosna. Niekiedy z ich pracy korzystają inne ptaki, jeśli zdążą wcześniej się wprowadzić. Wiosnę zapowiadają w lasach inne głosy wydawane przez „leśnych doktorów”. Gdy dzięcioły zielone łączą się w pary, podniecone samce nieustannie pokrzykują, a ich głosy przypominają jednym rżenie konia, innym śmiech. W pozostałych porach roku dzięcioł zielony odzywa się najczęściej wtedy, gdy zbierają się chmury, „i dlatego lud uważa okrzyki tego ptaka za przepowiadanie deszczu”, pisał Jan Sokołowski. Również i dzięcioł czarny pokrzykuje melodyjnie.

Werble są najbardziej charakterystyczną zapowiedzią zbliżającej się wiosny. „Wybrawszy sobie suchą gałąź, umieszczoną wysoko na wierzchołku drzewa, dzięcioł uderza raz po raz dziobem tak silnie i prędko, że gałąź poczyna drgać nadzwyczaj szybko, przez co uderzenia dziobem stają się jeszcze głośniejsze. Powstaje z tego tak donośne turkotanie, że słychać je w lesie o parę wiorst – opowiadał Bogdan Dyakowski – a rozmaite ich odgłosy, mieszając się ze śpiewem innych ptaków, sprawiają nadzwyczaj miłe wrażenie”.

Wiele razy słuchałem takiego koncertu perkusyjnego. Bywało, że w pobliżu koncertowało kilka dzięciołów naraz. Po każdej serii werbli dzięcioły przelatywały z pokrzykiwaniem na inne drzewo, zawsze wybierając gałęzie o tej tonacji, w której ptaki najlepiej się czuły. Więc ten, który bębnił basowo, ponownie wybierał gałąź o basowym brzemieniu, tenor pozostawał wierny gałęziom tenorowym, alt – altowym. Sopranowych nie było.

Półtora kilometra od mojej leśniczówki rośnie najokazalszy dąb puszczański. Dąb Kobendzy stoi na pograniczu wydm i bagien, lat ma coś około czterystu, ile dokładnie – nie wiadomo, ale wygląda, że sporo jeszcze ma przed sobą. Teoretycznie może dożyć tysiąca lat. Nazwano ten dąb imieniem zmarłego w 1955 roku profesora Romana Kobendzy, znakomitego botanika, badacza Puszczy i orędownika powołania w niej parku narodowego. Profesor oraz jego żona, profesor Jadwiga Kaczorowska-Kobendzina, byli autorami podstawowych opracowań polskiej roślinności i wydm, za ich sprawą powstały pierwsze rezerwaty przyrody, ich głównie dziełem jest utworzenie parku narodowego. Wybitny botanik Władysław Szafer napisał kiedyś, iż nie zna innego obszaru Polski, który byłby tak ulubiony i tak wszechstronnie opracowywany przez dwoje najbliższych sobie i świetnie uzupełniających się przyrodników. Zapewne nie ma innego takiego miejsca, które by tak wiele zawdzięczało dwojgu ludziom.

Rozległe konwaliowe łany zakwitają w maju na stokach wydmowego kompleksu Krzywej Góry koło tego dębu. Dywany kwiatów są tutaj tak ogromne, że aż trudno to sobie wyobrazić. W pogańskich czasach konwalia była kwiatem bogini jutrzenki i wiosny. Na jej cześć urządzano zabawy, a kwiaty te noszono jako oznakę szczęścia i miłości. We Francji dzień pierwszego maja był jej świętem. Konwalia wybawiała z kłopotu ludzi nieśmiałych, którzy nie są zdolni do wyznania słowami swoich uczuć. W drugiej połowie czerwca przy szlaku turystycznym w okolicy zakwita lilia złotogłów, ale ona pojedynczo, łatwo ją przeoczyć, chociaż jest rośliną, która zawędrowała na królewskie płaszcze. A jesienią uwagę wędrujących zwracają brązy łanów orlicy pospolitej, gatunku paproci charakterystycznego dla borów sosnowych i dorastającego niekiedy do półtorametrowej wysokości. Lud widział w jej kształcie zrywającego się do lotu orła i stąd jakoby jej nazwa.

Na tej drodze historia kłania się nieustannie. Gra ważną rolę, pozostawiła po sobie ślady. Na zakręcie drogi, u podnóża najwyższego tu wzniesienia paraboli wydmowej Krzywej Góry, widnieje potężny lej po bombie i obok stoi krzyż nakryty żołnierskim hełmem. Kilometr dalej jest samotna mogiłka nieznanego polskiego żołnierza. We wrześniu 1939 roku obok tego dębu szły polskie oddziały, po bitwie nad Bzurą zdążające przez Puszczę w kierunku Warszawy. Niemieckie samoloty bombardowały drogę, przeciągłemu gwizdowi bomb wtórowały wstrząsy wybuchów, szum i łoskot padających ogromnych drzew, niektóre z nich wyrwane zostały z korzeniami, inne zupełnie zdruzgotane.

Zanim dąb nazwano imieniem profesora, lud okoliczny nazywał drzewo Starym Dębem albo Jagiellonem. Były trzy dęby jagiellońskie pod Krzywą Górą, według tradycji siadywał pod nimi król Władysław Jagiełło w czasie swego pobytu w opactwie czerwińskim przed walną bitwą z Krzyżakami w 1410 roku. Te ogromne drzewa raczej króla nie pamiętają, co nie przekreśla wartości przechowywanej o nim pamięci. Jedno z nich, rosnące przy Kacapskiej Drodze, stosunkowo niedawno umarło i zwaliło się na ziemię. Dwa pozostałe z dębów jagiellońskich nadal cieszą swą potęgą na szlaku wiodącym przez obszar ochrony ścisłej Krzywa Góra. Drugi okaz jest tęższy od Dębu Kobendzy, niższy, bardziej krępy i rozłożysty, bowiem wzrastał na polanie, a nie w gęstym lesie. Polana nosi nazwę Posada Demboskie, nazwano ją tak dlatego, że posadzono na niej dom leśnika strzegącego okolicznego lasu.

Kiedy poznałem ten dąb, stała obok niego gajówka, stareńka była, więc w końcu ją rozebrano. Obok przebiegały tory kolejki wąskotorowej, już wtedy nie wywożono nią drewna z lasu, ale i na szyny przyszła pora, tylko ślad po torowisku pozostał. Zanim to rozebrano, udało mi się jeszcze zorganizować przejażdżkę. Zaprzężony w konia wagonik wiózł mnie i gromadkę znajomych i przyjaciół z turystycznych szlaków. Jechaliśmy od tartaku w Zamczysku aż w okolice Rybitwy. Przygoda na całego. O takich się mówi, że są niezapomniane.

Interesujące otoczenie mają te jagiellońskie dęby, obszar ochrony ścisłej Krzywa Góra, który je otacza, należy do najcenniejszych przyrodniczo terenów środkowej Polski. To godny tego miejsca dziki las, szczególnie tam, gdzie są mokradła, gęstwa krzewów, powalone pnie martwych drzew, bogactwo roślinne, a w tym wszystkim ogromny matecznik zwierzęcy. W tych okolicach wypuszczone zostały na wolność pierwsze rysie, przywracane Puszczy w ramach eksperymentu realizowanego w końcowych latach XX wieku. Dzięki niemu już znana jest odpowiedź na pytanie, czy te dzikie koty pochodzące z ogrodów zoologicznych całej Europy zechcą się zaadaptować w lasach kampinoskich. Rysie przyzwyczaiły się do naszej puszczy, urodziły się młode i całkowicie już „dzikie” osobniki, a zwierzęta poczęły spełniać funkcję naturalnego selekcjonera roślinożernych gatunków puszczańskich – dzięki rysiom saren zaczęło być w puszczy akurat tyle, ile zdoła ona wyżywić.

Na wschód od Dębu, po południowej stronie szlaku, na torfowisku niskim znajduje się najbardziej typowy na trasie fragment bagiennego lasu olszowego, w którym drzewa rosną na kępach i niejednokrotnie mają szczudlaste korzenie. Przy dużej dozie szczęścia i zachowaniu bezwzględnej ciszy właśnie tutaj można spotkać największe z puszczańskich zwierząt: prócz rysi także łosie, jelenie i dziki. Od jakiegoś czasu również wilki. To niesamowite, lecz prawdziwe: to jest naprawdę puszcza!

***

Od lat na pierwszomajowe święto prawie zawsze była doskonała pogoda. Komuniści mieli do niej szczęście. Pochody szły w słońcu, deszcz się ich nie imał. Chyba tylko raz jeden byłem na pochodzie, jeszcze w czasie studiów. Tak mi się jakoś upiekło, że potem już nie. Zawsze uciekałem w tym czasie w przyrodę. To tu, to tam, gdzie się dało. Teraz pochodów nie ma, a ja wciąż uciekam z miasta. Ostatniego roku już na początku maja odzywał się dudek. Słyszeliście go kiedyś? Podejrzewam, że wiem, gdzie jest gniazdo tego jednego z najbarwniejszych polskich ptaków. Jego głos niesie się po okolicy: upupa, upupa, upupa...

Kiedy tak naprawdę pierwszy raz byłem przy tej leśniczówce? W roku chyba 1961 i wtedy nie wiedziałem, że kiedyś będę w niej mieszkał. Wędrowałem obok długą trasą z Czerwińska (z przeprawą przez Wisłę łodzią, był tam wtedy przewoźnik, takie to czasy) do Kampinosu. Z całej drogi pamiętam tylko mgłę wieczorną. Pierwszy raz miałem do czynienia z taką październikową mgłą na nizinach. W pewnym momencie zobaczyłem posuwające się do przodu końskie uszy i za tymi uszami jechał na mgle tułów faceta bez nóg, z batem w ręku. To, co poniżej, tonęło w gęstej szarości. Do Kampinosu doszedłem późno, autobus już nie kursował. Nie było szosy do Leszna i do Żelazowej Woli, autobusy jeździły po kocich łbach drogą do Szymanowa. Było wtedy schronisko PTTK w dworku we wsi Kampinos. Zanocowaliśmy. Potem wiele razy odwiedzałem gospodarujących tam państwa Pudłowskich. Ją nazywało się „mamą”. Lubiła to.

Wiosennym zmierzchem gruchają w lesie grzywacze, leśne gołębie. Od bagien niesie się głos zakochanych kumaków, Bombina bombina. Odżywają wspomnienia. Najbardziej pamiętam chór kumaków z Pojezierza Brodnickiego. To było w przeddzień święta pierwszego maja, wtedy gdy uciekałem przed pochodami. Noc była bezchmurna, księżycowa, a one śpiewały i śpiewały, ich pieśń niosła się po okolicy. Co jakiś czas chórek milknął, lecz tylko na moment, jakby dla zaczerpnięcia oddechu, a potem wszystko zaczynało się na nowo. Teraz przypominam sobie pierwszomajowe wyjazdy w tamte strony. Jezioro Ciche, zupełnie bezgłośne, bajkowe, cud natury. Niezwykłe Małe Partęczyny. Gęś oblepiona gliną i pieczona w ognisku.

Pośród lasu życie płynie całkiem inaczej niż w mieście. Bez telewizora, gazet, internetu. Podobno gdzieś trwają jakieś polityczne podchody, jakieś światowe kryzysy. A tu tylko to, co najważniejsze, czynności najprostsze: sianokoszenie, sianograbienie, kopicowanie oraz w stosik układny układanie pod ścianą domu porąbanych kawałków drewna na opał, a prócz tego sporo czytania i spania. Nic więcej. Przed domem, na skraju olszyny, zakwitł czarny bez i począł rozsyłać swoje zapachy na wszystkie strony. Tam wciąż coś kwitnie i wciąż rozsyła zapachy, coraz to inne. Jeszcze dominuje woń czarnego bzu, już szykuje się do akcji jaśmin, a przedtem był zapach bzu lilaka, jeszcze przed nim snuły się wszędzie aromaty konwaliowe, a wcześniej wszechobecne wieczorem zapachy czeremchowe, chyba ze wszystkich ulubione najbardziej, wyczekiwane z największym utęsknieniem.

Jednego wieczoru nareszcie zobaczyłem sublokatorkę, która od kilku miesięcy zamieszkiwała u nas na strychu. Wyszliśmy z domu, aby pozachwycać się pachnieniem owego czarnego bzu, i wtedy nad naszymi głowami coś zaczęło tupać, biegać, a później ze szczeliny pod okapem dachu wyskoczył zwierz. Tuż obok nas wylądował na podłodze tarasu i myk, myk do lasu. Nareszcie więc zobaczyliśmy „naszą” kunę domową. Znajdowaliśmy na strychu ślady przez nią pozostawione, nad ranem czasem budziły nas jej pazurki drapiące się po ścianie, gdy powracała z nocnych łowów. Wciąż nie wiemy, czy to była „ta” kuna, czy „ten” kuna.

Innego dnia, padał wtedy deszcz, zobaczyłem czarnego bociana tuż koło domu. Przez lud polski zwany hajstrą, bocian ten rzadko opuszcza las. Czasem tylko widać go było, jak przelatywał nad naszą osadą. Mieszkałem pośród kampinoskich lasów, w sąsiedztwie ogromnego matecznika dziko żyjących zwierząt, zachodził do nas ryś, pod tarasem rezydował zaskroniec, wszędzie pełno było pasikoników, ryjówek, leśnych myszy, dzięcioły rozrabiały, puszczyki nawoływały się nocami, podchodziły w sąsiedztwo jelenie, zgłodniałe łosie zimą systematycznie ogałacały z igliwia sosenki wokół domu, ale żeby czarny bocian spacerował pod naszym oknem? Nie, tego jeszcze nie było.

Jak się tak siedzi przez kilka dni pośród lasu, każdy nowy dzień zdaje się podobny do poprzedniego. Pogoda jest jak należy, nic nie kąsa, upału nie ma. Jest przyjemnie. W koronie starego dębu nad naszymi głowami wilga nawołuje melodyjnie i fletowo: zofija, zofija. Specjaliści tłumaczą, że wilga jest ptakiem pochodzenia afrykańskiego, więc gdy zwiększa się wilgotność powietrza, zaczyna śpiewać, a na tej podstawie na wsi przepowiadany jest deszcz. No i proszę, jak się wieczorem okazało – wilga miała rację. W lesie za domem kukała kukułka. Nieco dalej dało się słyszeć głuchy, dobiegający jakby z głębokiej studni głos dudka. Gdy poczęło już zmierzchać, z chrapaniem okrążyła nasz dom tajemnicza słonka.

Około dziesiątej wieczorem, gdy ściemniało na dobre, rozpoczął się balet świetlików. Zaczęło mżyć leciuteńko, delikatnie, ale świetlikom w niczym to nie przeszkadzało. Pod rozłożystą leszczyną, pod jesionem, u stóp krzewu bzu lilaka (który w tym roku nie zakwitł, bo zmroziły go pierwsze noce majowe), tam ich było najwięcej. Lecz nie tylko tam. Nadpływały z olszyny za bramą, migotały nad skoszonym trawnikiem. Tajemnicze zjawy z głębin lasu. Noc nadchodziła powoli, przyroda odgrywała przed nami swój wielki spektakl, a my byliśmy szczęśliwi, że możemy go oglądać i podziwiać. O, chwilo wieczorna, chwilo niezwykła, chwilo wspaniała! Siedzieliśmy sobie wygodnie w fotelikach na tarasie pod dachem i nie mogliśmy się napatrzeć. I z widokiem na las, układający się do snu, zasypialiśmy również.

A nazajutrz około południa nadjechała na rowerach gromada dzieciaków, była ich ponad dwudziestka. Dzieciaki z czwartej klasy, urocze, inteligentne, miło na nie patrzeć. Kilka lat wcześniej zaprzyjaźniłem się z miejscową szkołą, bywałem tam, miałem spotkania z uczniami, słuchali świetnie, aktywnie. Było bardzo miło. Moc pytań (przygotowanych!), na przykład: jak pan pracuje nad przewodnikiem, jaka była pana ostatnia podróż, jaką kuchnię lubi pan najbardziej (odpowiedziałem: kuchnię mojej żony), jakie jest pana ulubione miejsce magiczne itp.

Piękną miały dzieci teraz wycieczkę, z przygodami, z burzą, co huczy wkoło, i z krótkim ulewnym deszczem. Szkoła nosi imię króla, którego pobyt w okolicy przed sześciuset laty jest do dzisiaj najważniejszym wydarzeniem dla Śladowa. Nieopodal wsi na polecenie królewskie powstał most łyżwowy na Wiśle, po którym królewskie wojska przeprawiły się pod Czerwińsk w czasie wyprawy grunwaldzkiej. Obok Śladowa rośnie Puszcza Kampinoska, a król – czekając, aż ściągną pod Czerwińsk pozostałe armie królewskie – w tej puszczy polował, był Litwinem (Jogajła), polowania uwielbiał, jak na Litwina przystało.

Kiedyś do mojej leśniczówki przyszedł facet i pełen niezadowolenia protestował.

– Co to za głupi szlak! Przyszedłem z parkingu koło muzeum obok Kampinosu, idę, idę, trzy godziny szedłem, a po drodze nic, tylko las i las...

Z trudem dał sobie wytłumaczyć, że na tym właśnie polega puszcza, że dominuje w niej właśnie las. Bo – rzeczywiście – co tu jest do zwiedzania? W potocznym tego słowa rozumieniu nie ma niczego. Absolutnie.

Dni puszczańskie

W pogodne dni około południa nad łąkami i lasami często pojawiają się duże ptaki i dla samej radości latania, zataczając kręgi, fruną coraz wyżej i wyżej, ku górze, ku słońcu, aż czasami ich sylwetki stają się dla patrzącego z ziemi tak maleńkie, iż można je dojrzeć tylko przez silnie powiększającą lornetkę.

Tak gdzieś na początku młodego lata nad moim leśnym domem zobaczyłem czarne bociany. Płynęły po niebie niemal bez poruszania skrzydłami. Wpierw dwa, potem dołączył do nich trzeci. Wszystkie szukały komina powietrznego, aż wreszcie odnalazły ów wznoszący prąd. Dwa pierwsze trzymały się cały czas obok siebie. Czuło się wyraźnie, iż ten wspólny lot sprawia im ogromną radość. Ptaki dotykały się końcówkami skrzydeł. Palcami „dłoni”, jak to miejsce na skrzydłach nazywają ornitolodzy. Trzeci jednak nie dotrzymywał im kroku, zostawał niżej, aż wreszcie zawrócił i począł szybować w inną stronę. Wtedy jeden z tych dwóch poleciał za nim i już wspólnie szybowały nad lasem. Wkrótce i trzeci przerwał swój lot wznoszący i dołączył pospiesznie do tamtych. Wtedy zrozumiałem, czego byłem świadkiem.

Oto dwoje rodziców po raz pierwszy wyprowadziło na dłuższy „spacer” po niebie swoje dziecko. Z radości, że są wszystkie razem, że młody bocian jest zdrowy i im towarzyszy, rodzice na moment zapomnieli się, byli tylko sami ze sobą, przez chwilę ich dziecko znalazło się poza ich zainteresowaniami. Wkrótce jednak zobaczyli, że młody bocian jeszcze nie może dotrzymać im towarzystwa, że wysiłek jest dlań zbyt wielki. Wpierw jedno, a potem drugie dołączyło do bocianka i wspólnie go eskortując, powróciły z nim do rodzinnego gniazda. Może to zbyt antropomorficzny sposób widzenia ptasiego życia, ale w gruncie rzeczy cóż wiemy o uczuciowym życiu ptaków?

Nie wiem, skąd wzięła się kępa polnych maków obok naszej puszczańskiej gajówki. Zeszłymi laty ich nie widziałem. Teraz codziennie rano rozkwita około dwudziestu maków. Czerwieniejąc malowniczo pośród zieleni okolicy, cieszą oko przez kilka godzin, a już około południa ich płatki opadają na ziemię. Następnego ranka pojawia się następnych dwadzieścia czerwonych kwiatów, aby znów po paru godzinach zgubić swoje płatki. Gdy byłem przez kilka dni w Puszczy, codziennie obserwowałem to cudowne zjawisko, zaraz po obudzeniu się patrzyłem w tamtym kierunku, radując się na ich widok, i codziennie byłem świadkiem obumierania kwiatów.

Jeszcze w czerwcu, gdy zapada zmierzch i dzień już zdecydowanie przechyla się na stronę nocy, nad moim leśnym odludziem pojawia się słonka. Wpierw się ją słyszy – charakterystyczne pochrapywanie – potem dopiero widzi, przemyka nad głową, ani się obejrzeć, już jej nie ma.

A na drugi dzień znów jest tak, jak ma być. Siadujemy sobie oboje z żoną przed domem i patrzymy w zieleń. Dużo jej przed nami. Wydaje się niekiedy, że wokół jest tylko zieleń. Wyłącznie. Całymi dniami żadnych ludzi, raz na jakiś czas przemknie ktoś na rowerze, w soboty rowerzystów bywa więcej, ale nie tak znowu wielu.

Rozczytałem się w jednej z powieści Wiesława Myśliwskiego. To było Ostatnie rozdanie. Wydawało mi się zrazu, że nie wejdę w tę lekturę, jednak szybko znalazłem się pośrodku niej i gdy muszę odłożyć książkę, już za nią tęsknię. „Czasem sam siebie pytałem – pisze w swojej powieści Myśliwski – dlaczego natura wybrała zieloność jako kolor życia. Czyżby to był jedyny kolor, który potrafi ocalić ukryty w nim spokój świata, a może i zdolność przenoszenia tego spokoju na człowieka? Bo wszystkie inne kolory wydawały mi się jakby znerwicowane, zarażone niepokojem”.

Któregoś lata siedziałem przed domem z gromadką siostrzeńców, którzy spędzali u nas część wakacji i do dzisiaj, choć już dorośli, z rozrzewnieniem wspominają tamten czas w zagubionej wśród lasu leśniczówce. Próbowaliśmy wtedy liczyć odcienie i odmiany zieleni wokół nas. Doliczyliśmy się blisko dziesięciu...

Latem w mieście nie da się żyć. Tutaj to co innego. Ranki przypominają wspomnienia z kajakowych spływów z moich młodych lat. Nadzwyczajne były dni tych biwaków nad rzekami i jeziorami, zwłaszcza z czasów, gdy na brzegach nie było jeszcze tak tłoczno. Spotkania z wielką przygodą. Rozstawianie namiotu. Wieczorne ogniska. Jakże młody byłem wtedy i jak bardzo mi się chciało! O pierwszej moje leśne odludzie dopada skwar. Zamykam okna, zaciągam zasłony. Też gorąco, choć jakby mniej. Po południu zbiera się na burzę. Na krzewinkach oregano i mięty jak w roku ubiegłym tłum motyli.

Przed wieloma laty w czasie jednej z wędrówek po kraju rozstawiłem swój namiot na nadrzecznych błoniach nieopodal wsi. Jak zwykle w takich razach znaleźli się we wsi chętni do rozmowy: a skąd to, a dokąd, na długo? Przysiadła wtedy koło mnie niemłoda już kobieta. Rozmawialiśmy o tym i o owym, lecz cały czas widziałem, iż coś ją dręczy, że chciałaby o coś zapytać, lecz słowa nie chcą się jej sformułować. Wreszcie jednak padło pytanie: „A wy, turzyści, powiedzcie, ile też wam płacą za to, że tak wędrujecie i wędrujecie?”...

I jeszcze jedno zdarzenie zapamiętałem ze swoich weekendowych wędrówek po wsiach polskiego niżu. „Wy to jesteście bardzo biedni – powiedziała do mnie inna niewiasta z innej wioski – cały tydzień pracujecie i nawet niedzieli nie macie wolnej”.

Jak to jest właściwie z tym naszym wędrowaniem? Czy pamiętamy, kiedy się zaczęła ta przedziwna tęsknota, której nie da się oprzeć? Nieustannie wabił nas widok drogi biegnącej gdzieś, hen, daleko; przygody kuszącej niewygodami, w deszczu lub upale, ze słonymi kroplami potu spływającymi z czoła i z poczuciem zmęczenia w stopach... Co spowodowało, iż powiększyliśmy grono wędrowców? Bezinteresownych. Bowiem miała rację tamta kobieta: co my z tego mamy? No właśnie. Jak to jest?

W lesie, gdzieś niedaleko od naszego domu, blisko drogi prowadzącej w głąb rezerwatu, jęknęło drzewo. Po kilku minutach ciszy jęk się powtórzył i chwilę później słychać było odgłos łamiącego się drzewa, rozsypującego się ze starości i z tego upału, a następnie osuwającego się z westchnieniem w dół, na ziemię. Pół godziny później drogą jechało na rowerach dwoje młodych. Usłyszałem strzępek ich rozmowy. „A tutaj – mówiła dziewczyna – mieszka pan Herz”. „A kto to jest?” – spytał jej towarzysz. Ona coś odpowiedziała, lecz nie usłyszałem co, bo para rowerzystów wjechała w rezerwat i gęstwa okalających drogę krzewów stłumiła odpowiedź. Moja żona podała na obiad smakowity, śmietanką zaprawiony żurek z kiełbasą. Skończyłem lekturę Czarodziejskiej góry Thomasa Manna. Żal rozstawać się z Hansem Castorpem.

Na zakupy do Leoncina jedzie się w czwartki, w dzień targowy, a jest to prawdziwa wieś, jak należy, z kościołem, urzędem gminy, posterunkiem policji i z targiem. Na targu „latośne” jabłka (nie najlepsze, kwaśne) i śliwki (one są w porządku, smaczne). Okolica wyładniała, stoją nowe domy, a wokół starych otoczenie zadbane, zieleń w okolicy urokliwa. Wieczorem gzy dokuczają nie do zdzierżenia. W lesie obok nas rozszczekał się koziołek sarny, chrapliwie i uporczywie wyzywał na pojedynek innego samca, bo akurat zaczęła się ruja. Nocą darła się jakaś sowa, lecz nie puszczyk, głos puszczyka znam dobrze, a tego, co lamentowało, nie rozpoznałem. O drugiej po północy wstałem, aby oglądać na nocnym niebie „łzy świętego Wawrzyńca”, zawsze około 10 sierpnia, dnia męczeńskiej śmierci świętego, pojawiające się Perseidy, spadające gwiazdy. Przez wiele lat widziałem je, ale nie wiedziałem, że to meteory, pewnie nie miał mi kto ich pokazać i o nich opowiedzieć. Są lata, gdy niebo przecina deszcz Perseid. Teraz nie było tak „deszczowo”, ale co kilka minut pojedynczo spadały, świeciły i piękne to było widowisko. Te błąkające się w międzyplanetarnej przestrzeni malutkie odłamki materii kosmicznej są zwykle nie większe od ziarnka piasku. Wlatując w atmosferę Ziemi z gigantyczną szybkością, rozgrzewają się, świecą i sto kilometrów nad nami wyparowują.

Z tym już wszyscy uczeni się zgadzają: Wszechświat powstał w wyniku eksplozji sprzed niemal 14 miliardów lat. Początkowo niewyobrażalnie mały, gorący i gęsty, rozszerzył się od tego czasu, powstały tryliardy gwiazd skupionych w galaktyki, których w obserwowanej przez nas części Wszechświata jest około 350 miliardów. Nasza galaktyka, zwana Drogą Mleczną, zawiera co najmniej 100 miliardów gwiazd. Ziemia okrąża jedną z nich, Słońce, zawieszone w Kosmosie, który jest czarną megaprzestrzenią rozświetloną błyskiem skupionych w galaktykach gwiazd. Wieszcz wiedział to już sto lat wcześniej niż uczeni, gdy pisał Dziadów część trzecią: „Czym jest wieków ciąg cały, mnie z dziejów wiadomy? Jedną chwilką. Z czego wychodzi cały człowiek, mały światek? Z iskry tylko”.

Składający nam wizytę przyjaciel przywiózł ogromny, elegancki bukiet białych lilii. Kwiaty jeszcze zwinięte, gdy były przywiezione, potem, dzień po dniu, po kolei, zaczęły się otwierać. Wpierw te umieszczone na gałązkach najniżej, później te wyższe. Z każdym dniem kwiatów przybywało, a pachniały niezwykle, zapachem bardzo mocnym i przyjemnym. Któregoś wieczoru, gdy już zmierzchało, pojawił się za oknem tłukący się o szybę zawisak, nocny motyl. Z daleka, aż hen znad śródziemnego morza przyleciał do naszego leśnego domu zwabiony zapachem lilii! Najpopularniejsze z zawisaków są w Polsce fruczaki, pochodzą z południowej Europy, północnej Afryki i Azji. Co roku część motyli przelatuje przez Alpy i późną wiosną dociera do Europy Środkowej. Kwiatolubne ćmy zawisają nad kwiatem, machając skrzydłami kilka tysięcy razy na minutę. Często przez nieobeznanych z przyrodą są brane za kolibry. Nektar pobierają za pomocą długiej ssawki przypominającej trąbkę. Wystawiliśmy lilie na zewnątrz. Czekaliśmy niezbyt długo. Wkrótce jeden przystąpił do posiłku. Za tym pierwszym nadleciały kolejne. Niekiedy przerywały swój posiłek i podlatywały do nas, zbliżając się na kilkadziesiąt centymetrów. – Nie uważasz, że chcą nam podziękować za te kwiaty? – spytałem żonę.

Nie chciało się wchodzić do domu, wieczór był zbyt piękny, więc siedzieliśmy i siedzieliśmy, cicho rozmawiając, tak cicho, aby nie spłoszyć tej wyjątkowej, magicznej godziny wieczoru. Niebo już ściemniało, pojawiła się na nim Wenus – gwiazda wieczorna, i zawisaki odleciały.

Odnalazłem w swoich szpargałach podróżniczą powieść, jaką napisałem pod pseudonimem Antoni Sercowicz, mając lat szesnaście. To moje młodzieńcze dzieło nosiło tytuł W Andach Ekwadorskich. Ach! Cóż to była za powieść! Bawiliśmy się wtedy z przyjacielem w literatów. On pisał jakiś przerażający kryminał, w którym bohater miał sześć stóp wzrostu, szerokie bary i sześciostrzałowy pistolet. Ja ruszyłem w kierunku powieści podróżniczej. Ileż się nastudiowałem książek, atlasów i encyklopedii, aby oddać atmosferę kraju, w którym dziać się miała akcja mojej powieści. Zaczynała się tak:

„Słońce przygrzewało lekko przy stosunkowo dość niskiej temperaturze, bo wynoszącej zaledwie 31 stopni (w cieniu, choć dodać należy, że nie było jeszcze temperatury w słońcu). Sir John Brown spoczywał na obszernym tarasie swego bungalowu... W przyrodzie panował spokój, tylko czasami pomiędzy gęstymi lianami rozlegał się jakiś głos. To papugi poprawiały swoje położenie na gałęziach. Ale i te głosy milkły i tylko z dala, od znajdującej się tam tubylczej wsi dobiegały ponure dźwięki bębna i monotonny śpiew chóralny.

Bungalow stał na polance pośród dziewiczego lasu. O kilometr od niego na północny wschód znajdowała się indiańska wieś Capele. Tuż za polanką, na której stał bungalow, o jakieś kilkadziesiąt metrów znajdowało się ujście Arroyo Tumuyan do Rio Peripa. Sama wieś ciągnęła się na przestrzeni jednego kilometra wężowato ku grzbietowi i dolinie San Miguel”.

I tak dalej, i tak dalej, ale już na drugiej stronie maszynopisu opis okolicy ustąpił na rzecz fabuły, a na stronie trzeciej akcja nabrała dramatycznego pędu. Ani się obejrzałem, jak odeszło w przeszłość marzenie o tym, że kiedyś posłyszę ryby śpiewające w Ukajali, te, które słyszał Arkady Fiedler, i że powędruję przez taką dziewiczą amazońską puszczę, jaką wyczarowywała moja młodzieńcza potrzeba przygody.

Niedawno pojawiły się dwie jaskółki, przefrunęły nad tarasem, na chwilkę zawisły w powietrzu, widać, że zastanawiały się, czy aby nie ulepić gniazdka. Potem, gdy siedziałem już w pokoju, jeszcze jedna z nich zajrzała przez okno do środka.

Od czasu do czasu gościliśmy znajomych w naszym leśnym domu, ale na ogół siedzieliśmy tam sami samiuteńcy, chociaż nie do końca. Roi się od padalców pod ustawionymi koło modrzewi pieńkami, na których często wygodnie siadywaliśmy wieczorami, aby nasłuchiwać nadlatującej słonki. W niedzielę około południa na niebie pojawiły kruki. Krzyczały raz po razie wyraźnie zaniepokojone. Miały powód. Nad nimi, wysoko na niebie szybował dostojnie ogromny bielik. Na pobliskim drzewie codziennie siada młody myszołów i wypatruje zdobyczy, niekiedy żałośnie popłakując z tęsknoty za rodzicami, którzy opuścili go już definitywnie, gdy uznali, że samodzielnie może zadbać o swoją egzystencję. A na kwiatach oregano w miniogródku mojej żony codziennie żeruje mnóstwo motyli. Bardzo to ładny widok. Barwny. Nawet nie wiedziałem, że tak wiele gatunków można zobaczyć na naszym terenie. Przyglądałem się im i z atlasem motyli w ręce próbowałem nauczyć się ich przedziwnych nazw. Były pośród nich dwa gatunki dostojek, piękne perłowce – dostojka niobe i jeszcze od niej ładniejsza dostojka latonia. Był uroczy strzępotek ruczajnik i strzępotek glicerion, górówka meduza oraz kosternik palemon. Zdaje się, że widziałem czerwończyka płomieńca, ale szybko gdzieś mi umknął. Są i rusałki. Niewielka rusałka kratnik, urodziwe pawik i admirał. Już nie widuję modraszka adonisa i gdzieś zapodziały się cytrynki i bielinki, które masowo latały w czerwcu.

Kończy się sierpień. Rano chodzę boso po mokrej trawie. Sama rozkosz. Gdy trawa podeschnie, około południa zaczynam jej strzyżenie. Przed kosiarką uciekają w popłochu tłumy pasikoników. Gdzieś nad Adamową Łąką kwili kania. Mówi się, że kania woła na deszcz. Że łaknie dżdżu. Drugi już raz ją słyszę w tych dniach. Nie powinno jej tutaj być, to ptak pomorskich i mazurskich pojezierzy, a jednak, jak się okazuje, zalatuje czasem i do nas. Miło ją słyszeć.

Wieczorem, jak to latem często w lesie bywa, nic wielkiego się nie dzieje. Ot, zapada zmierzch. Pasikoniki dające koncerty w ciągu dnia teraz ustępują pola świerszczom. W lesie z wrodzonym wdziękiem hałasują kosy. Znów nadchodzi kolejna burza, znów tną podenerwowane nią owady. Koronami drzew przebiega wiatr. Pięć minut przed dziewiątą o szyby zaczyna zacinać mocny, zdrowy deszcz. Kania wiedziała, czego pragnie. I tak krok po kroku, dzień po dniu lato zmierza ku jesieni i nadchodzi to, co ma przyjść. Pogoda świetna, temperatura właściwa, słońce świeci i niebo jest niebieskie, bezchmurne, a zieleń taka, jak być powinna. Jednak odczuwa się, że oto skończyło się lato. Przeciętny człowiek na ogół nie zdaje sobie z tego sprawy. W swoim genialnym opowiadaniu Panny z Wilka Jarosław Iwaszkiewicz używa zwrotu „lato się przełamało” – i w tym przypadku jest to coś więcej niż określenie meteorologiczne, przełamujące się lato jest dla głównego bohatera Iwaszkiewiczowskiego opowiadania cezurą w jego życiu. Ta niezwykła pora i nam coś uzmysławia, chociaż najczęściej nie umiemy tego nazwać.

Szybko to wszystko biegnie. Noce pogodne, chłodne, księżyc w pełni. Wokół mojej leśniczówki ryczą już jelenie. Nie tak jak dawno temu, pośród gór. Ale tutaj niemal tuż pod moim nosem. Tego się w najśmielszych marzeniach nie spodziewałem, że doczekam chwili, gdy bez wychodzenia z domu będę wysłuchiwał tak byczego koncertu, siedząc w otwartym szeroko oknie mojej leśnej chałupy. Przed świtem poszedłem ku jeleniom. Mgły ścieliły się nad turzycowiskiem. Byki koncertowały, jednak żaden nie chciał wyjść z lasu na otwartą przestrzeń. Łąka, jak arena do tauromachii, czekała na występy, na zażarte pojedynki, na łomot poroża o poroże. A tu nic. Daremnie przepatrywałem okolicę przez lornetkę. Cóż, przyroda nie daje się wyreżyserować, trzeba przyjąć jej prawidła gry.

Późnym popołudniem oboje z żoną obserwowaliśmy dzięcioła, jak obrabiał leszczynę przy wjeździe na nasze podwórko. Czepiając się nóżkami gibającej się pod jego ciężarem gałęzi, dziobem zrywał leszczynowy orzeszek, przenosił go do otworu w drewnianym ogrodzeniu, tam go umieszczał, a potem rozłupywał skorupkę orzeszka i wyjadał wszystko ze środka. Niektóre orzeszki umieszczał w zagłębieniach kory starych olszy, ale tych nie otwierał, pozostawiał je sobie na potem. Rano następnego dnia już ich nie było.

Wieczorem niebo szybko teraz ciemnieje, więc z każdą minutą gwiazd coraz więcej. Wpierw pojawia się Wenus. Chociaż to planeta, wygląda jak gwiazda, pięknie jak zawsze. Siadam przed domem. Patrzę w górę. Jakie jest naprawdę nasze Niebo, o które tak się staramy na tej naszej planetarnej drobince, gdzie żyć nam przyszło? Astronomowie mówią, a wiedzą, co mówią, że niebo naszego wszechświata jest czarną przestrzenią bez końca. Przestrzenią, przez którą nasza planeta pędzi wraz z całą naszą galaktyką. I milionami innych galaktyk i tryliardami gwiazd. Gdzie tak pędzą? Dokąd? Po co?

Wczoraj odwiedziły nas dziki. Po zmroku dwie rodziny przeszły obok naszego domu, od bagiennych olsów ku sosnowym borom na wydmach. Wędrowały wpierw po jednej stronie domu, potem po drugiej, locha miała ogromną grzywę, dziczej młodzieży towarzyszył opiekujący się nią wycinek – jak myśliwi zwą rocznego „wujka”, a każde stado ma takich wujków czasem kilku. Dzisiaj dziki znów nas odwiedziły tuż po zmroku. Tym razem przyszły niemal pod okno. Nie widzę ich, już jest na to zbyt ciemno. Słyszę je jednak i wiem, po co tu przywędrowały: po spadłe na ziemię śliwki i jabłka ze zdziczałych drzew domowego sadu. Słyszę, jak chrumkają i zjadają owoce, ruszając szybko szczękami i mlaskając, jak spieszą się z jedzeniem, gotowe w każdej chwili do ucieczki, aby najeść się jak najwięcej, zanim ktoś im przerwie. Jest już ciemno, ale sylwetki zwierząt są jeszcze widoczne. Powinno się wyciąć te drzewa, ale póki co są, i bardzo dobrze, że jeszcze rodzą owoce, przynajmniej dziki mają co jeść.

Zasypiam. W ścianie coś chroboce. Gdy zapalam lampkę przy łóżku, chrobot cichnie. Gdy gaszę światło, po kilku chwilach zaczyna się na nowo. Pewnie wewnątrz podwójnej, drewnianej ściany jakieś robaczki wcinają swoją kolację.

Słońce ukazuje się znad lasu. Mgła ustępuje, zostają po niej zwisające na turzycach pajęczyny. Śladu już nie ma po wiosennych mokradłach. Łąki i turzycowiska wyglądają jak sawanna afrykańska. Bardzo to malownicze. Pojedyncze drzewa. Kępy drzew. Gdzieś w tej mgle ryczą zakochane byki. Przepiękny kicz, nic tylko malować i malować, a namalowane obrazki potem sprzedawać na wiejskich odpustach. Przecież jednak jest zupełnie tak, jak to opisała Wisława Szymborska:

Jak okiem sięgnąć, panuje tu chwila

Jedna z tych ziemskich chwil

proszonych, żeby trwały.

Dobrze jest mieć ze sobą w lesie tomiki poezji. Wiesze są właściwym akompaniamentem do myśli, jakie człowieka nachodzą pośród przyrody. Szumi wokoło las, wiatr potrząsa koronami drzew, słońce świeci i jest całkiem nie najgorzej. Niespodziewanie pojawia się na niebie balon. Normalny, zwykły, uroczo kolorowy balon z uwieszonym pod nim koszem. W koszu jacyś ludzie. Patrzą ku nam, kiwają rękami na powitanie. Odlatują.

Śniło mi się dziś niebo: zaraz je poznałem

Po zapachu koniczyn i śpiewie skowronka.

Cykały w trawie świerszcze, falowała łąka,

I wiem, że był tam Pan Bóg, choć go nie widziałem.

Czytam Iwaszkiewicza Podróże do Włoch, wybieram się tam w następnym roku i już się na swoją podróż raduję. To w tej książce wyczytałem słowa wiersza Jana Lechonia. Bardzo mnie ten wiersz „trafił”, bo było tam tak właśnie, jak to napisał poeta, dziś spoczywający na cmentarzu u siostrzyczek w Laskach, pośród sosen Puszczy Kampinoskiej. Pochodzący ze żmudzkiej rodziny poeta miał życie barwne, niepospolite. Uważany w młodości za następcę polskich wieszczów romantyzmu, dziś jest jakby zapomniany poza gronem oddanych wielbicieli wszelkiej poezji. Będę musiał poświęcić mu nieco więcej uwagi i częściej sięgać do tomiku jego wierszy stojącego na podręcznej półce mojej biblioteki. A gdy tak patrzę na swoje książki, myślę: czy dzisiejsza młodzież mniej czyta? Przychodzą do mnie młodzi i bardzo młodzi ludzie. Mają przed sobą mój księgozbiór, w tym dziesiątki albumów, barwnych ilustracji. Mówię: zajrzyj, obejrzyj, może cię zainteresuje? A oni tylko patrzą na grzbiety książek. I mówią: nudzę się.

Nadchodzi sierpień, całe otoczenie domu pachnie spadłymi owocami. Grusze w naszym sadzie już dawno zdziczały, dojrzewające na nich owoce są niewielkie i niejadalne. Dla nas. Lada dzień zlecą się do nich osy i szerszenie, i okolica stanie się dość niebezpieczna. Znacznie później, gdy już nadejdzie zima, przeskoczą przez ogrodzenie jelenie, aby pałaszować leżące na ziemi owoce, a potem zasypiać u stóp drzew owocowych, przy okazji pozostawiając nam pamiątki w postaci swoich odchodów.

Maków, które tak cieszyły nas w roku ubiegłym, już nie ma. Na ich miejscu wyrosły wysokie wiesiołki, tworząc miniaturową, gęstą dżunglę. Dumnie wznoszą ku niebu swoje łodygi obsypane żółtymi kwiatkami. Siaduję sobie w leżaku. Czytam. Sunia leży na trawie. Nie przy mnie, nieco dalej, w takim miejscu, z którego widzi okno kuchenne. Jej „pani” właśnie przygotowuje obiad. Ilekroć sunia ujrzy za szybą znajomą sylwetkę, podnosi łebek. Nie widziałem nigdy tak wielkiej miłości i oddania. Jest w tym coś bardzo ludzkiego, przypomina zakochanego chłopaka wystającego pod oknem swojej lubej.

Pac. Pac. Dwie gruszki spadły w gęstą trawę. Niebo jest zachmurzone. Wysoko nad koronami dębu i daglezji jaskółki zataczają swoje łowieckie kręgi. Wysoko latają. Będzie pogoda – mówi ludowa mądrość. Coś mi się tutaj nie zgadza, ale... kto wie? Może niebo się przetrze i rzeczywiście pogoda się poprawi. Pac. Znów spadła gruszka. W borze za wydmą tęsknie pokrzykuje dzięcioł. Powracam do lektury.

Każda chwila pośród tego lasu zamienia się w wieczność, w trwanie nieskończone. Zawieszona pomiędzy dzieciństwem a dojrzałością. Tyle że pozbawiona wszystkich lęków, które zwykły towarzyszyć człowiekowi na każdym etapie przebywanej drogi. Tutaj życie jest klarowne. Jasne. Spokój przepełnia serce. Wokół moc zieloności w dziesiątkach odcieni.

Przeczytałem niedawno wstrząsającą opowieść o życiu polskich zesłańców z woli Stalina skazanych na egzystencję niewolników w stepach Kazachstanu w czasie drugiej wojny światowej. Moje estetyczne uniesienia nad zielonością, jaskółkami i błękitnym niebem – jakże wydają się błahe.

Kiedyś, to było już we wrześniu, późne lato zawisło nad Puszczą i taka jakaś mało sensowna nieochotność ogarnęła przyrodę, przy sposobności i moje chęci zagarniając pod siebie. Żona krzątała się w kuchni, a ja siedziałem wygodnie w fotelu i czytałem zaległe artykuły. Potem wstałem, podszedłem do okna i wtedy zobaczyłem jakieś zwierzę pomiędzy dwiema zdziczałymi gruszkami, w których cieniu latem stawiam leżaki. Tumak. Kuna leśna. Jeden za drugim łapczywie zżera spadłe owoce. Po raz pierwszy na naszym podwórku! Wołam do siebie D. Oboje przyglądamy się jej z zachwytem zza szyby. Nie widzi nas. Jest śliczna. Ma futerko lśniące, ciemnobrązowe. I jasnopomarańczowy śliniaczek na piersi. Nagle zwierzątko zaniepokoiło się i wspięło się błyskawicznie na drzewo. Potem umknęło w las.

A później na krótko jeszcze wstąpiło do mojego leśnego odludzia babie lato, które zwą też latem indiańskim, jeszcze bernikle pospiesznie tuż nad lasem umykały małymi kluczami ku ciepłym krajom. Zaraz potem nastąpił koniec jesieni i stało się to nagle, jak zawsze, w ciągu kilku godzin było już wiadomo, że zaczęło się przedzimie. I tak jak to opisywał Władysław Reymont – niebo poczęło się zaciągać coraz mroczniej; chmury wypełzały ze wszystkich jam, podnosiły potworne łby, przeciągały zgniecione kadłuby, rozwichrzały sine grzywy, zielonawymi kłami błyskały i szły całym stadem – groźną, ponurą i milczącą ciżbą waliły się na niebo...

Na tropach prawdziwej puszczy

Tuż za granicami Warszawy rośnie naprawdę duży las, sąsiaduje z miastem i niemal zagląda do okien warszawskich mieszkań. Sąsiedztwo Puszczy Kampinoskiej jest dobrodziejstwem dla miasta. Najczęściej warszawiacy nie zdają sobie sprawy, jak wielką jest to wartością, że Warszawa jest otoczona wianuszkiem lasów. Rosną niemal z każdej strony miasta. Pierwsze miejsce pod względem przyrodniczej wartości zajmuje wśród nich Puszcza Kampinoska. Różne były jej losy, mogło się nawet wydawać w wieku XIX, że już jej nie będzie, że zostanie już tylko historycznym wspomnieniem. Na szczęście w roku 1959 na jej terenie został utworzony Kampinoski Park Narodowy i puszczy zapewniono prawną ochronę, dano szansę odbudowy dawnej, puszczańskiej potęgi.

Przybywający do Warszawy przyjeżdżają najczęściej od zachodu. Z okien pociągu lub samochodu widzą płaską jak stół równinę, pełną pól. Lasu tam jak na lekarstwo. Takie im się jawi Mazowsze. Znakomity nasz etnograf Oskar Kolberg tę część Mazowsza, położoną na zachodnim brzegu Wisły, nazywał Mazowszem Polnym. Od niemal dwóch tysięcy lat naczelnym rysem krajobrazu są tutaj pola uprawne. Już u zarania państwowości polskiej większe kompleksy leśne były tu tylko dwa. Jeden to Puszcza Kampinoska, drugi to puszcze zachodniego Mazowsza; oba kompleksy wtedy tych nazw jeszcze nie nosiły.

Puszcze zachodniego Mazowsza tworzyły wielki kompleks leśny umiejscowiony na południe od Sochaczewa i dlatego przez współczesnych często określany mianem Puszczy Sochaczewskiej. Kompleks składał się z kilku części, które wyraźnie poczęły się wyodrębniać w wieku XVI, a poszczególne części tej ogromnej puszczy zyskiwały nowe nazwy od miejscowości będącej administracyjnym ich centrum: Bolemowska, Wiskicka, Jaktorowska, potem z Wiskickiej wydzielono jeszcze Korabiewską (Korabiewicką) i Miedniewicką.

Do naszych czasów dotrwała praktycznie tylko Puszcza Bolimowska między Nieborowem, Skierniewicami, Radziwiłłowem i Bolimowem. Tą nazwą dopiero od stosunkowo niedawna określa się cały kompleks leśny po obu stronach rzeki Rawki, spływającej z morenowych wysoczyzn zlodowacenia środkowopolskiego. Ta niewielka rzeka jest niezwykłym zjawiskiem w pejzażu środkowej Polski. Ma charakter naturalnej, mocno meandrującej puszczańskiej rzeki o zakrzewionych i zadrzewionych brzegach, w wielu miejscach z przylegającymi do niej lasami.

Puszcze zachodniego Mazowsza przez długi czas znajdowały się w centrum zainteresowania polskich władców. Tu żyły tury, ostatnie tury na świecie, jedynie tu właśnie, już nigdzie indziej. W Wiskitkach znajdował się dwór myśliwski książąt mazowieckich i polskich królów. Przyjeżdżali do niego na łowy Władysław Jagiełło, Kazimierz Jagiellończyk, Jan Olbracht, Zygmunt August, Stefan Batory. A jednak mimo opieki tury wyginęły i w roku 1627 pod Wiskitkami padł ostatni tur na świecie.

Gdy turów i celu łowieckiego zabrakło, władcy stracili zainteresowanie dla swoich mazowieckich puszcz, przenosząc się do Puszczy Białowieskiej. Tam żyły żubry. Tutaj wycinano lasy. Gdy w drugiej połowie wieku XVIII zaczął się rozwój przemysłu, wzrosło zapotrzebowanie na drewno i wówczas w ocalałych dotąd puszczach poczęto osadzać budników, tj. ludzi, którzy w zamian za wycinanie lasu byli zwolnieni od pańszczyźnianych powinności. Robili to bardzo dobrze; Puszczę Wiskicką wycięto niemal całkiem, Jaktorowską zupełnie.

Puszcza Kampinoska ocalała. Dlaczego? Tutaj też działali budnicy, dzielnie sobie poczynali, rąbali las, ile sił im starczyło, to była ich powinność. Chociaż polowali i tutaj polscy królowie, Władysław IV, Jan III Sobieski oraz władcy z dynastii saskiej, przede wszystkim jednak puszczę eksploatowano, a znaczne jej fragmenty oddawano w dzierżawę, czasem jako zastaw albo w nagrodę.

Po inkorporacji Mazowsza do Korony w roku 1529 Puszcza Kampinoska, dotychczas własność książąt mazowieckich, stała się własnością królewską. Po roku 1590 nastąpił rozdział skarbu publicznego i królewskiego, ten drugi był przeznaczany na utrzymanie króla i dworu. Puszcza Kampinoska (i wiele innych w Polsce) została królewszczyzną, a więc własnością królewską, z której dochód szedł na rzecz skarbu państwa. Król chętnie oddawał królewszczyzny w dzierżawę, najczęściej jako zastaw, stąd bywa spotykana także inna ich nazwa: „dzierżawa”. Niekoniecznie tyczyła tylko lasów. Dzierżawa kampinoska obejmowała lasy, wsie i grunty uprawne.

W tym przypadku okoliczność ta zaważyła na dalszych losach puszczy. Dzierżawcy chcieli czerpać z lasu jak największą korzyść, więc nie myśleli o przyszłości, lecz o doraźnym zysku. Puszczę Kampinoską ominęło to wszystko, co mogłaby zyskać dzięki osobistym zainteresowaniom, jakie niemal wszyscy królowie polscy przejawiali w stosunku do terenów swoich łowów, głównie byłaby to w pełni fachowa opieka w zakresie gospodarki leśnej, kierowana i egzekwowana przez prokuratora lasów królewskich.

Puszcza Białowieska rośnie na glebach zdatnych dla rolnictwa, a ocalała, bo w niej żyły żubry, cel godny łowów dla władcy. Kampinoska tego atutu nie miała. Zachowała się jako tako dlatego, że zajmowała nieużyteczne dla rolnictwa gleby piaszczyste. Tury żyły w Puszczy Jaktorowskiej, im były do życia potrzebne grądy, a te rosną na glebach, na których po ich odlesieniu człowiek mógł gospodarować. Tak więc Jaktorowska po wymarciu turów zniknęła, z Wiskickiej zostało prawie tyle, co nic. A dla odmiany jeszcze inna z puszcz województwa mazowieckiego, znajdująca się na jego południu Puszcza Kozienicka, weszła w skład dóbr stołowych, nigdy nieoddawanych w dzierżawę i to ją chroniło przed rabunkową gospodarką leśną. Praktycznie aż do upadku Rzeczpospolitej. Historie puszcz jedna do drugiej niepodobne.

Walorami przyrodniczymi puszczy zainteresowano się na początku XX wieku, lecz dopiero gdy w roku 1959 został utworzony Kampinoski Park Narodowy, zaczął się żmudny proces odbudowy puszczy. Z roku na rok pięknieje i coraz bardziej staje się puszczą nie tylko z nazwy. Na wydmach rosną sosnowe bory i liściaste grądy, bagna zajęte są przez wilgotne łąki, bagienne turzycowiska i lasy liściaste. Najstarsze zwarte fragmenty leśne puszczy osiągają wiek ponad dwustu lat. Botanicy zachwycają się bogactwem roślin, wiele wśród nich gatunków chronionych i rzadkich. Jest też Puszcza Kampinoska ostoją wielu gatunków dziko żyjących zwierząt, nie byle jakie są to zwierzęta, a wśród nich łosie i jelenie, wilki i rysie, wszystko to niemal u wrót dwumilionowego miasta, niezwykła sprawa.

***

Od ponad pół wieku przyjaźnię się z tą puszczą. Co jakiś czas odwiedzam miejsca, w których najlepiej można zobaczyć, jak po kilku wiekach rabunkowej gospodarki leśnej puszcza staje się na powrót Puszczą. Jednym z takich miejsc jest Zaborów Leśny i sąsiadujące z nim uroczysko Kalisko. Jest to ogromne i wyjątkowej urody torfowisko, mokradło jakich niewiele. Jego nazwa pochodzi od staropolskiego wyrazu „kał”, oznaczającego miejsce błotniste. Pochodzi też odeń nazwa ptaka – kaczki i błotnej rośliny – kaczeńca. Jeszcze niedawno były na Kalisku kośne łąki i pasły się na nich krowy. Teraz imponująco powraca tam dzika natura, łąki ustąpiły turzycowiskom, wkroczyły na nie szuwary, na podbój torfowiska wyruszyły forpoczty lasu, torfowisko nareszcie wygląda tak, jak wyglądać powinno prawdziwe bagno.

Był czas, gdy